Jump to content

Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom III/II

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza
Wydawca Władysław Izdebski
Data wydania 1898
Druk Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Izdebski
Tytuł oryginalny La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron
[ 12 ]
II.

 Pierwsza ulica na lewo, przed mostem drogi żelaznej powiedziano temu pseudo Grancey ’owi.
 Szedł bez wytchnienia, z okiem badawczo zwróconym w około.
 Spostrzegł nareszcie blaszaną tabliczkę na murze wskazującą ulicę Bretigny.
[ 13 ] a końcu tej ulicy, w znacznej odległości, ukazywały się cieniste drzewa rosnące na łagodnej pochyłości idącej ku Marnie.
 Zwróciwszy się na lewo, szedł tą ulica, której wygląd nic się prawie nie zmienił od roku 1871. Był to zawsze tenże sam smutny osamotniony zakątek, do którego schronił się wówczas Serwacy Duplat po stłumieniu Kommuny.
 Badając kolejno tabliczki z nieparzystemi numerami na domach, przybył wprost 9 numeru.
 Wszystko tu znajdowało się w najzupełniejszym nieładzie, charakteryzującym opuszczone domostwa.
 Osztachetowanie okalające niegdyś ogródek, zupełnie prawie zniknęło. Płot z cierni rosnących po za nim, usechł ze starości.
 Po nad spróchniałemi drzwiami, widać było tabliczkę z napisem na wpół zatartym przez deszcze:

Własność do sprzedania“.

 Dom zaledwie się trzymał. Ściany się porozpadały.
 Przez liczne otwory w pokrzywionym dachu, dawały się dostrzedz na wpół zgniłe belki.
 Był to widocznie dom nie mieszkalny, zdatny jedynie do rozbiórki.
 W trójkącie, po za ostatnią ścianą tej rozwaliny, mniemany Jerzy de Grancey spostrzegł zieleniejące się gałęzie wyniosłego drzewa.
 — Ha! ha! — wyszepnął — to zapewne ta jabłoń, o jakiej mówił Duplat w przystępie gorączki. Pomiędzy jej korzeniami znajduje się butelka ukryta przez owego kommuniste.
 Zatrzymawszy się chwilę, zaczął iść dalej i przybył wkrótce na pola poprzecinane starannie utrzymywanemi ogródkami i świeżo wybudowanemi domami.
 Tu i owdzie, wznosiły się jeszcze rusztowania, przy wyrosłych jak gdyby z pod ziemi budynkach.
 Ow były pomocnik adwokata miał umysł płodny w plany różnego rodzaju i ciągu kilku minut wykombinował zamiar, jaki postanowił uskutecznić jeszcze tej nocy.
[ 14 ] Będę potrzebował narzędzi i światła rzekł z cicha i zwrócił się ku wznoszonym świeżo budowlom.
 — Robotnicy żwawo tu pracowali, a wyśpiewując wesoło, nie zwracali uwagi na przechodniów.
 Mniemany Grancey, siadłszy na trawie pod cieniem rozłożystego krzewu, zaczął się niby przypatrywać robocie.
 Podczas gdy murarze wznosili ściany, układając cegły jedne nad drugiemi, dwóch grabarzy kopało grunt pod nowe plantacye i oczyszczało go z kamyków.
 Dokonywali tej roboty rydlami, łopatami i motykami. Ułożone podkłady, na których spoczywały poprzybijane szyny drogi żelaznej, broniły jedynie wejścia na grunt, na którym pracowali.
 Obok tego gruntu, znajdował się brzeg wiejskiej drogi.
 Kupy nagromadzonego budowlanego materyału, zapełniały z tej strony tę drogę, na co zezwoliła administracya, pod ścisłem wszakże warunkiem, że wraz z zapadnięciem zmroku zawieszona tu będzie na słupie zapalona latarnia, dla przestrogi przechodniów o znajdujących się przeszkodach, a tem samym i uchronienia ich od wypadku.
 Żaden z powyższych szczegółów nie umknął z pod śledczego wzroku mniemanego wicehrabiego de Grancey.
 Siedział długo na swoim obserwacyjnym stanowisku.
 Wreszcie, uderzyła siódma godzina. Murarze i grabarze opuścili jednocześnie swą pracę, pozostawiając na placu swoje przyrządy i narzędzia.
 O siódmej widno było jeszcze, mimo to jeden z robotników zawiesił płonąca latarnię po nad stosami budowlane materyału
 Po dokonaniu tego robotnicy się rozeszli.
 — Otóż nareszcie mam latarnię i narzędzia do swojego rozporządzenia — rzekł wstając były skazaniec, — Nie będę potrzebował wynajmować ich sobie. Wszystko się składa nad podziw dobrze! Idźmy teraz na obiad dobry, dostatni obiad, ponieważ tej nocy ciężka praca mnie czeka!
 To mówiąc, szedł nad brzegiem Marny niechcąc powtórnie ukazywać się wśród wioski.
 Wesołe śmiechy i śpiewy płynące z niezbyt oddalonego panktu od wybrzeża, zwróciły jego uwagę. Zatrzymał się naprzeciw znanej nam pralni restauratora Bordie’go, ale [ 15 ]niestety nie owego starego Bordier, u którego niegdyś dwaj policyanci agenci obiadowali, przysłani dla przyaresztowania Duplat’a, ale Bordie’go syna, spadkobiercy ojca zmarłego przed kilkoma laty.
 Pod wielkiemi rozłożystemi drzewami, na wprost pralni i restauracyi, jakieś wesołe towarzystwo zasiadało do stołu, rozpoczynając obiad.
 Było ich razem dziesięć osób, pięć młodych kobiet i pięciu mężczyzn.
 Jedni i drudzy należeli widocznie do klasy „przewoźników“, który to sport znika w naszej epoce, ustępując miejsca bicyklistom.
 Przewoźnicy ci i przewoźniczki, podnieceni obfitemi libacyami, znajdowali się w bardzo wesołych humorach. Wygłaszano niezliczoną moc bredni, z których śmiano się niewiedząc dla czego, popijając wielkiemi szklankami wino de Saumur.
 Grancey siadł przy stoliku odosobnionym, pod krzakiem bzu, ukrywającego go przed wzrokiem obecnych.
 Tam kazał sobie podać obiad, a jedząc, nasłuchiwał pilnie co mówiono w pobliżu niego.
 Lubił słuchać pogadanek, nawet nieznanych dla siebie osób, przekonany nie bez słuszności, że z jednego wyrazu wygłoszonego przypadkowo w rozmowie, wybłyśnie nieraz iskierka, z której człowiek intelligentny pozbawiony głupich skrupułów, skorzystać może wiele.
 Wesołe towarzystwo, rozmawiało z przerwami, zmieniając dzięć razy na minutę przedmiot pogadanki.
 Naobmawiawszy do syta mnóstwo znanych sobie osób, zaczęto mówić o grze w karty.

—Powiedz mi Leonie — zagadnęła nagle jedna z młodych kobiet — czy będziesz jutro wieczorem u Leokadyi?
 — A cóż by on robił u tej Leonki? — odparł głos męzki.
 — Będą grać w bakka, a potem kolacyjka przy stolikach... można się ubawić doskonale i jeszcze coś zyskać...
 — O na to ostatnie liczyć nie radzę! — powtórzył znowu mężczyzna.
 — Dla czego?
[ 16 ] — Ponieważ zostałem tam ograny na dwadzieścia pięć luidorów, gdym po raz ostatni grał u niej w karty — ozwał się zapytany. — Jej szulernia, to zbiór oszustów!....
 — Sam jesteś winien temu żeś przegrał, ponieważ się zapalasz podczas gry — przemówiła inna z kobiet. — A ja wygrałam widzisz wtedy piętnaście luidorów?
 — Ja dziesięć — poparł inny głos żeński.
 — Ja pięć — dodała trzecia.
 — Któż to jest ta Leokadya? — zapytał któryś z obiadujących.
 — Jest to ładna dziś jeszcze i mająca grube pieniądze dziewczyna. Przyjmuje u siebie tylko młodzież bogatą. Grywają u niej na wielkie stawki, pieniądz płynie jak woda i trzeba być doprawdy tak głupim jak Leon, ażeby z tego skorzystać nie umieć!
 — Korzystaj skoro masz chęć ku temu — odparł młodzieniec, zwany Leonem. — Ja takich środków chwytać się nie będę. Nazbyt ona jest mądra, ta Leokadya.
 — Lecz zwróć uwagę, że ona powrócić sobie musi koszta kolacyi i szampana. To sprawiedliwe! Czy potrzeba jakich prezentacyi lub poświadczeń chcąc być wprowadzonym do tej damy? — zapytał znowu mężczyzna wśród obiadujących.
 — Żadnych prezentacyi. Wchodzi do niej, kto zechce, ażeby tylko miał trochę szyku i zapłacił za wejście.
 — Ile?
 — Drobnostka! Trzy luidory.
 — Zbierają się tam poważni gracze?
 — Ba? ma się rozumieć. Poniterowie bankierzy, mający w Banku francuzkim kapitały, a kieszenie wypchane banknotami.
 — Grywają u niej w karty codziennie?
 — Nie, tylko we Wtorki, Czwartki i Soboty.
 — Gdzie ona mieszka?
 — Przy ulicy Tours d’Auvergne, numer 37. Jeżeli zechcesz, możesz przyjść o siódmej wieczorem jako gość zwykły na obiad, gdzie za 3 franki 50 pożywisz się nader przyzwoicie. Chcąc zaś wejść do szczelnie zamkniętego sa[ 17 ]lonu gry, który jest urządzonym w suterynie, potrzebujesz tylko powiedzieć, której u kobiet posługujących: „Proszę o zielony Chartreuse“ Są to wyrazy jakie otworzą ci wejście. Zaprowadzą cię. Złożysz do kasy trzy luidory, na jakie otrzymane pokwitowanie służyć ci będzie za kartę przyjęcia i będziesz miał prawo przychodzenia trzy razy w tygodniu, gdzie będziesz się mógł zbogacić, lub też dać oskubać zupełnie, stosownie do kaprysów fortuny!
 Słuchający tego wszystkiego de Grancey, wyjął z kieszeni portfel i przy świetle lampy, jaką mu postawiono na stole pisał na karteczce:

 „Leokadja, 37. Ulica Tour d’Auvergne... Obiady... Zielony Chartreuse... Trzy luidory za prawo wejścia. Wtorek, Czwartek, Sobota“.

 We trzy godziny później, odeszło wesołe towarzystwo, udając się na drogę żelazną dla powrotu do Paryża.
 — Grancey, kazał sobie podać rachunek, a zapłaciwszy, wyszedł z restauracyi w chwili, gdy dziewiątą godzinę wydzwaniał zegar kościelny w Champigny.
 Noc była ciemna. Po dniu bardzo gorącym, atmosfera przepełniona elektrycznością.
 Wszczął się nagle wicher południowo-wschodni, a wstrząsając gałęziami drzew, sprawiał szum podobny do wzbierającego morza na wybrzeżu.
 Czarne obłoki pokrywały horyzont.
 — Burza! — wymruknął — zła dla mnie sprawa, lecz bądź co bądź tę operacye muszę do skutku doprowadzić. Spieszyć się trzeba, jeżeli niechcę przemoknąć do kości, co by mi utrudniło mój powrót do Paryża.
 Zaledwie to wymówił, wielka błyskawicą przecięła niebo, a później nastąpił huk grzmotu.
 Przyśpieszył kroku, a mimo ciemości odnalazłszy drogę nad wybrzeżem Marny dosięgnął wkrótce kępy drzew, pod któremi poprzednio spoczywał.
 Czerwone światło latarni, zawieszonej po nad stosami desek i kamieni, prowadziło go wprost do miejsca.
 Okna we wszystkich domach wiejskich były szczelnie [ 18 ]pozamykane. Żadnego światła, żadnego szmeru, prócz oddalonego naszczekiwania psów, przeczuwających nadchodzącą burzę.
 Bez wachania przeto wszedł na grunt poorany przez grabarzów, na którym tu i owdzie poczęto stawiać budynki.




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false