tyndze miał małą bliźnę na lewym policzku — a dużą, czerwoną na środku czoła: ta znów pochodziła z Flandrji. Czarne oczy jego świeciły się.
„Nadchodzi!“ rzekł.
Weszła kobieta. Wysoka i smukła. Pułkownik zamknął za nią drzwi i wyciągnął klucz. Następnie wskazał milcząco na wielki fotel w środku pokoju. Sam zbliżył się do stołu, położył klucz przed adwokatem, siedziącym na środku i usiadł na ostatniem z krzeseł obok okna.
Smukła pani nie usiadła. „Czemu pan zamyka drzwi na klucz?“ zawołała. „Czy będę tu trzymana gwałtem?“
Doktor Loewenstein kiwnął głową: „Zdaje się“.
Niewiasta postąpiła krok naprzód: „To wygląda na trybunał. Czy panowie chcecie może sądzić mnie?“
I znów adwokat kiwnął głową: „Zdaje się.“
Wówczas wybuchła głośnym śmiechem. „Proszę“, rzekła, „jak się panom podoba.“ Usiadła na fotelu wygodnie, zapaliła papieros. A „proszę więc panów, jestem ciekawa.“
Adwokat wpatrywał się w nią nieruchomo. Od ośmiu lat nie widział kobiety tej — a była zupełnie tą samą, jak wówczas. Ani trochę się nie zestarzała. Poruszała wąskiemi stopami, odzianemi w szpiczaste,