Jump to content

Pisma Zygmunta Krasińskiego/Tom VI/całość

From Wikisource
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Pisma Zygmunta Krasińskiego tom V
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Redaktor Kamil Kantak
Wydawca Karol Miarka
Data wydania 1912
Druk Karol Miarka
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Download as: Download as ePub Download as PDF Download as MOBI
Indeks stron
[ 3 ]
PISMA


ZYGMUNTA KRASIŃSKIEGO.


CIĄG DALSZY ILLUSTROWANY

ZEBRAŁ

X. KAMIL JULIUSZ KANTAK.




TOM VI.


MIKOŁÓW — WARSZAWA.
NAKŁADEM KAROLA MIARKI (SP z OGR. POR.)
1912.





Eliza Krasińska z dziećmi.



Zygmunt Krasiński


Popiersie Elizy Krasińskiej.




[ 5 ]
Proza.


───━━━───




[ 7 ]
DWAJ RYCERZE.
(URYWEK).
──────

 Dwaj rycerze posuwali się przez pustynię. Płomienne słońce odbijało się w błyszczącej stali ich rynsztunku, a pożerające pragnienie paliło im wargi. Pierwszy, idący na przedzie, był wysokiej postawy, a twarz miał zcicmniałą na skwarze. Jego atletyczne rozmiary cień olbrzymi rzucały daleko. Piękny pancerz medyolański, złotem pobijany ściskał jego postać; nogi okute w żelazo, a długi miecz obosieczny zwisał na pasie z łuski stalowej, przy drugim boku tkwił puginał krótki, dobrze wyostrzony, który, sądząc z rysów pana posępnych i dzikich, nie raz jeden zadał cios ostateczny. W ruchach i w chodzie rycerza było coś wyniosłego, jakby chciał, nawet w głębi pustyni, zaciężyć całym ogromem swej dumy na ziarnkach piasku, które miażdżył za każdym krokiem. Może wspominał, jak niegdyś stopami swemi deptał swych bliźnich. Zresztą chłodna, ponura apatya leżała na jego obliczu; żadne niebezpieczeństwo widzialne i blizkie nie poruszało odwagi, drzemiącej w jego łonie, niby płomień wewnątrz wulkanu. Oczy ciemno-błękitne mówiły o pochodzeniu saksońskiem, a krzyż świętego Jerzego wyhaftowany obok znaku zbawienia na płaszczu szerokim, wskazywały, że jest Anglikiem i Templaryuszem. Herb jego, topór trzymający łeb dzika, wznosił się nad szyszakiem pióra, falujące koloru krwi powiewały naokół. Czasem na [ 8 ]czole jego zjawiała się chmurka, jakby wspomnienie jakieś łączyło się ze skwarem straszliwym pustyni, aby ubość mu serce; lecz wola silna i przyzwyczajenie nie zdradzania swych wzruszeń, wracały mu prędko niewzruszony i lodowaty spokój. Włosy miał siwiejące, lecz widząc tęgość jego członków, można było przypuścić, że puhar rozkoszy, lub może wyrzuty tajemne więcej miały tu wpływu, niż przebieg czasu. Albowiem, z wszelką pewnością nie przeszedł jeszcze połowy swego życia.
 Towarzysz jego różnił się całkiem pod względem powierzchowności i wieku. Był to młody i piękny człowiek rozpoczynający drogę żywota, pełen życia i świeżości, rzeźki i smukły, o skórze białej i delikatnej, oczach promienistych tym samym ogniem co stal jego szyszaka, o hebanowych włosach i uśmiechu szyderskim czasem, częściej rozweselonym. Miłość i sława czekała go w przyszłości. Ostrogi złote i łańcuch rycerski błyszczały dla niego blaskiem nowym jeszcze. Koncerz[1] jego do dnia dzisiejszego nie pił jeszcze długimi łykami krwi nieprzyjaciela; lecz czytało się na jego twarzy, że ktokolwiek waży się go dotknąć, tego krew popłynie pod jego zwycięskiem żelazem. Strój jego odznaczał się wyszukaniem i elegancyą, dziwnie sprzeczną z nagością otaczającej pustyni. Szeroki kołnierz brabancki spadał mu z szyi na barki pokryte pancerzem, wypróbowanym zatrutemi strzałami Arabów. Bogaty łańcuch zdobił pierś jego a kita z czaplich piór powiewała mu z hełmu. Tarcz wązka, którą niósł na lewem ramieniu, pokryta była tkaniną z jedwabiu, aby kurz nie zbrukal szlachetnego herbu.
 Postępowali obaj w milczeniu, bo duszące powietrze twarze paliło i wysuszało im gardła. Nie okazywali jednak zniechęcenia, wstydziliby się jeden przed drugim okazywać swą słabość.
[ 9 ] Młodszy nawet, chcąc wykazać najzupełniejszą obojętność szedł czasem tak żywo, że aż potem oblany i dyszący ze zmęczenia zmuszony był zwolnić kroku. Towarzysz jego zdawał się na ruchy jego najmniejszej nie zwracać uwagi; postępując zawsze z jednaką szybkością, ani się śpiesząc, ani opóźniając, rzucał chwilami wejrzenie bezsilnego gniewu ku niebu, które mu takie męki znosić kazało. Zachowując wszekże zawsze tę samą postawę, tę samą godność i chłód, zwracał się do młodego rycerza tylko po to, aby go spytać z pewnem zajęciem, czy się nie czuje nazbyt zmęczonym; tamten odpowiadał zawsze dowcipem, albo uśmiechem, albo przechwałką; wreszcie zaczął nucić:

Au beau pays de France...[2]

 Ale nie mógł dokończyć, bo język przyschły do podniebienia odmawiał głosu. Gniewny, tupnął nogą w piasek wyschłej pustyni i wykrzyknął:
 „Na honor mojej tarczy, zły to znak, kiedy nie można zanucić wesołej zwrotki minstrelów mojej kochanej Prowansyi. Spróbuj mości Archibaldzie Clifford[3]; może wam uda się lepiej zaintonować jeden z tych hymnów pobożnych i uroczystych, które pono zakon nasz święty śpiewa w podziemiach świątyni jerozolimskiej, dostrajając się do ust różanych i harf, których struny drżą pod palcami alabastrowymi.“ Błyskawica urazy zapłonęła we wzroku dumnego Anglika; lecz trwało to tylko przez chwilę, a odzyskując spokój, który tak przedziwnie jednoczyć umiał na twarzy z gwałtownemi namiętnościami nurtującemi łono, odpowiedział chłodno:
 „Mości Hugues de Mortemart[4], zdaje mi się, że wkrótce będziesz mógł zaintonować śpiew śmierci, bo mówisz tak głośno, że echa słów odbite od skał, [ 10 ]mogą, dojść do uszu tych, dla których staną się hasłem wesołej rzezi i łupów zdobywczych.“ Młody rycerz zagryzł z gniewu swe usta i milczał, krocząc dalej przykrą drogą.
 Tymczasem słońce chyliło się ku zachodowi i promienie jego nabierały barwy krwawej. Bywa to groźną oznaką w tej krainie zniszczenia. Jakiś szum głuchy, bez wyraźnej blizkiej przyczyny wznosił się w powietrzu. Był to jakby brzęk tysiąca owadów w dzień letni, albo jak szum strumienia w oddali, wezbrałego po burzy. Niebo zawsze było czyste, jeśli tak nazwać można przestrzeń bladą i żółtawą, która na pustyni zastępuje miejsce naszego jaśniejącego lazuru. Żmije, jedyne mieszkanki tych równin ruchomych, uciekały do gniazd swych, jakby ostrzeżone instynktem o niebezpieczeństwie blizkiem i grożącem. Z daleka spostrzegało się kolumny piasku wznoszące się z ziemi stopniowo i wirujące w powietrzu. Gorąco, które powinno było zmniejszać się, wzmagało się z każdą chwilą. Wkrótce stało się nieznośne; huk się rozległ oddalony podobny do grzmotu; a jednak oko orle szukałoby napróżno najmniejszej chmurki w błękicie. Hugues de Mortemart biegł jeszcze naprzód; Clifford stanął i zawołał nań głosem rozkazującym i ponurym:
 „Młodzieńcze, rzekł, dlaczego się męczysz w ostatnią godzinę? Czekajmy w spokoju; bo musimy umrzeć.“
 Szyderski uśmiech na ustach młodego rycerza żądał wytłumaczenia tych słów.
 „Ona jest tam, odpowiedział z najzimniejszą krwią sir Archibald, wyciągając żelazną rękawicę ku krańcom horyzontu. Zatruty, śmiertelny wiatr pustyni spotkał nas po drodze, a te kolumny piasku staną się wkrótce naszymi nagrobkami. Co prawda, nie będą długotrwałe; przemkną tylko ponad [ 11 ]naszymi trupami i sępy mogą spodziewać się, że odnajdą trupy, zanim zgniją, lub zniszczeją“
 „Życzę wesołej zabawy imć panom sępom, odparł Mortemart, ale nie wiele mam ochoty służyć im za ucztę i wołałbym znaleźć jaki sposób, aby ich jej pozbawić. Czy niema takiego sposobu, mości Archibaldzie?“ Ostatnie pytanie zadał głosem poważnym i skupionym.
 „Mówię raz tylko, powiedział bez wzruszenia dumny Templaryusz. Żyłem dość długo w pustyni, aby znać zwiastuny burzy. Pożegnaj oliwki i cytryny twojej kochanej Prowansyi. Co do mnie, pożegnam miecz tylko. Trzeba umrzeć, młodzieńcze. Skrzydła, orła, chyżość antylopy nie potrafiłyby cię zbawić. Spójrz!“
 W istocie piramidy czerwonego pyłu zbliżały się z głębi pustyni, pochłaniając przestrzeń z szybkością błyskawicy.
 Mortemart spostrzegł, że nie może ujść niebezpieczeństwa i zrozumiał, że niebezpieczeństwo to będzie ostatniem. Ukląkł, i ucałowawszy rękojeść szpady w formie krzyża, wzniósł gorącą a rycerską modlitwę do Boga i swego patrona. Modlił się za towarzyszy broni i za damę swoich myśli. Templaryusz spoglądał na niego z sardonicznym uśmiechem na ustach, ze zmarszczonemi brwiami i rękoma skrzyżowanemi na szerokiej piersi.
 Młody rycerz podniósł się i poświęcając łzę żalu swojej pięknej ojczyźnie, nadziejom młodości i czułej kochance, wsparł się o miecz i oczekiwał śmierci przyzywając pogodę do swej duszy zmąconej.
 Archibald de Clifford usiadł na kamieniu i nie wymówił już słowa. Wzrok miał stanowczy i wyniosły, a myśli zwrócił na wielkie idee, cele ambicyi, których nie dosięgnął na ziemi. Ale dla nieba nie miał żadnego słowa w ostatniej swej chwili. Może wracając myślą do dni młodości i niewinności żałował [ 12 ]także czego, może wspominał ognisko rodzinne lub pierwszy poryw serca ku pięknu; lecz nic znać nie było na twarzy niewzruszonej i wspaniałej. Aż do ostatnich śmiertelnych uścisków agonii zachował dumę i wyzywał niebezpieczeństwo.
 Hugues de Mortemart zbladł i znieruchomiał; ale odwaga jego nie splamiła się żadną skargą, żadnem westchnieniem.
 Atmosfera tymczasem stawała się olbrzymiem rozpalonem ogniskiem. Szum się zwiększał. Zniszczenie na skrzydłach ognistego wiatru zbliżało się, tumany piasku wznosiły się dokoła obu rycerzy, zamroczyły niebo i horyzont znikł im już z przed oczu.
 Wówczas młody Francuz chciał jeszcze raz przemówić do swego bliźniego. Lecz dumny Clifford te tylko odpowiedział słowa:
 „Lubię umierać w milczeniu: poco próżne rozmowy? Za chwilę zginiemy. Młodzieńcze myśl o swem niebie; a ja...“
 Tu głos jego w burzy utonął. Przycisnął miecz do piersi, potem podniósłszy się z trudem, stal i z okiem pewnem, z czołem wzniesionem, oczekiwał śmierci. A kiedy piramida piasku i pyłu przelatując nad nimi, pochłonąć ich miała, Templaryusz rzucił jej jeszcze posępne wejrzenie wzgardy i dumy. Hugues de Mortemart z rezygnacyą pochylił głowę, pełen nadziei w swego Boga i przeczucia nieśmiertelności.


────────




[ 13 ]
ZAWISZA.[5]
(BALLADA).
──────
16 października 1830. Genewa.

 Dunaj płynie między trupami i roztrzaskanymi rynsztunkami, które usłały oba jego brzegi. Wojska cesarza Zygmunta w ucieczce przed Turkami przeszły w rozsypce rzekę. Po jednej stronie błyszczą półksiężyce i bułaty połyskują dokoła chorągwi proroka. Po drugiej jacyś rycerze pędzą przez dolinę, popuściwszy cugli, i dwie czy trzy wioski płoną płomieniem czerwonym, ponurym.
 Nad brzegiem pozostał jeden tylko rycerz; zbroja jego czarna i twarz ponura. Pióropusz jego hełmu złamany, tarcz zawieszona u siodła, przebita razami; lecz kopia utkwiona i miecz spoczywa w pochwie żelaznej. Poza nim giermek trzyma konia za uzdę i spogląda na fale Dunaju, po których pływają trupy.
 „Możny panie, oddalmy się. Niewierni wnet przejdą rzekę. Niemcy nas opuścili, bo Niemiec jest dzieckiem dyabelskiem.“
 „Kazimierzu z Winnicy, giermku mój, zamilknij; oczekuję tu na rozkazy cesarza i trzeba mi może przygotować się na śmierć.“ I giermek zamilkł, lecz rysy mu się ściągnęły i patrzał na pana swego okiem smutnem i gniewnem.
 Rycerz podniósł przyłbicę, aby odetchnąć swobodniej. Twarz jego świadczyła, że był w połowie żywota. Cera ogorzała odbijała pięknie od czarnych pukli włosów i czarnych źrenic oczu. Wyraz odwagi [ 14 ]i stanowczości znaczył się dwiema zmarszczkami na surowem czole. Postać była miernego wzrostu, lecz kształtna, a dokoła szyi zwijał się łańcuch, na którym błyszczał zawieszony medalion Najświętszej Panny Częstochowskiej.
 „Kazimierzu z Winnicy, jaki to człowiek bieży ku nam?“ — „Panie rycerzu, nie mogę jeszcze rozpoznać z poza tumanu kurzawy, którą koń jego wznosi.“ — „Zdaje mi się, że to jest Niemiec.“ — „Więc niechże piekło go pochłonie, szlachetny mój panie; tak, widzę stąd pióropusz jego żółty i czarno. Spostrzegam suknię jego bogatą; godła luksemburskie haftowano zlotem na jego piersi. To młodzieniec, panie rycerzu, ze świty cesarza.“ — „Dobrze, dowiem się, co postanowić.“
 „Mości rycerzu, cesarz, pan mój kazał cię prosić, abyś go doścignął natychmiast, ponieważ zwątpiwszy o sprawie, poszedł za radą swego dworu i ustępuje z armią rozsypce. Zaklina was pójść za jego przykładem. Gdy mnie wysyłał do ciebie, ostatnie słowa jego były: „Powiedz dzielnemu Zawiszy, że nasz ostatni ratunek jest w ucieczce.“
 „Obyś nigdy nie otrzymał ostróg złotych, ani wejrzenia miłosnego, za to, żeś się podjął powtórzyć mi te słowa, odpowiedział rycerz głosem powolnym i rozkazującym. Idź, powiedz cesarzowi, panu twojemu, że jemu pozostawiam ucieczkę, a dla siebie wybieram śmierć. Polacy nie umieją uciekać przed poganami. Kazimierzu z Winnicy, przygotuj mi rumaka, umocnij siodło i ściągnij wodze.“
 „Szlachetny mój panie, niech szatan Niemca pochłonie! Spójrz, jak zawrócił na miejscu i jak oddala się od nas całym pędem swojego bieguna! Psie Niemcze, obyś rychło mógł zgnić na polu walki pod razami dziobów kruczych! Lecz wy, panie, nie poświęcajcie waszego życia tym bałwochwalcom.“ — „Cicho, [ 15 ]Kazimierzu z Winnicy, czy koń mój gotów?“ — „Jest, panie rycerzu.“
 Skoczył tylko i był już na siodle. „Giermku, tu zostaniesz. Jeśli kiedy wrócisz do ojczyzny, opowiesz moim krewnym i przyjaciołom o moim zgonie. Ani słowa, posłuszeństwo jest pierwszą cnotą.“ Poczem dostał worek pełen złota i cisnął go na ziemię. „Weź to i módl się za moją duszę, kiedy mnie już nie będzie.“ I uczynił znak krzyża świętego. „Polecam się Najświętszej Pannie, świętemu Stanisławowi i świętemu Floryanowi; a teraz, niech Bóg i miecz mój będą mi pomocą w chwili niebezpieczeństwa. Bądź zdrów.“
 Z kopią u siodła, z postawą wyprostowaną i z uzdą w żelaznej rękawicy, ścisnął boki swego bieguna. Szlachetne zwierzę usłuchało i weszło zwolna w wody Dunaju. Kazimierz pozostał z oczyma łez pełnemi. Patrzył, jak pan jego pogrążał się w wodę, jak na chwilę zboczył uniesiony prądem, potem odnalazł drogę prostą i dobrą i piersią swego rumaka stałą okrytą, rozcinał fale. Turcy na drugim brzegu wydawali głośne okrzyki, a rycerz spokojny, nieustraszony posuwał się naprzód, wciąż naprzód, jakby słup spiżu ponad falami Dunaju.
 Przy drugim brzegu długą ostrogą ścisnął rumaka i ten na brzeg wyskoczył. O kilkaset kroków Turcy oczekiwali na mężnego rycerza. Zwolna, nie śpiesząc, posuwał się po równinie, potem zatrzymał się, raz jeszcze zrobił znak krzyża świętego, umocnił się w strzemionach, pochylił kopię, zasłonił się tarczą i popuściwszy wodze rumakowi, rzucił okrzyk wojenny: „Zawisza za Polskę!“ W tumanie kurzawy popędził ku nieprzyjaciołom.
 Mieszają się szeregi Turków; kilka turbanów znika, sto bułatów[6] błyszczy tu i tam w powietrzu, dzikie okrzyki przechodzą, w przeciągłe wycia, potem oręże podniesione zniżają się, kilku wojowników pada na ziemię, a w chwilę potem, głowa utkwiona na [ 16 ]włóczni wznosi się stopniowo nad szyszaki, potem nad dziryty, potem nad sztandar Mahometa a krwi potoki spływają z niej ku ziemi.
 „Ogień i zaraza niech pochłoną Niemców!“ z jękiem wykrzyknął Kazimierz z Winnicy; i oddalając się z nad brzegu zapomniał na piasku worka, który mu przed odejściem pan jego szlachetny zostawił.


────────




[ 17 ]
NOCĄ.
──────
Z uczuciem i bojaźnią w nocy pisane.
16, 17, 18 września 1830. Genewa.  

 O zmroku godzinie, gdy wszystko szar pewno, gdy niebo nie straciło jeszcze wszystkiego blasku, lecz barwy jego pobladły, wołałem cię, a nie przyszedłeś nigdy. Pod sklepieniami słabo oświetlonego kościoła, gdy modlitwy ucichły, a świątynia opustoszała, po mogiłach stąpając, wołałem cię i nie przyszedłeś.
 Na cmentarzach, przy świetle księżyca, wśród białych nagrobków i czarnych krzyżów, wzywałem cię, a nie odpowiedziałeś mi. We dnie, patrząc na piękną okolicę, pełną życia i słońca, pragnąłem cię zobaczyć, a nie ukazałeś mi się. W nocy, wśród ciemności, po uderzeniach mego serca czułem obecność twoją, lecz nie widziałem cię przed sobą.
 A jednak wiem, że często bywasz przy mnie. Dlaczegóż więc ujrzeć cię nie mogę? Czy dla tego, że tajemniczy lęk miesza się zawsze z mojem pragnieniem, a tobie trzeba może duszy bez słabości, aby była godną ciebie? Napróżno jednak chciałem opanować tę trwogę. Świat nadzmysłowy, zbliżając się do mnie, zawsze mnie o dreszcz przyprawiał. Niebezpieczeństwa trwożą mię mało, lub wcale nie, lecz serce we mnie drży, gdy przeczuwa, że ty, o tyle od niego wyższy, staniesz przy niem niezadługo. A przecież chwile bywały, kiedy, myśląc o tobie, czułem, że dusza moja wezbrana jest miłością. Byłbym podeptał róże życia i puhar rozkoszy, gdybym [ 18 ]za tę cenę mógł cię zobaczyć, lub usłyszeć. Duchy tych, których kochałem na ziemi, lub tych, których nie znając, przeczuwam, czemuż uwielbiam was czasem, jak kochankę, a uciekam od was innym razem, jak od nieprzyjaciół? Często rozmyślałem samotny, w miejscu odludnem, o was, i ani szyderstwa ludzi, ani sofizmaty mego rozumu nie zdołały wiary mej w was oziębić. Świat widzialny, tak wielki, tak piękny, nie może być odosobniony we wszechświacie; trzeba mu przeciwwagi moralnej: drugiego świata, równego tamtemu w prawach, rozległości i piękności, lecz różnego w zasadach. Na każdy atom materyi, rzucony w przestrzeń, potrzeba myśli lub życia w wieczności!
 Przytem dusza moja zna swe dawne towarzyszki, lub też przeczuwa swe przyszłe przeznaczenia; lecz cokolwiek ją otacza, miesza ją i odrywa od wzlotu. Rzucony na ziemię muszę walczyć z przeszkodami i z bliźnimi. Często nie mam czasu tchu zaczerpnąć i, wśród krętych ścieżek i bezdroży krzyżujących się na ziemi, tracę drogę, co mię do was wieść powinna.
 Wplątany w tyle drobnych interesów, igraszka tylu intryg, miotany tylu płytkiemi falami, oddalam się od was za każdym krokiem; i jeżeli czasem chcę na ślad zawrócić, za długo błądziłem, by módz natychmiast odnaleźć drogę świetlaną.
 Gdy chwila każda czyni was większymi i wyżej podnosi w sferach, gdzie przebywacie, ja zniżam się w swoich. Wyższość wasza wzmaga się, podczas kiedy ja spadam z stopnia na stopień; gdy noc piękna ciszą swą zaprasza mię do myślenia o was, którzy jesteście samem milczeniem i samym rozumem, ja drżę, bo jestem słabością, a wy siłą i szczytnością samą.
 Harmonia muzyki unosi niekiedy duszę mą ku wam, bo wszystko, co nieokreślone, a piękne zarazem, jest jakby cząstką waszej istoty. I oto dlaczego [ 19 ]blade promienie księżyca zdają się być ścieżkami, po których przebiegacie przestrzeń; oto dlaczego potok szumiący wśród nocy zdaje się być mieszaniną mętną głosów nie z tego świata.
 Przymioty, które w różnych czasach ludzie wam przypisywali, te kajdany, ten całun biały krwią zbryzgany, ta postać straszna, z ciała odarta, ja to wszystko odrzuciłem; wyswobodziłem was z posępnych baszt i z wieży gotyckich, aby wam dać nieskończoność za mieszkanie. A przecież wciąż jeszcze uczuwam tę samą bojaźń, którą uczuwali nasi przodkowie pod togą republikańską, a później pod stalową zbroicą. Wyciągam do was ramiona i znów je opuszczam; posuwam się i cofam. Czyżbym był drugą Semele, a wy Jowiszem?
 Dusza moja nie ustępuje wam jednak ani na trochę w nieśmiertelności. Maluczko, a może stanie się cząstką waszego świata. Czyż więc to znikome ciało, które mię od was oddziela, jest dostatecznie silną zaporą, ażeby nas trzymać zawsze oddalonych? Trzebaż ją złamać zupełnie, ażebyśmy mogli się spotkać? Czyż niema sposobu przebrnąć tej zapory, zostawiając ją nietkniętą?
 Gdy myśli ku wam zwracam, czuję wtedy, jak gdyby toczyła się jakaś walka między duchem, który mię ożywia, a więzami, które go łączą ze mną. Te więzy zdają się rozluźniać i słabnąć; następuje żywe wzruszenie, coś nakształt przelotnego konania, wierny zapewne obraz tego konania, które mię kiedyś gwałtownie pomiędzy was rzuci.
 Bywali ludzie, którzy was znali lepiej ode mnie, a bliźni nazwali ich szalonymi i wygnali ze społeczności ludzkiej. Tak, dwom panom nie można służyć; wznieść się ponad bliźnich, a jednocześnie pozostać wśród nich, nie sposób. Niepodobna być z tymi którzy budzą trwogę i cześć, i jednocześnie z tymi którzy się boją i wielbią.
[ 20 ] Życie i śmierć: we wszechświecie istnieje tylko życie; śmierć to wyraz próżny, pozbawiony treści. Istnieje tylko życie i ciągła jego przemiana. Może, gdy będę już pomiędzy wami, przeczuwać będę znowu coś wznioślejszego? Z przypuszczeń potwierdzonych, przez przypuszczenia poczynające się, dźwigać się będę ciągle i wznosić coraz wyżej, aż wreszcie znikną już dla mnie wszelkie wątpliwości i obawy; i wtedy będę... czem?
 Mowo ziemska, myśli ludzka, czemuż się tak błąkacie? Nie potraficie wyrazić niczego poza przestrzenią i czasem błądzicie bez ustanku, bo szukacie kombinacyi tam, gdzie wszystko jest proste i dobre. Lecz takim jest nasz los i nie postąpicie dalej, przynajmniej dopóki żyć będę.
 A jednak kiedy mi smutno, zdaje mi się, że zbliżam się do was; niesprawiedliwości i zdrady ludzkie każą mi szukać u was ulgi i pociechy; i wtedy obawy moje słabną. Byłożby to dlatego, że dusza moja, oczyszczona w ogniu cierpienia, godniejsza jest poznać was i podnosi się wtedy o stopień wyżej ku wam?
 Ogniwem będąc w nieskończoności, zmienić miejsca nie mogę; przyjdzie czas, w którym się rozkruszę, a wtedy szczątki moje stopią się w pierścień wyższy i świetniejszy. Cierpliwości zatem i męstwa!
 Lecz wy, duchy, do których serce moje często wyrywa się z piersi, wy, co zdajecie się muskać moje czoło niewidzialnemi skrzydłami, gdy się modłę, gdy plączę, lub gdy kocham, czy odpowiecie mi, jeżeli kiedy zawołam was już bez trwogi, bez słabości, a pełen woli?
 Ach! lotem błyskawicy przebiegajcie wyznaczone wam szlaki; rzucajcie w dusze ludzkie niepewne przeczucia i myśli wzniosie; zbliżajcie się do nich; a jeżeli kochałyście je za życia ziemskiego, opiekujcie się niemi z poza grobu. Synu! kiedy modlisz się na [ 21 ]cmentarzu u mogiły matki, bądź pewnym, że ona jest przy tobie! Człowieku, jeżeli opłakujesz utraconego przyjaciela, on jest blizko ciebie! Oblubieńcze, jeżeli młoda narzeczona twoja znalazła zimną trumnę zamiast weselnego łoża, ach! wierz, gdy klękasz na jej mogile zasypanej kwiatami, że spływa ku tobie z nadziemskiego świata, że słyszy twe westchnienia, a dusza jej w tej uroczystej chwili z twoją się jednoczy!


────────




[ 22 ]
DZIENNIK UMIERAJĄCEGO.
──────
24—25 października 1830. Genewa..

 Łoże umierającego przyjaciela! To słowo pełne jest dla mnie wspomnień rozdzierających. Pamiętam go jeszcze rozciągniętego bez sił, zżółkłego całkiem i słabym głosem mówiącego do mnie, aby uspokoić me łkania: „Och, wierz mi, suchoty to śmierć bardzo łagodna.“ Widziałem wiele zgonów, lecz ten miał w sobie coś tak niezwykłego, że nie zapomnę go nigdy. Byłoby trudno to opisać, lecz kto to widział, jak ja widziałem, odczułby tak samo. „Znajdziesz w tym biurku list pod twoim adresem, przez miłość dla mnie, przeczytasz go“, były jego ostatnie słowa; i łza jedyna spadła z gasnących oczu, jak gdyby żałował tylko jeden przedmiot na ziemi. Potem umarł. Dlaczego ręka moja drży, kreśląc to słowo? Śmierć nie jest-że rzeczą zwykłą, codzienną? Ale, powtarzam, te chwile ostatnie miały piętno, sobie tylko właściwe; tak jak rysy jego, rozkładając się miały w sobie coś jeszcze różnego od innych. Nie mogłem pójść za jego trumną, lecz kiedy dźwięk dzwonów ogłosił mi wejście jego do kościoła, przeczytałem jego list, i by lepiej zachować w pamięci, przepisałem następujące ustępy. Reszta znalazła grób w mojem sercu:
 „Kiedy uczułem, że zbliża się koniec, wziąłem pióro do ręki, aby przedłużyć me życie w pamięci twojej. Jest to jedyna nieśmiertelność, na którą mogę liczyć, chociaż będę dość szczery, aby wyznać, że ze wszystkich sił duszy pragnę innej. Powiedziano mi, że mam jeszcze kilka miesięcy życia. Spróbuję [ 23 ] [ 25 ]pisać dziennik, jestem bowiem zbyt słaby, aby wszystko odrazu napisać. Ty jeden powinieneś wiedzieć przyczynę mojej choroby: co do innych, mało mię to obchodzi, czy jej się domyślają, lub nie. Kochałem nazbyt namiętnie i dusza moja była zbyt płomienna jak na me słabe ciało. Ta miłość przerwała wszystkie struny mojego istnienia. Z początku powiedziałem sobie: „Oto nakoniec jestem szczęśliwy“; i jakiś czas naprawdę nim byłem. Lecz później zdradzone uczucia moje spadły całym ciężarem z wysokości, na którą je wzniosłem, i miażdżą mi serce. Nie mogłem ciosu wytrzymać.
 „25 lipca. — Dzisiaj rocznica, kiedy byłem z nią na górze helweckiej. Niebo było tak modre, powietrze tak ciche! Czyż mogłem pomyśleć wówczas, że powie kiedyś: „Mam dosyć jego miłości!“ Och, jak chwile szczęścia uchodzą szybko, podczas gdy cierpienie zdaje się przedłużać bez końca!...
 Skała, kończyła się ostro; zaledwie było dość miejsca dla jej stopy drobnej; chciała koniecznie z góry zajrzeć w przepaść. Podtrzymywałem ją na wątłym stosie kamieni, który drżał pod nią. Ach, ile uroku miała ta chwila! jeszcze w agonii dodaje mi siły. Ja sam tylko byłem w tej chwili jedynym jej obrońcą wobec przepaści, w której wzrok jej tonął. Śmierć była tuż przy niej, a ja między niemi stawiałem zaporę z miłości. Potem skoczyła lekko na platformę, skąd ją podtrzymywałem i podziękowała mi. Słowa, jej nie rozpłynęły się w powietrzu, pozostały wszystkie w mojej duszy. Piersi mię tak bolą, że nie mogę dłużej pisać; po cóż boleść miesza się do wspomnień świetlanych jakie mię otaczają?
 „29 lipca. — Powiedziałem ci wszystko; kołysałem się w szalonych nadziejach, potem poznałem żem się zawiódł. Ona nie była dla mnie. Zrazu mało myślałem o okolicznościach, które miały rozłączyć nas na zawsze, a i teraz jeszcze nie są one dla mnie [ 26 ]wielkiej wagi, cokolwiekbądź ludzie o nich mówią. Ale niech będzie wola Boża! Szemrałem, gdym był pełen sił i życia; ta rola nic przystoi mi u stóp grobu... W piękny wieczór jesienny ten list otrzymałem. Pierwsze i ostatnie słowa tego, co się kocha, pozostają w pamięci na zawsze. Pobiegłem do niej pełen słodkiego niepokoju. Wschodzący księżyc, wietrzyk poruszający liście, przyciągały moją uwagę. Wracając po drodze nie widziałem niczego, nie słyszałem niczego. Od tego czasu stałem się istotą nieużyteczną w społeczeństwie, zbytecznem ogniwem w łańcuchu ludzi.
 10 sierpnia. — Dopiero dziś mogę zabrać się do pióra. Lekarze pocieszają mnie frazesami naukowemi; nie chcąc ich zrażać, udaję, że im wierzę, ale wiem, że zbliżam się do kresu. Be it so![7] mój przyjacielu; była krótka przerwa, kiedy próbowałem się zagłuszyć; ale rozpusta nie wróciła mi tego, co utraciłem. Szukałem tylko dwojga oczu, wyrażających duszę; nie znalazłem ich. I wszystkie te ciała drgające rozkoszą były dla mnie wstrętne jak trupy. Puhar pełny wina zbrzydł wkrótce ustom moim. Wtenczas pomyślałem o jedynym środku, jaki mi został, o pracy. W książkach szukałem pociechy dla życia.
 12 sierpnia. — Nie było nauki, którejbym nie był dotknął; lecz zawsze wkońcu dusza moja szukała czegoś więcej i stąd pochodziła dokoło mnie próżnia olbrzymia. Dowiedziałem się, jak tworzą się skały i jak się rodzą narody, jak burza niszczy skały i podkopuje je z dołu, jak występki i winy gubią narody. Lecz wszystkie imiona wodzów, trybunów i królów nie zastąpiły jednego, które niegdyś lubiłem powtarzać co chwilę. Nie miałem już celu, badania moje były wymuszone; a zresztą nie osięgałem nigdy żadnej pewności. Czyż mogła niepewność zastąpić to, [ 27 ]co utraciłem! Przez czas jakiś chciałem zmusić się do badania, do śledzenia prawdy wśród zawrotów, jakie jej ludzie zakreślili. Oczy moje były na kartach książki, serca mego nie było. Przyjacielu, czuję się bardzo słabym.
 13 sierpnia. — Świat starożytny i nowy przesunął się przed memi oczyma i napróżno w jego ogromie szukałem czegoś, coby mi ulgę, przyniosło. Rzym z jego świetnością, Grecya z jej pięknem, Arabia i płomienna jej wyobraźnia, średnie wieki z ich rycerstwem, późniejsze czasy z ich intrygami, odkrycia ich i nauki, były dla mnie ziarnkami piasku, które wiatr unosi. A jednak czuję, że mógłbym czemś być, gdyby mnie ona nie opuściła. Lecz gdy jej nie było, nic nie mogło dać mi energii. Osłabłem; wkrótce zasnę na zawsze...
 1 września. — Dziwna; czasem zdaje mi się, gdy myślę o niej, że uczuwam coś jakby szacunek, jak dla matki, że zamiast chcieć ją zasłaniać, sam szukam u niej opieki; w innych chwilach jednak, i to bywa najczęściej, kocham jak inni, przedstawiam ją sobie, jako istotę słabszą ode mnie i wielbię ją miłością namiętną. Nie wiem skąd pochodzą te przemiany w moich uczuciach. Może stąd, że w dzieciństwie straciłem matkę i nie miałem czasu jej kochać, i teraz, kiedy niewyczerpane źródło miłości otwarło się w mem łonie, cokolwiek jej dotyczy, złączyło i zmieszało się razem. Przyjacielu, oto cała spowiedź mojego życia, tak krótkiego, tak bezużytecznego. Nie odjąłem ani jednej myśli, ani jednego uczynku. Dla ciebie ją spisałem. Przeczytaj i zapomnij o mnie; lecz nie, ty nie zapomnisz mnie!
 4 września. — Niezwykły sen miałem tej nocy, sen człowieka umierającego, którego władze umysłowe osłabły. Zdawało mi się, że nie jestem już z tego świata. Byłem zawieszony w przestrzeni oświetlonej brzaskiem i tysiące liści pożółkłych, jak to widać czę[ 28 ]sto jesienią po drogach, dokoła mnie wzlatywały. Były to dusze zmarłych. Zderzały się z sobą w powietrzu, a szelest ich miękko wpadał mi w ucho. Nagle jeden^hich zazieleniał, potem wydłużył się, wyrósł w gałązkę, wykwitnąl różą i róża ta zbliżała się ku mnie. Łono jej się otwarło, rozwinęła się cała, a w miarę, jak niknęła, pows.tawała na jej miejscu twarz ludzka. Była to ona, ponętna jak w ów dzień na górze. Ale zaczęła się śmiać, patrząc na mnie. Chciałem uciec, ona śmiała się ciągle i zostałem na miejscu. Potem nagle wierzchołek skały znalazł się pod jej stopami. Pochyliła się i stoczyła w przepaść. Wiodłem za nią oczyma; znikła w głębinie. Lecz wkrótce nad brzegami przepaści podniósł się liść uschły i podlatując, zbliżał się ku mnie. Wyciągnąłem ramiona, dotknąłem go i w proch się rozsypał. Źle ze mną, ledwo mogłem napisać te słowa. ,,S września. — Cierpię straszliwie, ale gorączka mnie ożywia i dodaje sil niezwykłych. Myśli przeróżne przesuwają się w moim umyśle. Czy nie lepiej jest umrzeć w łóżku, niż na polu bitwy? Myślę, że tak, bo leżąc w łóżku mam czas widzieć swój koniec i poznawać w sobie całą energię jaką jestem obdarzony. Walczy się tu szlachetnie i jeśli wychodzi się zwycięsko, jeśli nie poddaje się ani żalom ani płaczom, jest się prawdziwie zwycięski i wielki, podczas gdy kula, lub ostrze pałasza zabija zarówno podłego, jak i szlachetnego, i każdy z nich zamknie oczy, nim zdoła okazać, czy skończył z rezygnacyą i odwagą, lub czy bal się w ostatniej chwili. Tu zaś, dość mam czasu, aby doświadczyć siebie i wykazać czem jestem w istocie, nawet gdyby to było tylko przed samym sobą. Tam ginie się jak błyskawica, która nie zostawia po sobie światła, ani ciepła. Tu zaś głowa moja skłoni się zwolna na łono, żyły moje zwolna lodowacieć będą, a jeśli nie zblednę wcale, wówczas, może, można będzie powiedzieć: W chwili „śmierci“ żył, [ 29 ] 9 września. — Jeden tylko postępek w życiu gorzko sobie wyrzucam; ominąłem go w swojem opowiadaniu; lecz że masz wszystko wiedzieć, opowiem i o nim. Czuję się dziś prawie zupełnie dobrze.
 Przypominasz sobie pewno, że zaledwo wyszedłem z dzieciństwa, miałem przykre zajścia w kraju. Już wówczas nienawidziłem człowieka, który nastawa! na moją cześć z taką siłą, z jaką równa się miłość moja do kochanki. Człowiek ten wymykał się mnie często, i porzuciłem ojczyznę, aby módz podróżować bez spotkania się z nim. Byłem za granicą, kiedy dowiedziałem się z jednego z twych listów, że wyjechał, aby studyować na uniwersytecie w Edynburgu. Nie odpowiedziałem ci wtedy; ale uczułem piekielną radość i przyrzekłem sobie, że nie opuszczę sposobności do zemsty. Zamiar spóźnił się nieco, ale w cztery czy w pięć miesięcy potem byłem w Szkocyi. Spotkałem go... Opiszę ci tę scenę. Nie wiem, co za przyjemność w tem uczuwam; lecz czy pisać czy niczego nie robić, zarówno, zresztą czuję się dziś pełnym sił.
 „Ranek był chłodny; drobny a przenikliwy deszcz padał zwolna. Było to nad brzegiem morza, nad otwartą zatoką. Dokoła rozciągały się skały. Szmer fal był majestatyczny; nie były ani w zupełnym spokoju, ani w zupełnej wściekłości. Było to coś pośredniego między spokojem i burzą. Miejsce przedstawiało widok najdzikszy. Byliśmy we dwóch; każdy owinięty płaszczem; pod płaszczem para pistoletów. Sami, bez świadków, odmierzyliśmy odległość ośmiu kroków; nie chciałem bowiem mieszać obcych do nienawiści ściśle rodzimych. O ile sobie przypominam, byłem wzburzony do najwyższego stopnia. On miał twarz niewzruszoną; niekiedy odwracał oczy i spoglądał dokoła siebie. Zdało mi się chwilami, że nie czuł się dobrze.
[ 30 ] „Stanęliśmy na miejscach wyznaczonych; on miał zaczynać. Podniósł broń, lecz wkrótce zwolna ją opuścił. Był bardzo blady. „Jesteśmy rodacy, rzekł z wnikliwym uśmiechem i ten brzeg obcy nie jest odpowiedni by zakończyć spór co powinien się rozstrzygnąć w granicach naszego kraju. Dlaczego krwią zlewać tę ziemię? Zachowajmy życie dla swojej. Podajmy dłonie, przebaczmy sobie wzajemnie.„ Za wszelką odpowiedź podniosłem kurek mego pistoletu. Dźwięk sprężyny podziałał na niego jak ukąszenie węża, bo wstrząsł się, zadrżał całem ciałem. Chciał zacząć.
 „Kula za kulę, życie za życie“, wykrzyknąłem, pieniąc się z wściekłości; i czekałem, aby dał ognia. Lecz w tej chwili spostrzegłem się, jak zwrócił się, jednym skokiem rzucił się za skałę i zniknął mi z oczu.
 „Rzuciłem się za nim; lecz wpadłem w krzaki; miał czas uciec i odtąd nie widziałem go już nigdy.
 „Wyrzucam sobie tę chwilę. Uczyniłem źle. zmuszając człowieka by oddał mi życie, pragnąc jego krwi. Ale, czy mam ci powiedzieć? Gdyby przyszło zacząć na nowo, zacząłbym raz jeszcze; i to właśnie największą mi sprawia mękę. Miłość i nienawiść są we mnie nieśmiertelne.
 14 września. — Przyjacielu, jestem w malignie, krew krzepnie mi w żyłach. — Umrzeć tak młodo! i znaleźć może nicość! Lecz nie, ja wierzę w nieśmiertelność. Ja wierzę w nieśmiertelność. Lecz cóż pomoże sto razy pisać to na papierze, kiedy wątpię w głębi serca? Zwątpienia nigdy nie doświadczałem. Teraz, kiedy nie mam już czasu do walki, przyszło mnie obledz. Ach, w chwili śmierci zwątpienie gorsze jest od konania. Nicość, nic, — lepszy brzask. Idź w wieczny zmierzch! ale nie w nicość; — chociaż jeden promień! ale nie nicość. Nie, przyjacielu, dusza moja jest nieśmiertelna, bo idea nicości nie [ 31 ]zgadza się z nią. Tak, jest tylko jedno prawo we wszechświecie: miłość i przyciąganie; i czego nienawidzę na progu grobu, tego nie znajdę, gdy próg przejdę.
 „30 września. — Żegnaj. Teraz będę zawsze zaczynał od tego słowa, bo dzień każdy, może będzie ostatnim w mem życiu. A ona? co ona w tej chwili? Może przechadza się w jakim pięknym ogrodzie z... Nie mogę skończyć; czyż zazdrość ma mnie prześladować aż na łożu śmierci? Lecz nie, ona mnie kocha. Czy wierzysz, przyjacielu, że dusza, rozłączona z ciałem, może ukazać się innej osobie? Zimno mi. Oczy mię bolą. Żegnaj.
 „2 października. — Żegnaj. Liść wkrótce z drzewa opadnie. Słońce piękne, niebo modre. Gdzie ona? Gdzie ja będę? Com uczynił? ludzie nieszczęśliwi mogą odpowiedzieć na to ostatnie pytanie. Ja muszę je umieścić pomiędzy dwoma pierwszemi. Imię moje zaginie. Powiedzcie mi, wy wszyscy, którzy mię żałujecie, którzy płaczecie dokoła mnie, pielęgnujecie mnie, nalewacie mi gorzkie napoje, aby mnie uleczyć, jak mówicie, powiedzcie mi raczej w ostatniej mej godzinie, jak osięgnąć nieśmiertelność, a będę szczęśliwy. Pocieszacie mnie, ukazując mi sławę. Ech! nie; nie mogę już niczego uczynić na tem łożu. Biada mi.
 „6 października. — Żegnaj. Źle, ciągle źle, boleści i smutek. Bezużyteczny, zapomniany, szkielet w trumnie, nieznany na ziemi. Myśli się mieszają. Nie zabijajcie zbyt mocno desek, wasze gwoździe wejdą mi w pierś. Nie mogę oddychać. Ach! Boże mój!
 „13 października. — Myślę, przyjacielu, że to już ostatni. Przez wszystkie te dni byłem w gorączce. Dzisiaj przytomność mi wróciła. Bóg nie chciał, abym nieprzytomny przeszedł w jego ramiona. Dzisiaj umrę; mam to przeczucie. W podobny dzień rozstałem się z nią. Przyjacielu, to właśnie 13-go [ 32 ]odjechała. Już prawie nie cierpię, ale z każdą chwilą słabnę. Żegnaj, jeśli ją spotkasz kiedy, powiedz jej, że ostatnie myśli moje były dla Boga i dla niej. Wkrótce będę garścią prochu, — to ciało, tak, ale nie ja. Żegnaj. Już nie mam wątpień. Za kilka godzin już mnie nie będzie. Żegnaj. Powiedz jej, wiesz... Żegnaj. Trochę muzyki, abym cicho zeszedł do grobu. Gdyby ona zagrała! Nie mogę dłużej. Żegnaj!...“
 We dwie godziny potem umarł.


────────




[ 33 ]
WIOSNA I WIĘZIEŃ.
──────
May none those marks efface,
For they appeal from Tyranny to God.[8]
Byron.

 Jak więzienie moje smutne w promieniach słońca! Jak te kraty żelazne odpowiadają zimno słodkim pocałunkom światła, ślizgającego się nad niemi! Jak te odblaski licują źle z wigotnymi murami baszty! Ślizną z trudnością między krople zielonawe, kapiące z sklepienia gotyckiego. Tam pierścień zardzewiały lot ich wstrzymuje, ówdzie padają jak złote motyle w siatkę obrzydliwego pająka i szukając ujścia z jego sieci rozbijają się w barwy ponure. Dokądbądź zwrócę oczy, widzę straszną walkę między zstępującem ku mnie pięknem niebios, a ciemnością ponurą mojego więzienia; i ta zawsze zwycięża!
 Przynajmniej, gdy zima zakuła przyrodę, jakieś spółczucie było między nią i mną; oboje byliśmy w wieżach: ja w żelaznych, ona w lodowych. Lecz jej były chwilowe, moje będą może wieczne. Śnieg, śpiący na wierzchołkach wzgórz i w łonie doliny, ciężył mej powiece olśniewając wzrok białością męczącą. W wązkich galeryach zamku wiatr świszczał ponad mą głową i ten odgłos wzywał mnie do spokoju. Wszystko zresztą milczało; wszystko leżało uśpione w letargicznem stężeniu; nie było światła i dźwięków. Kiedy wysuwałem głowę przez ciasno kraty nie żałowałem niczego. Nie miałem czego [ 34 ]pragnąć na tych rozległych polach, gdzie wszystko jednostajne, posępne, zmrożone. Wody oblewające te mury, straciły fale i przezroczystość. Zdawało się, że śmierć wynurzyła się z mego serca, aby wszystkie przedmioty, jakie wzrok mój mógł dosięgnąć, uczynić podobne do mnie. I podnosząc wieko grobu, w którym byłem pogrzebany za życia, chętnie spoglądałem czasem na świat, co stał się wielkim grobem. Zdawało mi się, że jestem kędyś w kraju przyjacielskim, w okolicy mi odpowiadającej. Moja baszta była niby tronem wzniesionym między szczątkami powszechnego zniszczenia. Odnajdowałem towarzyszy, poddanych, w rzece zamarzłej, w skale przytłoczonej ciężarem śniegów, w ogołoconem drzewie pochylającem ku ziemi gałęzi szronem okryte, w chmurze ciemnej, bezbarwnej, uginającej się bezsilnie pod górami i w trawie, uwiędłej pod mrozem bladym. Odnajdowałem bezczynność swoją w całej przyrodzie, i uczuwałem mniej wstydu. Moje przygnębienie stało się rzeczą ogólną. Nicość mego istnienia była nicością niebios i ziemi.
 Lecz teraz, jakże położenie moje się zmieniło! jak myśli moje stały się rozdzierające i okrutne! Piękne, młode słońce wynurzyło się na sklepienie świeżego lazuru, skąpane promieniami zwilżonemi rosą kwiatów. Róża odsłoniła swe łono rumiane i głowę podniosła, aby je podziwiać. Skowronek wzbił się swobodnie w niebiosa i śpiewa pieśń wygnańca wracającego do ojczyzny. Dumny, pyszny orzeł waży się na purpurze obłoków i płynie w jasności błyskawic. Po skałach, łąkach, w gajach, na brzegu, zieleń rozlała się w morze świeżości, a każdy liść jest jedną z fal poruszanych powiewem wieczoru, ożywioną światłem niebieskiem. Motyl lata z kwiatów na kwiaty i w ich kielichach nasyca pragnienie. Już siklawa, długo śpiąca na skale, rzuciła się z wierzchołka z młodą siłą i pędem [ 35 ]niezwyciężonym. Już potok wydał okrzyk bojowy i jak bohater puścił się, równinę pustosząc. Na stokach gór drży lawina i każdy jej płat śniegowy tętni jak żyła kipiąca. Wszystko rośnie i umiera: tu krzew się rodzi, tam kwiat rozkwita; tu brzęczy pszczoła; dalej wąż rozwija swe sploty złote i hebanowe; wszystko żyje, wszystko oddycha, ja jeden zostaję na miejscu. Wszystko mnie wyprzedza i pozostawia za sobą. Wszystko otrząsło z siebie jarzmo służebne, a na moim ręku ciężą kajdany. Oczy moje łzami zalane spotykają się z uśmiechami biorąc za szyderstwa. Jest to straszny sarkazm przyrody ubierać się w najpiękniejsze powaby, kiedy jedno z jej dzieci jęczy w okowach, Poco jej dawać słodkie miano matki wspólnej, kiedy opuściła mnie i zapomniała?
 Śpiewy świąteczne, wznoszące się z pól, dręczą me ucho. Takąż boleścią dla mej słabej powieki są promienie słońca. Już ciężko je widzieć, gdy igrają na trumnie umarłego. O ileż straszniejsze, gdy oświecają mogiłę istoty, co pełna życia zeszła do trumny.
 Był czas, kiedy mogłem zrywać róże i lubiłem je wtedy. Teraz widok ich napełnia mnie zgrozą, jak niegdyś widok żmii; a żmija nie przeraża mnie już; przeciwnie, gdy widzę pełznącą po zimnych głazach mego więzienia, mówię: Obdziel jadem ludzi, mych wrogów! I jest w tem pewna pociecha, gdy myślę, że trucizna tkwiąca pod jej łuskami, służyć może za narzędzie śmierci dla tych co kamień grobowy nad moją głową zawarli i rzekli: Niech ginie!
 Cóż mnie zapach kwiatów, co nocą sączy się przez kraty więzienia i lica mi owiewa? Rozkoszy, które mi przypomina, zmieniają się w męczarnię, bo wspomnieniem, a już niema nadziei; i wszystkie te gwiazdy, orszak księżyca płynącego wśród obłoków ambry i srebra, stały się nieznośne dla mnie. Jakbym tyleż oczu spostrzegał, śmiejących się ze mnie. [ 36 ]A jednak był czas, kiedy wielbiłem je z całym zapałem namiętności swej duszy. Królowa nocy długo była moją kochanką, lecz teraz wyrzuciłem ją z serca i gdybym mógł, deptał bym ją nogami. Ach, gdybym mógł rozbić wszystkie te gwiazdy złote i pył ich rzucić wichrowi zimowemu, jednemu przyjacielowi, jaki mi pozostał! Bo lubię te wycia ostre i przedłużone, podobne do ostatniego krzyku duszonego wroga. Często, w nocy, gdym słyszał je, zdrętwiałe serce moje uderzało raźniej. Myślałem, że słyszę głos swojego ciemięzcy konającego.
 Nieszczęsny! nie mogę przeszkodzić, aby połysk fal, oblewających te mury, nie odbił się na tym słupie granitowym. Tak, muszę ciągle nań patrzeć: oto się porusza, oto roztacza się i tańczy na tym nieczułym kamieniu, potem w kręgach olśniewającego złota obwija kolumnę, podnosi się, spada, rozciąga się u podstawy i wzlatuje do szczytu. To obraz ruchu i życia, na zawsze dla mnie straconych; i obraz ten codzień przed niemi powtarza się oczyma, a oczy napróżno o ciemność błagają.
 I fujarka, którą słyszę w dali, dźwiękami swymi przynosi mi wspomnienie młodości, kiedy byłem wolny, jak powiew wiatru i jasny, jak gwiazda na niebie. Ach, czemuż nie mogę otoczyć się sklepieniem Żelaznem nieprzeniknionym głosem ludzi i harmonią dźwięków! Dlaczegóż skrzydła wiatru lubią bujać dokoła czoła mego? Czy nie mogą przejść nieco dalej? Nie pragnę wiele; trochę dalej tylko od ciasnej przestrzeni jaskini, gdzie chciałbym zasnąć snem grobowym. Zaledwo przymknę oczy, już mię budzi dźwięk lutni lub gitary majtka; a równomierny szmer wioseł i śpiew ptaków, mieszając się jak okrutne sępy krążą nade mną.
 A ten krzew, który wzrasta w szparze skały służącej za ścianę mojej baszcie ponurej, czyż nie mógł rość w innej stronie? Trzeba było dla zwiększenia [ 37 ]mych cierpień, aby się umieścił przed memi oczyma. Wiatr mógł tylko dmuchnąć raz więcej i ziarnko uleciałoby za mury. Lecz nie; upadło tu właśnie, a słońce je rozwinęło, jakby powiedzieć chciało: „Oto wiosna.“ I pocóż mnie to wiedzieć? Dla mnie niema pory roku i moja wieczność zaczęła się już na ziemi. Ach, jak straszliwie, być unicestwiony, a czuć jeszcze! Spokoju trumny nie zaznam, a jej ciężar ciąży na mej piersi.


────────




[ 38 ]
„KONRAD WALLENROD“[9]
OPOWIADANIE HISTORYCZNE Z ROCZNIKÓW LITWY I PRUS; „FARYS“; „SONETY KRYMSKIE“, PRZEZ MICKIEWICZA, TŁÓMACZONE Z POLSKIEGO PRZEZ PANÓW: F. MIASKOWSKIEGO I FULGENCE[10]. PARYŻ, 1830.
──────

 Tłómaczenie części dzieł Mickiewicza, które się właśnie ukazało, zaznajamia cudzoziemców z poematem Wallenrod. Przedsięwzięcie, bez wątpienia, godne jest pochwały; jednak pragnęlibyśmy, aby lepiej było wykonane i aby moc przenikającą oryginał polski lepiej był oddal francuski. Arcydzieło poezyi w naszym języku, w tłumaczeniu stało się prostą powieścią historyczną. Prawda, że wielkie myśli nie giną nigdy i mało zależą na stylu, ale koloryt i szczegóły zacierają się zupełnie. Całość ginie i myśli pozostają w dziele jak potężne skały, które wzbudzają wprawdzie podziw, ale otoczone jałowemi równinami; łany zielone, łączące je, przekwitły.
 Chcąc zrozumieć dobrze cały geniusz Mickiewicza, nie dość jest tylko czytać jego pisma, trzeba nadto znać stan literatury jego kraju i ocenić, w ogromny rozmiar zmiany, jakiej dokonał. Mogłoby to być przedmiotem notatki poprzedzającej tłómaczenie Wallenroda; gdy jej niema, śmiem mniemać, że nie będzie bezużyteczna brak ten zapełnić. W tym celu cofniemy się nieco i przedstawimy stan literatury, zanim Mickiewicz pojawił się między nami.
 Literatura francuska miała swoje dni genialne, i znaczny wpływ wywarła na całą Europę. Długo [ 39 ]zdawało się, że narody zwątpiwszy o sobie, nie mogą pojąć, iżby istniały inne idee, niż u francuskich pisarzy i inna droga, niż ta, którą oni poszli. Ale w Niemczech Schiller i Goethe znieśli ten przesąd, który wiódł piśmiennictwo do nieruchomości, jeśli nie zacofania. W Anglii świetne geniusze zaćmiły prace Francuzów.[11] Ta rewolucya w opiniach i zasadach rozpoczęła się w końcu ośmnastego wieku i ciągle szła od sukcesu do sukcesu. Zdawało się, że tylko Polska jeszcze daje przytułek literaturze francuskiej, którą wyganiano już zewsząd; szlachetna wygnanka trzymała się u nas przez długi czas, wywierając na umysły wpływ nieograniczony. Przyjęta z zapałem, założyła w Polsce królestwo, które trwało ciągle, podczas gdy w innych krajach wcale o niej nie myślano, chyba tylko gdy wypadkiem spotkano jaki strzęp jej.
 Zajmowano się więc w Polsce tłómaczeniem wszystkich zapomnianych dzieł poezyi francuskiej; a jeśli kto sam chciał tworzyć, czynił to ściśle podług prawideł Sztuki rymotwórczej Boil’a: pominąć ją było świętokradztwem, rodzajem nielojalności. Tym sposobem mieliśmy wkrótce Rasyna, Kornella, Woltera, a za nimi mnóstwo elegii, bajek, satyr i urywków, do najdrobniejszego szczegółu francuskich. Jeśli nawet tłumaczono jakiegoś autora niemieckiego, lub angielskiego, powinien był stać się najdoskonalej francuskim po polsku, zatracić zupełnie własny charakter, przywdziać powszechną liberyę. Bardzo tylko mało pisarzy zwracało myśl swą ku złotemu wiekowi Zygmuntów, czerpało tam w skarbie polskich wyrażeń, w mowie pełnej czystości i siły.
 Styl stał się na ogół stylem salonów paryskich. Delikatność pięknego świata zastąpiła, męską siłę. Zaczęto oddzielać z języka pewną część wyrazów, które miały służyć wyłącznie poezyi; zaprowadzono [ 40 ]jakiś dziecinny skrupuł w wyborze wyrażeń; przywiązywano większą wagę do słów, niż do myśli, co było skutkiem nieuniknionym; bo jeśli literaturze zamkną się wszystkie ulice, prędko się obejdzie ciasny jej okrąg, i cóż wówczas pozostanie, skoro niczego nowego wymyślić nie wolno? Pozostanie tylko czepiać się małostek, krytykować nicostki, rozczłonkowywać każdą strofę na wiersze, każdy wiersz na wyrazy, każdy wyraz na litery. Oczywiście wówczas cała siła ginie; i stało się to właśnie u nas w początku dziewiętnastego wieku. Autorowie nasi przylgnęli tak samo ściśle do autorów francuskich, jak nasi żołnierze do wojsk francuskich: a nawet kiedy ci odłączyli się od Francuzów, tam ci pozostawali zawsze z nimi: wielki przykład wierności i przywiązania do legitymizmu literackiego.
 Lecz na szczęście w przeznaczeniu świata żaden naród nie może pozostać długo nieruchomy. Kiedy wieki nagromadzą materyały, iskra boskiego ognia, w postaci poety, zapala go, i jasny jego płomień oświeca kilka pokoleń, podczas gdy znowu w ciszy i w cieniu zbiera się inne paliwo, przeznaczone dla wieków późniejszych. We wszystkich krajach mamy tego dowód; a Mickiewiczowi wypadło dodać jeszcze jednym przykładem więcej wagi tej prawdzie. W roku 1822 po raz pierwszy ukazały się jego dzieła. Powstała przeciw nim silna opozycya; u wielu bowiem ludzi przyzwyczajenie zajmuje miejsce smaku i poznania; lecz tłum, na ogół, uczuł natychmiast ten prąd elektryczny, jakiego geniusz udziela wiekowi swemu. Głos ludu jest głosem Boga; bo punkt, na którym schodzą się opinie wielu ludzi, nie może nie być prawdą.
 Naród na ogół przyklasnął zaraz człowiekowi, który pisał dla narodu nie dla kółek; człowieka co wolny od fałszywych idei i przesądów, wprowadzał w łono jego dążenia całej Europy, wzmocnione [ 41 ]dążeniem własnego geniuszu, nowego i oryginalnego. Zraniona miłość własna, zazdrość u jednych, a u drugich przywiązanie do starych form podniosły się przeciw poecie, który ręką silną i śmiałą pierwszy rozbijał zapory dzielące literaturę naszą od literatury całej Europy dzisiejszej. Lecz salony niewiele znaczą, gdzie przemawia zapał całego kraju.
 Nasze stanowisko literackie stało się tak zacieśnione, że trzeba było geniuszu szerokiego i różnostronnego, aby rozszerzyć jego granice. Mickiewicz ma w sobie tę szczególną właściwość, że zarówno wysoko stanął we wszystkich rodzajach poezyi nie przywiązując się służalczo do żadnego. W każdym przedmiocie spostrzega stronę nową, której nie zauważyli inni. Wszystko na tym świecie związane jest z całym wszechświatem; stąd pochodzi, że jest nieskończone mnóstwo więzów łączących każdy przedmiot z tem, co go otacza; i te to właśnie stosunki Mickiewicz umie odkryć i wyrazić. Prawda jest najwydatniejszem piętnem jego obrazów, której prawdy inni jeszcze nie znaleźli, i nie domyślali się nawet.
 Odrzucił także małe konwenanse stylu, dobre dla buduaru, lecz zbyt mało ważne dla poezyi naszego wieku, obejmującej sprawy ludzkości i przestającej być szczegółem oderwanym. Piękny język naszych przodków z dni ich chwały, w jego wierszach jaśnieje na nowo w całej swej mocy i okazałości.
 Pierwsze jego utwory ballady były. Silny sam przez się nie szukał do nich barw obcych w dziełach Scotta lub Buergera. Podania ludowe własnej ojczyzny dały mu nowy materyał; tajemnicza cisza borów litewskich natchnęła zda się jego duszę. W tym samym czasie wydał poemat, w nieznanym dotąd rodzaju, osnuty na zabobonie naszego kraju. Są to Dziady, we francuskim słowo to można wyrazić [ 42 ]przez aieux[12], gdzie poeta opisuje obrzędy wzruszające naszych wieśniaków, chcących porozumieć się z duchami zmarłych; w miejscach ustronnych zbierają się i zastawiają stoły rozmaitemi daninami, które mają przynieść ulgę duszom czyścowym. Wyobraźnia poety lśni w tym pięknym poemacie barwami tęczy, nie oddalając się wszakże nigdy od ducha ludu i jego obrzędów, które wystawia w formie dramatycznej.
 Poemat historyczny pod tytułem Grażyna znajduje się także w pierwszem wydaniu poezyi Mickiewicza. Przedstawia księcia litewskiego w zapasach z Zakonem Krzyżackim. Małżonka jego jest jedną z bohaterek dziejów ówczesnych. Ginie w bitwie, aby ocalić swego męża; ten zaś pobiwszy Niemców, rzuca się na stos małżonki i ginie w płomieniach; bo w owym wieku Litwini, poganie, mieli zwyczaj palić, ciała swoich książąt. Nic nie może się równać w naszym języku z mową tego poematu; lecz sądzę, że dużo straciłby w tłómaczeniu. Jest to jedno z tych dzieł, które przeznaczone być uwielbieniem własnego tylko kraju i które wzruszyć mogą tylko polskie serce. Następnych lat ukazały się jedne po drugich utwory ulotne, między którymi Farys najpierwsze zajmuje miejsce; także sonety i poemat Wallenrod.
 Zbiór sonetów Mickiewicza podzielony jest na dwie części. W pierwszej, piękna jego dusza oddaje się cała uczuciom miłości. W drugiej stylem wschodnim opisuje swoją podróż po Krymie. Znowu to nowy rodzaj dał naszej literaturze. Widać, że poeta zgłębił ten świat nowy, który nam, Europejczykom, tak mało jest znany; świat Wschodu, gdzie ludzie siłą rozmyślania dochodzą nieraz do tego samego punktu, który osiągamy za pomocą rachub i [ 43 ]rozumowań. Ognista wyobraźnia poety rozwija tu swe olśniewające skrzydła; ale nigdzie nie poświęca myśli wyrazowi. Posiada nadzwyczajny talent łączenia zawsze wzniosłej prostoty prawdy z ozdobami stylu najbogatszego.
 Nakoniec ostatnie jego dzieło, Wallenrod, którego świeżo wydane tłumaczenie francuskie zniewoliło mnie do napisania, tych uwag, ma za przedmiot pewien epizod wojen Litwy z Zakonem Krzyżackim. Koloryt czasu jest tam doskonale zachowany, a podniosłość myśli i poglądów stawia autora w szereg ludzi, którzy przestają należeć wyłącznie do swojej ojczyzny, a stają się częścią swego wieku i swojej historyi.
 Aby dać niejakie o tem pojęcie, poprzestaniemy na przytoczeniu dwóch ustępów.

PIEŚŃ.
Wilia, naszych strumieni, rodzica.[13]

 Następny ustęp wyjęty jest ze śpiewu litewskiego barda, opłakującego nieszczęścia, swego kraju:

O pieśni gminna! ty arko przymierza.[14]

 Niech mi wolno będzie dodać tu jeszcze dwie ulotne poezye Mickiewicza, nietłómaczone dotąd, które lepiej dadzą poznać tego wielkiego poetę:

ŻEGLARZ.[15]
NA POKÓJ GRECKI.[16]
[ 44 ]
POŻEGNANIE OKOLIC GENEWY.
──────
28 października, Genewa, 1830.

Fare thee well! and it for ever,
Still for ever, fare thee well.
[17]
Byron.

 Godzina odjazdu już blizka; konie kopytami biją z niecierpliwości; powietrze świeże, droga usiana jesiennymi liśćmi; cicho podróżny po nich przejdzie.
 Jeszcze chwilę! Myślmy i marzmy, jeszcze chwila dla wspomnień! Potem puścimy się w świat. Myślmy i módlmy się. Chwila modlitwy; potem udamy się w drogę.
 Piękny Lemanie! widziałem wielokroć gwiazdy odbijające się w twem spokojnem łonie; widziałem wielekroć obraz księżyca rozbity na twych falach ruchliwych; lecz w twoich dniach spokoju i w twych godzinach burzy lubiłem cię jednakowo. A głosy wznoszące się z głębi twoich, czy słodkie jak westchnienia, czy groźne jak grzmoty, zawsze były mi przyjacielskimi dźwiękami.
 Pływałem na wodach twych błękitnych, kiedy słońce świeciło w południe; na twych wodach zaróżowionych, kiedy przy zachodzie otaczało się chwałą; na twych wodach bladych i ponurych, kiedy zmierzch rozciągał się nad niemi. Jutrzenki i wieczory często zastawały mię na twych falach i często żegnałem je dopiero na dźwięk dzwonu północnego.
[ 45 ] Ale teraz trzeba cię pożegnać na długo. Któż wie, może na zawsze. „W drogę! w drogę!“ wołają już na mnie. Jeszcze chwila, chwila, dla wspomnień! Na twych brzegach przez krótkie chwile przeżyłem więcej, niż przeżyję może przez resztę życia; i dlatego tak trudno oderwać mi się od ciebie. Przykuwa mię czar magiczny, bo w każdej fali, która się rozbija u stóp moich, zdaje mi się. że słyszę głos dni minionych.
 Salève! i ciebie lubię! Zieleń już przekwitła, na twych stokach. Trzynaście drzew, co szczyt twój wieńczą, wyglądają jak punkt czarny i niewyraźny, tak samo chwila minionego szczęścia zaciera, się w myśli i pozostaje w niej tylko jak punkcik w przestrzeni życia. Skało kamienna, dlaczegóż zwracam się ku tobie z większą czułością, niż do ludzi, bliźnich swoich? Czy także masz duszę? serce bijące pod masą granitu? Nie, to dlatego, że na szczycie twym byłem z przyjaciółmi drogimi mej pamięci, i w tobie widzę ich ślady; bo oni stąd daleko, daleko, a ja za chwil kilka, bardziej jeszcze oddalę się od nich.
 W drogę, w drogę! — Chwilę jeszcze, chwilę modlitwy, i będę gotów.
 Mont-Blanc! Ołtarzu, który Bóg wzniósł sobie na ziemi! gdym cię ujrzał po raz pierwszy, pozdrowiłem cię zachwytem religii i poezyi. Ach, jakeś piękny pod kopułą lazuru! Ani chmurka nie zaćmiewa, świętości twych śniegów! Składam dzięki Bogu, żem cię widział tak wielkim i okazałym; natchnienie płynęło z wyżyn twych w mą duszę i wówczas, kiedy słońce ciskało na cię swe promienie i kiedy księżyc, lał swe światło na twe szczyty ciche. Nieraz widząc cię między niebem i ziemią tak samotnym i wielkim pragnąłem wymówić twe imię a mówiłem: Boże! Bo kochać cię i uwielbiać, to kochać i uwielbiać tego, który cię stworzył. Niech więc na szczyty twoje [ 46 ]spojrzę raz ostatni! Chciałbym oczy napełnić twym blaskiem i nie zatracić go nigdy.
 O Panie! wobec tego znaku Twej potęgi wzywam cię, pobłogosław me kroki! Mont-Blanc, żegnaj mi!
 W drogę, w drogę! — chwilę jeszcze, chwilę dla wspomnień! A potem pójdę do was.
 Oczy moje obiegły cały horyzont, a teraz zwracają się do przedmiotów blizkich, do tego muru uwieńczonego prostą kratą żelazną, zamykającego ogródek. Żegnaj, ogrodzie; tak lubiłem tu rozmyślać w noc letnią, roztaczającą w ciszy promienie złote! Twoja ławka ustronna, twój gaik opuszczony od dawna, twoja fontanna bielejąca w mroku; kwiaty pomieszane z winnemi gronami, wody jeziora brzegi twe zraszające, nie tak łatwo wyjdą mi z pamięci. Zrywałem twe róże! Ileż to razy zniechęcony do innych, zły na siebie przychodziłem usiąść tu i myśleć o tem, co było, lecz już nigdy nie miało wrócić! Liście twych drzew szemrzących napawały mię radością i pociechą, niby westchnienia istot tajemniczych, otaczających mię opieką! Z tego miejsca posyłałem często myśli swoje w dalekie strony i powracały do mnie, zawsze słodyczy pełne. Tutaj rozmyślałem nad swoją ojczyzną, gorąco uwielbiałem Boga, karmiłem się wspomnieniami i nadzieją. Żegnaj! Lecz nie na zawsze. Dla innych, jeśli trzeba, pożegnanie wieczne, ale dla ciebie, jeśli można, nie; bo zbierałem twe róże.  W drogę, w drogę! — Chwila cierpliwości, chwila dla marzeń! Potem nie dam już czekać na siebie.
 O młodości! jakże lot twój szybki! Już rok jak opuściłem dom ojców swoich, aby zamieszkać w tej krainie. Cóż uczyniłem? Kilka dni życia, potem marniałem, budząc się tylko chwilami. Z twoich lodowców iskrzących, o Szwajcaryo! chciałem wykrzesać ognie, aby rozgrzać swe serce skrzepłe. Stanąłem znieruchomiony zdumieniem, przed twemi śniegami i przepaściami; nic więcej.
[ 47 ] Nie kadziłem światu i świat mnie nie kochał. Odjeżdżam; dokąd idę? Któż mnie to powie przed mą ostatnią godziną? Nikt na ziemi, a niebiosa nie chcą przemówić.
 A zatem, daleko od tych miejsc wleczmy istnienie, patrzmy na nowe twarze, ściskajmy nowe dłoni! Za każdym krokiem więzy przyjaźni i miłości słabną; pierwsze tylko silne są, namiętne i prawdziwe. I co mię czeka na mojej drodze? Dni szczęścia i wzruszeń zmniejszać się będą co roku; niesmak, nuda...
 Lecz po co myśleć o tem, kiedy jestem tu jeszcze, gdzie czułem tyle? Gdzie w kilku chwilach skupiłem wszystkie siły całego życia, aby podziwiać i wielbić? Pozdrówmy raczej pozdrowieniem pielgrzyma miejsca, których nigdy może los nie dozwoli mi ujrzeć. Lemanie! Zacząłem od ciebie i kończę twojem imieniem. Zobaczę cię w marzeniach; w snach przesunę się jeszcze po tobie. Woń kwiatów twych brzegów, twe fale zaokrąglone, twe żagle białe, twe pagórki i skały twoich brzegów, nie zaginą dla mnie a wyobraźnia zaznaczy je silnymi rysami. Z lubością będę otaczać się niemi, gdy tu już nie będę.
 Żegnaj! Za godzinę ślad mych kroków zniknie na tem wybrzeżu, na którem stoję teraz. Żegnaj! Echa już nie powtórzą szelestu moich wioseł, ni kroków mego konia. Żegnaj! Niech miejsca, gdzie byłem szczęśliwy, kwitną i będą szczęśliwe, nawet wtedy ten, co tu najpiękniejszemi napawał się różami, nie będzie ani na brzegach tych, ani na ziemi!
 W drogę, w drogę! — Skończyłem! — W drogę, w drogę! — Oto jestem. Żegnajcie! Żegnajcie! — W drogę, w drogę!
 Wietrzyk chłodny wkrótce osuszy łzę co spływa mi po licu! Jedzmy! Liście jesienne pokrywają drogę; podróżny cicho po nich przejdzie i sen uśpi jego żale.


────────




[ 48 ]
ADAM SZALENIEC[18].
UŁOMKI.
──────
1.
PORTRET LORDA GRAM

 Mój przyjaciel nie był umysłem zwykłym. Zaledwo się ukazał, jego wyższość nad innymi objawiała się. Nie dlatego, aby silił się na piękne słówka, na cytaty, odpowiedzi, aby starał się podobać kobietom ruchami i składem twarzy; lecz dlatego, że w jego oczach niebieskich taił się w głębi ogień żywy co rozlewał się w spojrzeniach na zewnątrz i wywierał wrażenie. Rysy jego były blade; na pierwsze wejrzenie przeszedłbyś obok niego i nie odwrócił się; lecz dość popatrzeć uważniej a już wzroku odeń oderwać niepodobna. W cerze jego było coś miękkiego, jak w cerze młodej dziewczyny, lecz czoło dowodziło męskości, bo zmarszczki, oznaka nie wieku, lecz myśli głębokich rozwinęły się na nim. W charakterze jego leżała pewna skłonność do lenistwa, raczej do spokoju, do tego antycznego spokoju, którego Grecy szukali całe życie, w którym pogrążać się lubili, przyglądając się arcydziełom Sofoklesa[19]. Miał duszę pełną harmonii, skłonną do marzeń, która nie rozumiała zupełnie uczucia zemsty względem swoich bliźnich, lecz mogła czuć z całą goryczą, co jest pogarda dla ziemi i jej mieszkańców. Kiedy zapadał w marzenia, trudno go było z nich wyrwać. Gdy myśli jego brały barwę inną, niż co dzień, zamieniały się w poezyę, w ciszę, aż póki śpiew natchnienia nie wybiegł na [ 49 ]usta. Lecz jeśli był poetą, to tylko dla samego siebie, bo nie mógł stać się innym, niż go Bóg stworzył. Nie troszcząc się o pochwały ani o nagany, nie siał swych pieśni do uszu ludzkich; sam otaczał się niemi, jak muzyką, którą rozgrzewał serce wśród chłodniejszych istot, będąc zmuszony stykać się z niemi po drodze. Jednak raz pobudzony do działania, nie spoczął, aż nie dopiął celu, nie poddając się wówczas wpływowi swej płodnej wyobraźni, lecz za przewodnika używając rozumu. W chwili niebezpieczeństwa trząsł się z oburzenia, że niebezpieczeństwo przyszło wyrwać go z zadumy i z gniewem stawał przeciw niemu; nie szukał go nigdy; jeśli napotykał, nie ustępował przed niem ani kroku. Tkliwość łatwo wzruszała struny jego duszy. Nie raz widziałem łzy w jego oczu, ale zwalczał je dumnie. Nie mógł przenieść, ażeby kto zagłębiał się w jego uczucia i mimo, że piękność natury napełniała duszę jego rozkoszą, często zachwytem, — w obecności innych wybuchnąłby śmiechom na widok Mont-Blanc i przy blasku księżyca, podczas nocy letniej, rozmawiał o kurtyzanach i o koniach. Samotny, w pustyni, ukląkłby i gorącą modlitwę wzniósł do swego Boga!...
 Była to istota wyższa; lecz mało było miejsc na ziemi, gdzie czułby się dobrze. Dlatego unikał towarzystwa i jeśli czasem wypadło mu wejść, ukazywał się w fałszywem świetle. Wielu nie mogło go zrozumieć; wielu go nienawidziło. On uśmiechał się zlekka i szedł dalej.
 Nie zapomnę nigdy tych godzin, któreśmy spędzili razem. Najczęściej, rozciągnąwszy się w mojej łodzi, z oczyma utkwionemi w lazurze, z głową ocienioną żaglami, sunąc po ciszy wód, mówił o swojej kochance, o mojej, o święcie duchów, o wieku obecnym, a celu życia. Kiedy był smutny, milczał, aż póki promień jaki nie zbudził go z letargu; wówczas porwawszy się żywo, wyciągał ramiona ku górom, [ 50 ]obłokom i (jak ktoby powiedział) melted[20] w zapale (raczej rapture.[21]) Ściskając mi dłoń, głosem, który brzmi dotąd w moich uszu, wygłaszał natchnienia, aż póki siły się nie wyczerpały i znów zapadał w apatyę.
 Kochałem go, jak się kocha kobietę, gdy minęły pierwsze zachwyty namiętności.
 Teraz, gdy kreślę te słowa, podobny jestem do dziecięcia, które łudzi się szczątkami rozbitej zabawki. Poco te wszystkie wspomnienia? Ech! czyż mogę oderwać się od tego, co miało być moją przyszłością a nigdy nią nie będzie i pozostać samotnym, nieruchomym, z czołem Kaina? Niegdyś ściskaliśmy sobie ręce, dziś palce jego skurczyłyby się zanimby dotknęły moich.
 Ciekaw jestem, jakie wymówiłbym złorzeczenie, gdyby kiedy wypadek przywiódł go do mego grobu. Kto wie, czy jeden z pośród wszystkich, nie powiedziałby: Pokój wieczny jego popiołom! Ale cóż znaczy głos jeden wobec tysięcy krzyków?

2.
WSPOMNIENIA RZYMSKIE.

 Usiadłem na ruinach, gdzie orzeł kapitoliński rozwiał w proch swe skrzydła, które skrzydła niegdyś poruszając się, gnały burzę od brzegów Italii aż po pustynie Afryki, aż po ruiny Troi.
 Zdusiłem jaszczurki rozkoszujące się w promieniach słońca, gdzie kąpały się panie świata wśród purpurowych ozdób i złoconych stropów. Strącałem pająki z ich sieci osnutych dokoła nisz, w których panowały bogi; a nietoperz uciekając rozwiał włosy moje.
[ 51 ] [ 53 ] Marzyłem wśród ruin. Świat starożytny rozbity u stóp moich przed krzyżem drewnianym, cisza grobów ponad nim, burze naszego wieku, wspomnienia mojej ojczyzny ujarzmionej mieszały się w moim mózgu. Cieszył mnie widok Rzymu w glinie ziemi i w błocie; bo w dzieciństwie swojem poprzysiągłem zemstę innemu Rzymowi i depcąc jeden, marzyłem, że kiedyś tak samo będę deptał drugi. Nocą, idąc z Colosseum ku grobowcowi Cecylii, z uśmiechem ironii brałem w ręce odłamki porfiru, jaspisu, ciskałem je o kamienie i cieszyłem się, że się rozpryskują w tysiąc kawałków. „Tak będzie kiedyś z dumą północy“, wołałem; a echo sarkofagów powtarzając te słowa, przeciągało je dźwiękiem ponurym i już śniłem, że jestem na pogrzebie tyranów. Niekiedy także, gdy księżyc nad zwojami bluszczu się wznosił i promieniami swymi odbudowywał zburzone świątynie, wyzłacał pozostałe kolumny, topił w złotej mgle zniewagi czasów i ludzi, myślałem o Maryi[22] i płakałem, że tak daleka, ode mnie. Z nią bym się mógł tu przechadzać, wspierać chwiejne jej kroki; odpoczywalibyśmy u fontanny Egeryi i zwiedzilibyśmy każdą wysepkę tych ruin, szczątki tej Atlantydy[23] wielkości i przepychu, pozostałe na tem morzu nicości. *  Słońce zniża się nad brzegami Kampanii rzymskiej. Niebo tak czyste, iż zdaje się że obłok żaden nie przepłynął nigdy po niem. Ruiny uwieńczone girlandami bluszczu, jedwabnym płaszczem sieci pajęczych okryte, lśnią purpurą. Głos dzwonów z miasta płynie i ponad grobami przeszłości krąży jak cześć pogrzebowa. Nigdzie ni drzewa, ni krzewu, ale zamiast tego piramida, z której odarto resztki piękności i amfiteatr, gdzie na zatartych śladach lwów i słoni porastają pokrzywy, albo świątynia, skąd wyszły [ 54 ]bogi i wśród kępek murawy połyskując piersią z marmuru gniją przed progiem, albo wieżyca co nie przydała się, by bronić Rzymu, lecz przydaje, by przechować wspomnienie Rzymu. Ponad wszystkiem zachód słoneczny błyszczy żywiej w miarę jak noc nadchodzi. Patrzę ze smutkiem na cuda przyrody i na cuda sztuki, bo wkrótce nie będę miał w nich udziału. Spokój, którego słodycz równa się muzyce, zmieni się wkrótce w ryk burzy, a wśród niej wiele dusz przejdzie śladami mojej, z pola walki w dziedzinę duchów. Ach, nie żądam niczego; w chwilę zgonu chcę tylko mieć przeczucie, że wrogi mojej ojczyzny w proch się rozkruszą jak te portyki, że ludzie marzyć kiedyś i przeklinać będą nad ich grobami, jak marzyli i przeklinali nad ruinami temi ludzie wolni, których topory i miecze zaryły w piasek moc Rzymu.

3.
BOLEŚĆ.

 To więc przeznaczenie moje, że umrzeć za ojczyznę nie mogę. Otoczyli mię jak zwierza dzikiego i dokądbądź się ruszę, spotykam rozpostarte siecie, drżące z niecierpliwości, aby mnie pochwycić. Ach, gdybym mógł raz się wyrwać, biedz, aż póki nie ujrzę granic swego kraju, paść przed niemi na ziemi obcej, lecz przed śmiercią wyciągnąć jeszcze ramiona i poprzez granice ująć garść rozpalonego piasku z mych równin rodzinnych. Ach, wołałbym to, niż uścisk rąk kochanki. Daremne żale! oni walczą, ja słucham tylko szczęku ich oręża. Oni padają; a ja nie będę nawet wiedział, gdzie wznoszą się pomniki moich braci!
 Ach, Marya! Ona spodziewa się każdej chwili usłyszeć imię moje. Dziewczyno, dziewczyno, pij swe łzy w cichości. Nie skarż się, bo nic tu nie wydołasz. Nie pytaj o wieści o tym, którego znałaś u stóp Alp. [ 55 ]Jeśli możesz, zapomnij o nim. A jeśli nie możesz, to weź igłę i nici i uszyj mu całun; bo zaprawdę, zaprawdę tylko tę ostatnią usługę oddać mu zdołasz.
 O, przodkowie moi, którzy po chwale Bożej patrzycie na syna swego, ręce stwardniałe na karkach pogan i niewiernych wznieście do Boga, aby litość miał nad nim. W dzieciństwie mojem klękałem przed portretami waszymi jak przed wizerunkami Świętych. Teraz modlę się do was. Takie życie nie dla mnie, bo tak mi z niem ciężko! Nie jestże lepiej przeciąć od razu węzeł, który codzień zwolna się rozwija? Mówią, że człowiek śpi w grobie aż do dnia sądu; ciążą mi powieki; bolą mię oczy; siła, co niegdyś naprzód mię niosła, umiera w mej duszy. A więc, pogrążymy się w ten sen? — Nie! Jeśli nie można zginąć za swobodę braci, byłoby podłością umrzeć dla własnego spokoju. Raczej prośmy Pana, aby męki nasze przyjął jako ofiarę za szczęście ojczyzny. Przyjdzie godzina, i zstąpimy na rozkoszne posłanie trumny, zapomnieni, przeklęci może; lecz Ojczyzna powstanie, jak było to niegdyś, od morza do morza, piękniejsza niż niegdyś i pełna świeżości; z grobu przemienionego w drugą kolebkę, wyjdzie w całej chwale zmartwychwstania, jak Syn człowieczy, który krwią zbroczony zeszedł do grobu i powstał z niego przyodziany w ciało promienne!

4.
W KLASZTORZE

 W klasztorze tym galerye uszkodzone, arkady popękały, i polne kwiaty zbiegły gromadami z gór w dziedzińce. W świątyni, ogołoconej z Boga, gdzie ołtarz główny stał niegdyś, dwa czy trzy kamienie trzymają się razem jeszcze; na murach można jeszcze rozpoznać miejsce, gdzie były obrazy, choć już niema obrazów, bo wilgoć nie śmie się zbliżyć do dawnego [ 56 ]przybytku świętych. Arkady, powstrzymujące skruszone sklepienie, idą szeregiem jedne za drugiemi, a u stóp ich, gdzie się zapadła podłoga, widać trumny napół strzaskane, rakwie[24] napół otwarte, pomieszane w podziemiach. Spojrzyjcie lepiej, spostrzeżecie proch w ich głębokościach pod pajęczyną splątaną, kędy pająk kołysze się w środku swojej sieci: to ostatni stróż popiołów zapomnianych od dawna.
 Dalej korytarze tworzą labirynt z resztkami ozdób gotyckich. Stąd idą schody na drugie i trzecie piętro; lecz przejść kilka stopni, schody się urywają i staniecie między ruinami w dole i posowami w górze: stamtąd zwisają stropy, belki, różyce gotyckie, podobne do stalaktytów dzikiej jaskini; dodajcie do tego cały las pnących się roślin, łąk, ziela, w każdej celi miasto podłogi i bluszcz, który giętkiemi ramionami ujmuje krzyż klasztorny w uścisk zieloni.
 Lecz pocóż z tylu szczegółami opisuję dziś to miejsce?
 Bo wczoraj doznałem tam napadu szaleństwa trwającego przez cały dzień i część nocy. Zaledwie nad ranem szał mię opuścił. Ach, dobrze jest bez rozumu stać ponad grobami ciał bez duszy tam, kędy ludzie boją się wejść, gdzie wchodzą tylko z wstrętem. O Polsko, Polsko! Och Maryo! cóż stało się z memi nadziejami? z moją młodością? Zaledwo mogę odzyskać rozum, który mię opuścił.
 Czyż po to urodziłem się człowiekiem, aby zaraz stracić stanowisko wśród ludzi? Czyż dlatego urodziłem się Polakiem, abym nie mógł bronić swej ojczyzny? Czy kochałem tylko po to, aby utracić kochankę na zawsze po wszystkie lata życia swego na ziemi, po wszystkie wieki życia swego w wieczności? Czyż dlatego jedynie dostała się duszy mojej siła, abym jej używał przeciw sobie, nie mogąc rozwinąć jej na zewnątrz? Czy dlatego przypadła mi wyobraźnia ognista, abym cierpiał jak skorpion objęty [ 57 ]płomieniami? Ach, znowu myśli moje się mieszają i rosną tylko w jedną, jedyną, ogromną, niezmierną, straszliwą, na którą niema innej nazwy w języku ludzkim jak wstyd, a jednak tysiąc słów zbyt słabych, aby wyrazić ją całą.
 Nie przypominam sobie dobrze, co wczoraj czyniłem przy świetle księżyca. Zda je mi się, że walczyłem z kamieniem jakiegoś grobowca, bo czuję ból z boku i widzę plamy sine na mej piersi. Ach, przypominam sobie teraz! Zabiłem gada, który wypuszczał z siebie jad do grobu zmarłego; potem uplotłem wianek ze stokroci i rzuciłem go na jego drgające ciało. A później, a później, potem... Zdaje mi się, że spałem z otwartemi oczyma, bo miałem księżyc ciągle w źrenicy. Nie wiedziałem kędy skryć głowę. Ten księżyc palił mię jak południowe słońce. Hurra! Naprzód! Broń w kozły! Wymiećcie równinę blaskiem waszych kos, niech staną się tęczą naszego zbawienia! Bagnety w krzyż! szable w górę! Dobrze! Marsz! Nabijać! Ach!
 Gdzież jestem znowu? Co ze mną się dzieje? Quem tu,  Melpomene...  placido lumine.  Eternal spirit of the chainless mind.[25] Nie, nie. Nie to; chcę pisać, lecz nie to, coś innego; płynie mi to z pod pióra, choć nie chcę tego. Wstyd! W tem słowie zawarta cała moja przyszłość aż do grobu, i cała przyszłość za grobem aż do... Szalony! Alboż za grobem może być aż do?... Od kolebki zaledwo lat kilka miałem bez plamy. Mleko, które ssałem z piersi mojej mamki, koń drewniany, ołowiana szpada, gonitwa za motylem w ogrodzie, oto są moje wspomnienia najpiękniejsze, najczystsze.

 Reszta pokryta jest całunem, i nic nie może i nic nie będzie mogło go zerwać, tak jak tuniki Dejaniry[27] nie można było zerwać z piersi bohatera.

[ 58 ]
5.
UDRĘCZENIE.

 Czyż nie możemy wyrwać się z pomiędzy żmij, które owinęły się dokoła naszego serca, aby ich zwoje nie wypełzły z naszej piersi? Niech płomień, co nas pożera, zamknie się w naszem łonie jak lampa grobowa w starożytnym grobowcu! Z pomiędzy wszystkich wielkości, których oczekiwać mogłem w ciągu mego życia smutnego pozostała mi jedna tylko. Bądźmy niewzruszeni, jak przystoi duchowi nieśmiertelnemu. Przyozdóbmy czoła spokojem, nie tą pogodą, która jest ozdobą radości i zadowolenia, lecz spokojem, co przystoi skazanemu. Niech skargi i wyrzuty ludzkie będą dla nas jak brzęk oddalonych owadów. Niech gniew Boży ciąży nam i nas udręcza, lecz niech nie zdoła przybić nas do ziemi. Wystarczymy sami wszystkim bólom. Wiemy, że niema dla nas nadziei ani w tem życiu, ani w przyszłam. A więc skargi i płacze nie zdadzą się na nic; wzbudzą tylko śmiech aniołów
 Zamknąć w sobie cierpienia, nie dać wyjrzeć duszy swojej z twarzy, z oczu; czuć jak robak zmarszczek coraz głębiej ryje nam czoło i nie jęczeć; patrzeć prosto w twarz prześladowców i nie blednąc; przeczuwać karę Bożą i uchronić łono swe od drżenia; być wygnanym z ojczyzny i nigdy nie płakać spoglądając na północ; nie mieć, nikogo przed kimby zwierzyć swe męki i nie dbać o to; jeść i pić spokojnie, aby zgnić w trumnie, a zmartwychwstać u stóp szatana; słyszeć w nocy głosy zmarłych, w dzień oskarżenia żyjących i nie zakryć oczu, nie oprzeć się ręką, nie paść bez zmysłów; przewidzieć hańbę swą po śmierci, w ustach dzieci i pieśniach piastunek, na kartach ksiąg i na kamieniu grobowca i nie zgrzytać zębami z wściekłości na przeznaczenie: to znaczy mieć moc duszy, jaką mało ludzi posiada [ 59 ]na ziemi. Może jesteśmy pierwsi z tych, co wszedłszy na tę drogę, staną się bohaterami zguby: Szatan, na wiele wieków przedtem przykład nam zostawił. Tak! lecz jak zetrzeć te rysy, nasze rysy dzisiejsze, które boleść wyrzeźbiła nam w twarzy? Jak zdobyć na nowo panowanie nad sobą, skoro namiętności złamały oddawna jarzmo naszej woli. Jak w jednej chwili odzyskać naturę Tytanów, kiedy spadliśmy tak nizko, że mózg nasz drży i zwraca się przeciw sobie samemu? Możemy, co prawda, wyrwać jeden po drugim swoje włosy zbielałe w cierpieniach, zatopić czerwień wstydu czerwienią rozpusty, zgładzić swe zmarszczki wybuchami dzikiego śmiechu co chwila; lecz cóż odda naszym oczu zgasłym ich ogień młodości? co zetrze z naszych powiek ślady łez, które tak je porozdzierały, jak krople liście rozdzierają? Ach, daremnie, daremnie! Jesteśmy to, czem nas uczyniły nienawiść ludzi i zemsta Boga. Przedwcześnie zgięliśmy się ku ziemi. Głos nasz stal się chrapliwy; ciągła gorączka krwią napełnia źrenice; serce nosim na pół zgniłe w łonie; umysł nasz rozprzągł się na zawsze i podziwienia godne, jeśli kiedy ozwie się dźwiękiem bez fałszu. Daremnie, daremnie! Klęknijmy raczej i posypmy prochem skroni. Bóg w niebiosach lubi pokorę ludzi na ziemi. Może przebaczy nam jeszcze, żeśmy nie zginęli za Polskę: któż zgłębi ocean Jego miłosierdzia.
 Ach! nie zobaczę już nigdy ziemi, która mię wykarmiła, tego domu, gdziem się wychował, tej kaplicy, gdzie matka moja snem wiecznym spoczywa. Ach, dźwięk jej dzwonu roztopiłby we łzach całą twardość kamienia, który noszę w łonie. Wieczorem zacząć modlitwę przed kratą, nad trumną, przy świetle lampy; a z zewnątrz dochodzi aż do mnie śpiew wieśniaczy, brzęk pługa, pierwszy krzyk ptaka nocnego, pierwsze westchnienia nocnego wietrzyka, ostatnia nuta skowronka, ostatnie pożegnanie rozstających się [ 60 ]wieśniaków; potem tyle wspomnień, całe dziecięctwo moje przesuwa się przez kratę grobowca i otacza mię przy zwłokach mojej matki, potem przychodzi łoże śmierci i ostatnie pożegnanie, później lata młodości. Stój! Natknąłem się na Wstyd. Powalił mię na ziemię. Nie, nie, nie powstanę już nigdy.
 Nie, nie posłyszę już nigdy swojej mowy, wśród której muzyki wzrosłem, w której pierwsze słowa zwracałem do rodziców, pierwsze słowa do Boga. Dzień każdy w mej pamięci dźwięki jej osłabia; już mowa polska brzmi w mych uszach jak harmonia zasłyszana we śnie, którą, się rozkoszować można, lecz ująć jej niepodobna. Nie wiele pragnę. Pragnę tylko jednej pieśni, podobnej do tych, jakie słyszałem ponad równinami memi, gdy w locie muskały kłosy złote i zbóż fale. Niech jaki głos zaśpiewa mi ją w godzinę śmierci, a z spokojniejszem sercem spojrzę w Wieczność.

6.
ROZPACZ.

 Szatanie! Szatanie! Władco ciemności i skazańców! Użycz mi trochę twej siły archanielskiej, abym mógł znieść nieszczęścia, które ze wszystkich stron spadają na mnie.
 Wzgarda ludzi niewiele mi znaczy. Cóż mnie po nich? Czy ich zniewagi nie ścięły się lodem dokoła serca mego, nie pokryły go nieprzeniknioną tkaniną? Wzywam wszechświat do walki; tem lepiej, jeśli padnę. Podepcą mnie nogami; też dobrze. Lecz ta, którą kochałem, ta, w której oczach miałem być bohaterem, przeznaczonym na męczeństwo, ona pogardza mną także! Myśl ta nazbyt ciężka dla mej głowy.
 I zatrułem jej życie. Jeśli zwróci oczy ku latom ubiegłym, spostrzeże u nóg swoich klęczącego nędznika, okrytego wstydem, szyderstwem, przekleństwami. Dziewczyno, co uczynisz natenczas? [ 61 ]Wstrząśniesz się całem ciałem, aż rozwiążą się pukle twoich włosów i spłyną wzdłuż kibici; czoło zakryjesz ręką i uczujesz jak pod dłonią każda żyłka niebieska śnieżnego czoła drga, tętni i rozpala się. Zaiste, zaiste, dziewczyno, twoja pierwsza miłość nie była szczęśliwa! Z tych wszystkich, którzy ubiegali się o twój uśmiech, wybór twój padł na tego jednego, który mówił zawsze o chwale, a jednak okrywa cię wstydem. Och, nie przebaczaj mu nigdy; przeklnij go, znieważ, nienawidź ze wszystkich sił; bo kochałaś go z całej duszy. Jeśli kiedy kwiat wzrośnie na jego grobie, wyrwij go z korzeniami, rozmiażdż pod stopami. Ale nie milcz tak ponuro, tak długo. Żyjesz jeszcze, a mnie już się zdaje, że ciebie niema. Ach, mów do mnie, powiedz jedno tylko słowo! — Nie, poważna, majestatyczna, surowa. Patrz; usiadła w fotelu i haftuje z twarzą nieruchomą; suknia długa kryje jej stopy. Jeśli imię moje o uszy jej potrąci, udaje, że nie słyszy wcale, nie zna mię wcale; lecz jeśli wymówią je zbyt głośno, uśmiechnie się, wstrząśnie głową, palcami tak białymi uczyni ruch wzgardliwy i dalej haftuje. Niegdyś na dźwięk tego imienia kwitłaś jak róża; zaledwie łzy mogłaś powstrzymać; drżałaś jak liść pod powiewem wiatru obciążonego woniami.
 Ach! wzgarda Maryi! Jak wszystko zmieniło się dokoła! Niegdyś dwa te słowa obok umieszczone odtrąciłyby siebie wzajemnie; dziś stoją spokojnie, złączone na zawsze i nic od siebie oderwać ich nie może. Wzgarda Maryi! Nie przypominam sobie już wyraźnie jej twarzy, głosu postaci. Pierwsze chwile miłości z nią przebyte stały się w moim mózgu odmętem. Są niby gwiazdy, niby kwiaty, wstążki, światełka splątane, zmieszane. Gdy myślę o nich, połysk złota, zorzy, kryształu tańczy mi przed oczyma; potem znowu murawa, lekkie jej ślady na trawie, napełniające się rosą perlistą; potem jezioro, po [ 62 ]którem ślizgnie łódka, a żagle układają się w zawoje nad jej czołem; potem fałdy szat rozpływają się, plączą, drżą, mieszają się, lecą i znów się zwijają w mej źrenicy; ręka wyciągnięta w powietrzu z palcami, które drżą, jak palce magnetyka; to znowu noga ujęta w tkaninę z jedwabiu, otoczona wstążkami czarnemi, lub jeden tylko kędzior włosów kołysze się w powietrzu, otoczony przepychem; potem znowu dwoje oczu patrzą na mnie przenikliwie, a wtenczas spuszczam powieki, nie mogę znieść ich wejrzenia; bo one lśnią jak ongi, a ja zbezczeszczony.
 Oto szczątki mych złudzeń, marzenia mojej młodości, moc mojej młodości, duma mego wieku młodego. Ach, gdyby można jeszcze wsławić się jakąś zbrodnią, kazać zamilknąć wzgardzie! Gdzie świątynia Efezu? Spalę ją![28] Czarę trucizny, sztylet zabójcy, dajcie mi! byle cios przeze mnie zadany zadźwięczał w jej uszach. Krzyknie z przestrachu, konając. Ach, lecz przynajmniej nie będzie to już ciszą.


