mansu japońskiego pod tytułem „Sześć parawanów“.
Gdy już Misawo i Sakitsi mieli się wreszcie po wielu złych przypadkach połączyć węzłem małżeńskim, Zienowicz podniósł się, zamienił parę słów po drodze z panią Obojańską, królewskim giestem pogładził lewą rękę Owińskiego, coś doń mruknąwszy — i z ledwie dostrzegalnym półuśmiechem na twarzy zatrzymał się przy mnie — niby dla posłuchania rozmowy.
Zamilkłam natychmiast. Po chwili zwróciłam się do siedzącej niedaleko pani Emilji z półgłośnym zapytaniem o zdrowie jej małego syna.
Zienowicz usunął się nieco, powiedział coś Urowieckiemu o technice scenicznej Stanisławskiego, nie doczekał się odpowiedzi — i zupełnie niespodziewanie usiadł na małym krześle tuż obok mnie.
— Pozwoli pani? — zapytał już po dokonanym fakcie.
Skinęłam głową, błądząc jednak spojrzeniem po jasnozielonej kotarze drzwi — bez żadnej rzeczywistej potrzeby.
— Bardzo wiele słyszałem o pani przed poznaniem jej — rzekł gładko, ale z tonem pewnego zuchwalstwa.
Przesunęłam po nim spojrzenie niewidzące.
— Gdybym nie pamiętała, że mówię z literatem, mogłabym słowa pańskie uważać za nieuprzejmość. W naszym świecie bowiem najbardziej szanowane są kobiety, o których najmniej się słyszy.
— Skoro jednak słyszy się rzeczy dobre — —