Mały/Część pierwsza/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mały |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej” |
Data wydania | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Górska |
Tytuł oryginalny | Le Petit Chose |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
[ 110 ]
W dniu tym, a było to osiemnastego lutego, spadł nocą wielki śnieg — uczniowie nie mogli się bawić na dziedzińcach. Po rannej nauce stłoczono ich wszystkich razem do sali rekreacyjnej, gdzie mieli w zaciszu oczekiwać rozpoczęcia lekcyj.
Na sali dyżurowałem ja.
Tak nazwana sala rekreacyjna była to hala gimnastyczna dawnej szkoły morskiej. Wyobraźcie sobie cztery nagie ściany z okratowanemi okienkami; gdzie niegdzie klamry napółpowyrywane, ślady drabinek i bujający się na długiej linie, przyczepionej do głównej belki stropu, żelazny pierścień.
Dzieci, zdaje sią, czuły się tam doskonale; biegały z krzykiem dokoła ścian, wznosząc tumany kurzu. Niektórzy chłopcy starali się uchwycić pierścień, inni, uwiesiwszy się na nim, wydawali przeraźliwe okrzyki; kilku spokojniejszych jadło śniadanie przy oknie, spoglądając na śnieg, zaścielający ulice, i na uzbrojonych w łopaty robotników, którzy go wywozili w głębokich wozach.
Ja tego całego gwaru nie słyszałem wcale.
Stojąc nauboczu ze łzami w oczach, odczytywałem tylko co otrzymany list; dzieci mogły były roznieść dom cały, a byłbym tego nie zauważył. List [ 111 ]był od Kubusia, nosił stempel Paryża... tak, Paryża. Oto co mi pisał brat:
„Kochany Danku!
„List mój zapewne zdziwi cię bardzo. Nie domyślałeś się, nieprawdaż, że od dwóch tygodni bawię w Paryżu. Opuściłem Lion, nie zawiadamiając o tem nikogo. Tak mi nagle coś przyszło do głowy... Cóż chcesz, smutno mi było w tem ohydnem mieście, szczególniej, odkąd ty wyjechałeś“.
„Przybyłem tutaj, mając w kieszeni trzydzieści franków i pięć listów polecających od proboszcza z St. Nizier. Na szczęście Opatrzność sama się mną zaopiekowała. Poznałem tu starego markiza, u którego dostałem zaraz posadę sekretarza. Porządkujemy jego pamiętniki; piszę tylko pod dyktando i otrzymuję za to sto franków miesięcznie. Nieświetnie to, jak widzisz, ale porachowawszy wszystko sumiennie, liczą, że będę mógł jeszcze od czasu do czasu posłać cośniecoś do domu.
„O mój Danku, cóż to za śliczne miasto, ten Paryż! Tu przynajmniej niema tej nieustającej mgły; kiedy niekiedy pada deszcz, ale jest to sobie taki mały, wesoły deszczyk, przesiany słońcem. Nigdzie dotąd nic podobnego nie widziałem.
„To też zmieniłem się zupełnie, nie płaczą nigdy! — czy uwierzysz?“
Doczytałem do tego miejsca, gdy nagle rozległ się pod oknami przygłuszony śniegiem turkot powozu. Powóz zatrzymał się przed bramą kolegjum i dzieci zaczęły krzyczeć na całe gardło:
[ 112 ] — Vicprefekt! Viceprefekt!“[1]
Odwiedziny pana viceprefekta zwiastowały niechybnie coś niezwykłego. Zjawiał się w kolegjum raz lub dwa razy do roku i zawsze było to dla szkoły ważne wydarzenie. Ale w tej chwili obchodził mnie wyłącznie list Kubusia daleko więcej, niż pan viceprefekt, a nawet — całe Sarlande. To też podczas gdy rozweseleni uczniowie roztrącali się łokciami u okna, żeby zobaczyć wysiadającego dygnitarza, ja wróciłem na swoje miejsce i wziąłem się znowu do odczytywania listu.
