— 4 —
Mam bardzo czarnego i szczęśliwego przyjaciela; szczęśliwy on zaś jest dlatego, że ma wieś, mojem jednak zdaniem jest to człowiek, mający początki obłędu, gdyż tem tylko można sobie wytłumaczyć, że mąż ten zaprosił do siebie na święta kilku literatów. Kombinowaliśmy tedy tak: albo nagle oszalał, albo nie ma nic do stracenia, albo napisał dramat i chce go nam przeczytać, albo też zdechła mu krowa, on zaś, nie mając co z tem zrobić, sprasza chude poety, aby raz porządnie zjadły. W każdym razie dobry człowiek, więc jedziemy, przytroczywszy bagaż do guzika kamizelki.
Miało nas być czterech, jeden jednak zawiódł, twierdząc, że musi tłumaczyć Shelley’a; o, chytry! Siedzi nas tedy trzech w wagonie i czeka. Mija jedna godzina, a pociąg stoi. To trudno, to się zdarza. Mija druga godzina, a pociąg, jak stał zadumany, tak stoi. I to się zdarza.
— Deszcz pada, więc nie chce wyjechać z pod dachu, — mówi jeden z nas.
— Alleluja! Alleluja! — szepce autor „Michała Anioła“, gdyż nastrój świąteczny zaczął już na niego działać.
A pociąg stoi sobie i pogwizduje przez zęby; dymi, jakby przez nos, nonszalancko i głupio.
— Panie konduktorze, kiedy pociąg ruszy?
— A kto go tam wie?
— A pan nie wie?
— Ja wiem, jak już jadę.
— To jakiś „nietutejszy“.