— 90 —
jęknie potem głęboko z udanego gniewu, wreszcie w zielone swoje potworne łapy chwyta wiatr, który gwizdnie nagle, rzucony wydętym pyskiem na tonie i jak niewolnik, co dźwiga głazy na piramidę, tak ci oto czarne, z afrykańskich brzegów na smyczy przywiedzione wietrzysko, poczyna pracować ciężko. Jak żniwiarz, co garścią zebrał kłosy iw snop je wiąże, tak on zmarszczki na topieli związał w jedną grzywę, trzepnął po niej rękoma, aż się zapieniła bluzgiem, zadął z całej siły i gna ją pędem na zdobycie brzegu, krzycząc przeraźliwie, jak dziki pastuch, co woły popędza leniwe.
Patrzy zdala czarne, nocą spowite morze, niezgłębionemi oczyma, czy się przeląkł świat tej nawały i czy się zatrzęsły w posadach swoich gmachy na wybrzeżu; a gmachy sterczą, wyszczerzywszy w noc i pustkę świecące, szczerbate zęby elektrycznych lampek i wielki wał kamienny, jak długi, olbrzymi, skamieniały pyton leży niewzruszony. Zdumiało się gniewne dzisiaj morze i zdumiał się stary, na muszli grający Tryton, który w młodości swej zapewne był krupjerem. Więc jeszcze raz siłuje się wiatr, jeszcze raz bryznęły fale i odbiegły od kamiennej zapory z piaskiem, z jękiem i skowytem, jak sfora białych, czernią nakrapianych, łaciastych piesków, które odpadły od odyńca, co się zaparł na zadnich łapach i tylko krwawemi toczy ślepiami. Aż się morze znuży, wilgotną ręką machnie z pogardą, trąbi jękliwie do odwrotu i spać się kładzie, znu-