Mały/Część pierwsza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mały |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej” |
Data wydania | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Górska |
Tytuł oryginalny | Le Petit Chose |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
O wrażenia dzieciństwa! jak żywe pozostawiacie po sobie wspomnienie! Zdaje mi się, że to było wczoraj — ta podróż po Rodanie. Dotąd widzę jeszcze statek, pasażerów, załogę; słyszę warkot kół i gwizd maszyny. Kapitan nazywał się Géniès, kuchmistrz — Montelimart. Takich rzeczy nie zapomina się nigdy!
Podróż trwała trzy dni. Spędziłam je całkowicie na pokładzie, schodząc do salonu tylko na jedzenie i spanie. Pozostałe chwile spędzałem na samym końcu statku, koło kotwicy. Był tam wielki dzwon, w który uderzano, gdyśmy przybjali do miast. Sadowiłam się koło tego dzwonu wśród zwojów lin, umiesz żąłem klatkę z papugą między nogami i spoglądałem wdał. Rzeka była tak szeroka, że zaledwie można było dostrzec jej brzegi. Wolałbym był, aby była jeszcze szersza i nazywała się morzem. Niebo się śmiało, fale przezroczysto zielone igrały na słońcu. Z biegiem wody sunęły wielkie krypy; mijali nas z pieśnią na ustach rybacy, przeprawiający się w bród na mułach. Czasami statek nasz przepływał około jakiejś kępy, gęsto zarosłej trzciną i wierzbami „O, bezludna wyspał“ — mówiłem sobie, pożerając ją oczyma.
Pod koniec trzeciego dnia myślałem, że schwyci nas ulewa. Niebo ściemniło się nagle; gęsta mgła unosiła się nad rzeką; naprzedzie statku zapalono [ 19 ]wielką latarnię. Przyznaję, że na widok tego wszystkiego, zrobiło mi się trochę nieswojo... W tej chwili ktoś odezwał się koło mnie: — „A oto i Lion!“ — Jednocześnie wielki dzwon począł dzwonić. Byliśmy w Lionie.
Poprzez mgłę dojrzałem przytłumiony blask świateł z obu brzegów; przepłynęliśmy pod jednym mostem, potem — pod drugim. Za każdym razem wysoka rura komina przełamywała się na pół i wypluwała kłęby czarnego dymu, od którego krztusiliśmy się wszyscy... Na statku zapanował wielki zamęt. Pasażerowie gorączkowo poszukiwali swoich bagażów, majtkowie klęli, toc2ąc beczki w ciemności. Padał deszcz.
Pośpieszyłem do moich, znajdujących się na drugim końcu statku. Stoimy tak wszyscy czworo, cisnąc się pod niebieskim parasolem Anny, a tymczasem statek przybija wzdłuż przystani i zaczyna się wyładowywanie.
Jeśliby pan Eyssette nie był przyszedł uwolnić nas, doprawdy, zdaje mi się, że nigdy nie bylibyśmy się stamtąd wydostali. Podszedł do nas poomacku, wołając: — „Czuwaj, czuwaj!“ — na to, dobrze znane, hasło odkrzyknęliśmy wszyscy czworo w jeden głos z uczuciem nieopisanej ulgi: — „Swoi, swoi!...“ — Pan Eyssette uściskał nas pośpiesznie, wziął za jedną rękę brata, za drugą — mnie, krzyknął do kobiet: — „Za mną!“ — i dalej w drogę... A, to był człowiek!
Posuwaliśmy się z trudnością, było ciemno, pomost chwiał się. Co krok obijaliśmy się o jakieś skrzynie... Nagle z końca statku dał się słyszeć przenikliwy, żałosny głos: — „Robinsonie, Robinsonie!“
[ 20 ] — A, mój Boże! — zawołałem, próbując uwolnić rękę z uścisku ojca, ale on, myśląc, że się pośliznąłem, ścisnął mnie mocniej jeszcze.
QGłos ozwał się znowu, jeszcze żałośniejszy i przenikliwszy: — „Robinsonie, mój biedny Robinsonie!“ — Zrobiłem znowu wysiłek, by uwolnić rękę: — „Moja papuga“! — wołałem — „moja papuga!“
— Cóż to?! ona gada? — odezwał się Kubuś. Ma się rozumieć, i jak jeszcze! — słychać ją było na milę dokoła. W popłochu zapomniałem o niej, zostawiłem ją na końcu statku przy kotwicy i stamtąd przyzywała mnie, krzycząc z całych sił: — „Robinsonie, mój biedny Robinsonie!“
Na nieszczęście — byliśmy już daleko. Kapitan wołał: — „Prędzej, prędzej!“
— Przyjdziemy po nią jutro — powiedział pan Eyssette — na statku nic nie ginie. — I z temi słowy uprowadził mnie, mimo moich łez. Niestety — posłano po nią nazajutrz, ale już jej nie znaleziono... Możecie sobie wyobrazić moją rozpacz — niema Piętaszka! niema papugi! Niesposób bawić się w Robinsona! Jakim cudem, zresztą, można sobie było, nawet przy najlepszych chęciach, stworzyć bezludną wyspę na czwartem piętrze brudnej i wilgotnej kamienicy przy ulicy Lanterne?
Wstrętne domisko! — nie zapomnę go nigdy w życiu: schody lepiły się od brudu, podwórko, jak studnia; szewc, a zarazem stróż miał swój warsztat tuż przy wodociągu. Ohydnie tam było. Wieczorem, natychmiast po przyjeździe, stara Anna, wprowadzając się do kuchni, wydała okrzyk przerażenia: [ 21 ] — Karaluchy, karaluchy!
Rzuciliśmy się wszyscy do kuchni; co za okropny widok!... wszędzie pełno tego obrzydliwego robactwa. Siedziało to na kredensie, wzdłuż ścian na podłodze, w szufladach, w kominie, rozdeptywało się je co krok, niechcący. Brrl Anna dużo już ich pozabijała, ale im więcej zabijała, tem więcej ich się pojawiało. Przybywały przez rurę od zlewu; zatkano rurę, ale nazajutrz dostały się inną jakąś dziurą, niewiadomo którędy. Trzeba było sprowadzić przeciwko nim kota i co noc w kuchni odbywały się straszne rzezie.
Te karaluchy obrzydziły mi Lion od pierwszej chwili. Nazajutrz było jeszcze gorzej. Trzeba było pogodzić się z nowemi obyczajami. Pora obiadu i kolacji uległa zmianie. Bochny chleba były innego kształtu, niż u nas. Nazywały się „korony“, też nazwa!
Gdy Anna prosiła rzeźnika o „łojową“ — śmiano jej się w oczy. Te dzikusy nie wiedziały nawet, co to jest„łojowa“!... Źle, oj źle tu było.
W niedzielę, aby się trochę rozerwać, szliśmy całą rodziną, uzbrojeni w parasole, na wybrzeże Rodanu. Instynktownie kierowaliśmy nasze kroki ku południowi, w stronę Perrache. — „Zdaje mi się, że w ten sposób zbliżamy się do naszych stron“ — mawiała matka, którą silniej jeszcze ode mnie żarła tęsknota... Te przechadzki rodzinne były ponure. Pan Eyssette wciąż się gniewał, Kubuś płakał bezustanku, ja wlokłem się zawsze na końcu; nie wiem czemu wstydziłem się pokazywać na ulicy; może dlatego, że byliśmy biedni.
W miesiąc po przyjeździe stara Anna rozchoro[ 22 ]wała się. Szkodziły jej mgły. Trzeba ją było odesłać na południe. Biedaczka nie miała sił rozstać się z nami. Błagała, by ją pozostawiono, obiecywała święcę, że nie umrze. Trzeba było wyprawić ją przemocą. A gdy powróciła w swoje strony, z rozpaczy wyszła za mąż.
Po odjeździe Anny nie przyjęto innej służącej. Był to dla mnie szczyt nędzy. Do cięższych robót przychodziła stróżka. Mama paliła przy kominie swoje śliczne rączki, które tak lubiłem całować, a po zakupy chodził Kubuś. Wieszano mu wielki kosz na ręku i mówiono: — „Kupisz to i to“. — A on kupował „to i to“ doskonale, ale naturalnie nie omieszkał się przytem napłakać porządnie.
Biedny Kubuś! i jemu było bardzo źle. Pan Eyssette, widząc go ciągle we łzach, nie mógł go wkońcu wcale znosić i nie szczędził mu wymysłów... Cały dzień słychać było tylko: — „Jesteś niedołęga, osioł z ciebie!“ — I w obecności ojca biedny chłopak rzeczywiście stawał się do niczego. Starając się powstrzymać gwałtem łzy, krzywił się tylko niemiłosiernie, co go mocno szpeciło. Pan Eyssette przynosił mu nieszczęście.
Posłuchajcie, naprzykład, jak to było z dzbankiem:
Wieczorem, w chwili, kiedy siadaliśmy do stołu, spostrzegliśmy, że niema ani kropli wody w domu.
— Mogę przynieść, jeśli trzeba — odzywa się Kubuś — dobre chłopię — i chwyta dzban, wielki dzban kamienny.
Pan Eyssette wzrusza ramionami:
[ 23 ] — Jeśli Kuba pójdzie po wodę, dzban będzie zbity, zaręczam.
— Słyszysz, Kubusiu — odzywa się matka swoim spokojnym głosem — uważaj, nie zbij dzbanka.
Pan Eyssette znowu zabiera głos:
— Możesz mu mówić, ile chcesz, żeby nie zbił, zbije i tak, na pewno.
Słychać żałosny głos Kubusia:
— Ale właściwie dlaczego ja mam go koniecznie stłuc?
— Ja wcale nie mówię, że masz go stłuc, tylko że go stłuczesz — odpowiada pan Eyssette tonem, nie dopuszczającym repliki.
Kubuś nic już na to nie odpowiada, chwyta dzban drżącą ręką i wychodzi pośpiesznie z taką miną, jakby mówił:
— A, ja go stłukę? dobrze, zobaczymy!
Mija pięć, potem dziesięć minut. Kubuś nie wraca. Pani Eyssette zaczyna się niepokoić.
— Żebyż mu się choć co złego nie stało!
— Cóż chcesz, żeby mu się stało — odburkuje pan Eyssette. — Stłukł dzban i boi się pokazać.
Ale, mówiąc tak, wstaje i uchyla drzwi, chcąc się przekonać, czy rzeczywiście nic się nie stało, bo pomimo swojej szorstkości, był to jak najlepszy człowiek. Nie potrzebował trudzić się daleko. W sieni pode drzwiami stoi Kubuś, bez dzbanka, milczący, skamieniały. Ujrzawszy pana Eyssette, blednie i mówi słabym, zrozpaczonym głosem: — „Zbiłem dzban! Zbiłem go!...
[ 24 ] W kronice rodzinnej zostało to zapisane Jako: „Scena z dzbankiem“.
Po jakich dwóch miesiącach od przyjazdu do Lionu rodzice zaczęli myśleć o naszej nauce. Ojciec byłby pragnął bardzo oddać nas do gimnazjum, ale na to nie było środków. — „A gdyby ich tak oddać do szkoły parafjalnej, podobno dzieciom jest tam dobrze“ — poddała pani Eyssette. Ta myśl przypadła ojcu do smaku. Ponieważ St. Nizier był najbliższym kościołem — oddano nas do szkółki St. Nizier.
