Mały/Część pierwsza/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mały |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej” |
Data wydania | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Górska |
Tytuł oryginalny | Le Petit Chose |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
[ 7 ]
Urodziłem się dnia 3 maja 18... r. w jednem z miast Langwedocj, w których, tak, jak we wszystkich miastach na południu Francji, bywa zazwyczaj dużo słońca, dużo kurzu, po za tem klasztor Karmelitów i parę zabytków rzymskich.
Mój ojciec, pan Eyssette, w owe czasy przemysłowiec, posiadał u wrót miasta wielką fabrykę jedwabiu; w jednem z jej skrzydeł urządził był sobie wygodną siedzibę, ocienioną platanami i oddzieloną od warsztatów rozległym ogrodem. Tam to przyszedłem na świat i tam spędziłem pierwsze i jedyne szczęśliwe lata mojego życia. To też ogród, fabryka i platany wyryły się w mej wdzięcznej pamięci niezatartem wspomnieniem, a gdy wraz z ruiną rodziców, musiałem się z niemi rozstać, było mi ich naprawdę tak żal, jakgdyby mi były bliskiemi istotami.
Muszę zaznaczyć, że urodziny moje nie przyniosły szczęścia domowi Eyssette. Stara Anna, nasza kucharka, opowiadała mi potem wielokrotnie, jak to mój ojciec, będąc właśnie w podróży, odebrał jednocześnie wiadomość o mojem pojawieniu się na świat i o tajemniczem zniknięciu jednego ze swoich klien[ 8 ]tów z Marsylji, co przyprawiło go o stratę czterdziestu tysięcy franków; tak iż pan Eyssette, jednocześnie uradowany i zmartwiony, nie wiedział sam, czy ma płakać z powodu ucieczki klienta z Marsylji, czy śmiać się ze szczęśliwego przybycia na świat maleńkiego Daniela... Należało płakać, mój miły panie Eyssette, płakać wdwójnasób!...
Tak, zaprawdę byłem złowróżbną gwiazdą dla moich rodziców. Z dniem moich narodzin poczęły ze wszystkich stron ścigać ich najstraszniejsze niepowodzenia. Więc naprzód ten klient z Marsylji, potem dwukrotnie, w ciągu jednego roku, pożar fabryki, dalej strajk nabieraczek, zerwanie z wujem — Baptystą, bardzo kosztowny proces z naszym dostawcą barwników, a nakoniec — rewolucja 18... r., która nas dobiła.
Od tej pory fabryka nie mogła się już podźwignąć. Powoli opustoszały sale; co tydzień zatrzymywano któryś warsztat, ustawała robota na którymś ze stołów drukarskich. Serce się ściskało na widok tego życia, uciekającego codziennie potrochu z naszego domu, niby z żywego jakiegoś organizmu. Pewnego dnia nikt już nie podążył do sal na piętrze, innego znów — dziedziniec na tyłach fabryki został opuszczony. Ciągnęło się to tak dwa lata; dwa lata konała fabryka. Wreszcie nastąpił dzień, w którym robotnicy nie przyszli już wcale do pracy i nie zabrzmiał dzwon fabryczny, nie zaskrzypiał kołowrót u studni, a w wielkich basenach, w których płókano tkaniny, nie zadrgała nieruchoma tafla wód. Wkrótce w całym gmachu pozostali tylko państwo Eyssette, stara Anna, mój brat Kubuś i ja, a na samym końcu [ 9 ]dziedzińca — stróż Colombe z synem Rouget, pilnujący warsztatów.
Nastąpił koniec wszystkiego; byliśmy zrujnowani.
