Jump to content

Komedja o człowieku, który drukował gazetę

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Komedja o człowieku, który drukował gazetę
Pochodzenie Straszliwe przygody
Data wydania 1922
Wydawnictwo Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały zbiór
Indeks stron
[ 117 ]

KOMEDIA O CZŁOWIEKU,

KTÓRY DRUKOWAŁ GAZETĘ.



Czytelnik dowiaduje się, jakie straszliwe przygody przeżywał autor podczas strejku drukarzy w jednej wielkiej redakcji we Lwowie.



[ 119 ]Jednego dnia przyszedł do nas pan zecer i powiada:

— Od dzisiaj jestem hrabią!... Moje uszanowanie panom!...

— Sługa pana hrabiego!

— Panowie mnie nie proszą, abym został?

— Jeśli pan jest hrabią, jakżebyśmy śmieli?

— Moje uszanowanie panom!

— Sługa pana hrabiego!

Pan zecer wyszedł z godnością i po drodze myślał tak:

— ...Pierwszego dnia będzie jako tako; drugiego dnia ktoś z nich będzie próbował składać sam i zemdleje, a maszynę wezmą djabli; trzeciego dnia głód przyjdzie do administracji z prośbą o umieszczenie anonsu z oznajmieniem, że jest bez posady; za kilka dni umrze na tyfus głodowy dwóch najchudszych, jeden redaktor i ten mizerota, co pisze „Z przyrody i techniki“; za tydzień będzie osiem trupów, za dwa będzie w agonji krytyk teatralny, gdyż szelma jest twardy, po nim zaś zemrze najgrubszy w redakcji w męce i pohańbieniu. Potem wrócę, ja — pan zecer... [ 120 ]

„Sędziami wówczas będziem my!...“ (bis).

— Amen! — rzekł socjalistyczny pan poseł Diamand, tylko nie tak dosłownie po katolicku. Ale na świecie to jest tak zawsze: chłop strzela, a Pan Bóg sobie z tego nic nie robi. Jak jednak do tego doszło, należy opowiedzieć dokładnie, choćby się miało zniszczyć w maluczkich tę wiarę, że na świecie dzieją się cudy.

To już było bardzo dawno, za czasów Homera, kiedy Achilles zamknął się ze swoją piętą w namiocie i powiedział prozą: „Spróbujcie teraz beze mnie, kapitalisty, plantatory, wyzyskiwacze!“ Wtedy się Odysseusz bardzo nastraszył i Agamemnon i Menelaj. Świat się od tego czasu wywrócił do góry nogami i wprawdzie nestor redakcyjny miał szlachetną mowę do Achillesów we wstępnym artykule, powiedział im na rozum i na ambicję, do narodowego przemówił im sumienia, ale Achilles, „der grollende Achilles“ zaciął się tak, jak zepsuta drukarska maszyna. Nikt się jednak nie nastraszył.

— Ani jednego kroku nie możemy ustąpić, towarzyszowie! — powiedział im obiema rękami jakiś najgrubszy Achilles. A zecerzy, zacni ludzie, z którymi niejedną razem przeżyliśmy gorączkę, z którymi osobiście w wielkiej żyłem zawsze przyjaźni, — krzyknęli „Hańba!“ i poszli na piwo.

Taka była antecedencja dramatu.

Widziałem już jednakże w teatrze wiele dramatów, które się zaczynały w pierwszym akcie tem, że ojciec zabił matkę, matka syna, a syn [ 121 ]szwagra, a w piątym była z tego wszystkiego wielka heca, sufler zwarjował ze śmiechu, krytyk pękł z nadmiaru radości, a autor bardzo wdzięcznie się powiesił. Znałem też osobiście małego Kazia, który na złość mamie umarł z głodu i małego Moryca, który był taki warjat, że nie chciał korony, tylko koniecznie dwa centy.

Ale, że zawsze jest smutno, kiedy mały Kazio chce koniecznie się zagłodzić, więc nam wszystkim było z początku bardzo smutno, tem zaś niesamowiciej, że coś trzeba było zrobić, aby szlachetny abonent miał wszystko, co dotąd. Kiedy człowiek jest mały, kiedy się go pytają, czy chciałby zostać wielkim poetą, mały człowiek chce zawsze zostać konduktorem od tramwaju, albo takim, co jeździ zawsze na koźle. I nam się żal uczyniło, iżeśmy zamiast rymy dobierać całe życie, albo ślęczeć nocami nad jakąś księgą, nie zostali zecerami. Tak! to jest jakaś straszliwa magja. Siada sobie taki człowiek przed maszyną, coś tam zrobi i oto wszystko ukazuje się w tej samej chwili, już wydrukowane w ołowiu, odlane w błyszczącym metalu, bardzo piękne. Napisać — to nic, to specjalista ma w małym palcu, ale wydrukować, ho! ho!

— Strach! — co my będziemy robili?

Zginąć przyjdzie bez tych wspaniałych ludzi, którzy jedni na świecie znają swoją niezgłębioną sztukę, na której poznanie strawili młodość i lata. I co mi z tego, żem napisał jakiś zwarjowany feljeton, kiedy niema pana zecera, szanownego [ 122 ]pana zecera, który zwykle się uprzejmie uśmiechnął, pobłażliwie przeczytał pierwszy jego wiersz, dość obojętnie drugi, pogardliwie trzeci, a potem już zupełnie nie czytał, a za chwilę feljeton wyskakiwał ze straszliwej maszyny?

A straszliwe, strajkujące maszyny, sterczą groźnie, stalowe, splątane jakimiś żebrami, dumne w swej przepaścistej tajemnicy, głuche i nieme. Zbliżam się do takiej jednej, staję ostrożnie zdaleka, ostrożnie wyciągam rękę i uderzam.

— Chryste Panie!

Nie widziałem dobrze, co uczynił ten potwór, bom uciekł, ale za mną gonił jakiś grzmot, zirytowane warczenie, jakieś klapnięcie stalowemi zębami, jakiś urągliwy świst...

— No i cóż? — pyta mnie redaktor, jak wysłany na zwiady rekonesans.

— Źle! — odpowiadam, — to kąsa...

Poszedł drugi i wrócił bardzo blady.

— Ryczy, — powiada — i wierzga...

Coby to jednak był za dramat, gdyby czarny charakter nie miał „naprzeciwko“ jakiejś zacnej duszy, która go pognębi, która go zniszczy, która wszystkie jego straszliwe pozna machinacje i zwycięży?

Mam strasznie kochanego przyjaciela, takiego, co to pouczał ludzi, jak się robi fałszywe rubiny w artykułach „Z przyrody i techniki“. Jest to człowiek tak chudy, że nie miał już w piersi miejsca na serce, więc je nosi w dłoni; panowie zecerzy zaś wiele czytają, nie czytali jednak [ 123 ]„Juljusza Cezara“, w którym powiedziano jest, by się Cezar strzegł bardzo ludzi chudych, za wiele bowiem myślą ci ludzie bez ciała! Ten mój przyjaciel jest też, wedle szekspirowskiej recepty, bardzo myślący i od czasu do czasu tylko, dając czemuś swoją aprobatę, wykrzykuje w narzeczu nieco portugalskiem jakieś obłąkane: „Ha! ha!“ W tem jest wszystko.

Słuchając tedy naszych biadań, zrozumiał widocznie powagę chwili, gdyż nic nie rzekł; bardzo głęboko o czemś myślał, bardzo długo, dokumentnie z napięciem, potem z dostojną powagą bociana, który idzie połknąć żabę, poszedł — do maszyn.

— Wróć się! — krzyknąłem za nim. — Tam śmierć!

— Ha! ha! — odrzekł mi z powagą, nie odwracając głowy.

Wiedziałem, że mi zbójca nic nie zostawi po śmierci, ale mi go było żal; zawsześmy doskonale sobie milczeli o wzniosłych rzeczach. Poszedł i nie wrócił. Iść po niego? Poco, do stu djabłów? Mózg tego człowieka obryzgał już powałę, jedna ręka wisi zapewne na oknie, druga na elektrycznej lampie, nogi są wewnątrz straszliwej maszyny, a zęby powpadały gdzieś do odpowiednich magazynów z czcionkami. Wiele tak minęło godzin, podczas których przeżyliśmy całą rozpacz oczekiwania kogoś, co niema wrócić... Mój Boże! Trzeba było wysłać deputację we frakach, upaść do nóg panom zecerom, oddać im [ 124 ]meble i garderobę i poprosić, aby nas łaskawie wzięli na utrzymanie i od czasu do czasu kupili feljetonistom papierosa, a reporterom po jednym serdelku. Albowiem tylko oni, tylko oni jedni umieją ujarzmić te stalowe tygrysy, z rasy „Linotyp“ — nikt inny bez nich.

Ażem się przemógł... Idę ostrożnie, słucham z daleka... Nic... coś warczy. Myślę sobie: to maszyna zahaczyła trybem o prawe oko mojego przyjaciela.

Pukam do drzwi... Nic... Coś ciągle warczy.

— Ki djabeł? — szepcę, jak Zagłoba. — Jeśli nie żyje, to czemu się to stalowe bydlę nad nim znęca?

Otworzyłem drzwi i zaniemówiłem: mój przyjaciel dosiadł maszyny, jak Aleksander Chudy Bucefała, chwycił mocno za uzdę, dzierży silnie w garści, obraca jakieś kółka, miesza patykiem roztopiony ołów i uśmiecha się.

— Ha! ha! — rzekł, ujrzawszy mnie.

Musiało mi się coś niedobrego stać w głowie ze zdumienia, bo, chociaż nie jestem wybitnie pobożny, zacząłem śpiewać bardzo fałszywie, lecz z uczuciem:

„Na lwa srogiego bez obawy siędziesz,
I na ogromnym smoku jeździć będziesz!...“

Nadszedł z wielką powagą redaktor, przybiegł srogi wielkorządca kasy, dowiedziawszy się, że nikt nie chce pieniędzy, przyczłapał z trudem redakcyjny poeta, przybiegły z wielkiem piskiem panienki z administracji i wreszcie na końcu, [ 125 ]zawsze spóźniony reporter, który ma tę właściwość, że się zawsze śpieszy, tylko jego nogi nie bardzo. A mój przyjaciel — nic, ani drgnie, tylko siedzi jak bramin i uderza w klawisze, my zaś mieliśmy taką minę, jak ci święci, co się dowiedzieli, że garnek można ulepić, nie piastując aż tak wyniosłego urzędu.

To to tak? To to taka egipska sztuka?

— Człowieku! — krzyczę — pokaż jak to się robi?

Mój przyjaciel wstaje, idzie do drugiej maszyny, przy której ja usiadłem, przeżegnawszy się, i ma do mnie bardzo długą mowę z trzech słów:

— Siadaj i pisz!

— Ha! ha! — ryknąłem dla odmiany.

Najpierw, to się trochę bałem. Taka maszyna, to jest dziwne stworzenie, jest ciągle czegoś niezadowolona, więc się najpierw urządza „poskromienie złośnicy“: kto tego nie widział, niech posłucha. Przedewszystkiem nalewa się jej w paszczę ołowiu, potem, z lekka pogładziwszy, jak narowistego konia po szyi, puszcza się prąd elektryczny. Maszyna zaczyna się denerwować i słyszysz najwyraźniej, jak ci mówi:

— Co to jest? To jest gwałt!... Ani myślę robić!

Wtedy jej w duchu odpowiadasz:

— Bądź cicho, małpo jedna, bo zacznę na tobie drukować wiersze o śniegu i zimie!...

— Oho! — krzyczy maszyna jakiemś wielkiem [ 126 ]zębatem kołem, ale zaczyna się kręcić w bardzo pięknym tańcu świętego Wita.

Równocześnie jednak dwa jakieś małe kółka, które wciąż mają to zmartwienie, żeby z siebie zedrzeć pasy, mówią ci najwyraźniej, dotkliwym sykiem:

— Składaj, składaj, zaraz cię urządzimy.

Ty nato nic...

Z początku próbujesz składać aforyzmy w tym stylu: „Owa! co to za sztuka!“ — albo „Panie zecerze! pan się tego nie spodziewał“ — albo też „Odwagi wicehrabio, zwycięstwo w naszej dłoni!“.

Przedewszystkiem jednak trzeba zachować zimną krew i udaną obojętność; nie można takiej mądrej maszynie pokazać, że się jej człowiek boi, zupełnie jak kobiecie, bo cię w tej chwili weźmie za łeb. Z rozwagą tedy zaczynam własnoręcznie (jednym palcem właściwie, ale zawsze własnorę cznie) wypukiwać litery, drukując, — przebacz mi Boże! — własną nowelę.

Maszyna krzyczy, warczy, syczy, jęczy, trzeszczy, straszy, grozi, dudni, huczy, gwiżdże, drga, trzęsie, zrywa się, opada, a ty nic. Litery skaczą ci przed oczyma, jak cały teatr pcheł, a ty znowu nic.

Aż się ułożył jeden cały pierwszy wiersz, a wtedy zaczynasz działać, a w maszynie dzieją się straszliwe rzeczy; chwytasz za żelazny jakiś kikut, energicznym ruchem wprawiasz w ruch sto sześć kółek, maszyna drgnęła i jękła, jak olbrzym, co ma uczynić wysiłek, chwyta twój wiersz, [ 127 ]pożera go jednem otwarciem mosiężnych ust, coś tam z nim czyni w głębi, wypełnionej roztopem ołowiu i, zirytowana, wyrzuca ci gorący, lecz śliczny i cudownie błyszczący wiersz druku na zewnątrz.

Odetchnęły jakieś żelazne płuca, maszyna drży, jakby z wielkiego zmęczenia, lecz to jeszcze nie koniec jej pracy. Mózg ludzki jej nakazał, aby bez żadnych zwlekań, natychmiast po odbiciu wiersza w ołowiu, wzięła w swoją pieczę litery i natychmiast złożyła je w największym porządku tam, gdzie każda znajdować się powinna. Spełniając tę mądrą pracę, maszyna ta jest dziwnie podobna do skrupulatnego człowieka, jest do niego podobna niesamowicie. Nagle gwałtownym ruchem spada na wolne już litery długa, chuda, żelazna ręka, jakaś potworna martwa ręka, chwyta swój łup lekko i zwinnie, unosi go w górę i z profesorskim okrzykiem: „na swoje miejsca, smarkacze!“ posyła w drogę, a małe, zwinne literki biegną szybko wzdłuż kaszty i wciąż się to jedna odrywa, choć się chciała trzymać z uporem, „obiema rękami“, pada, jak dojrzały owoc z gałęzi i ginie w czeluści odpowiedniego magazynu. Po chwili już, wezwana jednem kiwnięciem palca, biegnie na gwałt, szybko znowu potrzebna.

I tak w kółko cudownym porządkiem i mądrym, tak, że wreszcie poczynasz dla tej dziwnej maszyny czuć nie trwogę, lecz szacunek i kochać ją zaczynasz, przekonawszy się, że jeśli nawet, rzeczy nieświadom, uczynisz głupstwo, ona ci [ 128 ]nato nie pozwoli. Dasz jedną literę za wiele, robi się zaraz awantura, wrzask, narzekania:

— Co to jest? — warczy zirytowana maszyna, proszę mi to wyjąć w tej chwili!

