— 14 —
Poniedziałek.
Woda naturalnie idzie w górę, bo to poniedziałek.
Kury się potopiły, indyki się potopiły, świnie rozbiegły, — nic nie zostało prócz wody. Do miasta dostać się nie można... co my będziemy jedli?
„Wsi spokojna, wsi wesoła“... — „Gościu, siądź pod mym cieniem i odpocznij sobie“... — „Jak to miło wieczór bywa, kiedy dzwonek do snu wzywa“... — „Błogosławiona niechaj będzie brona, pług i radło“... — Czy kłamał kto kiedy na większą potęgę?
Dobrze, umierajmy... O jej! Dlaczego koniecznie w stolicy można przecież i pod Haliczem!... Czy ja prosiłem o to, żeby we środę była premiera?
Wtorek.
Woda idzie w górę, bo tu podobno zawsze we wtorek musi być nieszczęście.
Wszystko dobrze, ale co my będziemy jedli? Szukajmy przykładów:
Robinson jadł korzonki — tego tu niema; ostatni Mohikanin ssał jakieś korzenie, skąd tu wziąć korzeń, kiedy tylko olbrzymi jesion stoi przed domem, reszta drzew w wodzie; u Vernego na tratwie rozbitki zjedali nieboszczyka — nie to niemożliwe, zresztą wszystko tu bardzo zdrowe i kościste... Niema rady! ale zrodzona w gorączce myśl nie opuszcza mnie i krwawe wstęgi zatacza mi przed oczyma.