Jump to content

Mały/Część druga/II

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 148 ]

II.
„Od księdza proboszcza z St. Nizier“.

 Boże, jak nam tam było dobrze, owej nocy w pokoju Kubusia! Jakie wesołe, jasne blaski rzucał kominek na biały obrus! A to stare wino! zaprawdę, fiołkami pachniało! A pasztet! jak apetycznie złociła [ 149 ]się jego skórka! Ach, niema już teraz takich pasztetów! i nigdy już takiego wina pić ci się nie zdarzy, mój biedny Danielu!
 Kubuś, siedząc po drugiej stronie stołu, naprzeciwko mnie, dolewał mi wina. Za każdym razem, gdy podniosłem oczy, widziałem jego tkliwe, macierzyńskie spojrzenie, spoczywające na mnie z łagodnym uśmiechem. Ja z nadmiaru radości, byłem jak nieprzytomny, mówiłem i mówiłem bez końca.
 — Jedzże — mówił Kubuś, napełniając mi talerz, ale ja nie mogłem jeść — tylko wciąż opowiadałem. Tedy, chcąc mnie zmusić do milczenia, rozgadał się zkolei on; opowiadał mi szeroko, jednym tchem, co robił od roku, od kiedyśmy się rozstali.
 — Kiedy wyjechałeś — a mówiąc o rzeczach najsmutniejszych, zachowywał wciąż swój anielski, zrezygnowany uśmiech — gdy wyjechałeś, w domu zrobiło się jeszcze posępniej. Ojciec zupełnie zaprzestał pracować; spędzał całe dni w sklepie, klnąc rewolucjonistów i nazywając mnie bezustannie osłem, co wcale nie przyczyniało się do poprawienia naszych interesów. Codzień napływały protesty wekslowe, co drugi dzień — zjawiali się komornicy! każdy dzwonek przyprawiał nas o bicie serca! Ach, w dobrą dla siebie godzinę wyjechałeś.
 Po miesiącu takiego okropnego życia ojciec wyjechał do Bretanji z ramienia towarzystwa wyrobu i sprzedaży win, matka — do wuja Baptysty. Wyprawiłem ich oboje. Możesz sobie wyobrazić, ile przytem łez wylałem... Po ich odjeździe wszystkie nasze ubogie ruchomości zostały sprzedane, tak, mój drogi, [ 150 ]sprzedane z młotka, w moich oczach, na ulicy, przed naszą bramą; ach, wierzaj mi, ciężko to patrzeć, gdy tak dom rodzinny rozpada się potrochu. Człowiek sam sobie nie zdaje sprawy do jakiego stopnia te wszystkie martwa rzeczy, które posiada, stanowią cząstkę jego samego. Wiesz, kiedy zabierano tę bieliźniarkę, pamiętasz, tę z różowemi amorkami, grającemi na skrzypeczkach, miałem ochotę pobiec za nabywcą i krzyczeć głośno: — „Chwytajcie go!“ — Ty to rozumiesz, prawda?
 Z całego umeblowania pozostawiłem sobie tylko materac, krzesło i szczotkę. Ta szczotka przydała mi się bardzo, jak się przekonasz z dalszego ciągu. Umieściłem te skarby w jednym kącie naszego mieszkania przy ulicy Lanterne, komorne bowiem było zapłacone za dwa miesiące zgóry i tak pozostałem sam w tych ogołoconych, dużych i zimnych pokojach bez firanek nawet. O mój drogi, co za pustka! co za smutek! Za każdym razem, gdy wieczorem powracałem do domu, ogarniał mnie znowu żal i zdumienie, że jestem taki samotny wśród czterech ścian. Chodziłem z pokoju do pokoju, trzaskając mocno drzwiami, żeby usłyszeć jakikolwiek dźwięk. Czasami zdawało mi się, że wołają na mnie ze sklepu, odpowiadałem: — „Idę, idę!“ — Gdy wchodziłem do pokoju matki, zdawało mi się, że ją tam zastanę, siedzącą smutnie nad robótką w fotelu, koło okna...
 Nadomiar złego, pojawiły się znowu karaluchy. To wstrętne robactwo, które z trudnością udało nam się zwalczyć po przybyciu do Lionu, dowiedziało się zapewne, żeście wyjechali i przypuściło nowy szturm, [ 151 ]daleko straszniejszy, niż poprzedni. Z początku próbowałem się bronić. Spędzałem całe wieczory w kuchni: ze świecą w jednem ręku, ze szczotką — w drugiem, walcząc, jak lew, i wylewając przytem naturalnie potoki łez. Na nieszczęścia byłem sam jeden i choć wytężałem wszystkie siły, nie było to już to samo, co za czasów Anny. Zresztą, i karaluchy przybywały też w znacznie liczniejszych zastępach. Jestem przekonany, że do oblężenia stanęły wszystkie, ile ich tylko było w Lionie, a Bóg wie, że ich tam nie brak, w tem wielkiem wilgotnem mieścisku. Aż czarno było od nich w kuchni — musiałem z niej rejterować. Czasami przyglądałem im się tylko z trwogą przez dziurkę od klucza. Były ich tam miljardy!... Myślisz może, że to przeklęte robactwo zadowolniło się kuchnią? No, to nie znasz wcale tych mieszkańców północy! Rozłazi się to wszędzie! Z kuchni, mimo drzwi i zasów, dostały się do jadalni, w której urządziłem sobie posłanie. Przeniosłem się do sklepu, potem — do salonu.
 Śmiejesz się, doskonale! chciałbym cię widzieć na mojem miejscu! Wypierając mnie tak z pokoju do pokoju, karaluchy zapędziły mnie wreszcie do naszego dawnego pokoiku na końcu korytarza. Tam pozostawiły mnie w spokoju przez dwa czy trzy dni, aż nagle obudziwszy się pewnego ranka, ujrzałam, jak setka tych piechurów wspinała się po szczotce, gdy tymczasem drugi oddział zmierzał w porządku wprost do mojego łóżka; pozbawiony ostatniego oręża, oblegany w ostatniej mojej reducie byłem zmuszony ustąpić. Porzuciłem na pastwę losu materac, krzesło i szczotkę i wy[ 152 ]niosłem się z tej okropnej kamienicy przy ulicy Lanterne, by więcej do niej nie wrócić!
 Spędziłem jeszcze kilka miesięcy w Lionie, miemiesięcy długich, ponurych i łzawych. W biurze nie nazywano mnie inaczej jak: Magdalena — pokutująca. Nie bywałem nigdzie, nie miałem ani jednego przyjaciela. Jedyną moją rozrywką były twoje listy... O, mój Danku, jak ślicznie ty umiesz każdą rzecz wypowiedzieć! Jestem pewien, że gdybyś chciał, mógłbyś pisywać do gazet. Nie to, co ja. Wyobraź sobie, że pisząc wciąż pod dyktando, doszedłem do tego, że jestem mniej więcej taki mądry, jak naprzykład — maszyna do szycia. Nie potrafię nic sam z siebie wymyśleć. Ojciec miał słuszność, powtarzając mi ciągle: — „Osioł z ciebie, Kuba!“ — Ale ostatecznie czy to tak bardzo źle być osłem? Osły — to dzielne stworzenia, cierpliwe, mocne, pracowite i wytrzymałe... Ale powróćmy do naszego opowiadania.
 W twoich listach pisałeś mi wciąż o odbudowaniu ogniska rodzinnego i dzięki twojej elokwencji, zapaliłem się do tej wielkiej idei. Na nieszczęście, to, co zarabiałem w Lionie, zaledwie starczyło mi na życie. Wtedy to przyszło mi na myśl pożeglować do Paryża. Zdawało mi się, że tam łatwiej mi będzie przyjść z pomocą rodzinie i że znajdę wszystko, co potrzeba do owej sławetnej odbudowy. Podróż moja tedy została postanowiona. Teraz trzeba było jeszcze pomyśleć o zabezpieczeniu się na wszelki wypadek; nie chcałem spaść do Paryża, jak nieopierzone pisklę. Dobre to dla ciebie, Danku, ładni chłopcy mają pewne przywileje, ale ja — taki wielki mazgaj!
[ 153 ] Udałem się więc do naszego przyjaciela, proboszcza z St. Nizier, prosząc go o kilka listów polecających. Ma on duże stosunki na Przedmieściu St. Germain[1]. Dał mi dwa listy: jeden — do pewnego hrabiego, drugi — do księcia. Jak widzisz, doskonale umiem sobie radzić. Stamtąd poszedłem do krawca; widocznie mój wygląd wzbudził w nim zaufanie, bo zgodził się zrobić mi na kredyt piękny, czarny tużurek z przyległościami, t. j. kamizelką, ineksprymablami i t. d. Włożyłem listy polecające do tużurka, tużurek — do teki... i jazda do Paryża z trzema luidorami w sakiewce: trzydzieści pięć franków — na koszty podróży, dwadzieścia pięć — na przeczekanie, dopóki mi się coś nie trafi.
