XVI
Emil przetarł oczu ze snu i ze smutku. W jakiś niejasny, żałosny sposób śnił, jednak żadnego szczegółu nie umiał sobie przypomnieć.
Rozejrzał się po czystym, hotelowym pokoju. Za szybą wisząca grzęda pelargonji, zwarzonych przez jesienne przymrozki, świeciła w słońcu wyschłą czerwienią ruchomych od wiatru kwiatów. Poprzez story tiulowe śmiały się głębokim lazurem niebiosa.
Emil miał ból głowy, jak zwykle, gdy wbrew przyzwyczajeniu, wziął kąpiel wieczorem. Tylko w podróży pozwalał sobie niekiedy na takie obejście ustalonego trybu, mszczące się z nieubłaganą konsekwencją. — Kazał przeto przynieść sobie śniadanie do łóżka. Służący, na którego zadzwonił, odpowiedział po polsku na jego słowa polskie.
Leżał jeszcze przez chwilę, patrząc w słoneczną stronę okna. Poniżej głębokiego błękitu, porysowanego subtelnie w ciemniejsze, chociaż białe, desenie tiulu, czerniały, już na poziomie owych badylów pelargonji, cegły wielkiego starego muru z daszkiem i małemi basztami. Poza murem rosły prawie zupełnie nagie drzewa. Na jednej tylko gałązce kiwało się w słońcu kilka ostatnich, żółtych, jak złoto, liści, przypominających ów klon, widziany zawsze z wielkiej sieni kluwienieckiego pałacu.
Emil doznał nagle wzruszenia tak silnego, że uczuł w gardle łzy.
— Och, ty kraino śliczna, Polsko, Polsko moja, miejsce najdroższe ziemi, gdzie pragnę umrzeć — — wymówił półgłosem.