Listy z Zakopanego/VI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Listy z Zakopanego |
Pochodzenie | Straszliwe przygody |
Data wydania | 1922 |
Wydawnictwo | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Całe Listy z Zakopanego Cały zbiór |
Indeks stron |
VI.
Tartarin w Alpach. — I tem umieram, że umrzeć nie mogę. — Ohydny podstęp Stanisława I. Witkiewicza. — Boy, jako sława lekarska. — Wreszcie coś mądrego. — Amen.
Raniutko rozesłałem cyrkularz do najbliższych:
„Idę w góry. Proszę o moją śmierć nie winić nikogo! Testament w walizie; rachunek niezapłacony“.
I poszedłem w góry, drżąc jak autor przed premjerą, jak panna przed nocą poślubną w dawnych, dobrych czasach; wziąłem laseczkę, ponieważ zaś słyszałem, że trzeba robić zawsze zapasy, wziąłem tabliczkę czekolady, obiecał mi zresztą przyjaciel, że na Hali Gąsienicowej jest doskonała restauracja, komfort i orkiestra.
Prowadzi nas ten fenomenalnie zdolny człowiek, którego „odpadki cielesne" nazywają Stanisławem Ignacym Witkiewiczem, autor „Tumora Mózgowicza“, stary taternik. Wstąpiła we mnie otucha, bo Boy sam, zamyśliwszy się w milczeniu, mógł mnie mimowoli zaprowadzić na Żabiego Konia, gdzie byłbym umarł z samego strachu. [ 187 ]
Malarz zlustrował mój rynsztunek górski i uśmiechnął się. Uczyniło mi się gorzko. Oni mają grube buty, na których jest cała fabryka gwoździ, ciupagi zbójeckie, plecaki, peleryny, a ja sierota, mam laseczkę i tabliczkę czekolady. Może to jednak do Czarnego Stawu wystarczy. Dusza we mnie jednak trochę się słaniała, jak pijana. Miałem wrażenie, że w Tworkach są wakacje i mnie wypuścili na „wycieczkę“. Idę jednak, bo co mam robić. Idę godzinę, idę dwie, wróble po drodze zataczają się ze śmiechu, co które bydlę na mnie spojrzy. Słońce praży, jak oszalałe. Rozpacz mną zaczyna targać, jak pies żydowskim chałatem. Próbuję przyjacielskiej rozmowy, aby sobie dodać otuchy. Oni nato:
— Mówić nie wolno, bo to męczy...
Aha! to są górskie przepisy.
— Poddaj się ku przodowi i zlekka uginaj kolana!
Aha! to tak jakby powiedzieli konającemu: „głowę nieco na prawo, stopy równo, to ci lżej będzie konać!“ Poddaję się jednak ku przodowi i zlekka uginam kolana. Stare są obaj taterniki więc wiedzą, co należy czynić, ale i ja wiem, że gdy się kto zmęczy, ten niech się na pół godziny położy na trawie, a odpocznie.
— Kłaść się nie można!
— A co można?
— Usiąść na dwie, trzy minuty!
Myślę sobie, że jestem jak jajko, które gotują [ 188 ]„na miękko" i dają mu czas na tę operację przez trzy „Zdrowaś Marja“.
Idziemy wciąż pod górę, która ma głupkowatą właściwość: coraz jest wyższa.
— Jeszcze jedno wzniesienie! — powiada malarz.
Minęliśmy i to wzniesienie.
— Jeszcze jedno! — powiada.
Tak już jest w Tatrach od niepamiętnych czasów, że „jeszcze tylko parę kroków“, co trwa pół dnia. Nic nato nie poradzę. Ale oni to wiedzą, źli ludzie, i czasem tylko patrzą na siebie z pod oka. Ale i ja umiem być bohaterski: byłem przez sześć tygodni w wojsku, wprawdzie w kancelarji, ale w wojsku. Bohaterstwo trzeba jednak pożywić, sięgam tedy po moją tabliczkę czekolady i wydobywam na końcach palców zawiesisty krem czekoladowy. Roztopiła się, jak i ja się roztapiam wszystek. Wtedy moja rozpacz mówi tonem, pełnym słodyczy:
— Macie co do zjedzenia?
— Mamy, — powiadają i idą dalej.
— Czy nie możnaby...?
— Podczas pochodu? Nie można jeść, idąc. Na przystanku.
Nigdy szczerzej nie chciałem skonać. Wirowało mi tylko w głowie: Głupi tramwaj ma przystanek na każdym rogu, a ja...
Po godzinie mówią mi jednak, że za godzinę dojdziemy. [ 189 ]
— Czy daleko jeszcze na Powązki? — zapytał nieboszczyk.
— Za godzinę tam będziemy, drogi panie... — rzecze karawaniarz.
Przyszliśmy na Halę Gąsienicową; odpoczynek i uczta: dwie szklanki herbaty. Do jedzenia niema nic; przyjaciele nie chcą dać nic, bo zapasy zjemy „trochę dalej“. Zaczynam myśleć, którego z nich mam zarżnąć najpierw? Ale chodźmy dalej; może tam dalej łatwiej o przepaść, to nas wszystkich djabli wezmą. Cóż, kiedy po drodze niema przepaści. Zaczyna się jednak widok tak śliczny, że — jednak warto żyć. Czarny Staw: cudny, jedyny.
Przyjaciele pytają troskliwie:
— Może już się zmęczyłeś?
— Kto? Ja???
I rwę naprzód, jak spłoszony koń. „Sępy z drogi, orły z drogi!“ — „Jak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi...“ Pot się ze mnie leje, z kieszeni wycieka mi sos czekoladowy, nogi podemną drżą, ale idę, jak maszyna. Przyszliśmy nad Zmarzły Staw,
Aaaa! „Lubię spoglądać, wsparty ponad Zmarzłym Stawem...“
Oczy mam pełne zachwytu; chciałbym tych złych ludzi uściskać, ale nie wypada czulić się w obliczu kamiennych olbrzymów. Sokoli mój wzrok sięga ponad szczyty. Tak, nie mylę się!
— Kozice! — wołam w zachwyceniu.
— Gdzie? [ 190 ]
— Tam, tam, pod Kozim Wirchem!
Spojrzały stare taterniki i patrzyły długo...
— To dwie żydóweczki — powiada autor „Tumora“.
Sokoli wzrok mi się zamglił i wtedy dostałem kiełbasy i chleba; jadłem ze łzami rozczulenia, napiłem się wody ze stawu i byłem szczęśliwy. Tak! W Warszawie nie uwierzą, nie mogą uwierzyć. Nawet, gdyby było wydrukowane — wtedy tembardziej.
— Pójdziemy na Granaty! — powiada nagle Witkiewicz.
Co takiego? Granaty? Słowo to pękło z hukiem tysiąca granatów. Tłumaczą mi, że kto doszedł tutaj, powinien pójść dalej. Więc się uparłem, oświadczając, że mogę umrzeć i na tem miejscu, a oni niech idą, choćby na Węgry. Spojrzały po sobie potworne przyjacioły moje, pogadały coś bazyliszkowatemi oczyma i stanął taki kompromis:
— Na Granaty, to w istocie za daleko, ale do Pustej Doliny dojdziemy.
Rozpacz siadła na mnie, jak sęp. Chodźmy do Pustej Doliny, do Zwarjowanej Doliny, do Śmiertelnej Doliny. Chodźmy na cmentarz, na Łysą Górę, na Szklaną Górę, chodźmy do piekła...
Przyszliśmy do Pustej Doliny.
Wtedy mi tłumaczą dobitnie, że kto jest w Pustej Dolinie, ten powinien pójść trochę wyżej.
— Jak się nazywa to „trochę wyżej“?
— Bulka, czy coś takiego. [ 191 ]
Idziemy na to „coś takiego“. To nie ja szedłem, to szła furja, jedna z najstraszliwszych, jakie widziałem. Czepiałem się kamieni rękami, nogami, paznokciami, zębami. Wyłem głucho, płakałem bez łez i szedłem. Kamień bydlę usuwa się z pod nóg, łapiesz go ręką, — także mu się to nie podoba. Boże! Boże! Już się zdaje, że to koniec, a to jeszcze jedna góra. Wściekłość moja zaczyna być jadowita, zjawia mi się w duszy zdolność do zbrodni. Przyjaciele podcinają mnie zachętą, jak biczem; laseczka trzaska mi w strzępy; dusza moja porwana też na strzępy. To trwa trzy godziny.
A kiedy się wpół martwy znalazłem na jakimś szczycie, skąd się roztoczył widok na niebo i chyba na całą ziemię, niebo wstąpiło we mnie, jasność, rozkosz, radość i wesele. Jestem wniebowzięty.
— Więc to się nazywa Bulka? — pytam zachwycony.
— To się nazywa Granaty! — odpowiada mi człowiek, który dlatego tylko żyje, że go zbyt miłuję.
Przez taki szwindel dostałem się na ten szczyt. Było zbyt blisko Boga, żeby w niebie nie słyszeli mojej przysięgi, że drugi raz w życiu tam nie będę.
Potem zaczęła się rozkosz rozkoszy: zjeżdżanie na dół po piargu. W jednej chwili wywracam się i z ręki pociekło mi trochę krwi. Doktor Żeleński — Boy poradzi.
— Boyu, co z tem robić?
Znakomity lekarz drapie się w głowę. [ 192 ]
— Czy ja wiem? Zdaje się, że trzeba jodyny... Albo może nie jodyny, może woda. Najlepiej zapytajmy Witkiewicza.
Nie można go było jednak o nic pytać, bo rycząc z uciechy, że mnie przywiódł na hak, tarzał się po śniegu. Bóg jest tak dobry, że może po wielu latach mu to przebaczy.
Postscriptum.
I mnie przebaczy tę pisaninę, dowiedziawszy się w końcu, o co mi szło właściwie? Czytelnik myśli (choć myśleć nie powinien, bo to nie jego sprawa), że wyłącznie dla jego podejrzanej przyjemności naraziłem się na gniew króla gór, wielu pięknych pań, mniej lub więcej malowanych, a co gorsze na gniew pana Karpowicza. Bynajmniej. To była tylko pułapka, to był pozór, to był podstęp. Kto doszedł do połowy góry, ten pójdzie i na szczyt, mnie przynajmniej tak wykierowano, niechże mi będzie wolno uczynić to z innymi. Kto przeczytał sześć listów, ten nie popełni rzeczy tak ohydnej, by nie przeczytać zakończenia, tych kilku słów poniżej, a o to mi szło, by je przeczytano. Pragnąłem tego całem sercem, zmierzałem ku temu opisując, co się dało i nie dało i zmyślając niestworzone historje, aby ogłosić wreszcie, że jest w Zakopanem rzecz tak piękna, że piękniejszej być nie może, tak bardzo zacna i szlachetna, że nie może być szlachetniejszej i że [ 193 ]w gromadzie próżnującej są ludzie pracowici, wśród samolubów — ludzie największej ofiary. Ci ludzie założyli w roku 1912 towarzystwo „Odrodzenie“; oto oni: Franciszek Kosiński, ich przewodniczący, Klara Jelska, Urszula Brzozowska, Czaplicka, Marja Chylińska, dr. Adamski. Postanowili wszystkie siły poświęcić temu, by ratować chorą młodzież polską bez różnicy stanu: rzemieślniczą, szkolną, akademicką, młodzież płci obojga.
Znalazła się prawdziwa, polska, święta kobieta — to p. Klara Jelska. Ona dała inicjatywę, ona poświęciła cały swój majątek i ona to bez wytchnienia, bez spoczynku, z radością rzewną, z poświęceniem bez granic, stróżuje przy swóich młodocianych chorych, jak najlepsza, najserdeczniejsza matka. Bezgraniczny i bezcenny jej trud, on przedewszystkiem, zdołał ze skromnych początków doprowadzić do wielkiego dzieła; oto stoją w najsłoneczniejszem miejscu Gubałówki, zdala od kurzów, śmieci i brzydkich woni Zakopanego dwie wille: „Słoneczna“ i „Lithuanja“; setka nieszczęsnej młodzieży leczy się w nich słońcem i powietrzem, a nad nimi i wciąż z nimi, w dzień i w nocy Klara Jelska, uosobione miłosierdzie. Którędy przejdzie, tam się za nią zwracają młode oczy, jak za najdroższą matką, a ona leczy nietylko słońcem i powietrzem gór, lecz słońcem swojej niezmiernej dobroci, miłującem spojrzeniem, słodyczą słowa; kiedy nas oprowadzała po ciepłych izbach, z każdego łóżeczka leciał do niej [ 194 ]rozradowany uśmiech; sto uśmiechów dziękuje jej za wszystko, za wszystko. A ona, w białem ubraniu szarytki, wydobywa z ukrycia serca, jak łakocie dla chorych dzieci, to słowo miękkie i słodkie, to uśmiech dobrotliwy, to pieszczotę; lecz twarz taką słoneczną ma tylko dla tych swoich najdroższych chorych, przysięgła sobie bowiem, że wyrwie biednemi swemi rękoma złej gruźlicy, studenta, czy zabiedzoną w biurze panienkę; im nie pokazuje nigdy twarzy stroskanej, lecz wielka, ogromna troska zatruwa jej moce: jak ich ratować, kiedy niema z czego? Rząd wspomaga — owszem, — siedm marek dziennie daje zapomogi na głowę. Mój Boże! To trudno. Rząd nie może, bo sam nie ma. Więc p. Klara Jelska czyni cudy, zapracowuje się na śmierć, nie dośpi i nie doje; łata, buduje, przerabia, zdobywa z pod ziemi; założyła własną stolarnię, bo trzeba robić stołki i leżaki, hoduje krowy, bo nie może najdroższym swoim biedactwom dawać fałszowanego mleka. Oprowadza mnie nawet po stajniach i oczy jej się świecą z radości, że to wszystko dla nich... dla nich. Lecz co czynić? Jak długo można cudem żywić przez cały rok setkę nieszczęśliwej, chorej młodzieży? A to nie ostatni kłopot. Nie trzeba dopuszczać, by choroba weszła w stadjum groźne; trzeba więc jeszcze jednej willi osobnej, wspaniałej, aby tam leczyć młodzież zagrożoną. Willa sama nie wyrośnie, choć powinna, bo powinien się stać jakiś cud, aby opromienić bezgraniczne poświęcenie. Więc p. Franciszek Kosiński, [ 195 ]człowiek o żelaznej energji, całą duszą tej sprawie oddany, poszeptał z tą najszlachetniejszą duszą niewieścią. P. Jelska pojechała w swoim fartuchu białym do Warszawy i musiała tam ludzi olśnić sercem i zdumieć ich ogromem swego poświęcenia, bo znaleźli się zacni dyrektorowie banków, którzy pożyczyli. I jest już trzecia willa; jest to willa „Oksza“, wspaniały dom, który właśnie przerabiają. Jest to ukochane dzieło p. Kosińskiego.
I co dalej? Niech nato już odpowiedzą serca ludzkie. Gdyby ludzie mogli widzieć, jak ja to widziałem i tę kobietę i te dzieci chore, zdrowiejące, pełne ufności, wymieniające między sobą dusze i serca, biedny student z bladym chłopakiem z suteryn, mizerna panienka z biura z kaszlącą szwaczką, — gdyby widzieli tę nędzę, którą kilku ludzi ratuje z rozrzewniającem poświęceniem, — gdyby to dzieło małe, a tak bardzo wielkie, tak ciche, a tak niezmiernie, widział pan minister Zdrowia Publicznego — możnaby być spokojnym. Tylko, że oni tam wszyscy, a cicha, skromna pani Klara Jelska przedewszystkiem, nie umieją prosić. Myślą, że to przecież obowiązek święty każdego, aby wesprzeć taką pracę ogromną, co ma zachować młode pokolenie, śmierci je wyrwawszy. Więc się ważę na wołanie w ich imieniu, i w tej chwili chciałbym, aby każde moje słowo miało kształt serca, aby patrzyło w dusze ludzkie przelękłem, proszącem, męczeńsko cichem spojrzeniem chorego polskiego dziecka. Któż nie drgnie, takiem spojrzeniem dotknięty. Tak patrzy w [ 196 ]ludzi dobrych, co to czytać będą, sto par oczu dziecięcych z willi „Słonecznej“ i z „Lithuanji“. Jest tam śliczna kapliczka, w której biedactwa się modlą. Może to wymodlą i dla siebie i dla innych, że się ludziom serca załzawią i każdy czemprędzej uczyni, co może, aby im pomóc.
„Ktokolwiek będziesz w zakopiańskiej stronie", zajdź tam i zobacz; ujrzysz cud miłosierdzia i uczynisz co należy.
A p. Klara Jelska, która wszystko oddała dzieciom chorym, może odetchnie i uśmiechając się do nich, nie będzie miała w oczach łzy niepokoju i okropnej troski.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |