— Ja przebaczyłam już tobie dawno, Niniu, — odrzekła matka, dając Emilowi znak, aby wyszedł.
Ale we drzwiach jeszcze usłyszał te ojca niejasne słowa:
— i może wobec syna.
IV.
Poza topolami i modrzewiami, obejmującemi, jak dwie żywe ściany, plac przed tarasem, w obie strony ciągnął się park.
Na prawo można powiedzieć, że nie kończył się wcale. Zawierając bowiem w sobie drogę wjazdową, szedł półkręgiem olbrzymim i przechodził na zachód w zwierzyniec, to jest ogrodzony las, gdzie chowały się sarny, daniele i bażanty; na południe zaś zstępował po zboczu, już łagodnem w tem miejscu, aż do rzecznej doliny, tworząc na tej przestrzeni różne nierówności, aspekty i wdzięki krainy górskiej.
Na lewo zaś od pałacu park kończył się sadem i warzywnym ogrodem, za którym leżał folwark Kluwieniecki z dworem i rozległemi nowoczesnemi budynkami, z których słynęły szczególniej kurniki hrabiny.
Z doliny szła ukosem od stóp urwiska droga, wspinająca się mozolnie w stronę folwarku. I tędy wracały z pastwiska konie, bydło i owce, których zbite, spieszące się do domu stada wyglądały z tarasu, jak żywe chmury.
We dworze Kluwienieckim mieszkał pan Biezdrowski, zarządzający folwarkiem. Jego córką była Joanna.
Joanna miała o dwa lata więcej, niż Emil i bawiła