— 116 —
zębatem kołem, ale zaczyna się kręcić w bardzo pięknym tańcu świętego Wita.
Równocześnie jednak dwa jakieś małe kółka, które wciąż mają to zmartwienie, żeby z siebie zedrzeć pasy, mówią ci najwyraźniej, dotkliwym sykiem:
— Składaj, składaj, zaraz cię urządzimy.
Ty nato nic...
Z początku próbujesz składać aforyzmy w tym stylu: „Owa! co to za sztuka!“ — albo „Panie zecerze! pan się tego nie spodziewał“ — albo też „Odwagi wicehrabio, zwycięstwo w naszej dłoni!“.
Przedewszystkiem jednak trzeba zachować zimną krew i udaną obojętność; nie można takiej mądrej maszynie pokazać, że się jej człowiek boi, zupełnie jak kobiecie, bo cię w tej chwili weźmie za łeb. Z rozwagą tedy zaczynam własnoręcznie (jednym palcem właściwie, ale zawsze własnorę cznie) wypukiwać litery, drukując, — przebacz mi Boże! — własną nowelę.
Maszyna krzyczy, warczy, syczy, jęczy, trzeszczy, straszy, grozi, dudni, huczy, gwiżdże, drga, trzęsie, zrywa się, opada, a ty nic. Litery skaczą ci przed oczyma, jak cały teatr pcheł, a ty znowu nic.
Aż się ułożył jeden cały pierwszy wiersz, a wtedy zaczynasz działać, a w maszynie dzieją się straszliwe rzeczy; chwytasz za żelazny jakiś kikut, energicznym ruchem wprawiasz w ruch sto sześć kółek, maszyna drgnęła i jękła, jak olbrzym, co ma uczynić wysiłek, chwyta twój wiersz, po-