Była znowu pogoda. Na brzegu panował spokój i ciche rechotanie morza. Zrana bywało chłodno i od wody wiał ten sam zimny, słony, rozkoszny zapach, który Emil pamiętał z dawnego, pierwszego, jeszcze dziecinnego wyjazdu nad morze. Powietrze, które się łyka i pije.
Poszedł dopiero na dzień czwarty. Czekał na nią chwilę w rozległym hallu, który przypomniał mu palmami, wielkiemi szybami i fotelami z trzciny sień pałacu w Kluwieńcach.
Był szczęśliwy. Schodziła z szerokich, białych schodów ku niemu. Pomyślał, że jej ojczyzna była także ojczyzną Rossettiego, Jonesa i Morrisa.
Wydała mu się znowu zupełnie inna, po raz pierwszy z gołą głową, bardziej strojna i poetyczna, poważna i zwięzła, ukochana bez miary. Miał znów to wrażenie czy złudzenie, że się zaczerwieniła lekko, podchodząc.
Przejęło go to wzruszenie najgłębsze, sciskające za gardło, odbierające oddech i w którem niema wcale zmysłowości.
Przez amfiladę sal przeszli do tea-room’u, niewielkiej sali z widokiem też na morze, pełnej głębokich, miękkich foteli, obitych kretonem w duże, tuż przy sobie będące, ciemne róże. Nikogo tu nie było. Na stołach, w niskich wazonach, stały pęczki dzikich cyklamenów, pachnących prześlicznie, podobnie do konwalji. W trzeciej sali stąd, która była czytelnią, siedziało parę osób nad gazetami.
Lokaj przyniósł dwie filiżanki mocnej herbaty, śmietankę i ciastka. Emil siedział cicho w głębi fotela, zmę-