I guwerner uważał za słuszne coś na ten temat czasami mu powiedzieć. Chciał, aby Emil zrozumiał, co to jest kraj wolny.
Jechali raz obaj konno białą szosą ku miasteczku, w chłodny dzień wczesnej wiosny. Guwerner pokazał mu żołnierzy przed koszarami, strażników po drodze.
— To wszystko byliby Polacy, rozumiesz?
Emil nie uczuwał potrzeby, aby to byli Polacy, Wydawałoby mu się to trochę dziwne i prawie niewłaściwe. Nie pociągało go też szczególnie, że wolno byłoby w szkołach uczyć się po polsku, — jego, który sam od dzieciństwa uczył się po angielsku i po francusku. Wyjaśnień tych słuchał z tą samą pobłażliwością, co wskazań ojca. Czuł, że nie o to wcale chodzi. On wiedział lepiej, co znaczy te dziwne uczucie, w nas zamknięte. On kochał ojczyznę, ponieważ chciał się za nią bić.
Wiedział dla siebie. Nie miał potrzeby dzielić się swoją wiedzą, lubił mieć tajemnice i umiał ich strzedz. Głęboka wstydliwość stała na straży tych sekretów. Wszystkich rzeczy przyjemnych Emil się wstydził.
Do jego tajemnych marzeń wracała często straszliwa śmierć Tatara. Naprzód wyobrażał sobie, że jest tym, który wykonywa wyrok. Ach, jak to czyni dzielnie i odważnie. Później był tym, który przychodzi, który ze świdrem wspina się, by wydrzeć torturowanemu oko. Niechaj przekona się, że więcej jeszcze cierpieć można, niż myślał, że jest najwięcej.
Nieznacznie przecież, stopniowo, Emil stawał się sam tym dręczonym, tym wbitym na pal. Co mogła być za przyjemność w tem właśnie, nie rozumiał. Jednak z pewnością była. Chichotał cicho do siebie, trochę zawstydzony i mający już ochotę spać. Tłomaczył się we