Ta szkółka parafjalna była bardzo ciekawa. Zamiast zakuwać nas greką i łaciną, jak w innych zakładach naukowych, uczono nas służyć do mszy cichej i do mszy uroczystej, śpiewać kantyczki, przyklękać i bujać kadzielnicą z wdziękiem, co nie jest była sztuką. Było tam wprawdzie niekiedy po kilka godzin dziennie, poświęconych na naukę odmian i czytanie skrótów z łacińskich autorów, ale traktowało się to, jako coś dodatkowego tylko. Przedewszystkiem bowiem byliśmy tu poto, aby pełnić służbę kościelną. Co najmniej dwa razy na tydzień ksiądz Miron mówił nam, zażywając tabakę i w tonie uroczystym: — „Jutro, panowie, niema lekcyj przed południem — bierzemy udział w pogrzebie“. — Bdzie pogrzeb! o jak to przyjemnie! Po za tem bywały chrzciny, śluby, wizytacje Jego Ekscelencji Biskupa, ostatnie Sakramenty. Był śmy bardzo dumni, gdy wypadło nam towarzyszyć księdzu przy ostatnich Sakramentach. Kroczył on pod małyn baldachimem z czerwonego aksamitj, niosąc hostję i oleje święte. Dwoje dzieci podtrzymywało baldachim, a dwoje niosło zło[ 25 ]cone latarnie, piąte zaś otwierało pochód, bijąc w kołatkę. Zazwyczaj ja pełniłem tę rolę. Napotykani mężczyźni obnażali głowy, kobiety robiły znak krzyża. Gdy przechodziliśmy przed posterunkiem straży, wartownik komenderował: — „Do broni!“ — żołnierze zbiegali się i ustawiali w szereg. Następowała komenda oficera: — „Prezentuj broń!“... Trąbki grały, bębny warczały... Potrząsałem kołatką po trzykroć, jak na Sanctus, i szliśmy dalej.
Każdy z nas miał w małej szafce kompletny stroi kapłański: czarną sutannę z długim trenem, komżę, z szerokemi, sztywno nakrochmalonemi rękawami, pończochy czarne jedwabne, dwie piuski — jedna sukienna, druga aksamitna — wszystko, jak należy.
W tym stroju było mi podobno bardzo do twarzy.
— Przemiłe w tem wygląda — mawiała pani Eyssette.
Na nieszczęście byłem bardzo małego wzrostu, co doprowadzało mnie do rozpaczy. Wyobraźcie sobie, że nawet wspinając się na palce, nie sięgałem poza obciągnięte w białe pończochy kolana szwajcara kościelnego, a w dodatku byłem jeszcze taki drobny!...
Pewnego razu, służąc do mszy, miałem przełożyć Ewangelję. Wielka księga była taka ciężka, że straciłem równowagę i upadłem, jak długi, na stopnie ołtarza. Pulpit połamał się, mszę przerwano; a była to uroczystość Zielonych Świątek. Co za wstyd! Mimo tych drobnych przykrości, płynących z mojego małego wzrostu, naogół byłem ze swego los zupełnie zadowolony. Kładąc się spać wieczorem, obaj z Kubusiem mówiliśmy sobie: — „Ostatecznie, w tej naszej szkole jest bardzo przyjemnie“. — Na nieszczęście po[ 26 ]zostaliśmy w niej niedługo. Pewien przyjaciel rodziny, rektor jednego z uniwersytetów na południu Francji, napisał do ojca, że jeśliby chciał otrzymać stypendjum dla jednego z nas w kolegjum liońskiem, możnaby je wyrobić.
— To będzie dla Daniela — powiedział pan Eyssette.
— A Kubuś? — zapytała matka.
— O, Kubę. zatrzymam przy sobie, będzie mi bardzo potrzebny. Zresztą zauważyłem, że ma skłonność do handlu. Będzie kupcem.