Wyjmujesz, dobrze, ale czasem człowiek się zirytuje i nie chce mu się ustępować przed kaprysem.

Maszyna mówi ci słodko:

— Nie chcesz braciaszku? Dobrze, próbuj pisać dalej.

Wtedy ci się już wszystkiego odechce; w maszynie robi się gwałt, taki gwałt, takie trzęsienie ziemi, takie dzwonienie i głuche dudnienie, równocześnie zaś żadne kółko się nie chce obrócić, że robisz, co tylko zechce, przepraszasz i przyrzekasz poprawę.

Czasem znowu maszyna nie jest w humorze; bardzo się jej nie podobała gęba przypadkowego „zecera“, albo nie godzi się z treścią artykułu. Narowi się jednem słowem. Ja tędy, ona tędy; kiedyś, poirytowana na mnie, żem zbyt koloryzował w nicejskim moim liście, starała się mnie powoli przywieść do obłędu.

Powiadam jej w naszym, dla nas dwojga tylko zrozumiałym języku:

— Kobieto, daj pokój, nie dość, że napisałem, jeszcze muszę składać...

Ona nic. Więc ja znowu:

— Com ci uczynił? Wypuśćże mi dwukropek, bo jakże zdanie będzie wyglądało?

Ona znowu nic... [ 129 ]

— Wypuść dwukropek serdeńko, bo kopnę...

Czasem po takiej rozmowie dwukropek wyleci, a czasem nie, kopnąć zaś takiego żelaznego indywiduum nie można, bo sobie człowiek złamie nogę, nie jemu. Bardzo jednak kocham moją maszynę i ona też mnie rada widzi, gdyż się z nią obchodzę delikatnie, z czułością, jak kochanek niewiasty, od której uciekł małżonek i strajkuje. A żem poznał, jako i my wszyscy, że byle trochę dobrej woli, człowiek mógłby zostać łacno nie tylko zecerem, ale nawet stolarzem, więc się ku niesłychanemu zdumieniu bardzo przeze mnie miłowanych panów zecerów, pokazało, że w czasie strajku jest więcej zecerów, niż maszyn, na którychby mogli drukować nie tylko ci, co chcą, lecz i ci co umieją. Ja z mojej strony postanawiam się „wyzwolić“ w tym fachu, w każdym zaś razie w dniu, w którym wróci pan zecer i powie:

— Sługa uniżony, już nie jestem hrabią! — będę mógł udzielić mu pewnych fachowych wskazówek na temat ulepszeń.

Taka hucząca, dobra i mądra, choć nieco histeryczna maszynka, jest to jednakże tylko pisklę wobec straszliwej, złowrogiej maszyny rotacyjnej, która w ataku elektrycznego szału porywa w stalowe łapy kilometrowy zwój papieru, potarga go, potnie, zapisze odrazu na szesnastu stronicach i rzuca gazetę, gotową do wysyłki. Myśleli sobie tedy szanowni strajkujący: złożyć, [ 130 ]to może nawet złożą, ale ich wielka maszyna rozmiażdży.

Ale ci ludzie nie znają mojego przyjaciela, który jest człowiekiem strasznym. Powiedział swoje nieśmiertelne: ha! ha! — wlazł w środek potwora, zbadał bystrze skład stalowych wnętrzności i choć nieco był blady z emocji (za taką maszynkę można bowiem kupić kamienicę), trzasnął z bicza (tylko tak obrazowo!), krzyknął dziwnie i straszliwa ta lokomotywa ruszyła, rycząc i gwiżdżąc, jak pośpieszny pociąg. Zdumiała się ona sama, ale ruszyła z dziwną radością, nie zna bowiem wypoczynku i tak sobie będzie chodziła pilnie i gładko i pięknie, aż do skończenia świata. Aż jednego dnia powie jakiś kiepski wódz strajkowy:

— Źle jest, towarzyszowie! Oni sobie sami ulepili garnek; my już nie jesteśmy święci!







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false