z dzieciństwa, wyrytych na pamięci, jak na assyryjskiej cegle: jesteś taka przed Bogiem, jak wtedy... Słowa, mówione do matki, i które tak powinny były być prawdą.
Jednak nie były. Już wtedy zawsze, w Skalicznie, Bietowski przyjeżdżał, wiedział, czekał. On, który nie zjawił się nigdy za życia ojca w Kluwieńcach. Ciotka Sinodworska, wdowa szanowna, młodsza wiekiem od siostry, ale starsza wyglądem i statecznością, sucha, zwiędła, pedantyczna, z inklinacją wczesną do dewocji, — patrzyła widać przez palce na te spotkania, sprzyjała nawet i — osłaniała. Tak było. I cóż w tem złego? A przecież Emil czuł to, jak upokorzenie, jak cierń, że te prawie błagalne słowa ojca nie były prawdą. Jakżeby to było pięknie i dobrze, gdyby były. Mogły być.
Ale doznał wyrzutu, wydając niejako sąd. Wiedział przecież, że złe i niesprawiedliwe jest wszystko, co się opiera i sprzeciwia życiu. I wiedział, że gdyby sam był szczęśliwy, nie zabolałoby go tak szczęście matki.
Zrozumiał, że właśnie była wówczas dobra, dźwigając niefrasobliwie i pogodnie ten fałsz swojej młodości. Umierającemu człowiekowi nie odebrała siebie. Ozłociła mu sobą ciemności ostatnich lat życia — i nawet we własnych oczach nie uchodziła przez to za ofiarę.
Ach — umierać z tą świadomością, że jest blizko, że zawsze może wejść — czyż to nie było szczęście? — Emil ukląkł na chwilę przed otwartym kufrem, na świecącem, zimnem okuciu oparł czoło i krótko wyszeptał znowu: — Diano, Diano.