Prawdę, rzekłszy, nie wiem, gdzie i kiedy pan Eyssstte zauważył, że Kubuś ma skłonność do handlu. W owe czasy biedne chłopczysko miało skłonność tylko do płaczu i gdyby go zapytano o zdanie... nie nie pytano się ani jego, ani mnie.
Co mnie uderzyło zaraz na wstępie po przybyciu do szkoły, to to, że ja jeden tylko chodziłem w bluzie.
W Lionie dzieci ludzi zamożnych nie noszą bluz, jedynie dzieci biedne, tak zwani ulicznicy; ja miałem skromną bluzę w krateczkę, pochodzącą jeszcze z dawnych czasów. Miałem bluzę, więc byłem ulicznikiem... Kiedy wszedłem do klasy, uczniowie zaraz zaczę!i się wyśmiewać: — „Patrzcie, patrzcie, on chodzi w bluzie!“ Profesor skrzywił się i odrazu do mnie uprzedził. O ile zwracał się do mnie, przemawiał od niechcenia, trochę pogardliwie. Nigdy mi nie mówił po nazwisku, wołał tylko zawsze: — „Ej, ty, mały, jak cię tam zowią! — A przecież powtarzałem mu ze dwadzieścia razy, że nazywam się Daniel Eys-set-te. Wkońcu koledzy przezwali mnie także „Małym“ i ten przydomek został mi na zawsze.
[ 27 ] Różniła mnie od nich nietylko moja bluza. Oni mieli ładne teczki do książek, kałamarze z bukszpanowego drzewa, które ślicznie pachniały, zeszyty, ładnie oprawione, książki nowe z licznemi komentarzami u dołu każdej strony. A ja? Moje książki były to stare foljały, kupowane u antykwarjuszy, pożółkłe, zniszczone, cuchnące pleśnią; okładka była zawsze podarta, niekiedy brakowało nawet kartek. Kubuś naprawiał mi je, jak tylko potrafił najlepiej, ale stale używał za dużo klajstru, wskutek czego wszystko to pachniało bardzo nieprzyjemnie. Klejenie i oprawianie stało się teraz jeszcze jedną jego manją obok płaczu. Miał zawsze na kominie pełno garnuszków z klajstrem i jak tylko mógł na chwilę wyrwać się ze sklepu, zaraz zabierał się do klejenia i oprawiania. Przez resztę dnia roznosił paczki po mieście, pisywał listy pod dyktandem ojca, chodził po zakupy — jednem słowem, pracował w handlu.
Co do mnie, to zrozumiałem bardzo prędko, że jeśli się jest stypendystą, nosi się bluzę i przezwisko „Mały“, to trzeba pracować dwa razy tyle, co inni, aby stanąć z nimi narówni; i Mały wziął się do roboty naprawdę z całych sił.
Dzielny Mały! Widzę go, jak siedzi zimą w nieopalanym pokoju, pochylony nad stołem, z nogami, owiniętemi w koce. Śnieg smaga szyby. Ze sklepu słychać pana Eyssette, jak dyktuje:
... Łaskawy list W. Pana z dnia 8 b.m. otrzymałem... I płaczliwy głos Kubusia, klóry powtarza:
... Łaskawy list W. Pana z dnia 8 b. m. otrzymałem...
[ 28 ] Czasami ktoś cicho uchyla drzwi; wchodzi pani Eyssette. Zbliża się do Małego na palcach. Tss...
— Pracujesz? — szepcze pocichu.
— Tak, mamo.
— Czy ci nie zimno?
— O nie!
Mały kłamie — bywało mu bardzo zimno.
Pani Eyssette siada sobie koło niego z robótką i pozostaje tak długie godziny, rachując pocichu oczka na drutach i wzdychając ciężko od czasu do czasu.
Biedaczka myślą przebywała wciąż w swoich stronach, których nie miała nadziei już nigdy zobaczyć. Niestety, na swoje nieszczęście i nieszczęście wszystkich nas, miała je ujrzeć wkrótce.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |