cieszyć się widokiem mojej rozpaczy, mocno się zawiódł, ujrzawszy mnie w rozkosznym nastroju. Przy obiedzie jadłem prędko i dużo, na dziedzińcu darowałem kary, nałożone uprzednio na uczniów. Wreszcie wybiła godzina lekcyj.
Przedewszystkiem należało zobaczyć się z Roger. Poskoczyłem do jego pokoju — niema nikogo... Dobryś, pewnie zaszedł do Barbette’a!... wcale mnie to, zresztą, nie zdziwiło wobec tak dramatycznej sytuacji.
W kawiarni nie zastałem go jednak. Powiedziano mi: — „Roger z podoficerami poszedł na Błonia“. — Co, u licha, miał tam do roboty na taki czas? Zaczynałem być mocno niespokojny, to też, odrzucając partję bilardu, którą mi ktoś zaproponował, zawinąłem spodnie i puściłem się po śniegu w stronę Błoni, w poszukiwaniu fechmistrza, mojego najlepszego przyjaciela.
Od bram miasta do Błoń było dobre pół mili, ale pędząc tak, jak pędziłem, musiałem przebyć tę drogę najwyżej w kwadrans. Drżałem o Rogera. Obawiałem się, czy poczciwy chłopak, pomimo danego słowa, nie powiedział wszystkiego dyrektorowi w czasie, gdy ja byłem zajęty w moim oddziale; wciąż przed oczami stała mi połyskująca rękojeść pistoletu. Ta tragiczna myśl dodawała mi skrzydeł.
Od czasu do czasu natrafiałem jednak na śniegu na liczne ślady nóg; skierowane były ku Błoniom;