Miałem wówczas sześć czy też siedem lat. Ponieważ byłem bardzo wątły i chorowity, rodzice nie chcieli posyłać mnie do szkoły. Matka nauczyła mnie czytać i pisać, nadto — kilku wyrazów po hiszpańsku i kilku piosenek na gitarze, co wyrobiło mi w rodzinie sławę cudownego dziecka. Dzięki takiemu systemowi wychowania, nie ruszałem się nigdy z domu, byłem więc naocznym świadkiem agonji firmy Eyssette w najdrobniejszych jej szczegółach. Widowisko to nie wzruszało mnie wcale, przyznaję, a nawet zauważyłam w tem wszystkiem jedną zgoła dobrą stronę: teraz wolno mi było biegać po całej fabryce, gdzie mi się żywnie spodobało, gdy tymczasem dawniej mogłem sobie na to pozwolić jedynie w święta, podczas nieobecności robotników. Mawiałem poważnie do małego Rouget: — „Teraz fabryka należy do mnie, ojciec dał mi ją do zabawy“. — I mały Rouget wierzył temu — ten głupiec wierzył wszystkiemu, co mówiłem.
W domu oczywiście nie zapatrywano się na naszą katastrofę tak różowo. Pan Eyssette stał się nagle straszny; wogóle była to natura zapalczywa, gwałtowna, nieumiarkowana, lubująca się w krzyku, brzęku, grzmotach; w głębi — jak najpoczciwszy człowiek, jednak rękę miał skorą do bitki, głos donośny i niepohamowaną żądzę potrząsania wszystkiem, co mu się przed oczy nawinęło. Zły los nie przygnębił go bynajmniej, a doprowadził tylko do ostateczności. Rozszalał się w domu jeden nieustający, wielki, po[ 10 ]tęźny gniew, który, nie wiedząc w kogo ma uderzyć, rzucał się na wszystko pokolei: na słonce, na mistral[1], na Kubusia, na starą Annę, na rewolucje, o tak, przedewszystkiem na rewolucję... Słuchając ojca, można było dojść do przekonania, że rewolucja 18... r., która wyrządziła nam tyle złego, była specjalnie przeciwko nam wymierzona. To też, wierzajcie mi, rewolucjoniści nie cieszyli się dobrą sławą w naszym domu. Bóg jeden wie, czego tam u nas nie wygadywano w owe czasy przeciw tym ichmościom. Dziś jeszcze, kiedy stary ojciec Eyssette (oby mi go Bóg jak najdłużej zachował) czuje zbliżający się atak podagry, rozciąga się z trudem na szezlongu i słychać jak wyrzeka: — „Ach, ci rewolucjoniści!“
W epoce, o której mowa, pan Eyssette nie miał jeszcze podagry i z rozpaczy, że został zrujnowany, stał się strasznym człowiekiem. Nie można było zupełnie podejść do niego; co tydzień trzeba mu było puszczać krew. W jego obecności nikt nie śmiał się odezwać.
Wszyscy drżeli ze strachu; gdy trzeba było poprosić o chleb przy stole, mówiliśmy szeptem. Nawet płakać baliśmy się w jego obecności, zato, niech tylko wyszedł za próg, w całym domu rozlegał się jeden wielki szloch. Matka, stara Anna, Kubuś, a nawet starszy brat ksiądz, o ile był u nas, wszyscy bez wyjątku uderzali w płacz. Matka, rzecz prosta, płakała, martwiąc się o ojca, ksiądz zaś i stara Anna płakali nad tem, że mama płacze, a Kubuś, za mały [ 11 ]jeszcze, by mógł zrozumieć nasze nieszczęścia — był zaledwie o dwa lata starszy ode mnie — płakał z wrodzonej potrzeby — dla przyjemności.
Dziwny to był dzieciak z tego Kubusia; zaiste, można powiedzieć, że miał fenomenalny dar łez! Jak tylko sięgnąć mogę pamięcią, widzę go zamsze z zaczerwienionemi oczami i zapłakaną twarzą. Płakał wciąż, płakał wszędzie — rano, wieczór, w dzień i w nocy, w szkole, w domu i na przechadzce. Gdy go pytano: — „Co ci jest?“ — odpowiadał, łkając: — „Niiic!“ — i najciekawsze to, że naprawdę nic mu nie było.
Płakał tak, jak inni wycierają nos, tylko że częściej — i tyle. Czasami pan Eyssette, zniecierpliwiony, mówił do matki: — „Ten mały jest nieznośny, popatrz tylko na niego — to istna rzeka!“ — Na co matka odpowiadała ze zwykłą sobie słodyczą: — „Co ci to szkodzi, wyrośnie z tego, w jego wieku byłam taka sama“. — Tymczasem Kubuś rósł, nawet bardzo szybko, ale z „tego“ jakoś nie wyrastał. Przeciwnie, szczególny dar wylewania bez powodu strumieni łez rozwijał się w tym dziwnym chłopcu nieledwie z dniem każdym.
To też zmartwienia rodziców były dla niego okazją nielada; skorzystał z niej odrazu w całej pełni, szlochając od rana do nocy, bezprzestanku, zwłaszcza, że nikt już teraz nie pytał go: — „Co ci jest?“ Tak więc dla Kubusia, zarówno jak i dla mnie nasza ruina miała dodatnie strony.
Co do mnie, byłem zupełnie szczęśliwy. Nie zajmowano się wcale moją osobą; korzystając z tego, całemi dniami bawiłem się z Rouqet w opustosza[ 12 ]łych warsztatach, gdzie kroki nasze rozlegały się, jak w kościele, oraz na wielkich opuszczonych dziedzińcach, zarastających powoli trawą. Mały Rouget, syn stróża, był to tęgi chłopak, może dwunastoletni, silny, jak tur, wierny, jak pies, głupi, jak baran; odznaczał się głównie rudą czupryną, której zawdzięczał swój przydomek[2]. Muszę wam jednak powiedzieć, że dla mnie Rouget nie był wcale Rouget; był naprzemian moim wiernym Piętaszkiem, szczepem dzikusów, zbuntowaną załogą, wszystkiem, czem kto chce. Ja sam w owych czasach nie nazywałem się wcale Daniel Eyssette; byłem przedziwnym człowiekiem, przybranym w skóry zwierzęce, którego księgę dziejów właśnie mi podarowano, byłem Master Crusoe we własnej osobie. O rozkoszna złudo! wieczorem, po kolacji, odczytywałem mego Robinsona, uczyłem się go napamięć, w dzień zaś bawiłem się w niego, bawiłem z furją, wprzegając do tego dramatu całe moje otoczenie. Fabryka nie była fabryką, to była bezludna wyspa, oceanami były zbiorniki wody, a dziewiczą puszczą — ogród. W platanach było mnóstwo piewików — i one także, nic o tem nie wiedząc, brały czynny udział w akcji.
Rouget również nie zdawał sobie sprawy z tego, jak ważna przypadła mu rola. Gdyby go zapytano, kim był ów Robinson, byłby wielce zakłopotany. Muszę wszakże przyznać, że mimo to, spełniał swoje obowiązki jak najgorliwiej i jeśli chodziło o naśladowanie wrzasku dzikich, nikt mu w tem nie mógł [ 13 ]dorównać. Skąd się tego nauczył — nie wiem, to pewna jednak, że na dźwięk potężnego ryku, który wydobywał z piersi, potrząsając czerwoną czupryną, zadrżałby niechybnie człek najodważniejszy. Ja sam, Robinson, bywałem przerażony i mówiłem pocichu: — „Nie tak głośno, Rouget, ja się boję“.
Niestety, Rouget nietylko umiał doskonale naśladować wrzaski dzikich, ale znane mu również były wszystkie wyzwiska i przekleństwa ulicznikowskie; bawiąc się z nim, ponauczałem się ich od niego i pewnego pięknego dnia przy stole, nie wiem jakim sposobem, wyrwała mi się jakaś horendalna klątwa. Konsternacja powszechna. — „Kto ciebie tego nauczył? Gdzieś to słyszał?“ — Stał się skandal nielada. Pan Eyssette zagroził zaraz, że mnie odda do domu poprawczego; najstarszy brat, ksiądz, orzekł natomiast, że trzeba mnie zaprowadzić do spowiedzi, skoro doszedłem już do wieku używania rozumu. Zaprowadzono mnie tedy do spowiedzi. Ciężka sprawa! Trzeba było wygarnąć z różnych zakamarków sumienia stare grzechy, tułające się tam od lat siedmiu.
Dwie noce nie mogłem wcale spać, bo też nazbierał się cały wór tych przeklętych grzechów, ułożyłem najmniejsze zwierzchu, ale nic z tego, i tak tamte, ta ciężkie, wyglądały z pod spodu, to też, gdy klęcząc u stóp dębowego konfesjonału, musiałem je wszystkie wysypać przed księdzem proboszczem, myślałem, że skonam ze strachu i wstydu.
Skończyło się!... nie będę się już więcej bawił z Rouget; wiedziałem już teraz, że jak mówił święty Paweł, a ksiądz proboszcz mi powtórzył, szatan wiecz[ 14 ]nie krąży koło nos, na podobieństwo lwa, quoerens quem dcvoret; straszne wrażenie wywarto na mnie owe quosrens quem devoret! Wiedziałem również, że ten intrygant, Lucyper, może przybierać taką postać, jaką tylko zechce, aby doprowadzić nas do grzechu, i nikt już nie mógłby mi wybić z głowy, że skrył się właśnie w skórze Rouget’a, aby nauczyć mnie kląć imieniem Boskiem. To też, gdy tylko przestąpiłem próg fabryki, pośpieszyłem zawiadomić Piętaszka, że od dziś ma siedzieć u siebie w domu. Nieszczęsny Piętaszek! Ten rozkaz zakrwawił mu serce, ale zastosował się do niego bez szemrania. Widywałem go jeszcze czasami jak stał na progu stróżówki przy warsztatach; biedak był bardzo smutny i gdy tylko spostrzegł, że na niego patrzę, pragnąc mnie wzruszyć, wydawał najstraszniejsze ryki, potrząsając ognistą czupryną, ale im więcej ryczał, tem ja się dalej od niego trzymałem. Zdawała mi się, że jest zupełnie podobny do owego sławnego lwa quoerens. Krzyczałem: — „Idź precz, brzydzę się tobą!“
Rouget ryczał uparcie przez kilka dni, wreszcie ojciec jego, uprzykrzywszy sobie te wrzaski, oddał go do rzemiosła i nie spotkałem go już nigdy w życiu.
Mój zachwyt dla Robinsona nie ostygł jednak ani na chwilę. W tym czasie właśnie wuj Baptysta, obrzydziwszy sobie nagle swoją papugę, dał mi ją na własność. Paouga zastąpiła Piętaszka. Umieściłem ją w pięknej klatce w głębi mego „zimowego osiedla“ i czułem się bardziej, niż kiedykolwiek, Robinsonem, spędzając całe dni sam na sam z przedziwnym ptakiem. Usiłowałem go nauczyć mówić: — „Robinsonie, [ 15 ]mój biedny Robinsonie!“ — ale czy dacie wiarę! ta papuga, którą mi wuj darował dlatego tylko, aby się uwolnić od jej nieznośnej paplaniny, odkąd przeszła w moje posiadanie, zaparła się w niemem milczeniu. Ani — „Robinsonie, mój biedny Robinsonie!“ — ani zgoła nic innego nie udało mi się nigdy z niej wydobyć. Pomimo to, lubiłem ją bardzo i doglądałem pieczołowicie.
Tak żyliśmy sobie, papuga i ja, w najzupełniejszem osamotnianiu, gdy pewnego ranka zdarzyło mi się coś zupełnie niezwykłego. Tego dnia opuściłem szałas o bardzo wczesnej porze i uzbrojony od stóp do głowy, wybrałem się na dalszą wyprawę w celu dokładnego zbadania mojej wyspy... Nagle spostrzegłem zbliżającą się do mnie gromadkę, złożoną z trzech czy czterech „białych“, rozmawiających bardzo głośno i gestykulujących z ożywieniem. Wielki Boże! Ludzie na mojej wyspie! Zaledwie zdążyłem uskoczyć wbok i schować się za kępkę laurów, pełznąc na brzuchu, a jakże!... Obcy przybysze przeszli tuż, ale mnie nie dostrzegli... Zdawało mi się, że rozpoznałem głos stróża Colombe i to mnie uspokoiło nieco; bądź co bądź, gdy się tylko oddalili trochę, wysunąłem się z kryjówki i podążyłem za nimi w pewnem oddaleniu, chcąc się przekonać, co z tego wszystkiego wyniknie.
Ludzie cl zatrzymali się długo na mojej wyspie... Zwiedzili ją we wszystkich kierunkach, zbadali wszelkie szczegóły. Widziałem, jak wstępowali do moich jaskiń i laskami mierzyli głębie moich oceanów. Od czasu do czasu zatrzymywali się i kiwali głowami. Najwię[ 16 ]cej bałem się tego, by nie wykryli moich osiedli!... Coby się wtedy ze mną stało, o Boże! Na szczęście nie zdarzyło się nic podobnego i po jakiejś pół godzinie przybysze poszli sobie, nie podejrzewając nawet, że wyspa była zamieszkana. Skoro tylko zniknęli, pobiegłem do jednego z moich szałasów i spędziłem w nim dzień cały, łamiąc sobie głowę nad tem, co też to mogli być za ludzie i czego chcieli od mojej wyspy?...
Wkrótce miałem się tego dowiedzieć.
Wieczorem, przy kolacji, pan Eyssette oznajmił nam uroczyście, że fabryka została sprzedana i że najdalej za miesiąc wyjedziemy wszyscy do Lionu, gdzie mamy zamieszkać na stale.
Był to cios straszny. Zdawało mi się, że nade mną niebo się wali. Fabryka sprzedana... A moja wyspa, moje jaskinie, moje szałasy?...
Niestety! — i wyspę, i jaskinie, i szałasy — wszystko sprzedał pan Eyssette. Trzeba było wszystko porzucić. Co ja się napłakałem, Bóg jeden wie!
Przez cały miesiąc, podczas gdy w domu pakowano szkła i naczynia, błąkałem się, samotny i pełen żałości, po mojej ukochanej fabryce. Nie miałem już, ma się rozumieć, ochoty do zabawy, o nie!... Przesiadywałem po różnych zakątkach i spoglądając na martwe przedmioty, przemawiałem do nich, jak do ludzi. Mówiłem platanom: — „Żegnajcie, drodzy przyjaciele!“ — a basenom: — „Wszystko skończone, nie zobaczymy się już nigdy!“. — W głębi ogrodu rósł duży granat; piękne jego szkarłatne kwiaty rozwijały się na słońcu. Powiedziałem mu, łkając: — „Daj mi jeden [ 17 ]kwiatek!“ — i dał mi go. Schowałem ten kwiatek na pamiątkę. Czułem się bardzo nieszczęśliwy.
Wszakże wśród wszystkich smutków uśmiechałem się do dwóch myśli: po pierwsze, że pojadę „okrętem“, po drugie, że pozwolono mi zabrać ze sobą papugę. Pocieszałem się, że Robinson opuszczał swoją wyspę mniej więcej w takich samych warunkach — i to dodawało mi odwagi.
Wkońcu nadszedł dzień odjazdu. Pan Eyssette bawił w Lionie już od tygodnia; poprzedził nas wraz z transportem większych mebli. Miałem więc jechać w towarzystwie Kubusia, matki i starej Anny. Brat ksiądz nie jechał z nami, odprowadził nas tylko wraz ze stróżem Colombe do dyliżansu. Stróż kroczył naprzedzie, popychając olbrzymie taczki, naładowane kuframi. Za nim szedł ksiądz, prowadząc pod rękę panią Eyssette. Biedny mój braciszek, którego nie miałem już nigdy więcej zobaczyć! Dalej postępowała stara Anna z wielkim niebieskim parasolem u boku, trzymając za rękę Kubusia, który był bardzo rad, że jedzie do Lionu, ale mimo to, nie przestawał zalewać się łzami... Wreszcie, na końcu oddziału maszerował Daniel Eyssette, dźwigając uroczyście klatkę z papugą i oglądając się co krok za swoją umiłowaną fabryką.
W miarę, jak się karawana oddalała, granat wspinał się, jak tylko mógł, ponad mur ogrodu, aby móc raz jeszcze rzucić na nią okiem. Platany chwiały gałęźmi na pożegnanie. Daniel Eyssette, bardzo wzruszony, posyłał im wszystkim pocałunki od ust, ukradkiem, koniuszczkami palców.
Opuściłem swoją wyspę 30 września 18... r.
Przypisy
[edit]
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |