łaski. — Ephraïmowi zaś nie kłaniała się odtąd, nawet wtedy, gdy szła tylko z Anielą.
Emil z obrzydzeniem patrzył na ten wegetatywny spokój, na tę ekonomiczną, samozachowawczą sprawność żywotnych sił w zdrowem, sytem ludzkiem zwierzęciu. Z obrzydzeniem — i głuchą zawiścią. — Czemuż to u mnie wszystko odbywa się zaraz tak głęboko, przerasta mi na wylot ciało i duszę. — Wiedział, że nie wypruje z siebie niczem tych włókien, jątrzących mękę, że muszą być wessane, jak szwy chirurgiczne, przez żywą tkankę, przyswojone na zawsze.
Jednego popołudnia zastukał do pokojów matki. Zastał przy niej pokojową, niemiłą, pewną siebie dziewczynę, którą pamiętał z Kluwieniec. Nie lubił jej zawsze za jej stosunek do pani, której była właśnie faworytą. Matka bowiem była po dawnemu nierówna, wyniosła dla ludzi dobrych, prostych i zalęknionych, niepewna zaś i chwiejna wobec silniejszych. Pokojowa, układna napozór, ale w istocie zarozumiała i harda, miała nad nią widoczną przewagę. Starczyło jej słów: — Pani hrabina bierze dziś te buciki? — aby matka się stropiła: — nie — no dobrze, zresztą wszystko jedno, daj mi tamte. — Mówiąc do służącej, miała zawsze pewien nieuchwytny, prawie niezaznaczony słowami ton usprawiedliwiania się, ton skrytej prośby o pobłażliwość.
Całując rękę matki, Emil zatrzymał się, popatrzył w jej twarz zbliska, jakby nie widział jej długo. Matka — ta sama, dawna, trochę próżna, kobieca, jedyna własna. Zawsze ładna, chociaż ze zniszczoną już, wiotką skórą i trochą włosów siwych, których nie barwiła na życzenie pana Bietowskiego.