zimne piekło, o którem nikt nie ma pojęcia. Jakże mogę jej wyznać, że mam całe mnóstwo znajomych, gdy ona nic o nich nie wie. Niechaj pan mu to wytłomaczy.
Emil z przyjemnością odmówił i widział, że ma w niej odtąd wroga.
XI.
We wrześniu pogoda się zepsuła. Z szarych chmur płynęła woda ciepła i rzęsista. Morze, bite strugami deszczu, wyglądało, jak coś twardego, jak ulane z ołowiu i równo zastygłe. Niebo i ziemia stały się prawie jednakowe. Wszędzie było mokro.
Emil ten stan rzeczy uważał za swoją klęskę. Nie uczynił był bowiem nic, aby widzenia z Dianą mogły być czemś mniej, niż przypadkiem. Każdego wieczoru chodził wszędzie, gdzie myślał, że może przyjść. Nie spotykał jej jednak.
Nie wiedział o niej nic, nie wiedział, jakie ma usposobienie, co lubi. Wiązał z nią w domysłach to wszystko, co pamiętał z książek i różnych plotek o Anglikach.
Na jednym koncercie zamienił parę słów z Ephraïmem i jego matką, do której fotela podszedł. Nie było jednak żadnej możliwości, aby zapytać o Dianę.
Idąc w deszczu drogą nad morzem, spotkał też owego starego Diany rodaka z wagonu. Wiedział, że mieszka w tym samym, co ona, hotelu. Przywitali się, chrzęszcząc obaj gumami płaszczów.
Emil wyraził zdumienie, że ów pan w tak szczególny sposób leczy swój artritis. Anglik zgodził się, że pogoda jest zła i zaraz skwapliwie przeszedł w roz-