Listy z Lido/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z Lido |
Podtytuł | adresowane do Boy’a w 1912 r. |
Pochodzenie | Straszliwe przygody |
Data wydania | 1922 |
Wydawnictwo | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
LISTY Z LIDO
ADRESOWANE DO BOY’A w 1912 r.
[ 51 ]
I.
Nie podziękowałem ci jeszcze, przyjacielu mój najmilszy, za przysłanie mi swego przekładu Brantome’a z niezasłużenie serdeczną dedykacją, co czynię niniejszem w tym liście, który będzie równie długi, jak i nudny, jak przystało na polski feljeton, pisany w dniach klęski i głodu. Piszę ten list z Lido, zbyt bowiem ciężki był ten rok i bezpieniężny, aby można sobie było pozwolić na krajowe uzdrowisko; wydawca zaś mój (oby miał dwie żony!) buduje dopiero czwartą kamienicę, więc również jest goły. Wiesz zaś sam wyśmienicie, że raczej uschłe drzewo urodzi owoc, raczej sok malinowy wyciśniesz z kamienia, a prawdę z krytyki teatralnej, niźli z wydawcy sto koron, co się podobno raz zdarzyło Reymontowi, więc zaraz kupił wieś.
Dlatego oto jestem na Lido, w tem cudnem miejscu, gdzie nawet słońce odziera człowieka ze skóry.
Zauważył mnie tu natychmiast feljetonista jednego lwowskiego dziennika i obwieścił swoim czytelnikom niesłychanie sensacyjne odkrycie, że nie mam włosów na głowie. Tak ci pisał: „Tam, [ 52 ]gdzie przed trzydziestu laty przechadzał się żołnierz z nabitą bronią i patrzył w dal szafirową, tam teraz siaduje na marmurowej ławeczce Makuszyński... i gładzi własną łysinę.“ Moja kucharka zrobiła z tego patosu sos, ja zaś uderzony niesłychaną głębokością obserwacji owego szanownego feljetonisty, pomyślałem sobie na Twój temat: „Komu on napisze feljeton, ten tłucze głową o beton...“ Tak zaś pomyślawszy, poszedłem się wykąpać, nic bowiem tak nie orzeźwia człowieka po przeczytaniu korespondencji letniej w polskiem piśmie, jak kąpiel.
Jedna jest tylko rzecz dziwna: oto morze na Lido nie wygląda wcale na morze; jest to raczej giełda, izba adwokacka, premjera w lwowskim teatrze, corso na Nalewkach, five o‘clock u pani doktorowej w Drohobyczu, aż się zdumiewa wielkie morze, marszczy się srogo, potem wreszcie ryknie wielkim głosem i pada namiętnie na bujne łono jednej mecenasowej, która, oczy z zachwytu przymknąwszy, chce swoje wzruszenie dantejskim objawić językiem, szepcze tedy kilka razy: „ach, frutti di mare! frutti di mare!“ Morze zaś, ujrzawszy, co uczyniło w bezrozumnym napadzie szału, cofa się szybko z wyniosłej wyspy, ogon fali w górę zadarłszy.
Bardzo tedy ładnie jest na Lido, szczególnie w przedpołudniowych godzinach, kiedy tysiąc ludzi gorszy słońce widokiem swej nagości; dziw nad dziwy, że sobie słońce nie wydarło dotąd jeszcze oczów z promiennego łba, że się nie sto [ 53 ]czyło w przepaść, albo nie padło w morze na widok tego anatomicznego muzeum. Spojrzyj tylko, jeśli znosisz potworne widoki: idzie dama; może ma sto lat, może trzysta, taka stara Campanilla. Nie jest to grzech, jeśli kto jest stary, jednakże ten stary wenecki pałac wdział na siebie białe trykoty i, odsłoniwszy cielska, ile tylko policyjnie można, przechadza się po plaży i zawraca oczyma, które widziały narodziny ziemi. Tuż za nią stąpa inna, tak zaś stąpa lekko, jak słoń Hati u Kiplinga; nogi jej przypominaja bilard, ramiona maczugi, nos zasię morską latarnię, ona zaś, wstążeczki wplótłszy we włoski i powiesiwszy na szyi wielki brylant, patrzy znudzona naokół, jak Wenus z morskiej, urodzona piany i bardzo, bardzo jest smutna. Ma to i swoją dobrą stronę, kiedy bowiem taka wlezie w wodę, najstraszliwszy rekin ucieknie na pełne morze i tylko lwowskie adwokaty zostaną w basenie.
„Wey trafiają się niektóre między temi“ (tak mówisz za Brantomem), które groźniejsze jeszcze są i sroższe; legną sobie na piasku, który wiele zniesie i, grzejąc swoje członki, przypominające dostatek rzeźni, wiodą inteligentne rozmowy.
— Czy pani widzi tego Anglika, który jest taki opalony? Śliczny chłopiec. To jest mój typ.
— On nie jest Anglik, tylko jest z Radomia, ale ma ładną talję.
— Co też pani mówi?
— Słowo honoru pani daję. Niech pani zakryje nogi, to go pani przedstawię. [ 54 ]
Inna zaś mówi do innej:
— Czy pani już widziała tutaj Piotra Altenberga?
— Co też pani mówi?
— Tutaj on nie przychodzi, bo taki poeta, to się nie kąpie. Popatrz pani zato na tę śpiewaczkę, gdzie ona ma łopatki? W całkiem innem miejscu...
Tak to oni sobie gadają, a morze, ciepłe jak samowar, szumi sobie z irytacją i gdzie może, tam bryźnie jadowicie, na jakieś straszliwe udo albo pierś wyniosłą. Zasię po brzegu przechadzają się dostojni męże, ludzie stateczni i poważni; niosą przed sobą kosmate brzuchy, jak skórzane bukłaki, opuchłe od wody, głowy zaś zadarli wysoko i wystawiają gęby na słońce, które z nich wyciąga uśmiech boleśnie rozkoszny i kroplisty pot, aby było ładnie. Rozprawiają o rzeczach poważnych i pełnych mądrości.
— Widziałem, że pan podał rękę temu z Drohobycza, a wie pan, co mówił jeden mądry człowiek? Powiedział tak: jeżeli takiemu podasz rękę, to policz zaraz potem palce, bo ci z pewnością ze dwa ukradł.
Lezie potem jeden z drugim w wodę, popróbowawszy jej najpierw końcami palców u nogi, potem palców u rąk, następnie, oczy zamknąwszy, ciskają się w straszliwy odmęt, sięgający aż do brzucha, zasię w tej okropnej morskiej otchłani dzieją się rzeczy wspaniałe. Krzyk, wzdychania, szumy, szmery, śmiech, płacz dzieci, pluskanie, [ 55 ]rzężenie z trwogi, czasem okrzyk w rozmaitych językach: „puść pan, pan jest grubjan“, — albo: „tu gdzieś jest rak!“ — albo: „gdzie jest moje dziecko?!“ — albo też: „czemu pan tylko w wodzie taki odważny?“ — albo: „pani pływa jak Wenus...“ — albo: „zupełnie pana nie poznałam bez ubrania!“ — albo: „ta małpa pływa, jak żaba“, — „skocz pani, bo idzie fala“.
Napisałeś zasię, drogi Boy’u, nieporównanie w pierwszym tomie Brantome’a:
„Owo poniechaymy snadnie rozpatrywania punktów tak doskonałych cudnością; iakom o nich powiedał lub iakie mam malują, a ucieszymy się poglądaniem na nasze pospolite piękności: nie iżbym chciał rzec pospolite w złem znaczeniu bowiem posiadamy tak rzadkie, iż — na mą cześć! — więcey wartczą, niźli wszystkie owe, które nasi fantasticzni poeci, nasi wybrydni malarze y nasi górni opiewacze piękności umieliby przedstawić...“
Owo spojrz, miły poeto i przyjacielu mój na te cudne włoskie dziewczęta, w których się rozkochało morze i słońce, wszystkiemi je oblewając blaskami i pieszcząc dotknięciem promienia i fali. Pyszne, smagłe i cudne, z oczyma jak węgle, z ustami rozwartemi pragnieniem, rzucają się na falę, a fala ugięła się pieszczotliwie i pod ramiona je ująwszy, niesie i niesie, jak rozgorzały kwiat, rzucony na wodę; potem na toń je zaniósłszy, wraca zdyszana fala do brzegu, gdzie zostało jeszcze jedno czarnowłose dziewczątko, [ 56 ]znieruchomiałe w pozie ze ślicznego obrazka Chabas’a i lęka się dalekiego szumu morza; więc się cudnemu dziewczątku fala łasi u nóg i prosi cicho, aby się pozbyło trwogi, łaskawe jest bowiem morze i krzywdy nie uczyni nikomu.
Owdzie płynie jak delfin człowiek z bronzu, opalony słońcem, młody i silny; gibki, jak ryba i zręczny, jak łódź, tnie wodę ramionami, spokojnie i pewnie, w dal wpatrzony, bez lęku. Patrzą na niego z podziwem i zawiścią dostojne brzuchacze i chude, wynędzniałe, chuderlawe figury, swoim własnym przerażone widokiem, szpitale chodzące i zapowietrzone.
Ale spłoszyło się nagle morze i, wylękłe, cofać się poczęło przerażone na głębie, a jeszcze więcej zdumione; oto trzech polskich malarzy wlazło w wodę i czterech polskich literatów. Włóczęgi te straszliwe, a niesforne, po całym się włóczące świecie, wzejdą nawet na piasku, gdzie ich nie posiali; takie czasy. Krzyczy jeden z drugim, że głodny, że obrazu sprzedać nie może, ani książki, potem się w morzu kąpie, jak hrabia, albo jeszcze coś gorszego; najweselsze zaś jest to, że każdy ma u kostjumu przypięty znaczek, który dowodzi, że portfel oddał do przechowania na czas kąpieli. Ten znaczek, uważasz, to jest taki łajdacki symbol, jedynem bowiem mojem pragnieniem było to, żeby zgubić ten znaczek, żeby go kto znalazł. Szczęśliwego znalazcę tknęłaby na miejscu apopleksja po otwarciu portfelu, gdyby to zaś był gentleman i człowiek z sercem, włożyłby [ 57 ]jaki banknot do towarzystwa tych kilku mizernych sonetów, udających czeki.
Największy taki potężny znak, zawieszony na piersi, jak złote runo, nosi malarz Axentowicz, wyglądający w wodzie jak hiszpański grand, który się znalazł w morzu po zatopieniu Wielkiej Armady. Chodzi po wodzie, jak wyniosły flaming, niema zaś tak wysokiej fali, któraby dosięgła jego oblicza; kiedy się położy na piasku, zajmuje połowę plaży i wtedy wiedzie dyskurs z malarzem Reychanem, zawiniętym w obłąkanie kolorowy płaszcz, o proporcjach w niewieściej budowie. Reychan zaś wzdycha głęboko od czasu do czasu (zawsze tylko po francusku), obaj zaś myślą w przerwach o tem, że gdyby tylko połowa tych niewiast, które są na Lido, nie malowała sobie sama fizjognomji, lecz zamawiała portrety.... A wkoło leży tylko martwa natura...
Potem przychodzi malarz Procajłowicz (który mnie deprawuje, co dnia bowiem wynajduje w Wenecji jakieś „lepsze“ wino) i urządza niemożliwe kawały z grobową miną, takiemu bowiem malarzowi, co całe życie maluje tylko kościoły, nie wypada być wesołym na fizjognomji. Strasznie kochany jest ten mój przyjaciel, chociaż malarz. Wiele mu jednak dobry Pan Bóg przebaczy za te namalowane kościoły.
Włóczymy się tak tedy gromadą po Wenecji, gdzie nas nogi zaniosą, albo gdzie nas zawiezie zezowaty gondolier, opryszek. Wszystkie zaś drogi wiodą do Colleoniego, który w [ 58 ]księżycowej poświacie twarz ma jeszcze dumniejszą i bardziej drapieżną. Księżyc mu wyzłaca hełm, rozpala śmiertelnym blaskiem oczy i rzuca rozświetlony pomost pod kopyta bojowego bachmata, aby ów potężny człowiek z orlą twarzą mógł zejść z piedestału i, dudniąc po bruku, — by wpadł w kupczącą, haniebną, plugawą czeredę sprzedającą i kupującą koraliki i kartki z widokami i buzdyganem aby począł tłuc po twardych czaszkach i gnał z tego najdziwniejszego pod słońcem miasta, cudniejszego, niż najcudniejszy cmentarz, pięknego, jak umarła królewna, tajemniczego, jak bajka. Zadrżał zdaje się, pyszny Colleoni w drgającem księżycowem świetle, w siodle się osadził potężniej i mocniej ścisnął buławę. Groźny jest, jak ballada o upiornym rycerzu, piękny, jak śmierć na wojnie, chmurny, jak noc, milczący jak trwoga.
Wracajmy, bo noc już późna i coraz ciszej w zaułkach, które się chwyciły kurczowo ramionami mostów i dzierżą, jak kleszczami; noc się wałęsa samotna, cicha i rozpalona, uciekłszy z Piazzy, gdzie grają Beethovena na dętych tylko instrumentach i gdzie garsony wrzaskliwe patrzą chyłkiem, aby im gość nie uciekł, nie zapłaciwszy.
Wracam na wyspę, aby się rozradować przed snem opowieściami tego cudownego chama, pana i opata de Brantome’a, któregoś, drogi Boyu, zaprezentował w sposób tak nieporównany i tak mistrzowski, że się twojej wielkiej pracy najwspanialszy hołd należy. W „każdym polskim domu“ [ 59 ]nowy Twój przekład się nie znajdzie na stoliku w salonie, lecz ci to zapisze literatura, żeś jej ofiarował arcydzieło przekładu. Gdzieś ty się tego cudownego nauczył języka?
[ 60 ]
II.
Każdy hoteli na Lido ma jedną rzecz taką samą i jedną swoją osobliwość; taką samą, złodziejsko podłą jest kuchnia; — zjedz kawał zaoliwionej ceraty, a zjadłeś kotlet z Lido, wziąwszy potem gruźliczną kość, owiń dokoła niej starą gazetę, a będziesz miał pulardę. „Całe szczęście, że jestem łykowaty“, rzekł u Dickensa indyk, którego miano zarznąć, ów zaś, którego ci dadzą w jakiejś Hungarji, już nawet nic nie mówił, zwątpiwszy przed śmiercią sam o sobie.
Należało poradzić Altenbergowi, aby odpowiednio do swego tytułu „Jak ja to widzę?“ — napisał po wyjeździe z Lido książkę pod napisem „Jak ja to strawię?“ Osobliwością zaś hotelów jest jakaś znana figura, w jednym tedy mieszka książę Abruzzów i d’Annunzio, w innym Altenberg, w innym znów Herman Bahr i jego broda, równie jak on pyszna i wspaniała, w innym aż tenor Jadlowker. Nawet małe wille mają swoje sensacje; w jednej z nich, w Ortensji, mieszka jakaś śliczna Polka, piękna jak as coeur, cały bowiem dzień gra w bridge’a, i jakaś jej ciotka, wyglądająca na damę pique Czajkowskiego. Całej [ 61 ]tej talji kart przyglądają się Włochy z niemym podziwem, o ile taki ladro, jak Włoch, zdolny jest do wzruszeń.
Pozatem rozmaite wałęsają się tu oryginały; jest tu jeden Polak, zawsze w monoklu, który, jadąc waporetem do Wenecji, siedzi na pokładzie z mapą w ręce, zaniepokojony, czy statek dobrze płynie, tyle zaś ma w sobie alkoholu, że gdy go moskit ukąsi, w tej chwili zdechnie otruty. Ładne egzemplarze. Spotkasz ich wszystkich późnym wieczorem w barze, koło przystani, połykających zachłannie nalewkę z ananasów i czereśni, rozprawiających o sztuce i obmawiających każdego, który jeszcze nie przyszedł, i każdego, co już odszedł. Każdy zaś taki Polak jest jak Hannibal w bitwie, — pierwszy do baru przychodzi, a ostatni z niego wychodzi.
Księżyc to potem po jednemu odprowadza do domu, rzadko się tedy trafi, że jaki malarz w nagłym napadzie obłędu wlezie w ubraniu w wodę, co nie zaszkodzi takiemu ubraniu, ale morzu zawsze zaszkodzi. Spokojnie patrzyłem na takiego jednego, wiedząc, że nie utonie, wedle bowiem cichej z Panem Bogiem umowy, polski malarz nie może skonać w inny sposób, tylko na suchoty. Niepotrzebnie tylko taki ryczy po nocy, jak zarzynany bawół, straszy jedynego policjanta i budzi szlachetne towarzystwo z wielkich hotelów, które i tak niema spokojnego snu, tego jednego bowiem niebo sprawiedliwie odmówiło kapitalistom i adwokatom. [ 62 ]
Radość życia jednakże najlepiej demonstruje się straszliwym rykiem, co snadnie zauważyć można w gabinecie dentysty, lub w szkołach śpiewu; jednemu ulżyło w paszczy, drugiej na duszy, — jeśli się tedy polskiemu malarzowi, lub pisarzowi lekko uczyni w rozchełstanej duszy, błogo na sercu i w głowie mu wino złote zaszumi, czyni to, co czyni morze, opiwszy się złotego, upajającego, miesięcznego światła, — woła sobie w głos i śpiewa i raduje się na złość parszywemu losowi; jest to bowiem indywiduum złe, kaprawemi na świat patrzące oczyma, złośliwe, jak szympans, podejrzliwe, jak prokurator, nieużyte, jak dyrektor banku. Przeto mu urąga bezpańskie morze i ta czereda dostojna, co niema kredytu u Boga i ludzi.
Właśnie się morze stroi, tysiąc sobie gwiazd przypiąwszy na wyniosłej piersi i wspaniały order Złotego Księżyca, na wielkiej, fjoletowej wstędze nieba. Legło sobie wygodnie, zlekka oddycha, czasem westchnie i w długie ręce lagunów ująwszy Wenecję, przygląda się jej smutno, jak zabawce, wyrzezanej ze złota i marmurów, zielonemi, mądremi oczyma. A ile razy dojrzy skazę w marmurach, albo groźną, złą szczelinę w pałacowym murze, tyle razy westchnie cichutko; potem to miasto śmiertelne podnosi w górę na księżycowej poświacie, jak na obłoku i o północnej godzinie modli się szmerem i szumem i łkaniem:
„Oto jest radość moja i moja duma, dziecko najukochańsze, urodzone ze mnie, jak kwiat. Ocal [ 63 ]je, Boże miłosierny. Bardzo zawiniło to miasto, lecz nie daj, aby zginęło w przepaści, albowiem jest piękne. Chore jest na piękność, przeto i grzechy miasta tego były piękne. Cóż Ci, że zginie, jak diament wspaniały, rzucony w topiel?
Jego wina, jego bardzo wielka wina, że w niem dusza, rozkoszą życia zachłyśnięta, skarlała aż do małości łez doży Manina i że umarła potem dusza ta, na atłasach ległszy i złotogłowiu, zapomniawszy o mieczu, lekkomyślnym ujęta snem. Nie umarła jednak, jeno śpi na dnie mojem i płacze mojemi oczyma.
Ocal je Boże, panie morza, bo chociaż grzeszyło to miasto, któreś wielce umiłował, lecz i cierpiało ponad miarę. Wstaw się za niem, Marku Ewangelisto i każ swojemu miastu uderzyć w tysiąc dzwonów, aby wybłagało sobie żywot wieczysty, wieczysty...“
Tak się oto modli szumem nieprzerwanym dalekie morze, a zielona woda pod mostami łka cichutko i pnie się po marmurowych schodach do pałaców, pustych, jak umarłe serca, pluszcze u drzwi, czekając w utrapieniu, czy z nich nie wyjdzie czerwony senator, mądrość wielką mający w oczach, a dumną miłość w sercu, idący na posiedzenie rady, gdzie dziś nuncjusz papieski, przy boku doży siedzący, niezmiernie ważne przedstawi sprawy. Chryste Panie! Nie nuncjusz to siedzi, lecz bezczelny, napoleoński oficer, zasię na wielkich globusach w tyle sali, czerni się nie [ 64 ]zarys skrzydlatego lwa, lecz straszny cień młodej, długowłosej głowy Korsykanina...
Gdzieżeś jest Colleoni!?
Mroźny wiew, jak dreszcz lęku przebiegł po kanałach i cisza jęknęła cicho bulgotem wody; przyczaiła się noc, czarnym okryta płaszczem i, szeroko otwartemi patrząc oczyma, bardzo cierpi tem milczącem cierpieniem, które napróżno wielką wrzawą stara się Wenecja spłoszyć, jak złego ptaka tysiącem lamp kolorowych, burzą fajerwerków i śpiewaniem na gondolach. Trwa krótko wspaniałość sztucznego ognia, a śpiew jest ochrypły. Wielka łódź naprzeciwko pałacu dożów tryska w niebo tysiącem rakiet, słupami ognia, wśród wrzawy i huku. Cudnie barwione gwiazdy lecą w topiel, jak łzy, tłum się dziwi i klaszcze, a morze ocieka złotem i krwią. A za chwilę noc jeszcze jest ciemniejsza i melancholija jeszcze cichsza, chociaż księżyc, dobry, stary pocieszyciel smutnych, w samą się zjawił porę i smutnym dzieciom stare odnawia zabawki, oczyszcza ze śniedzi marmurowe koronki, złoci ołowiane szyby okien, prostuje pochyłe wieże, rozczesuje grzywę lwu na kolumnie i orle gładzi mu skrzydła, opowiada zaułkom, co się dzieje na morzu, odwiedza sieroce drzewa, zamknięte w więzieniu murów, łachmany lazzaronów w złocistą zmienia lamę, niepokoi cztery na kościele rumaki, tak, że się im szyje prężą i rozdymają nozdrza; zasię potem, stanąwszy w ulubionem swem miejscu, nad kopułą Santa Maria della Salute, uśmiecha się dobrym [ 65 ]uśmiechem i słucha, jak młode dziewczątko śpiewa ślicznym, na zatracenie skazanym głosem, o pękniętem sercu, o niewiernym kochanku i o ciężkiej karze Pana Boga.
Jednej zaś nocy stary księżyc krótko świecił nad lagunami, albowiem musiał wędrować na występ do Werony, gdzie na przedstawieniu „Aidy“ grał doskonale i z wprawą odpowiedzialną rolę w obrazie nad Nilem. Sprytny bowiem jeden tenor zorganizował przedstawienia w olbrzymiej rzymskiej arenie w Weronie, pod gołem niebem, tak że można było powiedzieć, iż po jakiejś świetnie zaśpiewanej arji „gwiazdy klaszczą złote“.
Dziw to był nad dziwy. Zawsze jednak w Weronie muszą być dwa obozy; wedle przekładu Kasprowicza, „dwa piękne domy w uroczej Weronie, równie słynące z bogactwa i chwały codzień odwieczną zawiść odnawiały...“, tego zaś dnia, kiedy byłem w onem mieście, ród Kapulettich reprezentowany był przez tych, którym się udało kupić bilet wstępu, nieposkromiony zaś ród Montekich otoczył wielotysięcznym tłumem amfiteatr i zachowywał się wcale nieprzystojnie, rycząc przeraźliwie, klnąc srodze i hałasując, co wchodzący do wnętrza przyjmowali z należytą pogardą, czasem tylko w zbyt wielkim ścisku, trzeba było kopnąć jakiegoś zausznika Montekich, któremu już nie tak bardzo szło o bilet, ile o złoty zegarek, mniejsza już o to, jakiej firmy i do kogo należący. Nie chcąc też uznać zbyt wybujałej [ 66 ]muzykalności włoskiej, wojsko z najeżonemi bagnetami otoczyło amfiteatr, ze względu na to, że dobrze wymierzone uderzenie kolbą w brzuch doprowadza stanowczo do przytomności. Takich jednak uderzeń trzebaby było z pięćdziesiąt tysięcy, na taką bowiem cyfrę oszacowały pisma włoskie owych muzykalnych ludzi. Możesz sobie tedy wyobrazić, najmilszy Boyu, jakiej trzeba było zapamiętałości, aby, kopiąc, szczypiąc, wierzgając i klnąc we wszystkich językach, dojść do amfiteatru. Zupełnie tak się szło tamtędy, jak przez gromadę przyjaciół z literatury do wnętrza literackiej świątyni, wiadomo zaś, że brat literat nie życzy nigdy: obyś zginął! — lecz: obyś konał sto lat!
Kiedy się morze rozigra, a mocno zirytuje, zapieni i posinieje z gniewu i zacznie mruczeć głucho, jakby z tajoną złością; kiedy się z wiatrem porwawszy za włosy, tarzać poczną i przewalać po topieli, a fale szemrzą z trwogi, na tę bitwę patrząc; kiedy morze, dostrzegłszy okręt w oddali, syknie z gniewu, potem, ciężko dysząc, gna po odmęcie i rzęzi z wściekłości, — takie same usłyszysz głosy, wszedłszy do wnętrza tego straszliwego, kamiennego kotła, w którym się kąpała we krwi rzymska dusza.
Och, co za widok!
[ 67 ]
III.
Czterdzieści tysięcy ludzi siedzi na stokach kolosu, co szczerbą łuków na najwyższem piętrze godzi w pogodne, rozgwieżdżone niebo, rozpięte jak granatowe nad cyrkiem velarium. Niecierpliwość oczekiwania, — są tu bowiem tacy, co siedzą od rana, lepsze zająwszy miejsca, — zmienia się w szmer i szum, który to słabnie, to się wzmaga. Głowa przy głowie się czerni, tak, że się zdaje, że bezpiecznie przejść można po tym pomoście z głów, jak po pompejańskim bruku, a szum, w falę jedną się splótłszy, wędruje po ogromnej przestrzeni cyrku, odbija się od kamiennej ściany, na jeden moment przycichnie, potem wraca już głośniejszy i znów się poczyna błąkać, rosnąć z każdą chwilą, albowiem się zbliża godzina.
Niebo spokojne, milczące i ciche, wsparło się na kamiennem obramowaniu cyrku i zamknęło go pyszną kopułą, malowaną w gwiazdy. Księżyc jeszcze w garderobie; droga mleczna rozświetliła się przedziwnie, wysrebrzona, usiana diamentami, najmniejszy zaś obłoczek nie zasnuł pajęczyną ciemnego jedwabiu nieba. Mnóstwo wielkich lamp elektrycznych wstydzi się haniebnie swojej roli [ 68 ]i, nie wiedząc, co z sobą począć, przygasa od czasu do czasu, aby za chwilę rozbłysnąć bezczelnie. Czasem gwiazda oderwie się od nieba i jak kamień leci na ludzkie głowy, dobiegłszy jednak do połowy drogi, skąd już zapewne czuć ostrą woń potu i wyziewy i skąd już słychać szmer tłumu, blednie w jednej chwili z trwogi, krzyknie rozbłyskiem ostatnim i gaśnie.
A tłum ludzki huczy w jednym jakimś potwornym, nieludzkim akordzie, z którego nagle tryśnie wysokie C przekleństwa, albo dźwięczna fermata płaczu jakiejś uciśnionej niewiasty, pieszczota tłumu bowiem nie zna gracji i granic. Jedna jest dusza teraz w tym amfiteatrze, polip jakiś straszliwy o tysiącach głów, dusza spocona naturalnie, już zirytowana, podniecona, zła i gotowa do wszystkiego. Co uczyni jeden na tym końcu cyrku, w tej chwili czyni to samo drugi, siedzący w ogromnem oddaleniu, jakby tu siedziało stado złośliwych małp, gotowych każdej chwili do ucieczki w panice.
Nie znam jednak wspanialszego widoku nad widok tego potwornego mrowiska, ukrytego w półmroku; jest to widok niemal groźny, tło bowiem wymalowała noc, ramy są potworne, kamienne i surowe, obraz zaś sam leniwo żywy. Odwracam się od sceny, zapominam na chwilę, że będą śpiewali tylko „Aidę“ — i patrzę na tłum. Rozgorączkowana wyobraźnia dopełnia w momencie architektury cyrku, dobudowuje żebra najwyższych łuków, ubiera tłum w brudne, spocone chitony [ 69 ]i togi i straszno się czyni człowiekowi; dobywasz z potwornego zgiełku zupełnie wyraźny ryk lwów i nawoływania się gladjatorów. Trzeba zamknąć oczy, gdyż dreszcz przebiega po człowieku.
A tłum się zniecierpliwił. Ktoś krzyknął głośniej i ktoś klasnął w ręce. Zdaje się, że gwiazdy zbladły, taki się podniósł wrzask; tłum się zakołysał, nabrał w piersi oddechu, wtulił głowy w ramiona i krzyknął. Morze się rozpętało i topiel. Klaskanie brzmi jak suche, trzaskające karabinowe salwy, zamęt wiruje nad areną, jak splątany tuman, porywa najspokojniejszych i unosi. Już wszyscy krzyczą; wyłażę tedy na krzesło i krzyczę także rozdzierającym, tragicznym głosem, jakbym nagle zwarjował. O co mi idzie, Pan Bóg jeden wie, bo ja nie wiem, alem się wykrzyczał za wszystkie czasy; to jednak mnie pociesza w obłędzie, że piękna niewiasta z pyszną twarzą Popei po lewej mej stronie siedząca, krzyczy także, po prawej zaś mej stronie ktoś się wydziera — przysięgam Ci! — po serbsku.
Ażeśmy się zmęczyli wszyscy i amfiteatr oddycha ciężko, jak furjat po nagłym napadzie szaleństwa, co jednak trwa niedługo, wielkiemu bowiem polipowi znów coś nagle strzeliło do łba, więc jakby na komendę czterdzieści tysięcy ludzi wydobywa białe (i prawie białe) chustki i poczyna niemi powiewać zupełnie histerycznie, umilkłszy jednak na moment dla tem większego efektu. Jakby niepoliczone stado białych gołębi padło na amfiteatr, widok jakby przesłonił gęsty, [ 70 ]ogromnymi płatami padający śnieg. Przed oczyma masz czarne, w kotle zamknięte morze, a z niewidocznych gniazd wypadło z cichym szelestem tysiące mew i tłucze o mrok białemi skrzydłami, cicho lecąc. Więc je tłum za chwilę spłoszył klaskaniem i krzykiem, ukryły się bowiem nagle i amfiteatr znów poczerniał, mrok zgęstniał i napęczniał od wrzawy, aż się stał cud: w jednej chwili ucichł krzyk, jakby go ostrym nożem odcięto od ludzkich warg; jakby sprawnie wyćwiczony zespół chóralny urwał nagle w połowie wysoki ton, jak w trzecim akcie „Traviaty“, tak, że aż jęknęła nagle zbudzona cisza, przytulona do murów i jakby półgłosem wrzawy krzyknęła od nagłego bólu, zbyt natarczywie wyciągnięta za włosy z kamiennych swych kryjówek. Głowę mam pełną szumów, a w uszach dzwoni jeszcze wrzask.
Jest cicho. Jakby z podziemi podnosi się cichutki powiew muzyki, podobny w tym potwornym teatrze do brzęczenia owadów, do szmerów letniego wieczora, albo do gadania dalekiego lasu. Na olbrzymiej scenie ukazali się śpiewacy, z oddalenia mali, Radames i Arcykapłan. Wreszcie odzywa się łomot trąb i dudnienie bębna, dźwięki biegną szybko poprzez ogrom cyrku, dopadają do najdalszych zakątków, wreszcie przelewają się przez granitowy zrąb budowli i gdzieś tam już cicho szemrzącą kaskadą lecą w przepaść i w noc.
Radames postąpił naprzód dwa kroki, rozpaczliwym wzrokiem zmierzył odległość i [ 71 ]wysokość niebieskiego stropu, od którego głos jego ma się odbić — zaśpiewał swoje:
— Celeste Aida, forma divina, mistico serto di luce e fior!...
A kiedy się, rękoma sobie dopomagając, wdrapał bez szwanku na ton najwyższy — krzyknął tłum jednym, zgodnym, potwornym, tysiącechowym głosem uznania. W zamkniętym teatrze krzyk ten rozwaliłby mury i lampy by od niego pogasły; padłaby trupem primadonna, chociażby zażywna i mocna w sobie; rozsypałoby się w próchno ze trzydzieści nieco starszych chórzystek, zachwiałyby się dekoracje i runęłaby świątynia tebańska; uciekłby z teatru najodważniejszy krytyk. Zasię Radames Veronese okrasił oblicze uśmiechem zadowolenia i przyjął sztandar z rąk cudownie śpiewającej Amneris, słynnej Marji Gay i poszedł do garderoby, spojrzawszy wymownie na Aidę, dobrze śpiewającą i mającą głos należycie cienki, za to ramiona tak grube, jak kolumny w świątyni Wulkana.
W momencie zmieniono dekoracje, w których niema wiele do zmienienia, gdyż osiem drewnianych słupów przesuwa się to w tę, to w ową stronę, wszystkie bowiem świątynie, więzienia i inne takie lokale, potrzebne do „Aidy", znajdują się tuż opodal sceny, albo już pod siedzeniami widzów, albo też w ukryciu wśród drzew, zasadzonych „tymczasowo“.
Śpiewają tedy ładnie i składnie, to też [ 72 ]straszliwe okrzyki uznania są coraz częstsze i coraz żywsze, szczególnie dla Amneris; grają wszyscy z szerokim, włoskim gestem, przypominającym w scenach bardzo dramatycznych, gesty rozżartych ludożerców, lub też ruchy w tańcu św. Wita, niema jednak tak wałtownego ruchu, któryby na tej scence, mogącej pomieścić pułk wojska, był rażący. Mniej nam jednak wszystkim idzie o „Aidę“, więc się bogdaj, że z rozkoszą czeka antraktu, aby raz jeszcze i raz jeszcze przyjrzeć się nieporównanemu widokowi amfiteatru, który ma pomysły nadzwyczajne; w jednym bowiem antrakcie stało się, że niebo zeszło na ziemię, z czterdziestu bowiem onych tysięcy ludzi każdy w pewnej chwili zapalił małą świeczkę i podniósł rękę w górę. Tego nie widział nawet Neron. Przymruż oczy, a ujrzysz widowisko nieporównane: tysiące migotliwych gwiazd mruga w mroku i żarzy się i świeci; tysiące świętojańskich robaczków lata wśród tłumu, który się raduje i cieszy się i śmieje głośnym, rozwichrzonym, szerokim śmiechem, tłum bowiem w tej chwili zmienił się z potwora w małe dziecko, które trzyma w rękach świecidełko i szaleje z radości. Gwiazdę sobie kupił za solda i tuli ją, rozbłyśniętą, w rękach, aż się zdumiały prawdziwe gwiazdy i patrzą z otwartemi usty, co za wspaniałą zabawę wymyślił sobie głupi człowiek.
Ten zasię nie jest tak głupi, bo zgasił świeczkę po chwili, aby mu połowa została jeszcze na drugie przedstawienie i, uspokoiwszy się, wyłupił [ 73 ]oczy ze łba, patrząc na zwycięski pochód Radamesa.
Pochód ten jest atrakcyą spektaklu; trębacze grzmią w trąby, ale z takich samych egipskich nut, jak i u nas, zasię w rytm marsza idzie nieskończony korowód wojowników i bohaterów, autentycznych murzynów i autentycznych koni, które są bardzo stylowe, są to bowiem właściwie wyschłe mumje bojowych rumaków, na razie zaś, w czasie wolnym od występów w operze, służą w dorożkarskim fachu, co snadnie poznasz po melancholji na końskiem obliczu, po łopatkach, urągających niebu i po bokach wytartych.
Nikomu to jednak nie szkodzi, że Faraon miał taką parszywą konnicę, zato bowiem wojsko jest świetnie ubrane, Radames zaś kapie od złota i promienieje, jak słońce.
Oto, pomyśl sobie, złoty Boyu, — w pewnej chwili, jakby wysunięty przez reżysera, wtacza się na scenę to kochane bydlę, księżyc. Włazi poważny, cudownie dostrojony do tragicznej sytuacji, świetny i błyszczący.
Gra wybornie: twarz ma w miarę melancho lijną, w miarę wzruszoną, patrzy na akcję poważnie, zawisnąwszy nad sceną bez ruchu, wytrawny mądry statysta.
Przypatrz mu się dokładniej, a ujrzysz za tą mgłą tragicznej melancholji zwiędłą, umalowaną tylko doskonale, zapitą gębę starego aktora, rafinowanego wygi. [ 74 ]
Ożywił scenę w jednej chwili, dumny ze swej roli, czując, że w tej chwili wszystkie gwiazdy patrzą na niego z niezmiernym podziwem, jak głupie podlotki na wielkiego aktora, który chociaż bez gaży i bez emerytury, najwspanialsze grywa role, stary wyjadacz, co więcej wyratował autorów i kiepskich dramatycznych poetów, niż jest gwiazd na niebie.
Wysłuchał dostojnie całego śpiewania, poczem, kiedy Radamesa przychwycono na zdradzie, spłynął z ponad sceny z tym pysznym gestem, który znaczy, iż on wszystko rozumie i wszystkiemu przebaczy. Zrobił gębę bardzo tragiczną i popłynął, niby ręce załamawszy, w stronę Medjolanu, aby nie widzieć tego, co się dziać będzie w tłumie przy wychodzeniu z amfiteatru.
Tłum zaś wypełznął na ulicę i, opowiadając sobie wrażenia z tego nadzwyczajnego przedstawienia, szemrał jeszcze długo, spać nie dając Julji Kapuletti w fałszywym grobie.
Ciebie jednak, drogi przyjacielu, sądzę, że dobrze do snu przysposobiłem, jeśliś nie usnął już w połowie czytania tego listu. Jeśli tak jest, śnij tedy słodko i niech Ci się przyśni, żeś znalazł dziesięć koron, nikt Ci bowiem lepiej nie życzy odemnie. Pokój z tobą!
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |