— 115 —
zawsze spóźniony reporter, który ma tę właściwość, że się zawsze śpieszy, tylko jego nogi nie bardzo. A mój przyjaciel — nic, ani drgnie, tylko siedzi jak bramin i uderza w klawisze, my zaś mieliśmy taką minę, jak ci święci, co się dowiedzieli, że garnek można ulepić, nie piastując aż tak wyniosłego urzędu.
To to tak? To to taka egipska sztuka?
— Człowieku! — krzyczę — pokaż jak to się robi?
Mój przyjaciel wstaje, idzie do drugiej maszyny, przy której ja usiadłem, przeżegnawszy się, i ma do mnie bardzo długą mowę z trzech słów:
— Siadaj i pisz!
— Ha! ha! — ryknąłem dla odmiany.
Najpierw, to się trochę bałem. Taka maszyna, to jest dziwne stworzenie, jest ciągle czegoś niezadowolona, więc się najpierw urządza „poskromienie złośnicy“: kto tego nie widział, niech posłucha. Przedewszystkiem nalewa się jej w paszczę ołowiu, potem, z lekka pogładziwszy, jak narowistego konia po szyi, puszcza się prąd elektryczny. Maszyna zaczyna się denerwować i słyszysz najwyraźniej, jak ci mówi:
— Co to jest? To jest gwałt!... Ani myślę robić!
Wtedy jej w duchu odpowiadasz:
— Bądź cicho, małpo jedna, bo zacznę na tobie drukować wiersze o śniegu i zimie!...
— Oho! — krzyczy maszyna jakiemś wielkiem