 Nazajutrz po przyjeździe, od siódmej rano, byłem już na mieście, w tużurku i słomkowych rękawiczkach. Muszę ci pewiedzieć, Danku, abyś wiedział na przyszłość, że postępując w ten sposób, narażałem się tylko na śmieszność. O siódmej rano w Paryżu wszystkie tużurki leżą, a przynajmniej wypada im jeszcze leżeć w łóżku. Ja o tem nie wiedziałem i rad byłem paradować wyświeżony na ulicach miasta, postukując obcasami moich nowych eleganckich lakierków. Sądziłem również, że wychodząc tak rano z domu, tem łatwiej spotkam panią Fortunę. Znowu omyłka: Fortuna w Paryżu wstaje późno.
 Podążam tedy na Przedmieście St. Germain z mojemi listami polecającemi w kieszeni.
 Udałem się najpierw do hrabiego, na ulicę Lille, potem do księcia, na ulicę St. Guillaume. W obu do[ 154 ]mach zastałem służbą szorującą podwórze i czyszczącą dzwonki u drzwi. Gdy powiedziałem tym pachołkom, że przychodzę od proboszcza z St. Nizier i że chcę się widzieć z ich panem, śmieli mi się w nos i wylewali mi całe wiadra wody pod nogi... Cóż chcesz, sam sobie byłem winien potrosze. O takiej porze ludzie przyjmują tylko pedikiurzystów. Zapamiętałem to sobie raz na zawsze.
 Znając cię, ręczę, że na mojem miejscu nie odważyłbyś się za nic w świecie powrócić tam po raz drugi i narażać się na drwiące spojrzenia sługusów, a ja, widzisz, wróciłem śmiało tego samego dnia po południu i tak, jak zrana, prosiłem lokajów o zaanonsowanie mnie z nadmienieniem, że przychodzę od księdza proboszcza z St. Nizier. I zostałem za swoją śmiałość wynagrodzony. Obaj panowie przyjmowali tego dnia i sprowadzono mnie do nich natychmiast. Napotkałem dwóch ludzi i dwa zgoła różne sposoby obejścia. Hrabia z ulicy Lille przyjął mnie bardzo zimno. Jego długa, poważna, nieledwie namaszczona twarz onieśmielała mnie, nie wiedziałem, jak się mam odezwać. Z trudem wyksztusiłem parę słów. On też prawie nic nie mówił. Przeczytał list proboszcza z St. Nizier, włożył go do kieszeni, poprosił, żebym mu zostawił adres i pożegnał mnie lodowatem skinieniem głowy, mówiąc: — „Zajmę się panem; zgłaszać się sam pan nie potrzebuje; gdy coś znajdę — dam znać“.
 Djabeł — nie człowiek! Wyszedłem od niego zmrożony do szpiku kości. Na szczęście przyjęcie, jakiego doznałem na ulicy St. Guillaume, było takie, że mogło napełnić otuchą każdego. Książę był słodziutki, weso[ 155 ]lutki, niesłychanie uprzejmy, On tak ceni proboszcza z St. Nizier. Kogokolwiek ksiądz poleci — ten może być pewien jak najlepszego przyjęcia w jego książęcym domu! Co za dobry, zacny człowiek z tego księcia! Zaprzyjaźniliśmy się odrazu! Poczęstował mnie tabaką, pociągnął za ucho i pożegnał poufałem uszczyp nięciem twarzy ze słowami:
 — Pańską sprawę biorę na siebie. Wkrótce napewno znajdę coś odpowiedniego. A tymczasem proszę, niech pan zachodzi do mnie, ilekroć przyjdzie panu ochota.
 Wyszedłem, zachwycony.
 Przez delikatność przeczekałem dwa dni. Dopiero na trzeci podążyłem do pałacu. Wielki drągal w błękitnej, liberji, wyszamerowanej złotem, spytał mnie o nazwisko. Odpowiedziałem z pewnością siebie:
 — Proszę powiedzieć, że przychodzę od proboszcza z St. Nizier.
 Lokaj wrócił po chwili.
 — Książę pan jest bard;o zajęty. Prosi, żeby mu pan wybaczył, ale w tej chwili przyjąć pana nie może. Niech pan raczy zajść innego dnia.
 Wybaczyłem naturalnie z duszy, serca, temu kochanemu księciu.
 Nazajutrz zaszedłem znowu o tej samej porze. I znowu znalazłem u podjazdu wielkiego drągala, który sterczał tam, jak złoto-błękitna papuga. Jak tylko zobaczył mnie zdaleka, rzekł poważnie:
 — Księcia pana niema w domu.
 — Ach, tak? — odpowiedziałem — to przyjdę kiedy indziej. Proszę mu powiedzieć, że był ten pan od księdza proboszcza z St. Nizser.
[ 156 ] Nazajutrz powróciłem znowu i chodziłem tak wiele dni zrzędu, ale zawsze równie bezskutecznie. Raz książę był w kąpieli, innym razem — w kościele, kiedy indziej — grał w palcaty, to znów miał gości. Miał gości! Też powiedzienie! Jakże to? A ja nie należałem do jego gości!
 Wkońcu zacząłem sam sobie wydawać się taki śmieszny z mojem wiecznem: „Od proboszcza z St. Nizier“, że już nie śmiałem mówić od kogo przychodzę. Ale wielka błękitna papuga nie darowała mi tego ani razu i wołała za mną z niezachwianą powagą:
 — Pan pewnie jest tym panem od proboszcza z St. Nizier.
 Wzbudzało to ogólną wesołość wśród innych takich samych papug, wałęsających się po dziedzińcu. Gałgany, gdybym tak mógł był zdzielić ich porządnie kijem, ale nie w imieniu księdza proboszcza, tylko od siebie!
 Bawiłem już w Paryżu od jakich dni dziesięciu; pewnego wieczora, gdy z nosem na kwintę powracałem z jednej z moich bezowocnych wędrówek na ulicę St. Guillaume — przysiągłem sobie bowiem dopóty tam chodzić, dopóki mnie nie wyrzucą za drzwi — zastałem list u portjera. Zgadnij od kogo?... list od hrabiego, mój drogi, od hrabiego, który donosił mi, że mam bezzwłocznie stawić się u jego przyjaciela, markiza d’Hacquewille. Poszukiwał sekretarza... Pomyśl, co za radość, ale też jaka nauczka! Ten zimny, suchy człowiek, na którego nie liczyłem wcale, on to właśnie zajął się moim losem, gdy tymczasem [ 157 ]tamten, taki uprzejmy, kazał mi od tygodnia wystawać u swojego podjazdu, narażając na drwiny złoto-błękitnych papug nietylko mnie ale i księdza proboszcza... Takie jest życie, mój drogi, a w Paryżu człowiek poznaje je prędko.
 Bez straty czasu pobiegłem do markiza d’Hactquewille. Był to staruszek suchy, ruchliwy, istny kłębek nerwów, a przytem rześki i wesoły, jak pszczoła. Zobaczysz dalej co to za piękny człowiek. Głowa arystokratyczna, delikatna, twarz blada, włosy na jeża i tylko jedno oko. Drugie zamarło niegdyś, bardzo dawno temu na ostrzu szpady. Ale to, które pozostało, jaśnieje takim blaskiem, jest tak żywe, badawcze że nie można powiedzieć, aby markiz miał tylko jedno oko: on ich ma dwoje w tem jednem.
 Znalazłszy się w obliczu tego niezwykłego staruszka, zacząłem mu prawić jakieś banalne, zastosowane do okoliczności, komplementy, ale on osadził mnie na miejscu:
 — Tylko bez frazesów, ja tego nie lubię. Przejdźmy odrazu do rzeczy. Postanowiłem napisać pamiętnik. Ale na nieszczęście wziąłem się do tego trochę za późno i nie mam czasu do stracenia. Jestem już bardzo stary. Obliczyłem, że choćbym pracował bez wytchnienia, trzeba mi jeszcze trzech lat do ukończenia mego dzieła. Mam lat siedemdziesiąt, nogi mi odmawiają posłuszeństwa, ale głowa się dobrze jeszcze trzyma. Mogę zatem wytrwać trzy lata i doprowadzić pamiętnik do końca. Ale też nie pozostało mi ani jednej minuty nadto; tego właśnie nie pojął mój sekretarz. — Ten bałwan — chłopiec bardzo [ 158 ]inteligentny, zrestą dalibóg, którym bytem zachwycony — wbił sobie w głowę, że jest zakochany i że musi się żenić. Jak dotąd — nic złego. Dziś rano jednak ten błazen przychodzi prosić mnie o dwa dni urlopu na wesele. Co? Dobrze mu mówić, dwa dni urlopu! — Ani minuty!
 — Ależ, panie markizie!
 — Niema żadnego ale... Jeśli pan chce zwolnić się na dwa dni — zwalniam pana zupełnie.
 — Proszę zatem o zwolnienie, panie markizie.
 — Szczęśliwej drogi!
 — I gałgan poszedł sobie... Liczę na pana, że go pan zastąpi. Warunki są następujące: sekretarz przychodzi do mnie o ósmej rano; przynosi ze sobą śniadanie. Dyktuję do godziny dwunasej. O dwunastej sekretarz sam je śniadanie; ja o tej porze nie jadam nigdy. Po śniadaniu sekretarza, które musi trwać bardzo krótko, zasiadamy znów do roboty. Gdy wychodzę, sekretarz mi towarzyszy; musi mieć ze sobą papier i ołówek. Ja wciąż dyktuję — w powozie, na przechadzce, na wizytach, wszędzie. Wieczorem sekretarz je obiad ze mną. Po obiedzie odczytujemy to, co dyktowałem w ciągu dnia. Kładę się spać o ósmej i wówczas sekretarz jest wolny aż do następnego dnia. Daję sto franków miesięcznie i obiad. Nie są to skarby Golkondy, ale za trzy lata pamiętnik będzie skończony, a wtedy dam prezent, prezent królewski, słowo d’Hacqneville’a. Żądam tylko, aby sekretarz był punktualny, nie żenił się i pisał biegle pod dyktando. Czy pan umie pisać pod dyktando?
[ 159 ] — O, doskonale, panie markizie — odpowiedziałem z trudem wstrzymując się od śmiechu.
 Bo czyż nie komiczne jest to zawzięcie się losu na mnie, że mam całe życie pisywać po dyktando?...
 — Więc siadajże pan tutaj — ciągnął markiz. — Tu jest pióro i atrament. Odrazu zabierzemy się do pracy. Zatrzymałem się na rozdziale XXIV. Moje zatargi z panem de Villèle. Niech pan pisze...
 I zaczyna mi dyktować skacząc po całym pokoju cieniutkim, jak piewik, głosikiem.
 W taki to sposób, Danku, dostałem się do tego oryginała, który w głębi jest bardzo dobrym człowiekiem. Jak dotąd, jesteśmy zupełnie zadowoleni z siebie. Wczoraj wieczorem markiz, dowiedziawszy się, że masz przyjechać, chciał koniecznie, abym wziął tę butelkę starego wina dla ciebie; codzień do obiadu podają nam taką butelkę, możesz z tego nabrać wyobrażenia, jaki mam tam stół. Rano naturalnie przynoszę, śniadanie ze sobą. Uśmiałbyś się, gdybyś widział, jak jem tę okroszynę włoskiego sera na talerzu ze starej porcelany i obrusie z herbemi. Markiz wymaga ode mnie tych śniadań nie przez skąpstwo bynajmniej, a tylko dlatego, aby stary kucharz Pilois nie trudził się przyrządzaniem jedzenia dla mnie samego.
 — Nie mogę powiedzieć, aby tryb życia, który prowadzę, był mi przykry. Pamiętniki markiza są bardzo pouczające. Dowiaduję się o panu Decrazes i o panu de Villèle[2] różnych szczegółów, któremi [ 160 ]się niezawodnie kiedyś przydadzą. O ósmej wieczorem jestem wolny. Idę do czytelni na gazety lub do naszego przyjaciela Pierrotte... Czy przypominasz sobie Pierotte’a, pamiętasz? Pierrotte z Sewennów, mleczny brat mamy. Dziś Pierrotte nie jest już poprostu Pierrotte’em, to pan Pierrotte w całej okazałości. Ma ładny skład porcelany w pasażu Saumon, Był bardzo przywiązany do pani Eyssette, więc też dom jego stoi przede mną otworem. Łatwiej schodziły mi w ten sposób wieczory zimowe. Ale teraz, gdy mam ciebie, już się o nic nie troszczę... Ani ty, braciszku, prawda? O, Danku, Danku, jak ja się cieszę, jak nam będzie dobrze razem.

Przypisy

[edit]
  1. Arystokratyczna dzielnica Paryża. (Przyp. tłum.)
  2. Obaj wybitni mężowie stanu za panowania Ludwika XVIII i Restauracji.


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false