„Ojciec jest w Bretanji; zajmuje się tam sprzedażą jabłecznika na rachunek pewnej firmy. Dowiedziawszy się, że jestem sekretarzem markiza, chciał, abym mu umieścił u niego kilka beczek tego trunku. Na nieszczęście markiz używa tylko wina, î to jeszcze — wina hiszpańskiego. Napisałem ojcu o tem; wiesz, co mi odpowiedział? — „Osioł z ciebie, mój Kubusiu!“ — jak zwykle! Swoją drogą nie wątpię, że w głębi kocha mnie serdecznie.
„Co do mamy, to, jak wiesz, jest sama. Powinieneś do niej pisywać często; uskarża się na twoje milczenie.
„Zapomniałem ci jeszcze napisać o czemś, co clę ucieszy na pewno: pokój mój znajduje się w dzielnicy Łacińskiej[2]! Pomyśl tylko... Pokój jest naprawdę poetyczny, jak z romansu — z małem okienkiem i wi[ 113 ]dokiem na morze dachów bez końca! Łóżko jest nieduże, ale w razie potrzeby zmieścimy się w niem obaj, a w rogu stoi biurko, przy którem doskonale możnaby pisać poematy.
„Jestem pewien, że gdybyś to wszystko ujrzał na własne oczy, chciałbyś jak najprędzej przyjechać tu do mnie, a i ja chciałbym być z tobą razem; być może, że niedługo zawezwą cię już do siebie.
„Tymczasem kochaj mnie mocno i nie zapracowuj się zanadto w tej twojej szkole, żebyś się znów nie rozchorował.
Drogi Kubuś! Ile bólu, zaprawionego radością, sprawił mi swoim listem. Śmiałem się i płakałem naprzemiany. Całe to moje życie w ciągu ostatnich miesięcy — poncze, bilardy, kawiarnia — wszystko to wydało mi się tylko okropnym snem. Mówiłem sobie — K„oniec temu wszystkiemu. Będę pracował, muszę być taki dzielny, jak Kubuś!“
W tej chwili ozwał się dzwonek. Dzieci ustawiły się w szeregi. Wciąż jeszcze rozprawiały o viceprefekcie i pokazywały sobie powóz, stojący przed bramą. Odprowadziłem je do klas i wolny nakoniec, rzuciłem się na schody. Pilno mi było pozostać w moim pokoju sam na sam z listem Kubusia.
— Panie Danielu, oczekują tam pana u dyrektora.
— U dyrektora? Co dyrektor mógł mi mieć do powiedzeni!? — Portjer patrzył na mnie jakoś dziwnie. Nagle przyszedł mi na myśl prefekt.
[ 114 ] — Czy pan viceprefekt jest tam, na górze? — spytałem.
I z sercem, pełnem różowych nadziei puściłem się, jak strzała, wgórą, przeskakując po kilka schodów naraz.
Zdarzają się dni, kiedy człowiek bywa, jak szalony. Wiecie, co mi przyszło do głowy, gdy usłyszałem, że czeka na mnie viceprefekt? Ni mniej, ni więcej tylko, że ten pan zwrócił na mnie uwagę, na popisie i że przyjechał zaofiarować mi u siebie posadę, sekretarza. Wcale mi się to nie wydawało nieprawdopodobnem. Bezwątpienia list Kubusia, z jego historją o markizie, zamącił mi w głowie.
Tak czy owak, dość, że nadzieje moje umocniały się w miarę, jak coraz wyżej wstępowałem po schodach. Na zakręcie korytarza natknąłem się na Rogera. Był bardzo blady; spojrzał na mnie, tak, jakgdyby chciał mi coś powiedzieć — ale ja się nie zatrzymałem; pan viceprefekt nie może przecież czekać.
Kiedy stanąłem pod drzwiami dyrektora, serce biło mi, jak młotem — zapewniam was. Musiałem odetchnąć chwilę; poprawiłem krawat, przygładziłem włosy ręką i delikatnie nacisnąłem klamkę.
Gdybym mógł przeczuć, co mnie czekało!
Pan viceprefekt stał, niedbale wsparty o kominek, i uśmiechał się pod blond faworytami. Koło niego pan dyrektor w szlafroku, z uniżoną postawą, miął w ręku aksamitną szlafmycę, a pan Viot, wezwany naprędce, ukrywał się w jakimś kącie.
Gdy tylko wszedłem, pan viceprefekt zabrał głos:
[ 115 ] — Czy to ten pan bawi się w uwodzenie naszych pokojówek?
Wypowiedział to głosem dźwięcznym, zlekka ironicznym i nie przestając się uśmiechać. W pierwszej chwili myślałem, że żartuje i nie odrzekłem nic, ale prefekt wcale nie żartował; po chwili milczenia ciągnął dalej z uśmiechem:
— Wszak mam zaszczyt mówić z panem Danielem Eyssette? z panem Danielem Eyssette, który uwiódł pokojówkę mojej żony?
Nie rozumiałem wcale o co chodzi, ale słysząc ten wyraz „pokojówka“, który mi po raz drugi rzucano w twarz, zarumieniłem się ze wstydu i z niekłamanem oburzeniem zawołałem:
— Pokojówkę — ja!... nigdy nie uwodziłem pokojówek!
Gdy to powiedziałem, w oczach dyrektora zamigotała iskierka wzgardy, a klucze zabrzęczały z kąta:
— „Co za bezczelność!“
Pan viceprefekt zaś ani na chwilę nie przestał się uśmiechać, tylko wziął z tacy na kominku mały plik papierów, których nie zauważyłem przedtem, i zwracając się do mnie, potrząsnął niemi niedbale.
— Proszę pana, tu są dowody, mocno pana obciążające. Są to listy, które znaleźliśmy u tej panienki. Są wprawdzie niepodpisane, a pokojówka również nie chciała wymienić nikogo, ale w listach tych są częste wzmianki o kolegjum, a po za tem, na nieszczęście, pan Viot poznał pański charakter pisma i pański styl...
[ 116 ] Klucze zgrzytnęły groźnie, a viceprefekt, wciąż uśmiechnięty, dodał:
— Nie wszyscy są poetami w ko!egjum Sarlande.
Na te słowa błysnęła mi pewna myśl; chciałem obejrzeć papiery zbliska.
Rzuciłem się naprzód, ale dyrektor, w obawie skandalu, zatrzymał mnie. Pan viceprefekt jednakże podał mi spokojnie plik.
— Niech pan sam zobaczy — powiedział.
...O nieba! moja korespondencja z Cecylją!...
...Były tam wszystkie moje listy, wszystkie bez wyjątku, zaczynając od tego, który brzmiał: „O Cecyljo, niekiedy, wsparty na dzikiej skale...“ aż do hymnu dziękczynnnego: „Aniele, któryś zechciał noc jedną spędzić na ziemi!...“ I powiedzieć, że wszystkie te kwiaty uniesień poetyckich rzuciłem pod stopy — pokojówce. Że ta osoba, zajmująca tak wysokie, tak bardzo wysokie stanowisko i t. d. — czyściła codziennie buty pani viceprefektowej!... Możecie sobie wyobrazić, jak byłem wściekły i skonfundowany!
— I cóż na to powie jego Donżuańska Mość? — zadrwił viceprefekt po chwili milczenia. — Pan pisał te listy, tak, czy nie?
Za całą odpowiedź — spuściłem głowę. Jedno słowo mogło mnie oczyścić z zarzutów — ale tego słowa nie wypowiedziałem. Raczej gotów byłam sam ponieść wszystko, niż zdradzić — Rogera... Bo, muszę to zaznaczyć, w ciągu całej tej katastrofy Mały ani na chwilę nie podejrzewał lojalności swojego przyjaciela. Rozpoznawszy listy, powiedział sobie odrazu: — „Rogerowi nie chciało się przepisywać listów, wolał przez [ 117 ]ten czas zagrać sobie partyjkę bilardu, wysyłał więc moje oryginały!“ — Ach, co za dobroduszne stworzenie z tego Małego!
Viceprefekt, widząc, że nie chcę odpowiadać, włożył listy zpowrotem do kieszeni i zwrócił się do dyrektora i jego akolity:
— Teraz panowie już wiedzą sami, jak mają dalej postąpić.
Klucze pana Viot zatańczyły pogrzebową sarabande, a dyrektor odrzekł, kłaniając się aż do ziemi:
— Że pan Eyssette zasłużył na to, aby go wypędzono natychmiast ze szkoły, ale dla uniknięcia rozgłosu, zatrzymamy go jeszcze przez tydzień.
Tyle czasu właśnie, ile było potrzeba na sprowadzenie drugiego wychowawcy
Usłyszawszy to straszne słowo: „wypędzony“ — straciłem doreszty odwagę. Skłoniłem się w milczeniu i wyszedłem pośpiesznie. Za drzwiami nie mogłem powstrzymać łez; pędziłem co tchu do mojego pokoju, tłumiąc chustką głośne łkanie...
Roger czekał na mnie; minę miał bardzo zaniepokojoną, przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokoju.
Gdy tylko wszedłem, zbliżył się do mnie:
— Panie Danielu... — i patrzył na mnie badawczo. Rzuciłem się na krzesło, nic nie mówiąc.
— Płacze, jak dzieciak — ciągnął fechmistrz ostrym tonem — to do niczego nie prowadził No, prędko... co się stało?
Opowiedziałem mu tedy ze szczegółami okropną scenę, jaka się odbyła w gabinecie dyrektora.
W miarę, jak mówiłem, twarz Rogera wyjaśniała [ 118 ]się; nie spoglądał już na mnie tak groźnie, a wkońcu, gdy się dowiedział, że nie chcąc go zdradzić, naraziłem się na wypędzenie z kolegjum, wyciągnął do mnie obie ręce i wyrzekł z prostotą:
— Danielu, zacne z was serce!
W tej chwili usłyszeliśmy turkot powozu; to pan viceprefekt odjeżdżał.
— Zacne serce z was — ciągnął dalej mój przyjaciel fechmistrz, ściskając mi dłonie, tak, że aż kości mi trzeszczały — zacne serce z was, tyle tylko wam powiem... Ale chyba wiecie sami, że ja nie pozwolę, aby ktokolwiek się za mnie poświęcał.
Mówiąc to, skierował się ku wyjściu.
— Nie płaczcie, Danielu, idę w tej chwili do dyrektora i przysięgam — wam, że nie wy zostaniecie wyrzuceni ze szkoły.
Zrobił jeszcze jeden krok ku drzwiom, potem wrócił, jakgdyby sobie coś nagle przypomniał.
— Ale, zanim pójdę, musicie to wiedzieć. — Stary Roger nie jest sam na świecie; ma tam, w jakimś zakątku, chorą matkę... Matkę!... Biedna, święta kobieta! Obiecujcie mi, że do niej napiszecie, gdy już będzie po wszystkiem.
Powiedział to poważnie, spokojnie, głosem, który mnie przeraził.
— Ależ co chcecie zrobić?! — zawołałem.
Roger nic nie odpowiedział; odchylił tylko kurtkę i ukazał mi w kieszeni połyskującą rękojeść pistoletu.
Rzuciłem się do niego, głęboko wzruszony:
— Zastrzelić się, nieszczęśniku?! Wy chcecie się zastrzelić!?
[ 119 ] A on na to bardzo zimno:
— Kiedy jeszcze służyłem w wojsku, dałem sobie słowo, że jeśli kiedykolwiek jakimś głupim wybrykiem zasłużę sobie na degradację — nie przeżyję mojej hańby. Nadeszła chwila, trzeba dotrzymać słowa... Najdalej za pięć minut wypędzą mnie ze szkoły, będę zdegradowany — w godzinę potem — dowidzenia! — połknę ostatnią pigułkę.
Słysząc to, zagrodziłem mu rezolutnie drogę.
— Co to, to nie, Roger, nie puszczę was... Wolę stracić miejsce, niż mieć waszą śmierć na sumieniu.
— Nie przeszkadzajcie, muszę spełnić swój obowiązek — odparł mi surowo i mimo moich wysiłków, udało mu się uchylić drzwi.
Wówczas przyszło mi na myśl wspomnieć mu o matce, o tej biednej matce, którą miał tam, w jakimś zakątku. Dowodziłem mu, że powinien żyć dla niej, że ja z łatwością znajdę sobie inną posadę, że wreszcie mamy jeszcze cały tydzień przed sobą i że trzeba chyba wyczekać do ostatniej chwili, zanim się poweźmie tak tragiczne postanowienie... Ta ostatnia uwaga wydała mu się słuszną. Zgodził się odłożyć na kilka godzin rozmowę z dyrektorem, jak i to, co miało po niej nastąpić.
W tej chwili odezwał się dzwonek, uścisnęliśmy się i wyszedłem.
Dziwna jest natura ludzka! Gdy wchodziłem do pokoju, pogrążony byłem w rozpaczy; opuszczałem go zaś nieledwie wesoły... Mały był taki dumny, że uratował życie swojemu przyjacielowi.
Wszakże, zataić nie mogę, że gdy znalazłem się [ 120 ]na katedrze, a pierwszy odruch zapału minął, zacząłem się trochę rozważniej sprawie przyglądać. Roger zgodził się żyć — bardzo piąknie! — ale ja sam — co się miało ze mną stać potem, gdy dzięki mojemu szlachetnemu poświęceniu znajdę się na bruku.
Położenie było niewesołe. Ujrzałem „ognisko domowe“ mocno zachwiane, matkę zapłakaną, a ojca wielce zagniewanego. Na szczęście przyszedł mi na myśl Kubuś; co za dobry pomysł miał ten list, że nadszedł właśnie dziś rano! Cóż, właściwie mówiąc, to bardzo proste, czyż mi nie pisał, że łóżko może pomieścić nas obu? Zresztą, w Paryżu można będzie zawsze coś znaleźć.
Wtem zatrzymała mnie straszna myśl: ażeby móc wyjechać, trzeba mieć pieniądze na podróż, potem pięćdziesiąt osiem franków, które byłem dłużny portjerowi, dalej — dziesięć franków, pożyczone od jednego ze starszych uczniów, i duża suma, zapisana na moim rachunku w kawiarni Barbette’a. Skąd wziąć tyle pieniędzy naraz?
— Ba — powiedziałem sobie, rozmyślając nad tem — głupiec ze mnie, że o tem myślę. A od czegóż jest Roger? Roger ma pieniądze, daje lekcje na mieście, będzie na pewno uszczęśliwiony, że może mi dostarczyć tych kilkuset franków, mnie, który mu uratowałem życie.
Uregulowawszy w ten sposób moje interesy, zapomniałem o całej katastrofie i pogrążyłem się w marzeniach o mojej wielkiej podróży do Paryża. Byłem bardzo wesoły, nie mogłem usiedzieć na miejscu i pan Viot, który zaszedł do mego oddziału, by na[ 121 ]cieszyć się widokiem mojej rozpaczy, mocno się zawiódł, ujrzawszy mnie w rozkosznym nastroju. Przy obiedzie jadłem prędko i dużo, na dziedzińcu darowałem kary, nałożone uprzednio na uczniów. Wreszcie wybiła godzina lekcyj.
Przedewszystkiem należało zobaczyć się z Roger. Poskoczyłem do jego pokoju — niema nikogo... Dobryś, pewnie zaszedł do Barbette’a!... wcale mnie to, zresztą, nie zdziwiło wobec tak dramatycznej sytuacji.
W kawiarni nie zastałem go jednak. Powiedziano mi: — „Roger z podoficerami poszedł na Błonia“. — Co, u licha, miał tam do roboty na taki czas? Zaczynałem być mocno niespokojny, to też, odrzucając partję bilardu, którą mi ktoś zaproponował, zawinąłem spodnie i puściłem się po śniegu w stronę Błoni, w poszukiwaniu fechmistrza, mojego najlepszego przyjaciela.
Przypisy
[edit]
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |