— Mówiłaś, mamo, że chcesz wrócić do Kluwieniec. Czy to prawda?
— Tak, to prawda. Chciałabym wrócić. Chociaż nie wiem. Ty już wprawdzie skończyłeś studja, więc nawet niema przyczyny — —
W taki sposób mówiła zawsze, gdy szło o jakąś decyzję. Emil też nie zniechęcił się tem wcale. Omówił z matką szczegóły powrotu. Wyznał, że sam zamierza studjować w Krakowie rolnictwo, ale na wszystkie ferje będzie do niej przyjeżdżał.
— Później osiądę w Kluwieńcach i zajmę się gospodarką, a ty będziesz znowu hodowała kury. — Chcesz?
Robił te projekty wbrew najgłębszemu teraz pragnieniu serca. Odgradzał się, odrywał od wszystkiego, co kiedyś było szczęściem. Czynił tak, aby już nie mieć nadziei.
W tej chwili zauważył, że twarz matki rozbłyska i jaśnieje, że jest ona teraz młoda, śliczna, uśmiechnięta. Matka bowiem słyszała już kroki, Emil usłyszał dopiero stukanie do drzwi.
To pan Bietowski wszedł. Ucałował obie ręce matki. Z papieru wyjął sakramentalne ponsowe róże, rozwiązał złoty sznureczek, sam zadzwonił, by wlano wody do wazonu, sam ułożył kwiaty, bo przecież ta „kochana hrabina nic sama nie potrafi, taka jest leniwa i popsuta“. I z pod brwi siwiejących patrzył na na nią oczami, z których buchało najtkliwsze, najgłębsze uczucie.
Emil odszedł do siebie i zajął się pakowaniem. Różne miłe drobiazgi, flakony, puzdra, małe sztychy układał sam w walizie z kobiecą sympatją i staraniem. I to jednak czynił właśnie, aby nie mieć nadziei.
Myślał o jednych słowach ojca, zapamiętanych