— 79 —
wona, jak panna po pierwszym pocałunku, wcale piękna niewiasta w bardzo drogiem futrze: zamilkła, ujrzawszy mnie, przypatrzyła się pilnie, a potem:
— Pan jesteś szefem?
Spojrzałem na nią nieco nieprzytomnie i dość głupkowato, z czego ona przekonała się najdowodniej, że muszę być jakimś wysokim urzędnikiem.
I, jak zefir wiosenny, który wreszcie w burzę się zamieni, jak lawina, która z grudki śniegu w górę urasta, jak długi, które rosną jak pędy wiosenne, tak rosła jej wymowa na ten temat:
— Co to jest? Jak mnie tu traktują? Niech Pan do stu djabłów zrobi z tem porządek, kilku papierosów wieźć ze sobą nie można...
— Madame. — chcę jej przerwać.
— To jest rozbój, żeby taka swołocz właziła do sypialnego przedziału. Pan ma ładnych rzezimieszków... Ot co!...
— Madame... — powiadam.
— Do ministra zatelegrafuję!... Do samego Kokowcowa. Ani centima nie zapłacę, bo mi się nie chce.
— Pani! — krzyknąłem, jak człowiek, który chce przekrzyczeć wichurę, — ile pani wiozła papierosów?
— Głupstwo! Dwa tysiące...
— A ja dwieście...
Widziałeś kiedy apoplektyczny atak? Bardzo to ładnie wygląda: człowiek zatrzymuje ręce w pozycji „gadającej“, usta otworzył, chcąc złapać