Jump to content

Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/189

From Wikisource
This page has been proofread.

— 179 —


— Czy daleko jeszcze na Powązki? — zapytał nieboszczyk.

— Za godzinę tam będziemy, drogi panie... — rzecze karawaniarz.

Przyszliśmy na Halę Gąsienicową; odpoczynek i uczta: dwie szklanki herbaty. Do jedzenia niema nic; przyjaciele nie chcą dać nic, bo zapasy zjemy „trochę dalej“. Zaczynam myśleć, którego z nich mam zarżnąć najpierw? Ale chodźmy dalej; może tam dalej łatwiej o przepaść, to nas wszystkich djabli wezmą. Cóż, kiedy po drodze niema przepaści. Zaczyna się jednak widok tak śliczny, że — jednak warto żyć. Czarny Staw: cudny, jedyny.

Przyjaciele pytają troskliwie:

— Może już się zmęczyłeś?

— Kto? Ja???

I rwę naprzód, jak spłoszony koń. „Sępy z drogi, orły z drogi!“ — „Jak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi...“ Pot się ze mnie leje, z kieszeni wycieka mi sos czekoladowy, nogi podemną drżą, ale idę, jak maszyna. Przyszliśmy nad Zmarzły Staw,

Aaaa! „Lubię spoglądać, wsparty ponad Zmarzłym Stawem...“

Oczy mam pełne zachwytu; chciałbym tych złych ludzi uściskać, ale nie wypada czulić się w obliczu kamiennych olbrzymów. Sokoli mój wzrok sięga ponad szczyty. Tak, nie mylę się!

— Kozice! — wołam w zachwyceniu.

— Gdzie?