— 5 —
— Jedzie! jedzie!
— Alleluja! Alleluja!
Bo to była właśnie Wielkanoc.
Maszynista zaciął pociąg, który wypełznął ze stacji, jak glista; na wszystkich twarzach znać wzruszenie; jedna niewiasta ociera pot z czoła, druga zasię w nieprzytomnem podnieceniu wciąż to zdejmuje, to wkłada rękawiczki. Ale to nic, to jeszcze nic.
Na pierwszej stacji pod Lwowem pociąg staje; biegniemy do okien i bladość okryła trzy twarze: tuż za torem szarzeją gmachy Kulparkowa (na psa urok!); zaprawdę jednak trzech młodzieńców z najmłodszej Polski nie może patrzeć bez ukrytego wzruszenia na ten zakład dla obłąkanych.
— Źle się zaczyna! — myślę i patrzę z pod oka na towarzyszów, którzy z tym samym badawczym niepokojem patrzą w tej chwili z pod oka na mnie.
— Napisałem tylko jeden tom poezyj — myślę, — więc to nie ja.
I żal mi się zrobiło tamtych...
Najwyraźniej jednak widzę w oczach drugiego uśmiech, który mówi:
— Siedzę w urzędzie, gdzie się umiera na tyfus głodowy, — więc to nie ja.
I żal mu się zrobiło nas dwóch.
A trzeci myśli:
— Gdybym to ja, w takim razie, nie mógłbym już poznać, że to właśnie oni, więc to nie ja.