Tak, to nie leżało w jej zwyczajach: jechać na spacer tak we dwoje. Musiała przemagać wrodzone poczucie, lęk przed niewłaściwością i błędem. Ale nie powiedziała nic. Widocznie jednak bardziej się lękała odmówić jego pierwszej, pierwszej prośbie.
Odeszła więc, by się ubrać. Ujrzał ją w dużym kapeluszu i płaszczu z jasnego sukna. Uśmiechnął się znów, widząc, jak w tym rynsztunku wchodziła do samochodu. Pomagał jej wsiąść. Oparła się na jego ręce — zupełnie bezsilna. Poczuł niewątpliwie, że teraz dałaby mu się obejmować i całować — tu, w dzień słoneczny, na ulicach miasta.
Wkrótce przecież zapomniał o niej. Porwał go martwy, szemrzący pęd pojazdu, orzeźwił chłodny wiew słonecznego powietrza. Aniela nachylała głowę i ręką w białej rękawiczce przytrzymywała rondo kapelusza.
Emil patrzył z napiętą uwagą na mury, piękne w słońcu jesiennem. Serce napełniło mu po brzegi uczucie tkliwe i dziwnie melancholijne od widoku tych ulic nierównych, trochę brudnych i biednych, od miejskich perspektyw, które utworzone przez człowieka, stają się objektywnym żywiołem, jak natura. Błękitna, sucha mgła, pył raczej mleczny, rozwiany od słońca przez powietrze, sięgający po czerwone dachy i gotyckie łuki, — przypomniał mu drezdeńskie obrazy Canaletta.
Emil uczuwał, że to dziwne wzruszenie wlewa się do jego serca na puste miejsce po Dianie. Że przywarło do jego rany, miesza się ze starą, gotową krwią — i dlatego jest bolesne.
— Co to jest ojczyzna? myślał teraz. — Poczucie odrębności zbiorowe — tak żywe, że aż waleczne, że aż nienawistne i łaknące krwi. „Ludzie są bardziej podo-