czonemi, udręczonemi oczami śledząc jej twarz, ruchy rąk i postaci. Miała już na sobie suknię wyciętą i klejnoty.
Wzruszenie i rozmarzenie czyniło go leniwym. Nie chciał za wiele mówić, by jeszcze nie wyznać. Brał w siebie szczęście jej obecności aż do głębi, w skupieniu i uwadze. Bez żadnej trwogi o dzień jutrzejszy, o całe życie.
Dowiedział się, że istotnie stąd pojedzie do Florencji, kochanego miasta, gdzie często zimą mieszka. O tym przyjeździe męża nie powiedziała nic. Emil zbyt chętnie wierzył, że to nie jest prawda.
Zręsztą nie zadawał zbytecznych pytań, nie chciał cierpieć.
Zauważył, że przez cały ten czas nic prawie nie mówiła o sobie. Nie wiedział, czy miała dzieci, czy nie, czy miała rodziców, siostry. Nic takiego nie powiedziała. Jeździła dużo — i przeważnie sama. Czemu? Lubi sama podróżować. To wszystko. O Angliku, znajomym Emila, powiedziała: „to dobry człowiek“. Chociaż nie było to ani trochę prawdopodobne.
— Dobry? — zdziwił się Emil.
— Może dobry, nie wiem. Prawie go nie znam.
Była nieumyślnie skryta, to jest — nie uczuwająca potrzeby wywnętrzeń. Doskonale zastosowana do świata, nieco roztargniona i bardzo spokojna. Nie uśmiechała się prawie. Nie uśmiechnęła się chyba ani razu.
Gdy uważał, że należy odejść, wstał natychmiast. Nie zatrzymała go żadnem słowem, lekko się tylko zaczerwieniła. Widział to napewno tym razem.
— Więc wolno jeszcze przyjść?
– Naturalnie.
Ledwie panując nad drżeniem, wykonał swe posta-