────────




[ 63 ]
GWIAZDA.
──────
Poland! o’er which the avenging Angel pass’d
But left thee as he found thee, still a waste,
Forgetting all thy still enduring claim,
Thy lotted people and extinguish’d name.
[29]

 Od czasu do czasu ginie gwiazda, na niebiesiech. Widać jej blask przez wieki całe; później przychodzi chwila, kiedy oko napróżno szuka jej między towarzyszkami; stoczyła się w przepaść, pociągając za sobą jedną myśl Bożą. Posłuchajcie historyi jednej z takich gwiazd; nie będzie długa, bo bieg jej zawsze kierował się ku przepaści. Nie jest dawna, bo przed chwilą zaledwo zgasły jej promienie; sami uważaliście jej bieg awanturniczy, gdy jako meteor chwili przebiegała błękit, słaba, jak szczątek potężnego globu rozpryśniętego niegdyś w przestrzeni, piękna, jak nowy świat w dniu swych narodzin, a przeznaczona przecież na zgubę, już wtedy, kiedy ci co ją podziwiali, mieli ją za jutrzenkę. W przelotnym jej biegu witaliście ją jako kolebkę światła, a była tylko trumną.
 Lecz bylibyśmy niewdzięczni, gdybyśmy zapomnieli tak rychło o tem świetle, co tyle życia rzuciło nam w duszę i oczom naszym mówić, się zdawało o powstaniu nowego słońca, aż stare planety pobladły z wściekłości i wstydu.
[ 64 ] Było to podczas pięknej nocy jesiennej, gdy gwiazda ta pojawiła się po raz pierwszy. Jej drżące promienie wróżyły słabość i litowali się wszyscy nad tem dziecięciem niebios, bo droga jej najeżona była ogromnymi globami, zbielałymi szkopułami wpośród drogi mlecznej, zimnemi mgławicami, wreszcie temi planetami z ołowiu i z krwi, które ciągną wiecznie, najbliżej naszej głowy. A wszyscy mówili, jedni ze łzami, inni z uśmiechem wzgardliwym: „Co pocznie ten szczątek rozbitego świata wśród legionów bez końca, na tem sklepieniu ze spiżu?“ Lecz wkrótce błyskawice świetności, rzuty płomienia, zmusiły wszystkich do milczenia; lub też szeptano tylko z cicha: „To młody kometa.“
 Tak, był to młody kometa z rozpuszczonym warkoczem, płomienny, nieposkromiony, rozkiełznany; rzucił się z jednego końca niebios na drugi, nie licząc swoich lat biegu, nie bacząc na miryady przeszkód, widząc, wielbiąc tylko swój cel, dążąc ku swoim zadaniom.
 Chociaż tak piękny i młody, nie pociągnął nikogo za sobą; żaden towarzysz nie poprzedzał go, żaden nie poszedł za nim. Jeden, w milczeniu płynął bokiem, niknąc w kłębach iskier miotanych; drudzy dalsi tężeli w swej obojętności w obawie, by nie naruszyć równowagi świata tak bardzo starego. Lecz byli tacy co biegli na jego spotkanie i masę swą mu przeciwstawiali. Nie zatrzymał się wcale, lecz pędząc naprzód, przechodził ponad nich, lub zepchnął niżej. Leciał, leciał ciągle, pokładając ufność w swoim aniele stróżu, w swoim Bogu, który go stworzył, odwołując się niekiedy swymi promieńmi złotymi do reszty niebios; ale reszta niebios nieruchoma, zapomniała swych niebieskich przeznaczeń.
 Wówczas zatrzymał się, jakby dla nabrania oddechu; a było to, aby umrzeć. Kołysząc się w najczystszej przestrzeni, nie cofnął się przed lawiną [ 65 ]ciemnych gwiazd, które ze wszystkich stron się zerwały, aby rzucić się nań. Ostatnie jego promienie były blade, a krwawe, wybuchały jednak chwilami jasnością, olśniewającą nam oczy i duszą wstrząsały. Później ujrzeliśmy walkę olbrzymią; niby obłok krwi i ognia rozciągał się na horyzoncie, a kiedy się rozwiał, napróżno szukaliśmy wzrokiem młodego męczennika niebios.
 Gdzie jest? Gdzież jest teraz Gwiazda naszej miłości, Gwiazda naszego upojenia? Czy nam się śniło jedynie jej światło, czy też naprawdę błyszczało nad nami? Kto wskaże drogę, którą poszła w swem utrapieniu, gdy jej promienie już zbladły? Masa opuszczona, bez życia, bez gorąca, bez promieni, czy spadła na zawsze na wybrzeża dalekie, czy może szczątki jej rozsypały się, jak ziarnka piasku i nie złączą się nigdy?
 Nie! Bogu sprawiedliwemu i mścicielowi nie wyrządzajmy zniewagi! Jeśli z wysokości tronu swojego zezwolił na zaćmienie, nie zezwoli nigdy na unicestwienie, i pewnego dnia, na widnokręgu ujrzymy znowu wyłaniający się świat zaginiony; po wielu nocach udręczeń i żalów, zobaczymy wracającą z drogi ciężkiej, dalekiej, nieznanej, odbytej w ciemności i wśród bolów tysięcy. Ale wówczas, rozwiawszy swą grzywę promienną, jak rumak rzucający się w walkę, pójdzie do boju i zwycięży. A które przemoże gwiazdy, wszystkie w oczu naszych w wieczną przepaść się pogrążą!


────────




[ 66 ]
CHOLERA.
──────
1.

 Naprzeciw wielkiego ołtarza, w kościele Augustyanów w Wiedniu, Canova wzniósł arcyksiężniczce austryackiej pomnik z marmuru kanaryjskiego. Jest to grobowiec na rozcież otwarty. Z jednej strony lew, z drugiej duch. Anioł i zwierzę, oboje spokojni, jakby uśpieni, a pomiędzy nimi postać kobieca wchodzi w ciemnię grobu, na progu jego stopę stawiając. Krok jeden jeszcze, a w przepaść się pogrąży. W tej postaci tak białej, odwróconej od świata, by lepiej myśli zebrać przed wejściem do wieczności, jest rezygnacya, nadzieja i majestat. Potem dostrzega się jakby lekki ruch w fałdach jej tuniki. Wpatrując się długo w tę postać, zdaje się, że kroki jej wloką się zwolna naprzód, że kraj szaty rozpłynie się niezadługo w mroku, co wszystko ogarnie, poza temi drzwiami jeszcze z marmuru, jeszcze z materyi, jeszcze oświetlonemi słońca promieniem, jeszcze ozdobionemi dłutem człowieka.
 Tam, wpatrzony w pomnik, z głową zwróconą na mszę, która się w kaplicy za nim odprawiała, młodzieniec miał kapelusz w ręku, nie wiedząc, jaką przybrać postawę, jak gdyby był u dworu i przypominał sobie rady szambelana. Szeroka smuga światła, spadając z szyby na szybę i z stropu na strop, zatrzymała się na jego czole, na wzorzystej kamizelce, na złotym łańcuchu i na ubraniu świeżem, zupełnie modnem, lecz pofałdowanem wszędzie od zgniecenia i podartem około guzików; krawat czarny [ 67 ]zawiązany miał niedbale na szyi, laskę trzymał w ręce, buty starannie wyczyszczone pokryte kurzem: oto jego wygląd.
 Patrząc na twarz pokratkowaną żyłami czerwonemi, nabrzmiałemi, płonącemi febrą, na to czoło blade, żółte żółtością liści jesiennych, sine chwilami, bo oblicze jego miało wyraz żywy, zmienny, nie zachowując żadnej barwy, lecz mieniąc się naraz wszystkiemu można było różne rzeczy przypuszczać, snuć zagadnienia Walter-Scotowskie, hipotezy Gallowskie i Lavaterowskie lub Jules Janina[30], albo bawić się w zagadki na podobę Balzaca[31]. Można było domyślać się, że nieznajomy przeszedł suchoty, lub proces kryminalny, że cierpi na żałosne zamulenie śledziony, albo czarne knuje myśli, że jest w przededniu lub nazajutrz po zbrodni.
 Na czole jego różne zmarszczki krzyżując się kreśliły tajemniczy hieroglif zbrodni. Ponieważ jednak nie były spokojne, nieruchome, a w brózdach ich nie drzemała, dawna przeszłość, można było wnosić, że ta dusza, nie zatwardziała w złem, że błędy jej nie były bankructwem spadającem z wysoka po tysiącznych operacyach rachuby; że zaś, przeciwnie, ruchliwe mieniły się i, nie zatrzymując się ani na chwilę, przebiegały po zwiędłej skórze, niby błyskawica po strzępach chmury, migając w okrutnej jakiejś igraszce, jakby rysunki kalejdoskopu[32], — można było powiedzieć, że to dusza namiętna zarówno w dobrem, jak złem, ulegająca bodźcom chwilowym, nie lubiąca się zastanawiać, nie znająca rozmysłu, w miłości znająca tylko uniesienia, w nienawiści szał, której nie zatrzyma nigdy myśl o aniele stróżu, ani podszept szatana, krocząca drogą za natchnieniem, upadająca, by się podnosić, podnosząca się, by upaść, znowu i spełniająca swoją kolej upadków i ekspiacji, wśród gorączkowych upojeń i kolących bólów, nieustannem szaleństwie.
[ 68 ] Spokój tych białych, kamiennych, nieruchomych postaci, które zatrzymały z życia tylko uroczystość jego chwil ostatnich, budził w sercu młodzieńca wyrzuty, w duszy jego zazdrość. Wpatrywał się w nie, chciwy ich nieruchomości, zazdroszcząc im tego cichego grobu, bo nie mógł się niczego takiego spodziewać, ani na ziemi, ani poza nią. Biedny kapelusz giął mu się w rękach, a paznogcie szczerbiły mu się o emalię pierścionków. Stał tak zrozpaczony z rozwartemi ustami, dręczony wyrzutami sumienia, a każdy wyrzut był namiętnością w jego łonie. Gdy tak stał, wielkie jego czarne oczy przenosiły się kolejno ze lwa na arcyksiężniczkę, a z arcyksiężniczki na anioła. Ryk lwa, łkanie kobiety, lub klątwa anioła, byłyby mu ulgę przyniosły; lecz nic, ani dźwięku, ani słowa; cała grupa usypiała przed nim pogodnie w chłodzie jakim wieje od marmuru.
 Strasznym był widok tej sprzeczności w miniaturze między wybranymi, a potępionym, która wyprzedzała grozę sądu ostatecznego. W tem zagrały organy ponad jego głową. Dźwięki ich wspaniale, uroczyste, posuwały się zwolna po całym przestworze świątyni. Młodzieniec zadrżał, palce jego skurczyły się, potem uderzały o siebie, z drganiem żmii w kawałki pokrajanej. I nie mógł ruszyć się z miejsca.
 Kiedy wreszcie wyszedł, skoczył jednym susem po stopniach z granitu, a potem szedł dalej spieszno.
 Dwóch ludzi go spotkało i jeden mu się ukłonił; on, przechodząc, nie widział ich wcale, podobnie jak nie widział ulicy, bruku, ni domów.
 Byli to dwaj jegomoście w perukach, w czarnem ubraniu, z laskami starych kawalerów, a z żabotami podstarzałych młodzieńców, z wstążką orderową w klapie ubrania i z gotowym zawsze niuchem tabaki, między wielkim a wskazującym palcem, z jedną plotką zaczętą na ustach i drugą zapasową w głowie.
[ 69 ] — Co to za waryat, panie radco?
 Radca był zachwycony. Anegdotę opowiedzieć, toż to najpiękniejsza chwila w jego życiu.
 — Wasza ekscelencyo, to może długo potrwa, ale bardzo jest zajmujące. — I zatrzymał się na chodniku, ustawił swego słuchacza między sobą a murem, przypierając go coraz bliżej, trzymając go za guzik, postanowiwszy nie puścić ofiary za nic, pewny swej werwy co najmniej na jakie dwie godziny.
 — Ten młodzieniec służy w ambasadzie hiszpańskiej; miejsce to przyjął jedynie dlatego, żeby módz bywać w święcie; bo zresztą ku jego wstydowi trzeba to powiedzieć, że nie jest stworzony do dyplomacyi, w obejściu jego niema giętkości ani elegancyi; chybił swego powołania; na żadne kłamstwo nie potrafi zdobyć się z zimną krwią. Mało pomysłów, mało kombinacyi, a dużo gwałtowności i szorstkości; żywość zawsze, a napady szału niekiedy; wiara egzaltowana, tradycye kastylskie, poszanowanie dla autodafe, dusza ognista zamknięta w klatce z żelaza, zakratowanej po katolicku: oto jego charakter. Dodajmy do tego niepohamowaną rozpustę, namiętności wszelkiego rodzaju, furye i pojedynki Hiszpana, a będziemy go mieli całkiem, jaki jest, wszędzie i zawsze, czy to, gdy pada na kolana przed kochanką, czy gdy klęczy przed spowiednikiem, czy też kiedy depce po trupie swego rywala. Dwa lata temu przybył do naszego miasta, z markizem Labrador. Z początku marzył o Praterze[33], o kastanietach i fandangach[34] Madrytu, chciał mieć na zawołanie piękności ogorzałe od słońca, szalejące za nim, nie za jego kiesą; szukał księży, którzyby mu mówili o piekle i o widziadłach, pragnął wieczorów woniejących różami Kadyksu[35], pełnych meteorów świetnych, krzyżujących się w powietrzu. Naraz wszystkiego mu zabrakło. Wtedy rzucił się w odmęt rozpusty, hazardu; tańczył u dworu, urządzał wyścigi konne po angielsku, polował po [ 70 ]Czechach z naszą młodą arystokracyą, nie przestając żegnać się znakiem krzyża przed każdym kościołem i klękać przed każdą madonną. I wszystko szło dobrze, Ekscelcncyo. Jeden czy dwa pojedynki urozmaiciły to młodzieńcze życie, jakby po to tylko, aby trochą krwi rozrzedzić jednostajność tylu zabaw i festynów. I wszystko szło znowu dobrze; ale rok temu młodzieniec stał się wcieloną tajemnicą. Skończyły się tyrady, wykrzykniki, intrygi, ciche szepty miłosne; czasem jeszcze kielich malagi[36], a krople laudanum[37] wieczorem; potem długie posiedzenia we wszystkich kościołach, ale już bez spowiedzi. Twarz jego utraciła pierwotną świeżość, oczy rozgorzały jeszcze bardziej, a chudość przeszła zwykłą miarę szczupłości kastylskiej. Westchnienia i jęki, samotne przechadzki, ataki nerwowe, urywane słowa, sen letargiczny lub gorączkowy, niegrzeczność dla wszystkich na prawo i na lewo. Teraz oto nie odkłonił mi się wcale; obawiam się zgnuśniałości jakiej myśli wyłącznej, którą sobie nabił mózg, tkwiącej ćwiekiem w jego mózgu. Daremne wysiłki, żeby się tej myśli pozbyć, nagle omdlenia i szały niespodziewane — oto jego życie. Ludzie naokół szepcą, gadają, opowiadają dziwy: wykradzenie, uwiedzenie, morderstwo, otrucie; wszystko na jego zapisują rachunek; lecz nikt pewno niczego nie wie; otoczono go siecią domysłów, w których szamotać się będzie przez całe życie, jak dziki zwierz w samotrzasku.  — Nazwisko jego, panie radco?
 Don Antonio di...
 Resztę dźwięków zagłuszył turkot powozu. Lękając się, żeby go nie obryzgano błotem, Ekscelencya pociągnął radcę dalej.

2.

 Była to niedziela, wieczorem, w Praterze. Na pierwszy rzut oka widać tylko tłum, sunący przez [ 71 ]długie ulice, płynący czarną falą pod zielenią platanów. Środkiem mkną powozy herbowe, klatki osłaniające nudę wielkich panów, książąt, ministrów, ambasadorów; wytworne landa[38], połyskująco eleganckim werniksem[39], buduary wabnych piękności, których jasne włosy ocierają się o firanki; kabryolety, niby lekkie statki smukłe i szybkie, przemykające się ponad temi wszystkiemi głowami, kapeluszami co cisną się wkoło, jak fale. Wreszcie młodzieńcy nadjeżdżają wyciągniętym kłusem, tryumfatorowie wystrojeni świątecznie, popychają wierzchowców swych w tłum, który im się usuwa, oni zaś z wysokości siodła patrzą się na pieszych z najwyższą pogardą; stare to jak świat uczucie, jeźdźca względem piechura, rycerza feudalnego względem poddanego lub łucznika. Gwar, krzyki, piosenki, dym z kilku tysięcy fajek unosi się z dołu chmurą szarawą w powietrze. Po obu stronach alei kawiarnie, restauracye, domy gry i domy miłości; sale koncertowe, widowiska, dioramy[40], kosmoramy, panoramy, karusele kręcące się ciągle, poliszynele[41] bijący i bici nieustannie. Tam cyganka wróżyć ci będzie z ręki przyszłość za sztukę miedzi, a opowie przeszłość za sztukę złota; Włoch zaśpiewa Rossiniego lub Belliniego, Szwajcar pokaże w płaskorzeźbie swe ukochane góry; Indyanin dla rozweselenia cię wpakuje sobie miecz w gardło, a ostrymi nożami nakreśli w powietrzu ruchomą koronę. Biednemu paryasowi[42] dasz cośkolwiek. Dalej Turek azyatycki pieścić będzie w ręku węże zębów pozbawione, Francuz młody olśni ci oczy sztuką z kubkami a zmęczy uszy nieustającem paplaniem.
 Potem nadejdzie Włoszka o czarnych oczach, cerze śniadej, włosach kruczych; możesz ją mieć. Potem Niemka, o oczach niebieskich, włosach blond, skórze połyskującej od pomady: i ta dla ciebie może być. I wiele innych, wszystkie mieć możesz.
[ 72 ] W obrębie Prateru spotykają się wszelkie formy życia, wszelkie uczucia: zbytek i nędza, uczucie i zalotność, zepsucie w dobrym tonie i zepsucie gminne, radość dziecka, puszczającego latawce i ogłupiała kontemplacya upijającego się Niemca; szczęście młodzieńca czekającego na schadzkę i rozpacz innego, który się zgrał w karty. Tutaj niezadługo w cieniu nocy, wśród tych róż i tych tulipanów, padnie słodki pocałunek; tam znów pod tym ciemnym cisem cyngiel puści i wystrzał z pistoletu przetnie pasmo życia a strąci gdzieniegdzie liść zeschnięty.
 Im dalej się posuwamy, tem bardziej tłum rzednie, aż wreszcie nad brzegami Dunaju przechadza się samotnie kilku już tylko studentów filozofii lub Anglików, chorych na spleen[43]; tam ci rozmyślają nad jakąś teoryą, ci nad mgłą. Tu las rzeczywisty, zające biegają i przysiadają w trawie, u stóp przechodnia; zdyszane sarny stają przy nim napół dzikie, napół oswojone; miło popatrzeć na te biedne stworzenia, które nie wiedzą, co myśleć o ludziach, o całym tym gwarze, o tem świetle, ale podchodzą naiwne do twej ręki po kawałek chleba, po okruchy twej uczty.
 W końcu Prateru wznosi się pawilon. Jest to ostatnia kawiarnia, na samem pograniczu tego widnokręgu uciech i zabaw. Z drugiego piętra widać cały Wiedeń, Dunaj i okolicę. Kilka gwiazd przegląda się już w rzece, choć zachód jeszcze się czerwieni.
 Tu znowu tłum, znowu gwar, dym tytuniu, zapach kotletów, perfum, ponczu, limonady i wina. Przy każdym stoliku towarzystwo, w każdej grupie przedsmak odurzenia i złudzeń hałaśliwych unosi się ponad butelkami i półmiskami. Czasem jakieś głosy smutniejsze odezwą się wśród rozmów ucztujących; to wróżby, to przeczucia. Jedni z pomiędzy biesiadujących śmieją się jeszcze, inni wypuścili z rąk szklanice; wszyscy ze drżeniem wsłuchują się w nazwę cholery. Cholera, cholera zbliża się, jest już niedaleko.
[ 73 ] Na te słowa w głębi pawilonu jakiś człowiek podniósł głowę, którą był dotąd trzymał w dłoniach ukrytą. Siedział sam przy małym stoliku, a przed nim stał kielich alikantu[44] do połowy wypróżniony. Mętne spojrzenie rzucił na tłum i znów pogrążył się w sobie, tonąc w długiem rozmyślaniu. W tej chwili, na przeciwko pomiędzy dwiema świecami spostrzegł głowę starca; został z ustami rozwartemi, z oczyma utkwionemi w zjawisko nie mogąc zmienić postawy. Był pod wpływem dziwnego czaru. Starzec siedział nieruchomy, łokcie wsparł na marmurze stolika; zapadłe policzki oparł na dłoniach. Sam Hoffmann[45] by się cofnął przed wyrazem tych dwóch oczu, niewzruszonych, pełnych życia, jadu, pogardy i sarkazmu, w których białka, poprzecinane drobnemi czerwonemi żyłkami, otaczały dwie źrenice podobne do dwóch błyszczących gwoździ, umocowanych w szkle mlecznem; i uląkłby się przyćmionego, a jednak pełnego siły kolorytu tej twarzy spłaszczonej, muskularnej, co mówiła o długich minionych latach, ale, niewiadomo czemu, zdawała się zapowiadać ich jeszcze wiele, jak gdyby wiek człowieczy i więcej niż wiek człowieczy, nie miał wystarczyć żeby rozprężyć te żyły, wysuszyć to ciało, zmrozić te usta milczące a ruchliwe zarazem, powstrzymać ten skurcz pogardy, co je ciągle wykrzywiał, wysuszyć to czoło, spokojne, surowe, wydłużone jak ramię morskie, między dwoma kosmykami siwiejących włosów, pozostałych gdzieniegdzie, niby szczątki przez burzę oszczędzone. Bez wątpienia było coś nadprzyrodzonego w tym człowieku; wszystko, nawet ubiór, przejmowało jakąś niepewnością i trwogą. Stary strój przypominał modę z przed Rewolucyi, na palcu miał pierścień z cyframi arabskiemi, nosił krawat biały o dwóch końcach muślinowych haftowany ściegiem flamandzkim.

 


[ 74 ] Starzec pociągnął don Antonia na najwyższe piętro pawilonu. Noc już była, z oddali przelatywały niewyraźne, zamierające odgłosy Prateru; Dunaj płynął w dole i drżał w kępach sitowia.
 — Młodzieńcze, popełniłeś zbrodnię!
 Był to głos grobowy, który głos niegdyś odzywał się akcentami ludzi dawnych, ale teraz nie dostrajał się już do głosu ludzi dzisiejszych. W odpowiedzi Hiszpana nie było ani obawy, ani zdziwienia, dźwięczała tylko rezygnacya człowieka, stojącego przed zwierzchnikiem, panem; spojrzenie starca wyznaczyło mu bowiem właściwe miejsce, zanim głos jego usłyszał.
 — Młodzieńcze, czy chciałbyś ją odpokutować?
 — Niepodobna, niepodobna! Wszystkiego próbowałem, i Boga, i ludzi: Boga, by osięgnąć wieczność, ludzi, by żyć w szale i zapomnieniu. Wszystko mię zawiodło: i szalone pociechy kochanek, i poważne pociechy kapłanów. Źle mi było, zarówno w przybytkach rozgorzałych od rozkoszy i ruchu, jak w kościołach chłodnych od ciszy i spokoju. Za taką zbrodnię niema pokuty; to też wyrzuty sumienia dręczą mię dniem i nocą. Usiadły mi na skrzyni i zgrzytają zębami, wsuwają się pod poduszkę i szepcą do mnie cicho. Od wieży św. Stefana[46] wołają na mnie głośno, kołysząc się na gotyckich strzałkach i huśtają na figurach świętych. Na polowaniu wyją wraz z psiarnią dokoła drgającego jelenia; w teatrze stały się muzyką i przeszywają mi serce, przy mszy dźwięczą w dzwonkach i jęczą w głosie organów. Przy świetle księżyca ścigają mnie i skaczą jak ptaki z gałęzi na gałąź. Gdy w gabinecie chcę pracować, kreślą mi na kartach książek moją historyę, prozą na Don Kichocie[47], wierszem na Calderonie[48]. Żeby z niemi skończyć, skończyłbym łatwo z sobą, gdybym mógł wierzyć w nicość z tamtej strony grobu. O ja nieszczęśliwy!
 I rwał włosy, a tłukł piersi. Piana biaława [ 75 ]spływała mu z czarnych spieczonych warg, którym sprawiedliwość boska odmówiła kropli wody na ziemi.
 Starzec stał w postawie sędziego średniowiecznego, zobojętniały na łzy i katusze. Bez wzruszenia czekał, aż Hiszpan przytomność odzyska, a potem dał mu znak, by słuchał i nie przerywał.
 — Za każdą winę, jakakolwiek jest, pokuta przejściowa tu istnieje, lub wieczna gdzieindziej: przejściowa na tym padole, bo temu światu przeznaczono przeminąć, wieczna gdzieindziej, bo przeznaczeniem tamtego trwać zawsze. Dla ciebie mam objawienie i wtajemniczenie. Teraz ze wszystkimi swymi wyrzutami, katuszami, nocami bezsennemi i dniami rozpaczliwymi jesteś jeszcze wolny. Lecz jeżeli z wolnej woli przyjmiesz moje objawienie myślą, słowem, czy samym uczynkiem, wtedy staniesz się moim niewolnikiem, bo ten, kto dostąpił objawienia, nie może się cofnąć, bo wtajemniczony musi zginąć na wieki, lub spełnić zadanie, które mu objawiono, nawet wtedy, gdyby zadrżał pod jego ciężarem i grozą.
 Skinienie było znakiem przyjęcia. Młodzieniec stał przybity, zdumiony, obezwładniony w potężnych objęciach mocy jakiejś niepojętej, lecz rzeczywistej, ciążącej na nim całem olbrzymiem brzemieniem.
 Wtedy starzec zmienił się: sarkazm i ironia znikły z warg jego, a powaga natchnienia powlekła jego rysy. Sam zdawał się już tylko narzędziem, środkiem, istotą, której powierzono jakieś posłannictwo, która zniża się w chwili spełnienia zadania, a zagłębiona w wielkości swych myśli, nie ma czasu urągać ludziom, co drży, bo te myśli nie powstały w jej duszy, ale są przybyszami zdaleka, mającymi prawo panowania nad nią, zmiażdżenia jej w pochodzie, podobnie jak depce ona w swej drodze po podległych mu istotach.
[ 76 ] Głos jego był grzmiący i jednostajny; nie podnosił się, nie zniżał ani o jeden ton, podobny do muzyki religijnej, słyszanej u drzwi kościoła.
 — Jeżeliś w szaleństwie swem myślał, że świat ten krąży sam w przestworzu, poznaj swój błąd, mój synu. Bóg stworzył wszędzie istoty pełne życia, przeznaczone by czuwać nad materyą; jednostki tajemnicze, mające pieczę nad masami, bo Opatrzność w swej niewymownej sprawiedliwości raczyła dać każdej hierarchii istot stróżów, sędziów, zdolnych odczuwać namiętności tych istot i litować się nad niemi zanim je ukarze; w przeciwnym razie cherubin niebieski, czysty i wzniosły, nie rozumiejący żadnych nędz i słabości ludzkich, uniesiony świętym gniewem, zgruchotałby jednem uderzeniom swych złotych skrzydeł świat ten cały, splamiony tylu zbrodniami i tak w oczach jego spodlony i poniżony.
 Od hierofantów memfiskich[49] począwszy, stowarzyszenie nasze nigdy nie ustało. Odradzało się, nie z pokolenia w pokolenie, jak ludzie, lecz z epoki w epokę, jak rodzaj ludzki. My ucywilizowaliśmy świat, my broniliśmy ludów, lub karaliśmy. Nam to w części udzieliła się świadomość tajemnic niebieskich; nam w części objawiło się przeznaczenie rodzaju ludzkiego; lecz my jesteśmy tylko narzędziami. Jednego dnia siejemy pomyślność, nazajutrz śmierć siać musimy.

 

— Próba twoja będzie równie straszna, jak okropna była twoja zbrodnia. Jutro o północy stawić się masz na piątym stopniu schodów kościoła Kapucynów.

 Młodzieniec skłonił głowię i cicho wymówił przysięgę. Starzec tymczasem przybrał pierwotny wyraz pogardy, a potem opuścili pawilon i rozeszli się.

[ 77 ]
3.

 W chwili, gdy z ostatniem uderzeniem północy Antonio di... porwany z zawiązanemi oczyma ze stopni kościoła kapucyńskiego, uczuł naokoło siebie chłód długich korytarzy i wilgoć sklepień niezdrowych, przeżegnał się; poczem szedł krokiem pewnym, bo dla niego nie było już nic, prócz pokuty lub nicości. A że tej nie było, musiał więc wybrać pierwszą.

 

 Widok tej sali, tak długiej i ciemnej z początku, a tak rozpromienionej światłem w drugim końcu, mógł, zaiste, przyprawić o utratę przytomności. On stał w cieniu, a widział daleko, bardzo daleko, przez długa, perspektywę ciemności, olśniewającą jasność w głębi, w której odbywały się rzeczy dziwne i tajemnicze.
 Był to sąd złożony z ludzi, niczem nieprzypominających ludzi dziewiętnastego wieku. Wszystkie inne stulecia, z wyjątkiem tego właśnie, mogłyby się w nich odnaleźć. Na tronie otoczonym jakby mgłą ognistą, siedział arcykapłan Izydy[50]. Cały Egipt odzwierciedlał się w tem poważnem czole, w tej brodzie białej, w postawie człowieka, niezbyt jeszcze oddalonego od kołyski ludzkości, który człowieka zachował jeszcze tytańskiego[51] i jakiś odbłysk panowania bogów.
 Obok niego widać było mędrca jońskiego[52], bardziej już pochylonego ciężarem życia, z oczyma łagodniejszemi, postawą mężniejszą, z brodą, w lokach spływającą, z ręką, opartą na siedmiu strunach złotej liry. Dalej patrycyusz[53] rzymski wyróżniał się, tajemniczy stróż ksiąg sybillińskich[54], okrutny ciemiężca plebejusza, wspaniały żołnierz świetnych czasów Rzeczypospolitej, surowy kapłan nieubłaganych bogów, od których odbiera wyroki z obowiązkiem wykonywania ich nad całym rodzajem ludzkim. Dalej [ 78 ]jeszcze chrześcijanin, cały uduchowiony, rozogniony, odradzający ziemię słowem niebiańskiem, męczennik w miastach, anachoreta[55] w pustyniach, w tunice lnianej, na której znać jeszcze ślady pazurów lwa z Kollosseum[56]. Na srebrnym tronie spoczął ojciec Kościoła[57] we wzniosłej ekstazie; wymowa nurtuje już myśl jego, a napół otwarte usta drgają od szmeru myśli, wcielających się w złote słowa. Potem przedstawiciele wszystkich wielkich idei i wielkich prądów, rozwijających myśl Bożą w duszach ludzkich. Lecz wszyscy zdają się pływać w jakiejś gloryi ognistej. Niepodobna rozróżnić ich postaci, ni zrozumieć mowy. A co chwila obraz się zmienia. Wygląda to, jak gdyby przed trybunał tych sędziów wytaczano proces narodów. Są tam oskarżyciele i obrońcy, przeciągają całe zastępy nieszczęśliwych, błagających przebaczenia; cała ludność wielkiego miasta czołga się u stóp zgromadzenia. Potem słychać jęki i szlochania; a potem cisza nastaje tak straszna, że lepiej byłoby słyszeć jęki śmierci.
 Długo czekano na wyrok. Zmora widoku tak niesłychanego, tak mało ziemskiego, oderwała na czas pewien myśli nieszczęśliwego od jego wyrzutów. Uważał to za dobrą wróżbę, bo się to zdarzyło po raz pierwszy.
 Wreszcie głos wielki objawił, że szala przechyla się na stronę sprawiedliwości Bożej. Wygłoszono każdy grzech, każdą zbrodnię; nazywano w nieładzie ludy i możnych tego świata, a cale jedno wielkie miasto skazane zostało na pokutę biczem zarazy.

 

 Wtedy od grupy świetlanej odłączyła się postać ludzka, która, zagłębiwszy się w ciemności, skierowała się ku młodzieńcowi. Długa smuga światła szła za nią i znaczyła jej drogę. Don Antonio poznał starca, pomimo, iż rysy jego były blade, wyrażające pokorę i poddanie się. W rękach trzymał flakon [ 79 ]kryształowy, pełen drobnego pyłu, który zdawał się kłębić niecierpliwie między przezroczystemi ściankami.
 — Idź i siej śmierć. Taki jest wyrok miłosierdzia Bożego, aby pokuta za winy mas spełniła się przez pokutę jednostki. Nie cofaj się ani przed miłością, ani przed przyjaźnią. Jesteś narzędziem Wszechmocnego, który skruszy cię jak szkło w chwili gdy się zawahasz, a dusza twoja na wieki cierpieć będzie katusze buntowników.
 Nim spełnisz powierzone ci zadanie, spotkasz mię jeszcze.

4.

 W piękną noc księżycową na wielkim trawniku, otoczonym lipowymi szpalerami, pełnymi chłodu, przechadzał się don Antonio di..., ukrywszy swój złowrogi flakon pod fałdami hiszpańskiego płaszcza.
 Nie był to już ten sam człowiek, który niegdyś błądził po ulicach Madrytu, po ogrodach Kadyksu, lub szczytach Sierra Moreny. Wtedy uśmiech pięknej kobiety, dźwięk gitary, szczęk dwóch ostrych, błyszczących szpad, stanowiły życie dni jego wszystkich i sny wszystkich nocy. Odważny bywał aż do narażania życia dla drobnostki; namiętny aż do poświęcenia miłości własnej dla swych namiętności; wspaniałomyślny aż do utraty mienia; nabożny, aż do fundowania kościołów i zbogacania mnichów; lecz był też młody, pełny nadziei, wielkich zamiarów i śmiałych pomysłów, w potrzebie mógł stać się nieustraszonym korsarzem, walecznym wodzem, lub dumnym gerylasem[58]. Dziś nic już z tego nie pozostało. Była to dusza postarzała w cierpieniach i niepokoju, zwiędła przedwcześnie, zawsze jeszcze gwałtowna, niepohamowana, ale już zwrócona przeciw sobie, wyniszczająca się z zaciekłością, pogrążająca się żywcem w płomieniach piekielnych. Słowem, był to duch, dręczony wyrzutami sumienia.
[ 80 ] Aby się od tych wyrzutów uwolnić, gotów był poświęcić reputacyę, honor, skoczyć w morze, rozciągnąć się nad ogniwem Guatemali[59], przejść przez wszystkie próby inkwizycyi, bo bał się jedynie Boga; ludzi natomiast nie lękał się wcale. Bóg unosił się tam, z drugiej strony grobu, z przekleństwem w prawicy, które go zmiażdżyć miało; a tej myśli pragnął się pozbyć za wszelką cenę. Na wszystko się raczej odważy, niżby znosić ją miał jeszcze noc jedną, jeszcze jeden dzień. Oto dlaczego się zgodził, a od tej chwili czuł się pod uciskiem, w jarzmie, w roli niewolnika. Oddal się w ręce wykonawców potęgi straszliwej i znosił jej skutki.
 Przechadzał się tedy po zielonym trawniku, gdy w tem przejechał powóz otwarty z mnóstwem kufrów i paczek na koźle i z tyłu. W powozie jakiś Anglik z młodą Angielką o cudnej i świeżej cerze, w świetle księżyca. Był to mąż podróżujący z małżonką. Lekkiem dotknięciem starał się ją obudzić, gdy już dojeżdżali do Wiednia; pragnął, by użyła widoku wielkiej stolicy, pogrążonej w cieniu, gdzieniegdzie tylko migającej światłami, niby wielka głowa Argusa[60] o tysiącu ócz. Podniosła się zwolna.
 Hiszpan wytrząsnął trochę zawartego we flakonie proszku. Nakształt nieuchwytnej mgły pył wionął ku powozowi i wcisnął się między mężczyznę i kobietę. Potem powóz się oddalił.
 Młodzieniec został skamieniały, z duszą, rozdartą tą pierwszą próbą. I cóż mi zawinił ten piękny kwiat nocny? Biedna małżonka, kto wie? może biedna matka! I w jednej obwili żal jego stał się namiętnością, bo taką już była ta dusza kastylska, że cokolwiek tam padło, w żar i ogień się zmieniało.
 Załamał ręce, łzy zawisły mu na rzęsach, potem obraz piekła stanął przed nim wśród tych długich szeregów lip. Hiszpan zgrzytnął zębami i poszedł dalej. Spotkał starca o białych włosach, [ 81 ]rozwiewających się pod tchnieniem letniego wietrzyka; staruszek szedł żwawo i raźno a wyraz twarzy miał łagodny i otwarty. „Dobry wieczór panu“ — rzekł przechodząc. On, nie odpowiedział, lecz potrząsnął flakonem. Przeszło kilka minut. Don Antonio uczuł się zbrodniarzem, przychwytanym na gorącym uczynku i dziecko mogło było powalić go, który niegdyś dla zabawy poskramiał byki w arenie. Wtem po drugiej stronie trawnika dał się słyszeć krzyk, jeden z tych okrzyków, jakie wydają otruci. Tłum cisnął się ku miejscu, skąd się jęk odezwał: byli tam ciekawi, a pomiędzy nimi był lekarz, który, przypatrzywszy się starcowi leżącemu pod drzewem, rzeki, odskakując: „cholera!“
 Don Antonio przechodził w tej chwili, ale już był odzyskał zimną krew, gdyż tam, gdzie widział wielu ludzi, zdawało mu się widzieć niebezpieczeństwo, a na ten wyraz: „niebezpieczeństwo“, miał zawsze w duszy odpowiedź: „śmiałość.“ Nad wszystkimi potrząsnął flakonem i odszedł zwolna.
 Potem chodził noc całą po ulicach Wiednia, wokoło teatrów i pałaców. Widział śmiejących się gości, wychodzących z obiadu, wytwornych tancerzy, opuszczających salę balową. Widział kochanków, prowadzących się pod rękę, szambelana, spacerującego z baletnicą; wokoło wszystkich potrząsał złowrogim proszkiem, a kiedy ulice i place opustoszały, potrząsał nim jeszcze, a pył wciskał się w okna pierwszych i drugich piętr, unosił się w powietrzu, jak lekka mgła, czepiając się okien i znikając za okiennicami, żaluzyami i drzwiami.

 

 Nazajutrz w całym Wiedniu ogólne panowało przerażenie. Cholera zabrała dużo ofiar w nocy. Lekarze biegali w różnych kierunkach jak strażacy w czasie ognia, a już około południa czarny karawan, pełen trupów, zaczął krążyć zwolna koło domów, [ 82 ]zabierając zmarłych z każdej ulicy, a posępny woźnica wołał donośnym głosem tak, aby go aż na szóstych piętrach słyszano: „cholera! cholera!“ I natychmiast wszystkie zamykano okna, szyby brzęczały, wszędzie zapuszczano firanki.
 Myśl, że kara Boża zawisła nad miastem, zaczęła coraz więcej utwierdzać się w umyśle ludu, bo lud, jako masa zbiorowa, ma zawsze trochę owego instynktu, którym niebiosa obdarzają cały rodzaj ludzki, odmawiając go jednostkom. To też kupcy, rzemieślnicy, fabrykanci kroczyli z energią fatalizmu, powierzając swoje losy przeznaczeniu.
 Inaczej wyglądały towarzystwa w salonach i buduarach, inną miało fizyognomię ciało dyplomatyczne. Twarze wybladłe, spazmy, słowa urywane, brak oddechu, oto ich stan fizyczny. Suknie pomięte i zaniedbane, krawaty poprzekręcane, kamizelki zaledwie zapięte, szklą huśtające się na piersiach w zupełnem zapomnieniu, oto wygląd zewnętrzny. Trwoga i reszta obłudy w przymusowych uśmiechach, niepokoje wszelkiego rodzaju, długie rozmyślania nad chlorem i kamforą, szerokie rozprawy nad pochodzeniem indyjskiem zarazy moskiewskiej — oto ich stan moralny.
 Następne dni pomnożyły jeszcze ofiary. Wszelkie usiłowania na nic się nie zdały. Zaraza nie ustawała, zabierała wielu chorych, dręczyła długo tych, których zostawiała przy życiu, dotknąwszy ich w pochodzie.
 Co noc nieszczęsny Antonio powtarzał swe przechadzki. Wreszcie trochę już tylko pyłu pozostało we flakonie; plaga zbliżała się do końca Chciał właśnie wyjść z zamiarem wytrząśnięcia tej reszty na pierwszego spotkanego człowieka, kiedy na progu spotkał swego mistrza, swego władcę, tajemniczego starca.
[ 83 ] — Synu, pierwsza część twojej pokuty spełniona. Druga, straszniejsza, zabierze ci tylko parę chwil. Ta, którą kochasz, schroniła się z rodziną na wieś w pierwszych dniach zarazy. Musi umrzeć.
 Antonio był blizki rzucenia się na starca i uduszenia go z wściekłości.
 — Synu, umrze młodo i będzie szczęśliwą, gdyż była czystą, a ty odpokutujesz swą zbrodnię.
 Powiedziawszy to, dotknął ramienia młodzieńca i zniknął. Wtedy niepojęta jakaś siła pchnęła Antonia w ulicę i prosto wiodła go ku bramom miasta. Kiedy przybył do wioski, gdzie mieszkała jego kochanka, zegar bił ósmą.

5.

 Powietrze było ciepłe, łagodne, wonne, prawdziwa noc letnia, kiedy to każda gwiazda na niebie zda się konać z rozkoszy, kiedy księżyc złotą siecią swych promieni zda się oplatać róże, jaśminy i liście w klombach. Szpaler z bzów prowadził do domku białego o zamkniętych okiennicach, który zdala niby wyspa śnieżna unosił się nad morzem zieleni. Wszystko to przy księżycu było śliczne, młode i świeże. Miejsce, stworzone by rozmarzyć się nadzieją, oczekiwać na schadzkę, przechadzać z ukochaną, do poezyi, do rojeń fantastycznych, bez kropli goryczy.
 Na progu don Antonia dźwięk fortepianu wstrzymał. Członki jego drżały tak, że prawie wychodziły ze stawów. Przyszły mu na pamięć całe dzieje jego miłości, długie tęsknoty za duszą, któraby potrafiła zrozumieć przynajmniej cząstkę jego nieszczęść i katusze bezczynnego serca; bo on, Kastylczyk[61], musiał jeszcze kochać, chociaż w walce z wyrzutami sumienia; bo dla niego, Kastylczyka, miłość była warunkiem życia. I przypomniał sobie niewysłowioną dobroć drogiej Maryi, jej troskliwość dziewczęcą, trafiającą mu wprost do duszy i gojącą jej rany, długie [ 84 ]wieczory, spędzone przy jej muzyce i śpiewie. Tylko dla niego umiała grać i śpiewać, jego tylko szukały wszędzie modre jej oczy, jemu oddawała swe złote sploty, by je sobie około palców owijał; jemu nigdy nie odmówiła swych drżących ustek; ale zawsze też wśród wybuchów południowej namiętności kochanka oparła się jego szalowi.
 Księżyc oświetlił w pełni twarz jego. Nie było w niej już nic ludzkiego: był to potępieniec, biegnący wśród grobów nad brzegami morza Martwego, lub fakir, rozbestwiony długiem milczeniem myśli i słów, zrównany ze zwierzęciem przez post i katusze.
 A jednak była chwila, kiedy błysk wolnej woli zdawał się wystrzelać z tej źrenicy nieruchomej i dzikiej. Ale wtedy Hiszpan poczuł obok siebie jakby woń siarki, i zdało mu się, że iskrzą się obok oczy szatana. To położyło kres walce. Jako bierna i niewolnicza istota, narzędzie, posłuszne zewnętrznemu bodźcowi, otworzył drzwi salonu.
 W tym pokoju nie było ani śladu zbytku dorobkiewiczowskiego, każdy kącik wyglądał tam wytwornie. Lampa paliła się na stole, okrytym makatą, haftowaną w barwne tęcze; ściany obite na biało i niebiesko; cztery marmurowe słupy w rogach pokoju, a na nich kwiaty świeże, pachnące, rozpraszające woń swoją po całym domu. Sofy fioletowe ze śnieżnemi frendzlami, fortepian mahoniowy, na nim opery w bogatych oprawach, a na taburecie królowa tego przybytku siedziała przed klawiszami, zamyślona snadź o ukochanym, bo właśnie powtarza jego ulubione melodye.
 Odwróciła się i ujrzała go. Biedna dziewczyna, w wiośnie życia, jakaż zachwycająca i piękna! Cera raczej biała, niż różowa, choć jej i róża nie odmówiła swej barwy; źrenice niebieskie pływają w rozpuszczonym krysztale, bo łzy radości tylko co je zwilżyły; włosy w długich puklach spadają jej aż na [ 85 ]pochylone ramiona i za chwilę zsuną się na łono, drżące pod śnieżną tkaniną jej sukni, niby fala jeziora, która pod tchnieniem wieczoru kołysze wianek lilii, zabłąkany z wybrzeża; kibić wiotka i wysmukła; wreszcie trzewiczki czarne, pończoszki ażurowe, ze skrzyżowanemi na nich czarnemi wstążkami.
 Szła już ku niemu, już miała powiedzieć: „Matka i brat mój wyszli, powrócą późno wieczorem, mój Antoni“; kiedy nagle zamilkła i zbladła, gdyż nigdy jeszcze nie widziała go w tym stanie: włosy miał w nieładzie, przekleństwo przemykało po zmarszczkach jego czoła, w oczach tlił się posępny pożar dogasającego węgla.
 A on zmęczony, szarpany trwogą, bez słowa, bez skargi, rzucił się na sofę i pozostał tak nieruchomy.
 Pomyślała wtedy, że to może znużenie drogą, może wspomnienie cholery, srożącej się w Wiedniu, ścigało go aż u ukochanej; chciała więc rozerwać go i roześmiana, wesoła, pobiegła do fortepianu, mówiąc:
 — Mój Antoni! Nie myśl-że już o cholerze. Gdybyś wiedział, jak nam tu dobrze! Ja się wcale nie boję. Cholera jest tylko dla złych ludzi, ale ani dla mnie, ani dla ciebie. Zagram ci cavatinę ze Straniery, którą tak lubisz, mój Antoni, mój miły, mój najdroższy.
 I zaczęła grać. W uniesieniu głos srebrzysty, dźwięczny, potężniał, dosięgał dźwięków niezwykłych szerszych i pełniejszych, niż zwykle.
 Patrzył na nią i pojmował piekło; a im bardziej rozumiał piekło, tem goręcej pragnął uchronić się od niego w wieczności.
 Wtedy niby umierający łabędź, nabierając siły i cały świat harmonii czerpiąc ze swej miłości, śpiewała mu wszystko, czego niegdyś lubił słuchać, zacząwszy od kastylskiej ballady, aż do piosnki prowansalskiej, od lekkiego wodewilu[62] aż do aryi włoskiej, kameleona[63] muzyki.
[ 86 ] On siedział nieruchomo, palce kurczowo zaciskały flakon, a pierś palił mu płomień rozpaczy. Nie mógł zdobyć się na odwagę, aby skończyć z tą kobietą, nie miał dość rezygnacyi, by skończyć z własnem życiem i stawić czoło wiecznym katuszom. Zbrodnia jego, za którą nie odpokutował dotąd, przypominała mu się od czasu do czasu, niby dźwięk oddalonego dzwonu, a potem wszystko wracało do pierwszych wspomnień dzieciństwa, bo z mlekiem swej kastylskiej mamki wyssał był już widmo piekła.
 — Mój drogi Antoni, co ci jest? Nigdy jeszcze ani nieszczęście, ani smutek nie złamały do tego stopnia twego szlachetnego serca. Jakże mam cię pocieszyć w tem strapieniu, powiedz, najdroższy? Będę mówiła o twej ojczyźnie, o pięknych kościołach, nocach hiszpańskich, takich uroczych, pełnych życia i radości. Słowo, jedno słówko powiedz, a zadowolisz swoją biedną Maryę. Potem pozwolę ci marzyć, patrzeć się tylko będę na ciebie z czułością, jak pogrążasz się w posępnych myślach; ale wymów chociaż moje imię, wyrzecz raz jeden, żebym mogła wiedzieć, że to ty, mój Antoni, moja nadzieja, radość i duma.
 — Maryo!...
 Lecz teraz wolała-by była, by nic nie powiedział, i oddała-by życie, byle nie słyszeć powtórnie tego imienia, wymówionego głosem tak słabym, a przecież tak okropnym.
 Aby odpędzić zimny dreszcz, który jej serce przeniknął, znów grać zaczęła, ale jakby fatalizmem wiedziona, zagrała rozdzierającą melodyę Belliniego, pożegnanie Romea i Julii[64].
 Tony te zbudziły Antonia z jego nicości; podniósł się i zbliżył do fortepianu. Jej się zdawało, że go wzruszyła, porwała, jak dawniej. Więc duszę całą tchnęła w śpiew swój i muzykę; z okropną mocą wyraziła boleść pożegnania; z szalonem uniesieniom oddawała rozpacz obojga kochanków. I głos jej [ 87 ]panował nad dźwiękami fortepianu, to znów zdawał się konać w niemocy, po chwili wznosił się na nowo, potężny, świetny, szarpiąc wściekłością i bólem pierś Antonia.
 Nastała chwila, kiedy szał zerwał wszelkie tamy, kiedy piekło, wywołane tą rozpaczliwą muzyką, ukazało mu się w całej potępieńczej grozie, i wtedy wytrząsnął biały proszek na głowę ukochanej.
 W tej-że chwili piękny głos jej opadł, jak skrzydło zranionego ptaka i blada, zatruta, usunęła się do stóp swego kochanka, rękoma przyciskając piersi, szarpana już piekącym i ostrym bólem.
 Kurcze nastąpiły szybko, ręce podrywały się w powietrze i opadały w powietrzu, jak u człowieka, który pływa na wznak. Wyraz cierpienia aż do zabicia nawet miłości w jej łonie, rozlał się w jej rysach. Krzyczała, płakała, a potem zgrzytała zębami. Sam szatan mógłby był patrzeć na to delikatne ciało i cieszyć się widokiem tych męczarni.
 Było coś w tej scenie, co przechodzi pojęcie ludzkie i urąga wysiłkom wyobraźni.
 Nie mogła znieść tych okropnych cierpień, a przecież nie mogła skonać. Pasowała się tak pomiędzy śmiercią, pochyloną nad nią, a życiem, które ją w ostatnim trzymało uścisku. Jedno i drugie szarpały ją, rozdzierały jej łono i nie myślały już o swej ofierze, lecz o wzajemnej swojej nienawiści i walce. Śmierć chciała ją porwać natychmiast, życie nie chciało oddać jej tak wcześnie; obie potęgi z zaciętością zmagały się o to dziewczę z niebieskiemi oczyma i złotymi włosami; wyrywały ją sobie bez litości, bez wytchnienia, z zażartością dwojga królewskich bliźniąt, wydzierających sobie koronę.
 On patrzył na nią wzrokiem osłupiałym, bezmyślny, lodowaty. Wreszcie upad! tuż przy niej martwy.

 Genewa, 24 października 1831 roku
[ 88 ]
W WENECYI.
──────

 Dałem znak gondolierowi[65], żeby się zatrzymał. On oparł się na wiośle, ja zaś, kołysząc się w jego lekkiej łódce, oddałem się marzeniu. Wietrzyk wieczorny popychał zwolna fale ku brzegom. Niebo ciemne chmury pokryły, zachodzące słońce żegnało świat purpurowymi promieniami, a każda fala, płynąca zwolna, ku Lido[66], wydawała się krwawym całunem co rozwijał się przede mną, by odkryć ciała i kości ludzi posępnych, a strasznych, co zamieszkiwali dawniej te miejsca i ze sztyletem w ręce, ze słowami wolności na ustach, z tyranią w sercu. Ta tyrania miała jednak swe piękne chwile, a łańcuchy ucisku świeciły blaskiem zwycięstwa; nawet mrocznym więzieniom nie brakowało wielkich wspomnień. Przeszłość przedstawia się zawsze moim oczom w czarodziejskim jakimś uroku. Wieki łagodzą, barwy zbyt ciemne, podobnie, jak fale morskie bielą czarne skały. Nawet zbrodnie przybierają kształty wspaniałe, gdy lata przeszły już ponad niemi, a sztylet mordercy rzuca przez pomrokę wieku błyski straszne, ale świecące. Upadła wielkość, jakiekolwiek były jej podpory i podwaliny, zawsze zajmuje potomność; zapomniawszy o torturach i o Moście Westchnień[67] myślałem tylko o pierścieniu Bucentaura[68] i lwie św. Marka[69].
 Zdawało mi się, że widzę te puste wybrzeża zaludniające się tłumem nieprzeliczonym; te piaski jałowe, zarzucone kwiatami, te fale dźwigające świetne gondole, a wśród tego wszystkiego okręt doży, płynący uroczyście. Zdobią go wieńce i festony; srebrzyste wiosła pieszczą leciutko fale, konające [ 89 ]u steru, jak westchnienia rozkochanej oblubienicy, a na żaglach igrają z wiatrem herby Wenecyi. Uroczystość rozpoczyna się. Władca wielkiego ludu tajemniczemi słowy przemawia do Oceanu, a rzucając w toń jego wspaniały pierścień, poślubia Adryatyk. Było coś tajemniczego w tym narodzie, łączącym się ślubami z żywiołem, we wdzięczności tego ludu dla modrych fal, które go uczyniły wielkim. I było to romantycznie widzieć obchód, widzieć święto państwowe, którego treścią była jedynie idea, zrodzona z poezyi, myśl poczęta w ognistej wyobraźni, a jednocześnie było coś niewypowiedzianie wielkiego w tym hołdzie, składanym przyrodzie, w tych zrękowinach śmiertelnego oblubieńca z żywiołem bezbrzeżnym, bezgranicznym, pod sklepieniem niebieskiem i wśród powiewów wietrzyka, lub też pod oponą chmur ciemnych, wśród gromów i błyskawic. Teraz zdawało mi się, że morze stało się smutniejsze, posępniejsze, że błękit niebios nie będzie się już w niem przeglądał, jak niegdyś, że fale ze skargą porzuconej miłości rozbijają się o brzegi, nie poznając brzegu dawniej ukochanego, a teraz deptanego stopą obcego najeźdźcy i zohydzonego uciskiem.[70]
 I w wyobraźni mojej kształtowały się wielkie sceny z dziejów: widziałem cienie książąt i patrycyuszów wskroś niewyraźnej mgły; zdało mi się, że przechodzą koło mnie osłonięci w szerokie płaszcze z pogardliwym uśmiechem na ustach. Odwracali oczy dumne nawet w grobowcach pałaców, które niegdyś zamieszkiwali i sunęli powoli, rzucając przekleństwo wzgardy na swoich potomków. To znów zdawało mi się że słyszę krzyki gniewu i wściekłości: rusztowanie czarne wznosiło się przede mną pomiędzy marmurowemi kolumnami i złoconemi sklepieniami; głowa, posrebrzona latami i zwycięstwy, leżała na pniu katowskim.[71] W oczu, które widziały osiemdziesiąt zim, dostrzegłem wejrzenie [ 90 ]miłości i pragnienia zemsty, potem głowa ta staczała się po stopniach, aż znikła w mroku. Niekiedy złuda wyobraźni przynosiła mi do ucha dźwięk dzwonu, nagła jakaś wrzawa napełniała powietrze; sztylety i pochodnie świeciły w ciemnościach i widziałem owe rozruchy ludowe, które piętrzyły rewolucyę na rewolucyi, tych ponurych spiskowców, którzy, wiedzeni ambicyą, czy też miłością swobody, napróżno walczyli, nigdy nie zdoławszy ani ujarzmić całkowicie, ani wyswobodzić swej ojczyzny. Loredani i Contariniowie[72] zdążali szybkimi krokami, aby uspokajać lud, lub podburzać. Wszystko — nawet smagła twarz Otella[73] ukazała mi się wśród świateł i cieniów. Zdawało mi się, że walczą z mrokiem i przez chwilę oświetlone czerwonym błyskiem, znów w noc zapadają. Jedne płynęły przez potoki krwi, inne szamotały się w płomieniach; rozpalone belki, spadając, kruszyły ich przepyszne zbroje, lub targały purpurowe płaszcze i łamały miecze. Widziałem korony, które, topiąc się, tworzyły potok złota i drogich kamieni, a ten potok zlewał się z krwią, płynącą zewsząd; i znów marzenia moje przybrały inną, jeszcze straszniejszą, postać.
 Pogrążyłem się w głębie wód; widziałem, znikające brzegi i cudne kościoły miasta, które daremnie spodziewało się być nieśmiertelnem. Nie zapadłem się jednak na dno piasczyste, ani koralowe łożysko; stanąłem wśród zaczerniałych murów, a nad głową słyszałem przewalające się fale z odgłosem głucho powtarzającym słowa poety: tu nie ma nadziei[74]. Widziałem narzędzia tortur, ruszty rozpalone, stołki dla skazańców i zdawało mi się, że ziemia brukowana jest trupiemi głowami, a ściany obite kośćmi ludzkiemi. Krople krwi sączyły się zewsząd i słychać było tysiące westchnień, które przez tyle wieków wydostać się stąd nie mogły. Sędziowie i ich ofiary przemykali się przede mną, trupy i groby bez [ 91 ]nazw i napisów wychodziły z pod ziemi i szeregowały się w długim żałobnym pochodzie; pomiędzy niemi przechadzali się inkwizytorowie[75], bez trwogi i żalu. Dzikie ich oczy zdawały się liczyć kamienie grobowe i wyczytałem ślad gniewu na ich czołach. Nie było im dosyć; posłali szukać nowych ofiar w imię wolności i zbirom[76] swoim rozkazali siać pełną garścią podejrzenia i niezgodę, za wszelką cenę niewinność przekonać o zbrodnię. Snuły się przede mną te długie i zgubne niesnaski potężnych, a nienawistnych sobie rodzin; słyszałem ciosy wymierzane w cieniu, widziałem czary, pieniące się jadem i wspaniałe uczty, na których uciecha, i śpiew poprzedzały zdradę i śmierć; potem szły niewinne dziewice, słabi starcy, ze łzami w oczach, z drżącemi kolany, zapewniając o swej niewinności i błagając o litość. Wleczono ofiary za krucze warkocze, za włosy posrebrzone wiekiem; szydercze śmiechy mieszały się z ich jękami i widziałem, jak lśniący topór, niby błyskawica, migał się nad ich głowami. Potem dzicy dozorcy więzienni zbliżali się i rzucali trupy w jakąś głęboką przepaść i słyszałem, jak odgłos spadających ciał słabł stopniowo; a potem wszystko ucichło. Ciemności otoczyły mię. Za chwilę uczułem łagodne kołysanie, podniosłem oczy, spojrzałem dokoła, a wzrok mój, pełen jeszcze obrazów śmierci, spoczął teraz na modrych falach morza, i na niebie roziskrzonem gwiazdami.
 Tak więc, pomyślałem, ani sława, ani cnota, ani zbrodnia, nie mogą ani na chwilę powstrzymać zagłady. Napróżno zwycięzcy bohaterowie pognębili wrogów swej ojczyzny, napróżno nieposzlakowani dostojnicy trzymali w rękach ster rządu; napróżno okrutni inkwizytorowie ściągali na swe głowy pomstę niebios i przekleństwo ludzi; czas przyszedł żałobnie oskrzydlony, godzina wybiła, a wspaniałe pałace rozsypały się w gruzy, olśniewające korony [ 92 ]pobladły na czołach książąt, a miecze obrońców wolności skruszyły się w ich dłoniach, jakby spiż i żelazo zmieniły się w szkło lub glinę i istnieć przestało cokolwiek było piękne i wzniosłe w innem stuleciu. Przeznaczenie narodów niczem nie zdaje się różnić od doli jednostek, ten sam los ciąży snadź na masach i na indywiduach i ten sam całun rozściela się dla jednego człowieka i dla całego państwa. Byłoż-by więc przeznaczeniem ludzkości nie módz kroku naprzód postąpić bez walki z tysiącem przeciwności, a po kilku takich krokach zapadać znów w otchłań nicości? Byłaż-by ziemia siedliskiem samych tylko zapór i przeszkód bez zasobu sił by zwyciężyć, a potop nieszczęść miałże-by zawsze pochłaniać dzieła cnoty i talentu? Czyżby sprężyny poruszające niegdyś republikę, potężną i wielką przez całe wieki nie mogły działać znowu? czyż nieszczęsny i nieunikniony kres ma być wiecznem rozwiązaniem wszystkich pięknych czynów i myśli ludzkich? Więc męstwo zaginęło wśród tych murów, które tak długo patrzyły na owo szlachetne wysiłki i miałyż-by, ku hańbie rodzaju ludzkiego, ściany pałaców trwalsze być od porywów nieśmiertelnej duszy? Czyżby uczucia Wenecyan spotkał los dzwonu św. Marka, który, wywoławszy niegdyś drgnienia tylu serc, zamilkł na zawsze? Trzeba zatem uwierzyć, że wyniki ojczyzny duchowej człowieka, mniej mają siły, niż cielesnej, skoro codzień róże kwitną i codzień wierzby zielenią się na grobach, zawierających trupy, gdy mało mamy przykładów, by ludy dźwignęły się z upadku i z łańcuchów ciążących wykrzesały iskrę swobody. Nic nie śpi, nic nie ginie w fizycznym rzeczy porządku: rozsypujące spróchniałe kości w wieńce kwiatów się przekształcają, a bogate łany zbóż kołyszą złociste fale na polach rzezi a myśl ogólna, zasada kierownicza, co ożywiała ludy i państwa, często zdaje [ 93 ]się zasypiać lub ginąć na zawsze. Chwili tylko potrzeba, by swobodę kilku wieków zamienić na wieczną niewolę, a przecież morze długo uderza w dumną skałę, zanim ją w toni pogrąży. Wenecya była przez długie wieki królową Włoch i władczynią Oceanu, a obecnie ziemię jej depce stopa cudzoziemca, na którego nie spojrzał-by za dobrych czasów żaden z jej obywateli. Ciężki Niemiec stuka kolbą muszkietu pod marmurowemi sklepieniami, które mu zawsze jednem tylko echem zawtórują, odgłosem szlachetnych mieczów, szczękających o tarcze rycerskie. Barbarzyńska mowa wciska się do galeryi, w których dźwięki miłosne nabierały nowego powabu od harmonii gitary i od melodyi włoskiego języka. Wszystko się zmieniło, a idea wielkości, swobody, wielkości i dumy, pozwoliła pokonać się, jak dziecię, któremu zatopiono sztylet w sercu. Czemu to przypisać? Ogólnemu przeznaczeniu rodzaju ludzkiego, czy też szczególnym miejscowym okolicznościom? Czyż wspaniały Wenecyanin mógł być wielkim tylko w Wiekach Średnich? Czyżby dlatego, że charakter jego nie miał nic wspólnego z naszym wiekiem, Wenecyanin utracił swój charakter pod wpływem tego wieku, a wolności wyzbył się przez utratę charakteru? Lub może w ogólnem związku wypadków zapisane było, że Wenecya wyda ostatnie tchnienie i ręki nawet nie podniesie, głosu nie wyda w swojej obronie? Czy może ludy Południa mają zawsze napróżno walczyć z ludami Północy i, zniewieściałe w promieniach słonecznych, nie potrafią odepchnąć lawin, które na nie spadają? Widzieliśmy prawie zawsze bladą i zimną gwiazdę północy, odnoszącą przewagę nad świetną i błyszczącą gwiazdą krajów ukochanych od słońca. Legiony rzymskie napróżno usiłowały przyuczyć swe orły do szybowania ponad polami Germanii, a niezwyciężone zastępy Napoleona zostawiły bielejące [ 94 ]kości w barbarzyńskich równinach. Zima zawsze zwyciężała lato, róże pochylały się pod lodowatem tchnieniem, a śniegi na szczytach gór są jedyną rzeczą niewzruszoną i niezmienną nigdy na ziemi. Więc ciemnota i przemoc zwyciężać będą zawsze talent i cywilizacyę? Więc niema serca i ramienia dość silnego, by wskrzesić naród upadły, lub zatrzymać państwo, chylące się do upadku? Więc zawsze można będzie niszczyć piękno i wielkość na tym świecie, a rzadko, lub nigdy, podźwignąć to, co upadło i rozproszyć ciemności, rozniecając światła, które przestały świecić? Trzebaż będzie odtąd iść przez zmienne koleje życia i przeciwności losu, krokiem wolnym, z głową pochyloną, bez promyka nadziei, któryby rozjaśnił pobladłe czoło? Więc tyrania na zawsze pewną będzie swej zdobyczy i wolną od obawy kary? Zło rządzić będzie wszechwładnie, a światła gasnąć będą za jego zbliżeniem się? Wszystko ma umrzeć, a nic nie zdoła zmartwychwstać, wszystko zginąć, a nic się nie odnaleźć?
 Ach! Nie! Niechaj rozum wysila się na dowody, poparte faktami i doświadczeniem, jest przecież coś we mnie, co gardzi faktami i doświadczeniem i co mi ukazuje we mgłach przyszłości jutrzenkę promienną i wspaniałą. Czuję, iż napróżno walczył-bym z tem przeczuciem; pociąga mię, porywa w wir wielkości, unosi, i dodaje skrzydeł do wzlotu ponad korony i berła, na które z góry rzucam wejrzenie pogardy. Próżno kajdany i katusze, więzienia i rusztowania pomagać będą ciemiężcom; próżno tyrania będzie sypać hojną ręką złoto, i rzucać urok na swe ofiary podstępem i chytrością. Przyjdzie czas, gdy zło cofnie się przed dobrem i pięknem, gdy nieuctwo i ciemnota ustąpią przed potokami światła, gdy despotyzm zadrży z trwogi i uklęknie przed Wolnością. Wenecya będzie. Czytam to w błękicie nieba, które wznosi się nad jej [ 95 ]kopułami i w łagodnym blasku gwiazd, przeglądających się w jej wodach. Słyszę to w szmerze fal, w poświście wiatru i czuję w tchnieniu wietrzyka, które mi woń kwiecia z sobą przynosi. Nie, niebo, jak to nie mogło być stworzone dla spodlonych istot. Albo odzyskają dawną wielkość i podniosą czoła, albo strop niebieski zawali im się na głowy, a każda gwiazda, płynąca teraz spokojnie w lazurze, zmiażdży jednego z synów Adama, któryby, całując ślady stóp tyrana i paląc kadzidło bożyszczom ucisku, zapomniał, iż Bóg stworzył go na obraz i podobieństwo Swoje.


────────




[ 96 ]
WSPOMNIENIE.
──────

 Niema teraźniejszości na ziemi. — Przyszłość i przeszłość oto dwie pewności — i w każdej chwili jeszcze przyszłość stacza się w przeszłość, jak fale wodospadu spadają w otchłań. — Tak radości i uciechy ludzkie giną w chwili swych urodzin. — Każda chwila następująca jest zabójczynią tej, która ją poprzedziła. — Wszystko więdnie, wszystko gaśnie. — Zarówno świeżość uczuć, jak świeżość róży — i namiętności ulegają nieubłaganemu czasowi tak samo, jak piramidy walą się pod brzemieniem lat. — Człowiek, stworzenie nieszczęsne, którego łzy poczynają się w kolebce i który już płacze i wzdycha zanim myśli — przeznaczony na niezliczone cierpienia — zapasy nieustanne — stałą i powszechną wojnę bądź to z otaczającymi go przedmiotami, bądź to z samym sobą. — A gdy po tysiącznych udręczeniach, po niezliczonych boleściach i opłakanych niedolach nie może liczyć na żadną trwałą radość — cóż mu zostaje? Dokąd zwróci oko przybite i znużone, gdy opuszcza go wszystko i co chwila — gdy dopiero co zerwany kwiat piękny i skrzący od rosy więdnie już między jego palcami — gdy na łonie radości i szczęścia myśli, że wnet zniknie wszystko — gdy każda minuta, każda sekunda mijająca jest ciosem puginału dla jego serca — i gdy widzi, że wszystko postępuje w naturze, że wszystko kroczy naprzód — a tylko on sam pozostawiony w smutku i opuszczeniu i aby tak rzec, unieruchomiony na miejscu, wśród sfer toczących się wiecznie i przedmiotów rozwijających się ustawicznie — sam jeden spętany i bez nadziei w sercu — bo zniknęły radości jego, szczęście jego. — Skrzydło chyżej fortuny [ 97 ]musnęło tylko jego duszę a jeśli, rzucony przez nie cień słodki i rzeźwiący ożywił ją na chwilę — w ciągu tej nawet chwili wiedział, był pewny, że to chwila tylko — i chwila ta przeszła — podczas gdy całą istotą żałował, że mija. — Tak, więc nie zaznał szczęścia, to jeno żal przedwczesny, po którym nastąpił żal za tem, co przeszło. — Była to tylko obawa i udręka — a po niej przyszła rozpacz. Cóż mu więc pozostaje? — Słyszę tysiące głosów, które odpowiadają mi: Nadzieja. — Och! Nadzieja jest bardzo słodka u początku drogi życia — lecz po przebyciu połowy drogi — to tylko gorzkie szyderstwo.
 Gdy mamy mało doświadczenia, gdy uniesieni zapałem i ogłuszeni głośnymi krzykami namiętności wyrywamy się całem ciałem i całą duszą w bieg życia — wtedy, przyznaję, kochamy, uwielbiamy, wierzymy w Nadzieję — wmawiamy sobie, że słowo to ma znaczenie, które prędzej czy później, urzeczywistnić się musi — idziemy i idziemy zawsze wiedzeni przez gwiazdę, której niema wcale na niebie, lecz którą stworzyły sny nasze — i której wyobraźnia nasza użyczyła promieni — przez długi czas widzimy, jak pada wokoło nas, co nam umilało pobyt na ziemi — i przechodzimy po trupach mając zawsze nadzieję. — Stare złudzenia zastępują nowe. — Napróżno gromadzą się chmury — silimy się spostrzedz promienie Słońca w ich mrocznem łonie. — Grzmot huczy nad naszemi głowami — my uważamy go za słodką harmonię — i jeśli nawet piorun strzeli u stóp naszych, my zawsze chciwi zwodzić się, choć dość już zwiedzeni przez drugich, mówimy — to ogień niebieski — i natychmiast odzyskujemy odwagę — wznosimy czoło przybite na chwilę i w dalszym ciągu podejmujemy bieg poprzez burzę, pozdrawiając głosem radości nawałnicę.
 Lecz chwila przychodzi, gdy doświadczenia zaczynamy uczuwać nauki długo wzgardzane, gdy [ 98 ]człowiek zaczyna rozumieć, że zawsze miotany bałwanami rozszalałego morza — nie ma czego się spodziewać i zawsze winien gotować się na rozbicie. — Możemy bowiem zawieść się wiele razy i jeszcze żywić nadzieję — lecz długie spętanie kłamstwami oszukańczego losu uczy nas wkońcu, że nic, nic na tej ziemi nie może ustanowić ani zabezpieczyć naszego szczęścia — i że cały ten padoł to tylko noc i ciemność — klęski i niedole — że radości mijają jak Błyskawica — podczas gdy męki pozostają i czepiają się duszy naszej — i łamią nam serce — i wznoszą sobie w nas tron wieczny, pod którego ciężarem jęczymy napróżno — jak wolność pod berłem żelaznem Tyranów.
 I cóż wówczas pozostaje człowiekowi, co widział, że wszystko niszczeje i więdnie wkoło niego — co kochał i został zdradzony, lub kochać zapomniał — co chciał zasłużyć na miłość bliźnich a był odepchnięty — który pragnął połączyć się z tą, którą ubóstwiał — i którego z nią rozdzielono mimo całą moc silnej woli i duszy płomiennej — cóż mu pozostaje? — Wspomnienie.
 Tak! Wspomnienie jest tą siłą, którą zmuszamy przeszłość, aby stała się teraźniejszością — przez którą zachowujemy związek z tem co się rozproszyło. — Wspomnieniem to ścigamy i dosięgamy szczęścia zniknionego oddawna — ono to ulgę nam przynosi — ono to rzuca kilka kwiatów na drogę życia — przez nie zdobywamy moc Boską, wywodząc z zimnych drzwi grobu kształty, któreśmy kochali — któreśmy uwielbiali; — wyzujcie człowieka z pamięci, a wtrącicie go w piekło. — Oto jedyny węzeł, który go łączy z ziemią — oto jedyny środek, którego używa, gdy przytłoczony nieszczęściem i osłabiony smutkiem chce jeszcze na chwilę podnieść czoło. — Och! Wspomnienie szydzi z Przestrzeni i Czasu — jego lot buja ponad materyą — dla niego [ 99 ]— niema ani rozłąki — ani odległości, jego czar wszechmocny odwala kamień grobowca — rozbija ciemne sklepienia lochów — na głos jego, jak na głos anioła w dniu ostatecznym wszechświata powstają z łona ziemi kształty uwielbiane za życia — i proch rozwiany wichrami i uniesiony falą powraca, by połączyć się z kształtami, które pamięć zachowała i oszczędziła, choć je śmierć zniweczyła. — Nic walczyć nie zdoła z wspomnieniem — a silny niem człowiek trawiony rozpaczą i nieszczęściami — spętany przez Przeznaczenie i zgięty ku ziemi pod brzemieniem niedoli, może jeszcze podnieść się w górę i okiem nieustraszonem patrzeć w słońce — gardzić niebezpieczeństwem i śmiać się ze zniszczenia.


──────




[ 100 ]
SPOWIEDŹ.
ODA TŁÓMACZONA Z POLSKIEGO.[77]
──────

 Wszystko się ściemniło. Zmierzch już się rozlewa w dolinie. Tu i owdzie widać lękliwe światło gwiazdy co przenika oponę lazuru i błyszczy ponad ziemią. Szare skały zdają się tylko cieniem tych samych skał, które w dzień odbijały płomienność gorejącego słońca; lekki obłok zdaje się ślizgać po sklepieniu nieba. O obłoku, dokąd dążysz?
 To czysty i słodki wiew wiosny trąca go lekko; im bardziej do ziemi się zbliża, tem się piękniejszym wydaje. Słodka woń z niego płynie. Aureola go, zda się, otacza, jakoby wstęga srebrzysta. Rzekłbyś wóz niosący w milczeniu ducha przez bezkres. Dokąd dążysz, duchu?
 Kościół się wznosi, nad którym widnieje cień oznaczający krzyż zbawienia. Ciemność przeszkadza rozpoznać ozdób. Na cmentarzu kilka kopczyków, na których chwieją się pęki zieleni. Przez okna gotyckiej kaplicy widać promienie lampy. Pozatem wszystko ciemne, wszystko ciche. O lampo, jaką istotę oświecasz o tej godzinie?
 U stóp kapłana klęczy kobieta; jej szata czarna, głowę schyliła, głos jej podobny konającym dźwiękom muzyki, ginącej w oddali. Starzec złączył ręce nad jej głową i orzeźwia jej serce rosą błogosławieństwa. Pozatem słychać jeno dźwięk dzwonka i kiedy niekiedy drżenie skrzydeł unoszącego się w górze Anioła.
 To jej Anioł-Stróż. Przeleciał cały bezmiar lazuru, by w tej chwili okryć tę duszę skruszoną [ 101 ]zasłoną swej świętej opieki, a w miarę jak grzechy jej odpuszczane, grzechy tak lekkie jak liście jesienne, on zwraca do Najwyższego swe gorące modły i zda się upajać niebiańską radością.
 Spowiedź skończona. Starzec wymówił tajemne i wzniosłe słowa rozgrzeszenia i wyciąga już ku niej rękę, aby ją podnieść. W tej chwili lampa rozbłysła żywszem i czystszem światłem, a promienie jej padły na rysy tej tajemniczej istoty. W tych oczu błyszczała miłość niebiańska, na czole jej spokój widniał i pogoda niewinności, na wargach jej uśmiech boleści. Anioł czuwający nad nią pochylił się, aby unieść ją z sobą w niebieską dziedzinę. Wydała mu się godną, by śpiewać na harfie złotej chwałę Wieczystego.
 Lecz obłok go porwał, a ona pozostała w tym świecie cierpień i bólu, by być jego aniołem pocieszycielem.


────────




[ 102 ]
MODLITEWNIK.
──────

MODLITWA ZA UMARŁYCH.
────

 O Panie! jako ja żyję i cierpię, oni żyli i cierpieli i przeminęli, jako ja przeminę.
 O Panie! wzrosłam wśród nich, nie pojmowałam niegdyś, co to jest być bez nich, a dziś już nie pojmuję, co to jest być z niemi. Gdzie oni są, o Panie?
 Czasem w głosach słyszanych zda mi się, że ich głos się odzywa — czasem w nocy strach mnie przejmie; patrzę naokoło, jak gdyby oni stali blizko — i minie chwila i niema nikogo!
 O! Daj im odpoczynek na łonie Twojem, o Panie. — Oni w czasie grzeszyli, a teraz klęczą u stóp Twoich w Wieczności.
 Tyś miłością jedyną, Tyś Ojcem ich, Tyś Ojcem naszym — poczęliśmy się w tchnieniu miłości Twojej, żyjemy w niej, oh! żyć w niej będziem na wieki. Ty się w miłosierdziu kochasz, o Panie!
 A im krótkie dni były pełne utrapienia — przyszli na te padoły, nie pamiętając, skąd idą, nie wiedząc, gdzie pójdą, ufając tylko Imieniowi Twemu — w nieszczęściu wzdychali do Ciebie!
 Daruj, o, daruj im, Panie! Złe ich otaczało, ale nie było w ich sercach. — Jeśli zwątpili kiedy o Tobie, to im męką było. — Jeśli doznali rozkoszy, to im męką było. Jeśli nadzieję swoją położyli w ziemskich celach i uciechach, to im męką było — i na każden ich uśmiech sto łez spłynęło, o Panie!
[ 103 ] Z przejrzenia mądrości Twojej światło, które ich oświecało, było drżące i gubiące się w ciemnościach. Świat ten był dla nich zagadką i tajemnicą tajemnic. — Omackiem stąpali, a kiedy gdzie dotknęli się przelotnej chwały Twojej, czcili Ciebie i kochali łaski Twoje! Przebacz im, Panie!
 Jeśli dotąd za winy pracują zdaleka od Ciebie, pozbawieni niebieskich radości; jeśli dotąd nie rozerwana zasłona ich losów; jeśli wiedzą jeszcze, co to łzy i westchnienia: o, skróć chwile ich próby — a jako ja dzisiaj modlę się za nich, daj, Panie, by kiedyś ci, których zostawię na ziemi, modlili się za mnie. — Połącz mnie kiedyś, o Panie, z temi, których zaznałam i ukochałam na ziemi — byśmy razem żyli w Tobie na wieki wieków. — Amen.

──────

LITANIA.
────

 Gdybym straciła wszystkie ułudy i pociechy, jeszczebym Tobie ufała, Panie!
 Gdyby ludzie, co mnie winni przywiązanie i opiekę, powstali na mnie, jeszczebym Tobie ufała, Panie!
 Gdyby świat mnie odrzucił i szarpał, jeszczebym Tobie ufała, Panie!  Gdyby serca, którym zawierzyłam, mnie oszukały i zdradziły, jeszczebym Tobie ufała, Panie!
 Gdybym przytułku w żadnej duszy znaleźć nie mogła, jeszczebym Tobie ufała, Panie!
 Gdybyś spuścił na mnie złość ludzką i boleść serca i boleści ciała, jeszczebym Tobie ufała, Panie!
 Gdyby dzieci moje zapomniały o miłości mojej, jeszczebym Tobie ufała, Panie!
 Gdyby ci, których mieniłam szlachetnemi, spodlili się, jeszczebym Tobie ufała, Panie!
[ 104 ] Gdybyś dom mi odjął i piękność i dobra moje ziemskie, jeszczebym Tobie ufała, Panie!
 Gdybym żyć musiała samotna, opuszczona, bez dźwięku jednego wesela, bez słowa jednego litości, jeszczebym Tobie ufała, Panie!
 Gdybym konała bez ręki, coby mi ostatni raz moją ścisnęła — bez pożegnania niczyjego — jeszczebym Tobie ufała, Panie!
 Boś ty miłością pierwszą, Jedyną, najwyższą bo wszystkie miłości serc na ziemi są tylko strumykami, płynącymi od morza jasności Twojej, bo Ty mnie zbawisz, kiedy dni moje się przeliczą, i pocieszysz stroskany duch mój, któryś zesłał w to ciało moje na znikomą chwilę — bo Ty nie opuścisz dzieła rąk Twoich, myśli Twojej, córki Twojej, tu płaczącej i jęczącej ku tobie. — Amen.

──────

MODLITWA DO NAJŚWIĘTSZEJ PANNY.
────

 U stóp konającego, kiedy konający raz jeszcze obrócił się ku Tobie i rzekł: „Niewiasto“ — Maryo, Maryo, pękło serce Twoje!
 I od tej chwili ból nie ustał w duchu Twoim, aż po dniach wielu, po łzach wielu, o Maryo, Maryo, zstąpili po Ciebie Anieli! I wniebowstąpiłaś.
 Każda z niewiast płacze za Tobą, jak mąż każden krzyż swój nosi na podobieństwo Syna Twego.
 Każda z niewiast kocha, jako Ty kochałaś, i miłość Swoją przebitą, umierającą widzi, zostaje sama na ziemi i nie może umrzeć.
 Oni szczęśliwsi, oni na wzgórzach świata konają w obliczu ludzkości — a my w ciemnościach jęczymy na dole — i błogosławieństwa nasze tak ciche, że oni sami ich nie słyszą — bo łona nasze, co ich kochały i karmiły, rozdarły się przed czasem.
[ 105 ] Jako zwiędłe krzewy, porzucone jesteśmy.
 Głos nasz szczytów nie dochodzi krzyża.
 Jako ciało bez ducha niepamiętane jesteśmy!
 Boleść nasza wspomnianą nie bywa.
 Męki nasze lekkie jako cienie przed oczyma ludzi.
 I żyjem dłużej od nich pod ciężarem nieznośnym.
 Obwijamy ich ciała w powicie kolebki.
 Obwijamy ich ciała w całuny trumny.
 A oni witają nas płaczem, a oni żegnają nas twardem słowem.
 My błogosławim przychodzącym, a oni nas nie słyszą!
 O Ty, która cierpiałaś tyle, wejrzyj na mnie i módl się za mnie, za cierpiącą, do Syna Twego.
 Ty już zasiadłaś na tronie — Tyś wybraną była wśród wszystkich — Ty już nie cierpisz i nigdy już cierpieć nie będziesz.
 Przez wspomnienie męki Twojej, módl się za mnie!
 Przez to słowo „Niewiasta“, módl się za mnie!
 Przez tę noc, w której Syn Twój skonał, módl się za mnie!
 I jakoś wniebowstąpiła, daj, Maryo, Maryo, daj mi wniebowstąpić kiedyś z tamtej strony grobu!

──────

MODLITWA ZA DZIECI.
────

 O Panie, Panie, Tyś ukochał dzieci, Tyś im obiecał Królestwo Twoje, Tyś im pozwolił się dotykać szaty Twojej!
 O Panie! Serce dziecka umiera zwykle wśród zgryzot i doświadczeń życia — inne serce w piersiach ludzkich wyrasta.
 I to, co było Boskiem w pierwszem, nie bije już w drugiem.
[ 106 ] O Panie, dozwól, by córkom moim została się zawsze w oczach łza dziecinna i w duszy dziecinne szczęście!
 Uczyń je pięknem i, jako kwiaty na polu, które nic o swojej piękności nic wiedzą!
 Niechaj będą wdzięczne i mile, by źli nie odważyli się powstać na nie; by każdy, co spojrzy, odszedł zwyciężony ich prostotą!
 Daj im ognisko domowe lepsze, niż innym, by w jego świetle była pociecha ich duszom i ułuda ich oczom!
 Uchroń je od tęsknoty za tem, czego na ziemi nie znajdą nigdy! — Serca, które je pokochają na wiosnę ich lat, niech ich potem nie zostawią samo Wysłuchaj prośbę matki: każ Aniołom Swoim, by je strzegły — samotność ducha oddal od nich — niechaj nigdy nie umierają sercem, nim umrą ciałem!
 O Panie! daj im różę zbawienia bez palmy męczeństwa! — Daj im wieczną niewinność, miasto chwilowej cnoty — o Boże, wiekuisty Boże, niechaj będą piękne i szczęśliwe i wybrane!

────────

MODLITWA ZA SIEBIE.
─────

 Ojcze mój, któryś jest w niebiesiech, spojrzyj na mnie i zmiłuj się nade mną!
 Oblokłeś mnie, Panie, w ciało i kazałeś dni kilka przeżyć na wygnaniu — obiecałeś mi przez usta Syna Twego, że wrócę kiedyś tam, gdzie Ty królujesz.
 I nieraz myślę, kiedy się zadumam, żem tu przybyła zdaleka — skądsiś, gdzie lepiej było — żem Ciebie już znała i oglądała w chwale Twojej.
[ 107 ] W kościołach Twoich przy ofierze Mszy, kiedy głosy z ciemności chóru się wznoszą i dźwięki zagrzmią, o Panie! zda mi się, żem już nie na tej ziemi. — Akkorda, gdyby skrzydła anielskie, podnoszą serce moje ku Tobie.
 Nie zdołam już myśleć — czuję wtedy tylko i czucie moje nie podobne do codziennej pracy życia.
 Nie widzę twarzy Twojej, ni już o ludzkich pamiętam. — Zda się, jakobym zasypiała, by obudzić się na łonie Twojem.
 I ciemno, i lubo, i święcie mi jest, o Ty Jedyny, o Ty, miłości nieskończona — o Ty, Ojcze mój, Ojcze niebieski!
 Daruj mi, jeślim zgrzeszyła — zapomnij przestępstwa moje, jako dziecięciu, co klęka przed ojcem, lub szlocha u stóp matki! O Panie, zmiłuj się nade mną!
 Samotnie mi na tych padołach — często wysycha mi dusza i łzy żadnej niema w oku mojem.
 I nadzieja, zda się, gaśnie we mnie i wiara w potęgę Twoją przemaga nad wiarą w miłosierdzie Twoje.
 O, oddal ode mnie strach sądów Twoich — niech Cię zawsze kocham i coraz goręcej niech wyciągam ramiona ku Tobie — w miłości Twojej niechaj będzie otucha moja — nie bojaźń w przemocy Twojej!
 Wszak ja myślą Twoją serdeczną, którąś ukochał przed laty i którą kochać będziesz zawsze — dlategoś mnie obdarzył wolnością.
 Gwiazdy i ślepe skały, i martwe siły natury poczęły się w rozumie Twoim — w konieczności mądrości Twojej — ale ja poczęłam się w sercu Twojem — na chwilę znikomą oderwałam się od niego — poszłam na pielgrzymkę — i w nieutulonym żalu wzdycham do rodzicielskiego domu.
 Żal mój, o Panie, to niezrozumiane marzenia moje; to wyrwanie się duszy mojej ku wszystkiemu, [ 108 ]co piękne, to walka moja z przeszkodami, które mnie dzielą od Ciebie; to przykrości, nieszczęścia i smutki ziemskie.
 Żal mój, o Panie, to tajemnica, która zewsząd mnie otacza; to zwątpienie, które mnie czasem dręczy; to niespokojność, która mi nigdy spocząć nie daje; to niecierpliwość, która mnie odrywa od tego, co zrozumiałam, ku temu, co nie pojmuję.
 Kwiat nie marzy, nie płacze — rośnie i rozkwita bez nadziei, umiera bez rozpaczy. — Żadna myśl mu nie przyjdzie, bo on cząstką nieustanną Rozumu Twego. — Tyś go stworzył, ale Tyś się nie rozmiłował w nim.
 Mnie dałeś być przez siebie samą, na podobieństwo Twoje — mnie ukochałeś sercem Twojem — nie chciałeś, bym żyła bez wiedzy, że żyję.
 Dziwnie przez mękę Swoją wyszlachetniłeś mnie, Panie!
 I dlatego ku Tobie dążę bez wytchnienia — poczuwam się, że jestem częścią Twoją i sobą zarazem.
 Żeś mnie wyrwał z Siebie, jako kwiat wyrwałeś, ale żeś mi dał życie i kszałt własny na wieki.
 Umrzeć nie mogę, — przemienię się, przeobrażę się. — Dzień śmierci będzie dniem poczynającej się chwały mojej.
 I gdzież nadal będzie życie moje? Czyż tchnienie co wyszło z łona Twego, może być nieszczęśliwem na wieki? Czy Ty zapomnisz o niem tak, jak ludzie zapominają o tych, których niegdyś ukochali?
 O Panie, Panie, zmiłuj się nade mną!
 Ty jesteś wszędzie — gdzież ja mogę się dostać, gdzieby Ciebie nie było? a gdzie będziesz, tam Ty poznasz zawżdy dziecię Twoje.
 Słyszałam, że łzę każdą, wylaną na ziemi, unoszą do niebios Anieli Twoi. Oni sami nigdy nie płaczą, ale w łzach ludzkich się kochają i strzegą ich aż do dnia sądu.
[ 109 ] Słyszałam, że matka Syna Twego modli się nieustannie za nami u stóp tronu Twego.
 Słyszałam, że Święci, którzy umarli za Ciebie, modłą się ciągle w niebiesiech.
 O zmiłuj, zmiłuj się nade mną!
 Spuść na mnie Ducha świętego!
 Tego Ducha, co łączy się z Synem Twoim Tego Ducha, którego nieskończoność wciela się w skończoność.
 Bym żyła pełnem życiem nadziei.
 By mnie nie trapiły kłamstwa świata.
 By dusza moja nie spustoszała.
 By serce moje nie zwiędło jak kłos, z którego ziarna wypadły.
 Bym zawsze czuła Ciebie i miłość Twoją.
 Bym nie szukała Ciebie po nocy ciemnej i daremno nie wołała: „O Panie!“
 Bym nie zasnęła snem przywalonych nieszczęściami — snem zrazu markotnym, martwym później, snem nicości.
 Od tego letargu duszy uchroń mnie, Panie!
 Od tego zwątpienia wyratuj mnie, Panie!
 Od tej pustyni serca ocal mnie, Panie!
 Bądź tarczą moją, bądź podporą moją!
 Okryj mnie płaszczem opieki Twojej!
 Oddal puhar goryczy od ust moich!
 Ale jeśli wola Twoja, bym cierpiała: niech się ona stanie, a nie moja, Panie!
 Daj mi boleść, ale pozwól, bym żyła w Tobie!
 Przebij serce moje, ale dozwól, by ono biło, Panie!
 Nie daj mi zasnąć — nie daj mi znędznieć pod smutkami — nie daj, bym przystała na śmierć serca!
 Bym wołała nie czuć, niż cierpieć.
 A po męce życia Ty wspomnisz o służebnicy Twojej.
[ 110 ] Za to, że ból w niej był ciągle, bez przerwy, Ty zmiłujesz się nad sługą Twoją.
 Za to, że nie wątpiła o miłości Twojej, Ty rzekniesz nad nią: „Darowanem jej jest, bo kochała wiele.“
 Za to, że opłakała wszystkie nadzieje i sny swoje, Ty ją wyrwiesz z tego snu ziemskiego i przeniesiesz ją do nieskończonej rzeczywistości.
 Tam będzie miłość bez miary.
 Tam szczęście bez ustanku.
 Tam życie bez granic.
 Tam myśl i serce będą Jednością.
 I walka, ustanie wszelka.
 I tajemnica pryśnie wszelka.
 I w Duchu Twoim Duch mój będzie na wieki wieków w miłości miłości. — Amen.

──────

MODLITWA, ŻEBY UMRZEĆ MŁODĄ.
────

 Dozwól, Panie, bym zniknęła jak kwiat, ścięty kosą o południu — bym nie więdnęła w wieczornej żałobie.
 Dzieci moje jak rozwiną się na podobieństwo pączków pękających, przechodzących w róże, wtedy czas mi odejść, Panie!
 O, skróć pielgrzymkę moją — umniejsz chwil starości, próbie mojej! Duch mój w świeżości niech oderwie się od świeżego ciała!
 Niech umieram w pełności sił!
 Niech konam w latach, w których Syn Twój skonał — niechaj nie przeżywam siebie samej!
 Niechaj nie słyszę głosów ludzkich, mówiących o mnie, jakom była kiedyś!
 O jesieni życia niechaj odlecę, jak liście borów, jak kwiaty łąk, jak motyle kwiatów!
[ 111 ] Zimy ciemnej, zimy martwej nie nasyłaj na innie, o miłości moja!
 Nie karaj mnie tem, czem ukarałeś starców — przywiązaniem do ziemi!
 Nie każ mi zwolna stąpać ku trumnie i co krok obzierać się na niwy zielone, błonia przeszłości!
 Udaruj mnie statkiem i niebojaźnią śmierci!
 Wlej we mnie wiarę, że tam młodość bez końca, że tam życie wiośniane!
 Niechaj czuję, że dni mi ubywa, a że mi coraz spieszniej ku Tobie!
 Nie dopuść, bym zwiędłymi wieńcami igrać miała, jakom igrała o świcie wieku mojego!
 Daj, daj mi umrzeć młodą!
 Daj, bym z wiosny ziemskiej przeszła do niebieskiej, jak akkord, co z niższego w wyższy ton się przewija — jak promień w tęczy, co z słabszej barwy w ognistszą się podnosi — jak myśl natchniona, co w jednej chwili staje się porywającą, wielką, nieśmiertelną!
 Błogosławić Ci będę w chwili zgonu mego — ale jeśliś mi przeznaczył długie dni, długie męczeństwo: o Panie, niechaj stanie się wola Twoja, a nie moja. — Amen!

────────

MODLITWA W CHWILI ZWĄTPIENIA.
─────

 Strach mnie ogarnia, o Panie!
 Coraz ciemniej! wokoło mnie.
 Zmierzch jakiś nieskończony otoczył mnie.
 Jako bywają dni na początku zimy, mroczne, słotne, stroskane: lakierni dzisiaj wszystkie myśli moje.
 Wspomnę o przeszłości i smutno mi jest. Pomyślę o jutrze i smutniej mi jeszcze.
[ 112 ] Dzieci wbiegną do pokoju, rzucają się w moje objęcia: a ja ich nie czuję.
 Ich uściski jakoby nie były dla mnie.
 Ich uśmiechy jakoby nie były dla mnie.
 Z miejsca ruszyć się nie mogę. — Leżę godziny całe, a w sercu mojem coraz głębsza pustynia.
 Ku niebu spojrzę i ciężkie chmury widzę i ból ściśnie mi duszę.
 W oddali białość śniegów oczy mi razi.
 Zimno mi, czarno, nieznośnie, o Panie!
 Żeby choć jedna iskierka otuchy — choć jedno kolnięcie nadziei!
 Szum wichru jeden tylko rozmawia ze mną.
 Świsty jego rozdzierają mi serce.
 Zda mi się, jakoby jęczeli ci, których znałam kiedyś; zda mi się, jakoby na świecie całym był tylko płacz jeden wielki.
 Tulę się w zwoje płaszcza mego i nie mogę zasnąć.
 Czoło wciskam w wezgłowie, by nic nie widzieć, nic nie słyszeć: a nie mogę zapomnieć.
 Kroki ludzi dolegają mi — głosy ludzi dolegają mi — twarze ludzi męczą mnie!
 Com kiedy widziała świetnego i pięknego, nie chce wrócić mi na pamięć.
 Com zaznała gorzkiego, gromadzi się wokoło mnie.
 Wszystko, co lubiłam, obmierza mi, Panie.
 Strun ledwo dotknąć się mogę — ich dźwięki rozdzierają mnie.
 Pieśni, które kochałam, uciekają z pod palców moich.
 Gdzież jestem? gdzież mijają chwile życia mego?
 Czy to ziemią nazywa się, Panie?
 Czy ja — to stworzenie rąk Twoich, Panie?
 Czy ci, którzy mnie prześladują, to także syny Twoje, bracia moi?
[ 113 ] Czy przestwór ten, taki szary, taki martwy, to niebo, Panie?
 Czy świat ten, taki nieczuły, lekkomyślny, to świat miłości Twojej?
 Czy lata, które przeżyłam, były snem, Panie?
 Czy boleści, których doznałam, były jawem, Panie?
 Czyż ja w tej chwili już umarłam, Panie, i pokutuję za winy moje?
 Czy pokuta długo trwać będzie, Panie?
 Czyż światło nie zabłyśnie nad tą, która wyszła ze światłości stoku, z łona Twego?
 Ciało moje i dusza moja wołają o litość do Ciebie.
 Dusza w ciele tem mojem rozciągnięta, jak na łożu boleści.
 Konają oboje, a umrzeć nie mogą!
 Z ich powiązania, z ich wspólnych uczuć dawniej, została się tylko Jedność Cierpienia.
 Zda mi się czasem, że jako mgła rozpływają się kształty moje.
 I że to, co myślało we mnie, zasypia na wieki!
 Zda mi się czasem, że w ogniu palą się ręce moje, że gorączka dziwna krąży pod mojemi skroniami.
 I że to, co czuło we mnie, dziko hasać zaczyna. — Gdzież Ja się podziewam wtedy, o Panie?
 Świat inny od tego, w którym mi żyć kazałeś, objawia się mnie.
 Straszne Jego postacie i głosy — nie — nie — Tyś nigdy takich nie stworzył.
 Tyś stworzył piękne kształty i szczęśliwe Duchy.
 Tyś stworzył Męczenników, idących wśród prób ku chwale Twojej.
 Aleś potępionych nie pomyślał nigdy.
 Ale tam, gdzie Ty panujesz, niema wiekuistej męki.
 W obliczu miłości Twojej gdzież na wieki wieków utrzyma się ból ciała lub Ducha?
[ 114 ] O Panie, Panie, kiedy szaleństwo rozum mój rozdziera, ja bluźnię Tobie.
 Kiedy wśród nocy drżę wszystkiemi członkami przed wrogiem Twoim, ja bluźnię Tobie.
 Kiedy marzę o płomieniach piekieł, ja bluźnię Tobie; kiedy od Twego lica, od niebios Twoich, lękam się, bym nie poszła na wygnanie wieczne: ja bluźnię Tobie.
 Wtedy ja książęciu świata — ja duchowi złego hołd składam — o, daruj mi, Panie!
 Daruj, daruj mi, o miłości moja!
 Ale, Panie, czyż to wina służebnicy twojej?
 Czyż ona zdoła zwyciężyć wszystkie myśli swoje?
 Czyż może odegnać obrazy, które niewiedzieć skąd snują się przed jej biednemi oczyma?
 Obdarz ją łaską Swoją, Panie!
 Miłosierdzie Twoje zawieszone nad duszami naszemi, jak drugie błękity.
 Daj mi wiarę nieśmiertelną, Panie!
 Ja wiem, żeś ukochał nas wszystkich nad miarę, nad czas, nad wszystkie myśli ludzkie.
 Ja wiem, żeś urządził świat ten, by on był tylko ponurem złudzeniem, czarną zasłoną przed wstępem do przybytku Twego.
 Ja wiem, że to życie próbą doczesną, za krańcami której wonieją nieśmiertelne róże.
 Ale dusza moja rozstraja się często i błąkam się nieszczęśliwa.
 Łaski Twojej, łaski mi użycz, tej, która czarne widma pokonywa!
 Tej, która cichy spokój w sercu rozlewa, gdyby rosę na spalone liścia.
 Tej, która utrzymuje Duch wątpiący na nierównościach życia, jak Syn Twój Piotra na wyburzonych falach.
 Tej, której na imię „nadzieja.“
[ 115 ] O, żebym w tych miejscach smutnych, w tym zimowym zmierzchu, mogła usłyszeć choćby dźwięk jeden z pieśni Aniołów Twoich!
 Żeby choć jeden promień rozdarł te posępne wyziewy i spłynął ku mnie!
 Żeby w duszy mojej przeczucie Twojej piękności powstało i nie zagubiło się nigdy!
 Wysłuchaj mnie, Boże!
 Myśli serdeczna, myśli rozumna, myśli wszystkich myśli moich, myśli matko świata, matko moja, wysłuchaj mnie!
 Jak iskra umierająca, zaniesiona przez wichry daleko, wzdycham do Ogniska, w którem wzięłam życie.
 Tleję tu w przepaści, tak nizko, tak słabo, a Ty tak wyniośle, tak daleko ode mnie biednej królujesz, stwarzasz, pałasz.
 Spojrzyj. na mnie!
 Światło Twoje jest we mnie.
 Urodziłam się u Ciebie.
 Byłam w Tobie, nim opadłam tutaj jak ziarneczko ze szczytów drzewa, jak pyłek z wierzchołków góry. Tyś czuł mnie w Sobie, nim sama zaczęłam czuć siebie i wierzyć Tobie.
 Teraz czy Ty mnie opuścisz? czy nie usłyszysz głosu mego?
 Czy dopuścisz, bym zgasła?
 Czy nie poratujesz mnie w ciężkiej żałości mojej?
 Czyż błędy moje, popełnione na tych ciemnych ścieżkach, kędy zaniósły mnie wiatry, staną na zawsze w poprzek między dzieckiem a ojcem?
 Dziecię płacze dniem i nocą i prosi się ojca.
 Ojcze niebieski, Ojcze mój, mój, umiłuj mnie, jako dawniej bywało, kiedym jeszcze żyła w Tobie!
 Rozdzieleni jesteśmy przez wolę Twoją świętą i mądrą.
[ 116 ] Ale któż mnie zdoła oderwać od Ciebie? — Kto między nami nicość wydrąży? — Kto uczyni, bym już nie była myślą Twoją, bym nie wróciła do Ciebie?
 Kto osieroci córkę od Ojca, który umrzeć nie może?
 Kto powie o mnie: „Ona przytułku nie ma“ dopóki Ty żyjesz?
 Wróg Twój to szemrze z cicha — ale, Panie, on nie wie, co mówi.
 On w ciemnych nocach, on w snach ponurych grozi mi gniewem Twoim wiecznym.
 Ale czyż Ty możesz odrzucić, coś począł w Sobie?
 Coś począł w miłości?
 To, co stworzyłeś, miłością jest i będzie Twoją.
 Nienawiść nic nie stwarza — niszczy siebie i inne.
 Od chwili, w której wyszłam z Ciebie, nieśmiertelna jestem.
 Zbawiona jestem.
 Przez to, że mi życie dałeś, wiekuista jestem.
 Przez to, że mi cierpienie dałeś, cząstce Twojej, dziecięciu Twojemu, Sobie samemu we mnie cierpienie, zbawiona jestem.
 Niosę Duch Twój w sercu mojem, jak Marya nosiła Jezusa.
 Duch Twój w sercu mojem wytrzymuje mękę, obraz męki Jezusa.
 Duch Twój, co we mnie żyje, zbawi mnie, jako Jezus zbawił ziemię całą.
 I zmartwychwstanę, Panie.
 Lecz dziś, dziś, o tej posępnej chwili, proszę Ciebie: ześlij pociechę sercu mojemu!
 Strzeż mnie i tych, których kocham!
 Nie daj mi upaść pod ciężarem smutku i im nie daj upaść, Panie!
 Broń mnie i ich, Panie, od złych myśli!
 Od myśli podłości.
[ 117 ] [ 119 ] Od myśli samobójstwa.
 Od myśli gnuśności.
 Od myśli szaleństwa.
 Daj mnie i im wiarą niezachwianą, że po znikomych obrazach tego życia ujrzemy przestronniejsze błonia.
 Że tam połączonem będzie to, co rozerwała ziemia.
 Ja i oni, i Ty w nas, i my w Tobie na wieki wieków — Amen!

──────

MODLITWA PODCZAS MSZY.
────

 Na wspomnienie Twoje, życie Twoje w krótkiej godzinie powtórzy sługa Twój, o Panie — wszystko, coś myślał i mówił, i wszystko, co wycierpiałeś.
 U stóp ołtarza on się nachyla i duma w milczeniu, nim zacznie ofiarę tak świętą.
 Teraz wstąpił na stopnie ołtarza. — Dziecię mu odpowiada. — On obrazem Twoim w tej chwili, o Boże! a to dziecię, to ludzkość, co słowom Twoim odpowiada.
 To ludzkość, co przed Tobą była, jest i będzie zawsze dzieckiem. — Dlatego Ty ją zbawisz, o Boże!
 Ten puhar, z którego teraz sługa Twój zdjął zasłonę, to puhar goryczy, który świat podał ustom Twoim.
 To puhar krwi Twojej, która świat zbawiła.
 Ta księga, którą roztworzył, to słowo Twoje, opowiedziane kilku wiernym, podane nam przez nich.
 To słowo życia i nieśmiertelności.
 Ty sam byłeś słowem Ojca niebieskiego, jako to jest słowem Twojem.
 Ojciec Cię posłał, jako Ty ich rozesłałeś.
 Ale nim objawiłeś się tym wybranym Twoim, dumałeś długo w samotności Boskiej.
[ 120 ] Wiosna wieku Twojego ludzkiego upłynęła na pustyni.
 Bo Ty sam byłeś światem.
 I jako świat młody, nieśmiertelny, zbliżyłeś się po długich czuwaniach i myślach do tego starego, zepsutego, który panował na ziemi.
 Zaczęła się walka Twoja z nim.
 Nie mieczem walczyłeś, ale potęgą myśli i słowa.
 Tym, których przybrałeś Sobie, nie opasałeś skroni złotymi wieńcami, nie włożyłeś w ich dłonie oręża, ale dałeś im wiarę i siłę cudów — kazałeś ich Duchom stąpać i deptać po świecie ciała.
 Byłeś królem niewidomych.
 Byłeś panem nieskończoności.
 Urodzon z niewiasty, kochałeś niewiasty za to, że słabe ciałem i lotne duszą.
 Za to, że bliższe świata duchów.
 Za to, że cierpliwsze na męki.
 Za to, że mniej głośne chwałą.
 Za to, że nieśmiertelności nie mają na ziemi.
 I słabościom ciała i słabościom, w których tlała iskierka miłości, przebaczałeś, Panie!
 Maryi przebaczyłeś, kiedy wonnemi kadzidłami i długim włosem swoim przyszła namaścić Ci stopy — i tej kazałeś odejść w pokoju, tej, którą ukamienować chcieli.
 Ale pychom Ducha, ale uciskającym biednych, ale przechwalającym się w dumie i nieużytości serca, ale kłamiącym przed ludźmi, by uwieść ludzi, nie mogłeś przebaczyć.
 Tam, gdzie nie było miłości, jedno podłość była i złocone fałsze, sądziłeś i potępiałeś.
 Kupców, frymarczących w świątyni, wygnałeś z niej; w obliczu Faryzeuszów iskrzyły się Boskie oczy Twoje i gniew nieśmiertelny wschodził na czoło Twoje!
 Przyrównałeś ich do bielonych sarkofagów.
[ 121 ] Zewnątrz rzeźby kosztowne i marne, wewnątrz próchno tylko.
 Z ludem prostym lubiłeś rozmawiać, usiadłszy na wzgórzach na brzegu morskim.
 Z dziećmi igrać lubiłeś — niewinność lub żal za grzechy przełożyłeś nad udaną cnotę.
 Przebaczyłeś namiętnym za to, że kochali wiele — przebaczyłeś prostym za to, że wierzyli wiele — przebaczyłeś słabym za to, że cierpieli wiele.
 Tym tylko, którzy nic nie kochali, w nic nie wierzyli, nic nie wycierpieli, nie zdołałeś przebaczyć.
 Przekląłeś ich jako sługi książęcia świata!
 I walka Twoja ciągnęła się z niemi — i coraz czarniejsze były ich podstępy — zgubniejsze cele!
 Tyś wiedział, że kto zmaga się z światem, zginąć musi w czasie — by żyć w wieczności.
 Przeczuwałeś jako człowiek koniec Swój.
 Jako Bóg obiecałeś, że wrócisz kiedyś.
 I ze łzami słuchała cię matka Twoja.
 I Tobie także raz przyszły łzy do ócz — kiedyś spojrzał na miasto skazane, na miasto przodków matki Twojej, na ojczyznę Twoją.
 O Ty, co ze wzgórza płakałeś nad Hierozolimą[78], dziś zapłacz nad nami!
 Nim rozstałeś się z wybranymi Twymi, obróciłeś myśl ku Ojcu i powierzałeś ich Jemu świętą modlitwą.
 „Ojcze, nadeszła godzina.
 Imię Twoje ogłosiłem przed ludźmi, których mi powierzyłeś.
 Oni byli Twojemi i dałeś mi ich. — I zachowali słowo Twoje.
 A teraz ja już nie należę do świata, ale oni do niego należą jeszcze — Ja idę ku Tobie.
 Ojcze, święty, strzeż ich w Twojem Imieniu, tych, których mi dałeś, aby byli Jedno, jako my jesteśmy Jedno!
[ 122 ] Nie proszę Ciebie, byś ich wziął ze świata, ale tylko, byś ich uchował od złego!
 Oni nie są ze świata, jako Ja nie jestem ze świata.
 Uświęć ich przez prawdę Twoją!
 Słowo twoje prawdą!
 Aby wszyscy stali się Jednością tak, jako ja jestem w Tobie, a Ty we mnie. — Aby oni także byli Jednością w nas i świat uwierzył, żeś Ty mnie zesłał.“
 I zasiadłeś do ostatniej wieczerzy.
 I ten, który Cię miał zdradzić, stał obok Ciebie — i głowa ukochanego Twego leżała na łonie Twojem.
 Czułeś, o Panie, że Twoja walka zbliża się do końca — ciało Twoje ludzkie wzdrygnęło się i, klęcząc w ogrodzie oliwnym, prosiłeś Ojca Twego, by puhar goryczy od ust Twoich odwrócił.
 Ale Duch Twój Boski śpieszył się ku śmierci.
 Piłat przeląkł się ludzi i przeląkł się jakiegoś Boga — nie chciał ni ludu, ni Boga tego obruszyć — a więc umył ręce nad męką Twoją w rozsądku swoim.
 W Kaifaszu nie było takiej słabości — niewinnego ścigał, nienawidził, potępił.
 A lud hurmem się cisnął, by widzieć Ciebie, kiedyś stąpał, krzyż dźwigając ku wzgórzu Kalwaryi.
 Kiedy pot sączył się z czoła Twego, szydzili.
 Kiedyś upadł na zwirze pod ciężarem krzyża, nie mieli litości.
 Drobne dzieci natrząsały się z Ciebie — Ojce ich i matki przeklinali Ciebie.
 Szedłeś coraz dalej, w znoju i krwi, milcząc i prosząc Ojca, by im przebaczył.
 Świat to, świat ludzki o tej godzinie był naokoło Ciebie — ten sam, co po wszystkie czasy — [ 123 ]zgrzybiały w myślach swoich, nieubłagany w sądach swoich, okrutny w władzy swojej.
 Im starszy, im bliższy końca, tem okrutniejszy.
 Głuchy, martwy, ślepy na wschodzące gwiazdy — czciciel zachodzących, co się wraz z nim urodziły!
 Szyderski i zabójczy — by żyć kilka chwil dłużej!
 Nie przeczuwający, że przez śmierć Twoją będzie zwycięstwo Twoje.
 Nie wiedzący, że kto chce żyć i być duchem na ziemi, wprzódy winien zniknąć z niej ciałem.
 I w tryumfie wiedli Cię do krzyża Twego.
 I w tryumfie rozbili Cię na krzyżu.
 I w tryumfie podawali Ci żółć z octem i piołun gorzki.
 Nie wiedzieli, że w tej chwili stajesz się Bogiem na wieki!
 O, na Golgocie widzę mękę Twoją, o Panie — i tę noc czarną, która stoczyła się nagle pośród dnia jasnego, i tę burzę, co się zerwała w przestrzeń, i to czoło Twoje, uwieńczone cierniami, i to oko Twoje spokojne, ostatni raz błogosławiące wzrokiem ziemię i synów ziemi.
 Spojrzeniem miłości objąłeś ich wszystkich i wnuków ich i naturę całą, konając.
 I plemię ludzkie objąłeś myślą Twoją aż do końca wieków.
 I rzekłeś, przewidując walki i rozpacze tych, którzy przyjdą po Tobie dobrze czynić i skonać, rzekłeś słowo nieskończonego bólu: „Czego opuściłeś Mnie, Ojcze?“
 By Ojciec darował w niebiesiech chwile zwątpienia dzieciom Swoim na ziemi.
 By dopełnioną została męka ludzka, by w puharze goryczy kropli nie wypitej jednej nie zostało.
 By Duchowi nieznośnie było w chwili śmierci, jako jest ciału.
[ 124 ] By ta ostatnia próba nieszczęścia, to ostatnie zemdlenie serca, ten ostatni rozdział Syna i Ojca, wycisnął łzy Aniołom i przebłagał Boga.
 I odtąd nie było duszy jednej pięknej i wielkiej, w którejby nie powtórzyły się te Twoje słowa ostatnie.
 Każda szukała Ojca i ukrzyżowaną została w imieniu Jego i w chwili wyrocznej drżeć zaczęła o siebie, czy też znajdzie Ojca, którego szukała.
 I noc pozornie nad nią zstąpiła w tej ostatniej próbie.
 Miłość ją przytuliła do łona, kiedy jej rozpacz nieznośną się stała — kiedy od jej żądań i westchnień pękło jej znikome życie.
 Bo nie módz już żyć chwili jednej dłużej z bólu, to wniebowstąpić, o Panie!
 Ale Ty, by nauczyć nas, co się staje z duchem za zasłoną tej pozornej nocy, kiedy wszystko ucichnie i, zda się, rozwiało się na zawsze, dnia trzeciego podniosłeś się z grobu.
 Pierwsza, niewiasta Cię ujrzała i poznała, Panie!
 Potem objawiłeś się mężom — obiecałeś im pocieszyciela. Ducha świętości, Ducha, który nieustannie krąży między Tobą a Ojcem, który spaja Ciebie z Nim na zawsze — Życie.
 I ten Duch święty w nas jest, o Panie!
 Bo my ni ciałem, ni Duchem czystym: my zgodą ciała i Ducha — my żyjącą miłością tych dwóch połów stworzenia, tych dwóch części wiekuistej myśli Twojej.
 I kiedyś wrócił do Ojca na skrzydłach Aniołów, zesłałeś pocieszyciela wiernym Twoim — podwoiłeś ich życie — wypotężniłeś ich dusze. — Związałeś ściślej ich myśl z ich ciałem.
 Oni mówili wszystkiemi słowy i czynili cuda, świadcząc Imieniowi Twemu — i tak żyli w [ 125 ]miłości ducha i ciała, że ciało w nich nie wzdrygało się konać, kiedy Duch rozkazał.
 Ty na prawicy Ojca w kształcie Twoim ludzkim zasiadłeś na wieki — przez Ciebie zbawione, unieśmiertelnione ciała.
 Tyś słowem żyjącem, widomem, dotykalnem. Z głębin nieskończoności wyszedłeś, opisałeś się w kształt, bo żal Ci było tej nieszczęśliwej, tej cierpiącej materyi — przybrałeś ją, Panie, za córę Swoją i ona nieśmiertelną stała się w obliczu Ojca Twojego!
 On nieskończony, On niewidomy — przez Ciebie tylko dochodzim do Niego — Tyś światem — On myślą świata — a Duch, co wiąże Ciebie i Jego, a Jedność Wasza bez końca, jest miłością miłości — jest wiecznością wieczności — jest Bogiem!
 O Boże potrójny i jedyny, zmiłuj się nad nami!
 W Imieniu Ojca i Syna i Ducha niechaj zbawioną będę!
 W Imieniu Ojca i Syna i Ducha niechaj cierpię na ziemi, by zmartwychwstać kiedyś!
 Kapłan teraz wzniósł puhar krwi Twojej i wypił ją i położył ciało Twoje.
 Nigdy męka Twoja, trud Twój nie ustaje na ziemi.
 Tajemnica tajemnic, krzyż Twój, to dzieje nasze.
 W każdem sercu ludzkiem ta tajemnica powtarza się codzień.
 W każdej rodzinie — w każdym narodzie.
 W Ludzkości całej tylko nie, boś Ty ją zbawił i wiedziesz ku szczęściu wiecznemu.
 Ale dla rodzin męczą się syny i córki i ojcowie i matki.
 Dla narodów męczą się obywatele i wodzowie i sędzie i kapłani ludu.
 Dla ludzkości całej codzień męczą się narody i umierają w bólach, rozpaczając.
 Krew Twoja leje się co chwila.
[ 126 ] Ciało Twoje przebite co chwila.
 Każda myśl, co błąka się i zmaga się ze światem, cierpi w Tobie.
 Każde serce, co pęka, rozdziera się w Tobie.
 Na milionach krzyżów, od bieguna do bieguna, miliony Męczenników konają w Imieniu Twojem na podobieństwo Twoje.
 Nim Ty umarłeś, śmierć i ból hańbą były.
 Od dnia skonu Twego stały się chwałą i nadzieją.
 Boś Ty śmierć przeszlachetnił na Życie.
 Boś Ty ciału nieśmiertelność obiecał w nadgrodę męki.
 I ja krzyż mój noszę, i ja gwoździe czuję w dłoniach moich, w boku moim.
 I modlę się do Ciebie męką moją ludzką — jako Ty do Ojca Swoją Boskąś się modlił za nas wszystkich i za Siebie.
 Jeszcze raz, nim ustąpi z ołtarza, sługa Twój odczytuje słowa Twoje — słowa ulubieńca Twego — słowa tego, któremuś Matkę powierzył w ostatniej godzinie:
 „Na początku było słowo — I słowo było w Bogu — i to słowo było Bogiem.
 Ono było na początku z Bogiem.
 Wszystko przez nie uczynionem zostało, a nic bez niego się nie stało.
 W niem było życie, a życie było światłem ludzi.
 I światło zajaśniało wśród ciemności, ale ciemności nie poznały Go.“
 Tem słowem, ubranem w kształt, Ty byłeś. Tyś zstąpił, ale nie przyjęli Ciebie.
 I jako Ciebie przeklęli, tak i wszystkich Twoich do dziś dnia przeklinają na ziemi.
 Ale jakoś przemógł nad światem, tak i Twoi przemogą nad światem.
Twojemi byli po wszystkie czasy i są dotąd ci, którzy kochają i chcą.
[ 127 ] Wrogami Twymi byli i są ci, którzy nie kochają i nic nie chcą. Walce tej błogosławisz, Panie.
 Natchnionych miłością Ty obdarzasz męczeństwem. — Inni piją i jedzą w dumie swojej, a nie wiedzą końca!
 Skończyła się Ofiara święta. — Znów zasłonę kapłan złożył nad puharem Twoim i schodzi z ołtarza.
 „Idźcie, — mówi do nas — dopełnionem jest!“
 I odchodzim, Panie, w nadziei, że kiedyś oglądać Cię będziem w chwale Twojej tam, gdzie bólu ni złudzeń już nie będzie, jedno Ty i Ojciec Twój, i my wszyscy, z Tobą i z Ojcem Twoim połączeni Duchem na wieki wieków — Amen.

──────

MODLITWA
(PRZEBUDZIWSZY SIĘ W NOCY).
────

 O tej godzinie przesuwają się Duchy umarłych i cierpią żyjący — ci, którzy nieszczęśliwi, którzy wspominają przeszłość, a nie mają przyszłości!
 O Boże, daj pokój Swój tym wszystkim, którzy się męczą o tej godzinie!
 Oni nie mogą zasnąć, jako ja, Panie. — Cicho wokoło nich i pusto, jak wokoło mnie, Panie!
 Czarne widma ich duszę rozdzierają. — To, co było, staje nazad w ich oczach i jest przed niemi — a czują jednak — że samotnemi zostali — że siebie i innych goryczą opasali!
 Ale w tych sercach skazanych nie to, że sami cierpią, jest męką, ale to, że inni może w tej chwili plączą niesłyszani, dalecy, bez ratunku, bez nadziei.  Oto męka mąk, oto ich wieczne konanie, o Boże!
 Jakkolwiek oni to sprawili niepamiętni, niewstrzymani, ślepi, daruj im, o Panie!
[ 128 ] O Ojcze, Ojcze, słuchaj głosu bezsenności mojej! — Teraz wśród tylu sennych ja jedna żyjąca, myśląca, cierpiąca, sam na sam z Tobą, korzę się przed potęgą Twoją i wzywam miłosierdzia Twego!
 O Panie, nie mam komu się pożalić, na łonie czyjem oprzeć głowy mojej — wymarli ci, których kochałam.
 Ty jeden, Ty jeden tylko znasz mnie i słyszysz mnie!
 A więc w Twojej nieskończoności niechaj będzie biedne serce moje — wpuść, Panie, myśl Twoją do Królestwa Twego — sierotę przyjm, co płacze u progów Twoich.
 A znośniej potem będzie ciału temu!
 Jakże cicho i posępnie! Czyż wiele dusz na ziemi w taki sposób cierpi w tej samej chwili?
 Słuchajcie mnie, wy, siostry moje, wy, nieznane czy znane, wy, podobne mi przez ból: połączcie się ze mną, by ubłagać Pana!
 Razem wśród szczęśliwych i uśpionych wznieśmy nasz Hymn samotny ku niemu — oby ten dźwięk rozdartych serc przebił cienie nocy — oby ta modlitwa spotkała gdzie w przestrzeniach skrzydło anielskie, coby ją zaniosło do Pana!
 Daj mi zasnąć na podobieństwo braci moich! — I innym, co przechadzają się w tej chwili w milczeniu rozpaczy, co stali się żyjącymi grobami, co nie mają przytułku przed własnemi myślami, daj na chwilę wytchnąć, ochłonąć w miłosierdziu Twojem!
 Proszę Cię za niemi, Panie, i za sobą!
 Ach! są straszne chwile, Panie, za silne na stworzenia Twoje! — Zdaje im się wtedy, że wszystko wymarło w ich duszach — że nadziei niema nigdzie, nigdzie, Panie!
 Wtedy wstają wśród nocy i błądzą — szczęśliwi jeszcze, kiedy im łza do ócz przyjdzie, kiedy kamień [ 129 ]serca się roztopi. — Ale ci, którzy zestarzeli się boleścią, płakać już nie mogą. — Im wiecznie ciężko.
 Wtedy wstają w nocy i błądzą — po czarnych ścieżkach, po gruzach ich długie przechadzki.
 Księżyc już ich razi światłem swojem — nie usiądą nigdzie, bo nigdzie nie mogą spocząć.
 Przed zamkniętymi kościołmi Twymi przechodząc, znak krzyża, kreślą w marnem powietrzu i idą dalej.
 Myśli ich wraz z niemi.
 A myśli ich jako tęskne dźwięki, jako wiry burzliwe, jako piasek wrzący pustyni.
 Ptaki nocne, oplecione szumami wichrów, gonią za niemi; z sitowia bagien, z pod gałęzi cyprysów, z nad piołunu dolin wznoszą się głosy, co im wspominają przeszłość, co im wróżą nieszczęście.
 Wrócić by chcieli tam, gdzie byli kiedyś.
 O Panie, ześlij im Anioła Stróża!
 Czyż nie zlitujesz się? czyż dziecię nie wyprosi u Ojca chwili odpoczynku? Czy nie każesz cieniom nocy, by ich otuliły dokoła?
 Ty dobry i święty — Ty czujesz każdą boleść stworzeń Twoich, ale i Ty sam nie cierpisz, bo wiesz, o Panie, żeś ich zbawił na wieki.
 Proszę Cię za niemi i za sobą, Panie!
 Daj im pokój ducha, i mnie, Panie!
 Ubłogosław ich i mnie, Panie! — Daj im i mnie zasnąć na chwilę, nim przyjdzie godzina snu wiecznego mi ziemi, a życia wiecznego w Tobie!


────────




[ 130 ]
WANDA.
(FRAGMENT).
────────

 Wanda leży w naszej ziemi,
bo nie chciała Niemca.

PIERWSZA CZĘŚĆ.
I.
Sala w zaniku Rytygiera — przy pochodniach siedzą rycerze u stołu. Jeden Rytygier tylko leży. Biskup na prawicy Rytygiera. Wokoło koniuszowie, giermki, minstrele.
RYTYGIER.

 Przynieś mi czaszkę Hakona, oprawną w stal, złoto i miedź, pić z niej będę dzisiaj zdrowie twoje, święty Biskupie, zawdzięczając ci, żeś raczył zamek ten nawiedzić i zasiąść do naszej biesiady! Kto z was tymczasem uderzy w struny? Kto opowie zgon siostry mojej i, jakom wgniótł w piasek, zagrzebał pod kopcem trupów ciało wroga Hakona?... Do barty! do barty!

(Wstają rycerze).
PIERWSZY RYCERZ.

 Ja.

DRUGI RYCERZ.

 Nie ty, nie ty. Ja, książę!

HAGEN.
 Ja byłem przy boku twoim tej nocy. Obryzg krwi z piersi Hakona oczy mi zaćmił, kiedyś uderzał! [ 131 ]
RYTYGIER.

 Prawdę mówisz, Hagenie, głos twój mnie miłym będzie; podajcie mu harfę!

(Przynosi giermek czaszkę).
Zdrowie, ojcze Biskupie!

Zdrowie Kościoła, Cesarza i Rzymu!

BISKUP.

 Amen.

HAGEN.

 Trzej posłowie króla Danów[79], chytrego jak morze, stanęli w progach wodza mężów — ojca Rytygiera i pięknej Gudruny. „Hakon, pan wysp i morskich wybrzeży, słyszał — rzekli — o czarnobrewej Gudrunie. Ona śliczna nad ślicznemi — on zamożny nad zamożnymi. Oto kosztowne, bursztynowe przynosim jej dary; niech dziewica dom opuści, niechaj pójdzie za nami, swatami!“ Król przyjął ich mile, trzy dni jedli i pili razem, a czwartego powierzył im córkę.
 Hakon, czekając na oblubienicę, przechadzał się po żwirze morskiego brzegu, a gdy ze statku wysiadła, on rzekł do niej wśród syczących wiatrów: „Gudruno, powiedz mi, gdzie leży sławny skarb ojca twego i brata, potem będziesz żoną Hakona!“ Lecz dziewica spojrzała nań z pogardą: „Królu wiarołomny, prędzej morze wypowie ci przepaści swoje. Jam córka Sigmunda, wodza bohatyrów!“
 Zatoczył się Hakon wściekłym zdjęty gniewem: „Każę cię związać i rzucić pod kopyta klaczy dzikich na dziedzińcu pałacu mojego!“ A ona mu rzekła: „Stary!“
 Król odszedł i zgromadził srogich wojowników, potem stanął z nimi na krużganku — związana Gurdruna u stóp ich leżała.
[ 132 ] Przybiegły trzy klacze, jak trzy wichry morskie, i stanęły, zadrżały, zdeptać jej nie mogły — ona tak piękną była!
 Król trzem posłom wsiąść każę, posłom, co przywiedli Gndrunę — pierwszy skoczył oklep sławny jeździec Eryk, drugi za nim rudobrody Hargaz i trzeci ponury Levenskiold[80] o długim dzirycie.
 Znów od bram dziedzińca puścili się razem i przybiegli, jak trzy wichry morskie, i przeszli, tratując po śnieżnej Gudrunie.
 Wszyscy, co tam stali, wrzasnęli, śmiejąc się z ojca i brata Gudruny, a u stóp Hakona kałuża krwi była i kosy rozplecione pływały w niej czarne.

CHÓR.

 O biedna, biedna!

RYTYGIER.

 Zemszczona. Dalej, Hagenie!

HAGEN.

 Zorza północna buchała po niebie, kiedyśmy na lodzie siadali w milczeniu. Dwudziestu nas było i koń Rytygiera był z nami, koń Snafner, czarny cały, z nastrzępioną grzywą, z iskrzącym u siodła toporem. Trzy słońca i trzy księżyce chmurami powlekła nam burza, ale wicher nam sprzyjał i wył w stronę Hakona, jak psy dniem przed śmiercią pana. Rankiem dnia czwartego wyspa Danów ukazała się nam!
 Przed blizkim brzegiem nie dotrzymał na pokładzie pan wasalów, Rytygier o niechybnem cięciu. Skoczył na konia i konia rzucił z sobą w fale, my wszyscy za nim, stąd, zowąd, wokoło płyniem, wytężając ramiona i podnosząc karki — okręt nasz za nami rozbijają skały!
 Hakon w pałacu, otoczon rycerstwem, pił i szydził z zabitej Gudruny. Usłyszał tętent Snafnera, pił dalej i rzekł: „Szczęśliwym, szczęśliwym. Dziś [ 133 ]książe Rytygier przybywa mi w goście; spętam go łuku cięciwą i strącę w podziemne lochy wężom na pokarm.“
 W pałacu walą się stoły, palą się kobierce, puhary toczą się we krwi, z jękiem bohaterów odlatują dusze. Rytygier, syn Sigmunda, woła: „Szczęśliwym, szczęśliwym, Hakonie, bo dłonie ci obie uciąłem i rzucam w ogień twój domowy; szczęśliwym, że teraz mieczom długim przebijam ci piersi, a tobie, Eryku, niech służy ta strzała, tobie, Lovenskiold, puginał mój w sercu zostawiam na wieki — Hargaz, deptam po tobie na pamiątkę Gudruny!“
 I na stosach ciał, na gruzach i zgliszczach, przy bladem księżycu dzieliliśmy łupy. Rytygier nam wszystkie odstąpił. Wziął tylko sobie głowę króla Hakona i wrócił do domu.

CHÓR.

 Niech żyje Rytygier, pan śmiertelnego cięcia!

RYTYGIER.

 Dzięki wam, moi. Teraz, Hagenie, odwilż usta w czarze pośmiertnej wroga i ten łańcuch zloty schwyć w powietrzu!

(Rzuca mu łańcuch).

 Co za chrapliwe dźwięki — czy słyszycie?

HAGEN.

 Na takim rogu dąć musi upiór myśliwiec[81], kiedy nocą przelatuje bory.

(Wchodzi wódz straży).
RYTYGIER.

 Co słychać?

WÓDZ STRAŻY.

 Rycerz nieznajomy stoi u bramy zamkowej z nielicznym pocztem, o ile się nam wydało przy świetle latarni, — na hełmie smok obrzydliwy a twarz jego [ 134 ]z za przyłbicy pali się węglami dwoma. Czy go wpuścić, książę i panie mój?

RYTYGIER.

 Niech wejdzie, niech zasiędzie do biesiady mężów.

(Wódz straży wychodzi).
BISKUP.

 Zważ, synu, noc bardzo czarna, w takowych nocach nieraz warowne zamki widziałem zdobywane zdradą — a wiem, że w tych okolicach teraz błąka się pełno dzikich barbarzyńców, nieochrzconych Lachów. Strzeżcie się zdrady!

RYTYGIER.

 Nie lękam się nikogo.

BISKUP.

 I ja też prócz Jezusa Chrystusa nie lękam się nikogo. Radę tylko roztropną ci dałem.

CHÓR.

 Niechaj lis się zjawi, tu jest lwów czterdziestu!

(Każdy rycerz dobywa puginału i kładzie go na stole).
BISKUP (dobywając puginału z pod szaty i kładąc go na stole).

 Amen.

(Hamder wchodzi).
RYTYGIER.

 Czyś chrześcijanin, czyś poganin?

HAMDER.

 Wyznaję Chrystusa.

RYTYGIER.

 Jakiegoż rodu witam w tobie gościa? Nie wiem, na jakiem posadzić cię miejscu.

HAMDER.
 Na miejscu bohatyrów, a ród mój książęcy. [ 135 ]
HAMDER.

 Imię?

RYTYGIER.

Hamder, od dni już wielu, nie wiem, na jak długo jeszcze.

RYTYGIER.

 A twarz twoja?

HAMDER (podnosząc przyłbicę).

 Masz ją!

CHÓR.

 Jezus, Marya!

RYTYGIER.

 Siadaj przy mnie! Wina, miodu, mięsiwa! Przynieść roztruhan ojca mojego — choćbyś był złym duchem, ścisnę ci rękę.

HAMDER.

 Spróbuj, czyja silniejsza!

RYTYGIER.

 Bramy zamków, kute żelazem, pękają, kiedy w nie uderzę. Ha! i od twojej dłoni wylecą — spróbujmy raz jeszcze!

HAMDER.

 A co?

RYTYGIER.

 Równi jesteśmy. Pierwszy raz śmiertelny człowiek dotrzymał mi w sile. Od tej chwili tyś bratem moim!

HAMDER.

Zgoda, bo oddawna tej chwili pragnąłem. Tak! Pragnąłem jej, od kiedy chwała twoich przewalczonych bojów opadła mnie zewsząd. Szczęśliwy Rytygierze! Gdziekolwiek szedłem, mówili o tobie pany, niewiasty, śpiewaki, rycerze, a dziś, gdym stanął u mostu zwodzonego, nim zatrąbiłem, doszły mnie [ 136 ]odgłosy wrzawy zamkowej — wszak wy śpiewali o czarnobrewej Gudrunie?

RYTYGIER.

 Poznałeś pieśń — czyś kiedy pierwej ją słyszał?

HAMDER.

 O! wiele pieśni słyszałem i rozmów wiele. Włosy od nich mi nie pobielały, ale za to twarz mi wyschła, jak u tych, co nasłuchali się przez życie całe, a teraz nic już nie słyszą!
 Wszak prawda, lica moje podobne do czaszki, z której pijesz? Ale ja nie Hakon, ja brat, ja przyjaciel Rytygiera.

RYTYGIER.

 Owszem, ja twarz twoją lubię; taką mieli niegdyś w Walhalli[82] towarzysze Odyna. Zostań w zamku moim, Hamderze! Będziemy razem ścigać niedźwiedzie na łowach, razem chrzcić pogan, lub dumne bić chrześcijańskie pany.

HAMDER.

 Zgoda! O, znam nieprzejrzane morza traw i zbóż i bory, głucho szumiące, wielkie bory sosien. Tam przechadzają się tury i żubry koło świątyń bogów starych, a na równinach lud czeka objawienia bohatyrów, by się im poddać.
 Szlachetne rycerze! Widzę migi, słyszę szepty wasze, ale ja na pozór tylko chudy, niezdrowy, umarły; kiedy przyjdzie pora, poznacie mnie lepiej — waszemu panu zwycięstwo i sławę, wam skarby i hoże dziewoje rozdam może kiedyś. I wy też na harfie wtedy zabrząkniecie o mnie.

 A Tobie, księże Biskupie, tysiąc karków nagnę do chrzcielnicy. Będziesz musiał stanąć ty i kapłani twoi nad rzeką szeroką, bo w kościele nie zmieszczą się przygnane trzody — dary moje! Ja wiem! księże Biskupie, że i ty będziesz mnie kochał. [ 137 ]
RYTYGIER.

 Nieraz śniło mi się o takiej nietkniętej ziemicy. Ten, który mi ją zwiastuje, ze wszystkich u mnie jest najlepszy ludzi. Hamder, zamieńmy się na oręże! Weź miecz Rytygiera! Tę rękojeść wykuł mi Horwat Niger, najsławniejszy złotnik wśród plemion saksońskich, a sześciu wodzów, z koni zwalonych, kopią do ziemi przybitych, dałem mu na nią od piersi łańcuchy.

HAGEN (do Biskupa).

 Taką klingę cudzoziemcowi!

HAMDER.
 Tę szablę sam Papież błogosławił w Rzymie niech ci służy, bracie!
BISKUP.

 Wracasz z Rzymu?

RYTYGIER.

 Byłeś w Rzymie?

HAMDER.

 Gdzież ja nie byłem? Mowy wszystkich ludów drzemią w głowie mojej; kiedy mi potrzeba, budzę jaką z nich. Naprzemian lądy i wody schodziły mi z drogi, jak znużone straże. Ja jeden szedłem nieznużony dalej. Ile barw na niebie dzieli jasność południa od ciemności nocy, tyle barw na ciałach ludzkich widziałem i znałem wreszcie takich, którzy jak noc czarni.

RYTYGIER.

 Wina, wina jeszcze! Bierz, gościu mój, pij, jedz i opowiadaj dzieje dni twoich, bo kiedy mówisz, rozwidnia mi się w oczach!

CHÓR.
 O, mów, prosimy cię, gościu, niech noc przeleci na słowach twoich! [ 138 ]
HAMDER.

 Noc — nie, o, nie, połowa nocy do mnie należy, rycerze. Ślubem strasznym związałem się niegdyś i sam jeden być muszę, kiedy gwiazdom na niebie mdło być zaczyna. Ale jeszcze czas, jeszcze mówić mogę — kiedy umilknę, wyjdziecie wszyscy, a ja modlić się zacznę. Czy obiecujecie?

RYTYGIER.

 Co tylko zażądasz, czynić będą w zamku moim.

HAMDER.

 Dzięki ci, królewski Rytygierze. Teraz, przyjaciele, powiedzcie mi, skąd zacząć? W pamięci mojej zmartwychwstają widziane strony, oglądane twarze, stoczone walki, i cisną się tłumem, jak w dzień sądu umarli. Kogoż zatrzymam? Któremuż z nich ścisnę skrzepłą rękę? Oni przechodzą, mijają — a wy chcecie powieści. Ah, dajcie mi harfę!

CHÓR.

 Nie spojrzał, tknął tylko, a rozpłakały się struny.

HAMDER.

 Na smutną pieśń się zanosi — spróbuję losu raz jeszcze.

CHÓR.

 Teraz jak gdyby przekleństwo zagrzmiało.

HAMDER.

 Czy to ty się prosisz, jęcząc pod mojemi palcami, okrutna Marzanno[83], śmiertelnemi uwieńczona maki, lub ty może, Łado[84], strojna w róże głogów, ty, co sypiesz na synów Lecha błędne ogniki miłości? Daremno, daremno. Jak gwiazdy nocy letniej, tak wy opadnięcie z niebios. I nie kto inny was strąci, jedno syn wasz, jedno smutny wygnaniec.
[ 139 ] Słuchajcie, rycerze! Teraz wam ziemię wskażę obiecaną, rumianą jagodę, byście ją zgnietli żelaznemi stopy.
 Kraków, gród był wielki nad brzegami wartkiej i czystej Bogini! Polany czczą ją pod Wisły imieniem — nie jeden z was dotarł aż tam, gdzie ona ginie w morzu, jak dusza w wieczności.

CHÓR.

 Polany, pogany! Jest u nas ogień i żelazo dla nich!

HAMDER.

 Tam Krakus, ojciec ludu, król Polan, dwóch miał synów z żony Świetlany i czarnobrewą jedną, wyrosłą wśród białogłowych rówiennic, jak jodła nad blademi brzozy — urodziwą, hardą, w brzęku cięciw zakochaną Wandę!
 Starszym był mu Ziemowit, młodszym Leszko synem, oba w potężnych wyuczeni czarach, jak przystało na synów książęcego rodu: ale każdy z nich inną w gwiazdach przyszłość czytał ludowi swojemu. Ziemowit Boga Chrystusa widział cień już nadchodzący, Leszko kłaniał się bałwanom wraz z siostrą Wandą i z gniewu tupał lekkiemi nogami na wspomnienie Niemców.
 Stąd waśń między braćmi się wszczęła. Ziemowit był orłem, co odrazu gromi i zatapia szpony, potem znówu w pokoju kładzie się na błękitach — takim był, nim go długie przerobiły lata. Leszko nie ufał tyle swej śnieżnej prawicy i wlókł się cichym krokiem nakształt lisa, co uchodzi z kniei, gdyby lis zdołał być i żmiją razem.
 Wtem lud jął uciekać — tysiące zbladły, jako jeden blednie. Padali wokoło króla, wołając: „Ratuj nas, ojcze!“ a skąd biegli, od strony zachodu, ciągnął nad wzgórzami smok, jak burza czarny, w paszczy trzymając ludzkie i bydlęce ciała za włosy i rogi, [ 140 ]potem zapadł, grzmiąc łuskami skrzydeł, i legł nad rzeką w jaskini.
 Lecz kiedy noc nadeszła, wzbił się na nowo w powietrze, naprzemian wił się z góry na dół i, podbiwszy się, krążył w górze. Księżyc raz znika, to znów błyśnie z poza jego kłębów, a pożartych niedojadłe kości spadają na głowę żyjącym. Tętniące stada koni wlatują do ogrodu. Trzody walą się i ryczą Król milczał i siedział jeden niewzruszony wśród tłumów. Nad rankiem powstał Ziemowit i rzekł: „Jutro o świcie tak, jak dzisiaj, potwór zaśnie w nadwiślańskiej pieczarze. Ojcze, by lud zbawić, ja tam pójdę sam.“ I lud usłyszał i krzyknął: „Za to kiedyś będziesz królem naszym.“ I powstał Krakus i bogom ofiarę w świątyni zapalił — a Ziemowit wierne psy zwołał i drażnił i głodził dzień cały — sześć oszczepów wziął i obosieczny miecz — a matka, drąc włosy, żegnała go z płaczem.

RYTYGIER.

 Chwała lechickiemu Ziemowitowi — on był bohatyrem!

CHÓR.

 On był bohatyrem!

HAMDER.

 On był młody i nadludzkiej siły — on poszedł on miał za to zostać królem kiedyś — a rankiem otoczyły go wyziewy i szedł w mgle, lud zostawiwszy na wzgórzach.
 I rzuciły się psy do pieczary. On chwilę stał jeszcze u wnijścia, lecz kiedy nie usłyszał ni szczekania ni skomlenia, sam wstąpił, w obu dłoniach trzęsąc śmiertelne żelaza. On był pewnym zwycięstwa — on miał królem zostać!
 Przekleństwo! Koło smoka bez życia pokładły się brytany i liżą ręce młodszego brata. On z jasną [ 141 ]lampą w dłoni siedzi na grzbiecie potwora i śmieje się zwolna, posępnie, zwycięsko. Lecz krwi nigdzie nie widać i broni żadnej niema w ręku jego.
 Ziemowit struchlał pierwszy raz w życiu. Leszko róg do ust przyłożył — mgła w tej chwili pęknie, słońce wschodzące hańbę Bohatyra oświeci. Lud zewsząd zbiega się wołając: „Niech żyje Ziemowit!“ a Leszko, stanąwszy na trupie: „Ja — krzyczy — ja zabiłem!“ i zabrzękły pod jego stopy martwych skrzydeł łuski.
 Potem prawi dalej: „Sztuką, bogom tylko znaną, ognistemi skórę byka wypchałem jadami. Smok połknął drzemiące płomienie — chodźcie, dotknijcie się, on się już nie ruszy!“ A motłoch zawołał: „Tyś lud zbawił, ty będziesz królem naszym!“ i porywają go i hucząc, niosą przed starszego ojca, a inni, padłszy na ziemię, czczą go, jak Boga. Oh śmiał się przedłużonem echem.
 Ziemowit sam jeden został wśród psów skowyczących, potem porwał się, jak błyskawica. Gwizdnął oszczep i u stóp Krakusa wwiercił się w Leszkowe serce. Ojciec, rozdzierając szaty, przeklął starszego syna i każe go chwytać. Lecz Ziemowit tłum rozpierał na prawo i lewo, broniąc się, mordował ludzi, aż wszedł w gaje, poświęcone bogom. Tam go już ścigać nie śmieli Polanie.

CHÓR.

 Czemu nie kończysz? czemu jedną po drugiej zrywasz struny harfy?

HAMDER.
 Skończyłem — wam się reszty domyśleć, wam siąść na koń i lecieć. Ziemowit, ten, coby was odparł, daleko gdzieś na wygnaniu. Starego Krakusa w popielnicy spoczywają prochy — niewiasta dziś panuje Polanom, siostra Leszka, Wanda! a więc... [ 142 ]
HAGEN.

 Zważaj, księże Biskupie, na tego człowieka!

BISKUP.

 Nie spuszczam go z oka.

RYTYGIER.

 Bracie, pokrzep siły!

CHÓR.

 Zrzuć pancerz, nadgardlnik[85] rozerwij żelazny!

HAMDER.

 Nic mi nie jest, nic — jedno nadchodzi godzina modlitwy. — Dotrzymajcie przyrzeczenia, wstańcie i odejdźcie!

RYTYGIER.

 Lennicy, skończona biesiada! Do jutra!

CHÓR.

 Dobrej nocy, gościu!

(Wychodzą).
RYTYGIER.

 Oprzyj się na mnie, ledwo ustać możesz!

HAMDER.

 Precz — precz! nic mnie nie jest — mnie tak zawsze w tym dniu, o tej porze. Ha! ranek się zbliża i na bladych chmurach ciągnie nieprzyjaciel mój.

BISKUP.

 Krzyż ten z relikwiami weź w ręce, człowiecze!

HAMDER.

 I ty także się ociągasz? precz, precz ode mnie!

RYTYGIER.
 Twoja ręka, przed chwilą żelazna, teraz jak wosk topnieje zimnym potem w mojej! [ 143 ]
HAMDER.

 Daj, coś obiecał — daj mi spokój mój!

BISKUP.

 Palec Boży na czole twojem pisze słowo zatracenia. Tyś brata zabił! Tyś Ziemowit książę!

HAMDER.

 Może myślisz, żeś mnie zdruzgotał tem słowem, może myślisz, żeś pierwszy mi je powiedział na ziemi?! — Śmieję się z ciebie, księże!

(Pada na siedzenie Rytygiera).
Dniem i nocą to
samo powtarzały mi wiatry — milczenie głuchych pustyń wołało na mnie: „Bratobójca!“ i człowiek każden wyczytał to na licu mojem, a nic dotąd nie zdołało duszy z pod pancerza mi wyrwać. Ja miałem być i ja będę królem!
GŁOS.

 Nigdy, nigdy, nigdy!

BISKUP.

 Czyś ty przemówił, ojcze Biskupie?

BISKUP.

 Przez Imię Boga wcielonego — to nie ja.

HAMDER.

 Uciekajcie!

(Porywa się).

 Gdzie miecz, gdzie włócznia moja, zdrajcy?

BISKUP.

 Co ty widzisz? na kogo się zamierzasz? — Weź go za drugą rękę, ojcze Biskupie!

GŁOS.
 Czemuś mnie strącił tak młodym do piekła? o bracie! o bracie! [ 144 ]
RYTYGIER.

 Teraz ja ciebie wyzywani, Duchu! i spróbuj się ze mną!

HAMDER.

 Dajcie mi go przebić!

GŁOS.

 Dni twoje policzone.

HAMDER.

 Niecierpiany na ziemi i w grobie, poco mnie trapisz? Kto cię otoczył płomieniem i ranę, którąm ci zadał, tak świeżą po latach tyłu zostawił na piersiach?
 Ty, coś miecza nic dźwigał nigdy, ręce tylko śnieżne mył w krwi ofiar na ołtarzu Marzanny, tyś chciał królem zostać?! Czyż nie byłem godniejszy od ciebie? Czyżbym ludu mojego nie był wyniósł nad wszystkie postronne plemiona? Wstrząsaj głową, groź rękoma — nie lękam się ciebie! Tyś mnie wypchnął na bezdroża świata, rzuciłeś mnie w objęcia Niemców i krzyż niemiecki zatknę na bałwanach, któreś ty tak kochał niegdyś! Oh! przeklinam ciebie precz stąd — precz! — mija twoja godzina — precz!

GŁOS.

 Za rok o tej samej godzinie będę przy tobie!

HAMDER.

 Rozstąpcie się!

(Odpycha Rytygiera Biskupa).
RYTYGIER.

 Znów mi silą dorównałeś, książę!

HAMDER (zrzucając pancerz).

 Bo jutrzenka świta, bo jej rumiane promienie, spadły na pierś moją. Witaj mi światło, w którem od lat dziesięciu po tej nocnej męczarni znowu piję [ 145 ]życie! Jak dobrze oddychać świeżem powietrzem! jak dobrze z piekła się wydzierać i wracać na ziemię!

BISKUP.

 Zniż czoło i módlmy się razem!

HAMDER.

 Nie — ku słońcu wschodzącemu wzniesioną trzymać muszę głowę — nie — my tylko Polanów chrzcić będziemy razem. O księże, ja wracam z Rzymu, w Lateranu[86] kościele Papież słuchał spowiedzi mojej. — Cóż ty możesz po nim?

BISKUP.

 Jakąż ci Ojciec święty pokutę naznaczył?

HAMDER.

 Przybyłem do was, bym jej dopełnił. On mi kazał nie spocząć, aż dziesięciu tobie podobnych osadzę na Lechitów ziemi. Lecz teraz może opuścisz mnie, książę — ściganemu przez nadziemskie potęgi cofniesz dane imię brata?

RYTYGIER.

 Sam cofnij, coś wyrzekl, lub dobądź miecza, boś pierwszy na ziemi zwątpił o sławie Rytygiera — przez duszę Gudruny! gdybym ci wprzódy nie ślubował przyjaźni, terazbym cię do piersi przycisnął z sił wszystkich.
 Przez starego Odyna! widziałem bohatyrów, alem nigdy nie spotkał równego tobie — oni umieli tylko śmiertelnym ludziom kroku dotrzymać! przez wszystkich świętych! sam koronę włożę ci na czoło wśród miasta Krakowa.

HAMDER.
 Nie skłamały języki ludzi. — Jakim cię słyszałem, takim jesteś, Rytygierze. Każ więc flagi wojny z wież zamku rozpuścić — niech się zbiorą lennicy i poddani twoi! [ 146 ]
RYTYGIER.

 Jutro puścim się w pole.

BISKUP.

 Książęta, niech pomiędzy waszemi skwapliwemi rady zostanie dość miejsca dla głosu mojego!

HAMDER.

 Czego żądasz?

BISKUP.

 Posłuszeństwa Kościołowi.

RYTYGIER.

 Co znaczą te słowa?

BISKUP.

 Książęta, odebrałem zlecenia papieskie i cesarskie względem bałwochwalców.

RYTYGIER.

 Cóż dalej?

BISKUP.

 Dobrze i roztropnie mówił gość twój, kiedy ci radził zgromadzić lenników. Wybierzemy się z licznem i świetnem rycerstwem, ale przybywszy do pogan, stańmy obozem i zacznijmy od słów łagodnych. Jeśli odrzucą nasze przełożenia, wtedy dopiero miecz twój świecki dokona wyroku Matki Duchownej.

HAMDER.

 Marna strata czasu, księże Biskupie! Bo któryż lud wam się poddał, waszą rozczulon wymową?

 By starych bogów wydrzeć z serca ludzi, trzeba tych serc tysiące przeorać bojów lemieszem. Czy pamiętasz Saksonów? O Witykindzie[87] czyś zapomniał, ojcze? Ale dwa, trzy dni odstąpić możemy obrzędom Kościoła rzymskiego. Po tych dniach kilku, tak pewno, jak, że to słońce świeci, tak pewno, jak, że mnie losy przeklęły, przysięgnę, że nam wojnę wypowiedzą pogany. Znam Lechitów! [ 147 ]
RYTYGIER.

 Ułóż się z Biskupem!
 Wojna mnie pali — wojnę czuję w powietrzu — w uszach mi się przemykają chrzęsty — boskie chrzęsty bitew.

(Zdejmuje róg z muru i znak daje).
HAMDER.

 Przystaję, Ojcze Biskupie — pamiętaj, żeś mi dłużny teraz!

(Wpadają rycerze).
RYTYGIER.

 Ten człowiek, to Ziemowit, syn Krakusa — kto mi służy i lęka się mnie, niech mu służy i lęka się jego! Ślubowałem Bogu i sobie: wydarte państwo mu przywrócić. Jutro pod noc zamek opuścimy.
 Teraz uczcijcie króla Polanów, a potem za mną do wieży północnej po nietknięte zbroje!

CHÓR.

Niech wyskoczą z naszych pochew ostrza,
Jak błyskawice lecące do burzy,
Wszystkie, jak piorun, co pada w jezioro,
Niech po rękojeść w morzu krwi utoną!
Szczęścia i chwały życzymy ci, Królu.

HAMDER.

 Oh! po długich latach przywitali mnie nareszcie króla imieniem. Naprzód, naprzód, rycerze!


────────




[ 148 ]
II.
Kopiec graniczny — po jednej stronie szopa, w jej głębi ołtarz, przed ołtarzem kapłani i rycerze. Biskup w ornacie na stopniach. Naokoło szopy zbrojni Niemcy, konno i pieszo — po drugiej stronie równina i wzgórza, okryte ludem — z boku las sosnowy.
BISKUP.

 Introibo ad altare Dei.

CHÓR NIEMCÓW.

 Ad Deum, qui laetificat iuventutem meam.

PIERWSZY Z LUDU.
 Jakże dobra ziemia stęknęła od ich żelaznych, padających kolan!
DRUGI.

 Druhu, cóż to za człowiek przybity do krzyża w chmurze tak wonnego dymu, że aż tu go słychać?

PIERWSZY.

 A toć Bóg ich być musi fałszywy, niemiecki.

INNY.

 Mówcie lepiej, gospodarze, poco nas zwołały, gdyby na żertwę[88] jaką, wojewody nasze!

PIERWSZY.

 A Strzeżka zapytaj, alboć my wiemy?

GÓRAL.

 Ja wam powiem — cudzoziemcy rozhowor[89] chcą mieć z niemi — oto właśnie idę z boru, a w gęstwinie, pasując się z gałęziami, w prawo i w lewo machałem toporem. Wtem, gdy ciąłem z sił wszystkich, ujrzałem jedną razą tam daleko, daleko, na karczach [ 149 ]spalonych siedzące wojewody, a pośrodku nich stała królowa w białych szatach, Wanda.

KILKA GŁOSÓW.

 Wanda tak blizko?

GÓRAL.

 Ona sama, przez ogniany i wiatrany[90]! znamci ją dobrze — przecież już jeden syn mojego wojewody zapatrzył się na nią i odtąd skacze i śpiewa, jakby mu słonko w sam upał żniw czaszkę przepaliło — a drugi, Hardymir, dzielny wódz nasz, znać tego samego pragnie, bo i teraz jeszcze przechodząc spojrzę, aż tu on siedzi, cały ku niej podany, z wytężonemi oczyma, z wyciągniętą szyją. Nie mówię, gdyby przynajmniej twarz jej mógł był widzieć — ale nie — bo ona pod długą zasłoną się kryła i głos jej tylko z daleka powiewał.

INNY Z LUDU.

 Mało ludzi twarz jej oglądało.

BISKUP.

 Dominus vobiscum.

CHÓR RYCERZY.

 Et cum spiritu tuo!

(Rytyger i Hamder z spuszczonemi przyłbicami wychodzą z szopy).
RYTYGIER.

 Niecierpliwość na czarny węgiel spali krew moją — tyś taki spokojny ,Hamderze?

HAMDER.
 Skończyło się długie tułactwo, stoję wobec ludu mego. Kiedy koronę włożę na skronie, jak ptak lekkim się stanę; a gdyby wprzódy śmierć, gdyby... to jeszcze lekszym, bracie. Zatem dobrze mi jest. [ 150 ]
RYTYGIER.

 Jak się ruszają tysiące i ciekawie spoglądają na nas! Jak myślisz? Czyżbym takich kos dwadzieścia od razu nie skruszył cięciem długiego miecza na odlew?

HAMDER.

 Wzrostem i rynsztunkiem przenosimy ich, ale zważ na ich gibkie ciała, na ogień, co im pryska z oczu! Oni umieją rozbiedz się i skupić nazad, pod konia się rzucić i rozkrajać mu wnętrzności, kamieniem wybić oko jeźdźca, toporem, którym na wyżynach mordują niedźwiedzi, głowę rycerzowi zdjąć z karku, lub najchyższego rumaka zbić z nóg wszystkich czterech. Rozpędzisz ich pod wieczór, a o świcie nazajutrz, nucąc pieśń zasiewu lub dożynków, oni ci wrócą do boju!

RYTYGIER.

 Tem lepiej, bo po łatwych zwycięstwach niema czem zbudzić zaspanych strun harfy. Patrz! Oto mi rysy, jakby z nieba wzięte - to jakiś bohatyr być musi, orzeł takiemi w słońce spoziera oczyma. Czemuż żadnej broni nie nosi? wszyscy się rozstępują i kłaniają - on zwiesił głowę, jakby szyszak[91] mu ciężał, a tylko włosy jasne spływają mu na barki. Czyż to wódz jaki?

HAMDER.

Urodził się na wodza, ale nim nigdy nie będzie.

LUDGARD.

Ja detynka malenkaja,
Moja nóżka bosenkaja,
Wyneste koladnik[92]!

RYTYGIER.
 Głos smutny z tak ogromnych piersi! Wszyscy odwrócili głowy teraz. [ 151 ]
HAMDER.

 Nie śmią w oczy mu spojrzeć, bo wierzą, że on rozmawia z potężnemi bogi, a on tylko oszalał, urzeknięty Wandy spojrzeniem.

RYTYGIER.

 Jak to? — mów prędko! — on tu się zbliża.

HAMDER.

 Ojciec jego, Żelisław, wojewoda gór, niegdyś Czechy z ludem swoim zrabował i, pyszny z powodzeń, chciał zrzucić Krakusa — mój rodzic zgniótł go u bram Krakowa. Kiedy Wandę obrano, przysłał stary wojewoda starszego syna z hołdem i podarunkami — Ludgard odtąd, jakem słyszał, do gór swoich nie zajrzał ni razu i znikczemniał z rozpaczy, bo się Wanda śmieje z bogini miłości.

RYTYGIER.
 Chciałbym ujrzeć niewiastę, która tak męskie przechyliła czoło. Ha! spętać ją w łańcuchy z bławatów i kazać jej prząść na kądzieli!
LUDGARD.

Ja detynka malenkaja,
Moja nóżka bosenkaja,
Wyneste koladnik!

HAMDER.

 Prosi o upominek.

RYTYGIER (kilka srebrnych pierścieni kolczugi[93] ucina sztyletem).

 Masz, niebożę!

LUDGARD.

 Znam was.

HAMDER.

 Mnie?

LUDGARD.
 Obu was widziałem. [ 152 ]
RYTYGIER.

 Gdzie?

LUDGARD.

 Na kolanach u boga Pogwizda[94], nim przyleciał powiew z dolnych jarów i zaniósł was na ziemię, gdyby ziaren dwoje — wtedy i mnie lepiej działo się, niż teraz. Lecz nie troszczcie się! — wkrótce znów będziemy razem.

HAMDER.

 Gdzie?

LUDGARD.

 Zrzuć rękawicę, a powiem ci przyszłość twoją!

HAMDER.

 A co?

LUDGARD.

 I ten drugi niech da rękę!

RYTYGIER.

 Nuż, przepowiadaj!

LUDGARD.

 Ciebie pierwszego i ciebie drugiego śmierć zawczesna, gdyby sama chciała, minąć nie potrawfi.

RYTYGIER.

 Kawko!

LUDGARD.

 Mój wojewodo, mój kniaziu, jeszcze się tobie coś w naddatku przed zgonem należy.

RYTYGIER.

 Cóż, puszczyku?

LUDGARD.

 Dłoń twoja gorej, jako moja niegdyś. — Szaleństwo!

(Odchodzi).
[ 153 ]
BISKUP.

 Ite,  missa est!

CHÓR RYCERZY.

 Amen.

HAMDER.

 Co tak za nim ciągniesz oczyma? teraz spojrzyj lepiej w tę stronę, bracie! Czy widzisz pomiędzy ostatniemi jałowcami boru tych dwunastu idących powoli a przed każdym ping i dwa woły białe, jak mleko? To wojewody!

RYTYGIER.

 A Wanda, gdzie Wanda?

HAMDER.

 Niema jej dotąd Boże! nic się nie odmienił potężny Żelisław, do dziś dnia tenże sam chód pyszny i twardy, ta Hania czerwona przepaska na białych włosach ale czemuż wiodą go pod ręce? wszak starzec, który idzie przodem ich wszystkich, sam nie prowadzi pługu?

RYTYGIER.

 Młodzieniec jakiś, z kołczanem[95] na plecach i toporem u boku, woły starca pogania.

HAMDER.

 Oślepł, oślepł wojewoda gór, a Hardymirowi oddał oręż dni dawnych. Ah! dobrze się siało, bo wzrok jego byłby się wwiercił pod przyłbicę i poznał rysy moje. Ot! Brzelysław z szramą na czole, co mnie w nocy żegnał na tej samej granicy i ślubował wiernym mi być, jeśli wrócę kiedy. Kołpak[96] Gnieźnieńskiego Barnima, jak dawniej, strusiemi powiewa pióry, zdartemi gdzieś z Niemców.

 Patrz! oto wróg mój, dawny przyjaciel Leszka, z temi bursztynami na piersiach. Sterdza o słodkim glosie, o roztropnych radach. Stań przede mną bracie! [ 154 ]
RYTYGIER.

 Żaden z nich nie patrzy na nas, wszystkich oczy obróciły się ku Biskupowi i kapłanom jego.

(Wojewodowie nadchodzą i każden siada pod kopcem na pługu swoim, miecz wetknąwszy w ziemię).
CHÓR LUDU.

 Witajcie, witajcie, Hospodyny[97] miłe, a jeśli się godzi, prosim was poważnych i mężnych, zapytajcie tych ludzi, poco przybyli i czego żądają?

ŻELISLAW.

 Na to zesłała nas córa Krakusa, miła bogom Wanda, bądźcie spokojni!

HARDYMIR.

 Uciszcie się! Alboż nie widzicie, że starzec, kapiący od złota, wzniósł krzyż oburącz i o posłuchanie prosi?

RYTYGIER.

 Gdyby człowiek jeden, umilkli na równinie, po widnokrąg umilkli na wzgórzach!

HAMDER.

 Jak tysiące, ozwą się od widnokręgu, kiedy Biskup skończy!

BISKUP.

 Męże słowiańskiego plemienia, wybrane wojewody z narodu Polanów, słuchajcie słów moich, jako przystało na was, głośnych między postronnemi z mądrej rady i opatrznej myśli nad ludem waszym!
 Przybyliśmy od zachodu, by wam przynieść dobrą nowinę, by wam opowiedzieć słowo miłości i zbawienia.

ŻELISLAW.

 Starcowi ja, starzec starców narodu mojego, odpowiem. Twarzy twojej widzieć nie mogę, bo od dni [ 155 ]już wielu słońce mi nie weszło i księżyc wiecznym stał się dla mnie nowiem, ale każde drganie głosu twojego rozważam, siedząc w ciemnościach. Jeśli prawdę wyrzeczesz, ktokolwiek jesteś, obsypiem cię najbujniejszymi kłosami z niw polańskich. Lecz jeśli pod lśniącą pajęczyną słow twoich kryje się jama zdrady, biada ci, cudzoziemcze, bo naprzód kalasz siebie samego, i powtóre biada ci, cudzoziemcze, bo mój lud się zemści!

BISKUP.

 Na świadka czystych chęci wzywam Boga, który mnie przysłał, bym wam Imię Jego obwieścił. Wszystko, na coś patrzał dawniej, ziemię, gwiazdy, wody, zwierzęta, nikt inny, jedno Bóg ten jeden stworzył dla chwały swojej i człowieka z prochu ziemi stworzył, a natchnął w jego oblicze dech żywota — nasadził też był Pan Bóg sad rozkoszny w Eden, na wschód słońca, i postawił tam człowieka, któremu przydał niewiastę za wspólniczkę szczęścia; oboje mieli być nieśmiertelni, ale duch kłamstwa i złości, któremu kłaniacie się dotąd pod postacią fałszywych bogów waszych, wczołgał się, przybrawszy kształt węża, do rozkosznych gajów i podmówił niewiastę, by zerwała jabłko z drzewa wiadomości, które Bóg jeść był zakazał — posłuchała i wraz z mężem jedli oboje, a Bóg ich przeklął i ich i dzieci ich śmiertelnemi uczynił.

ŻELISLAW.

 Nasze litościwsze!

BISKUP.

 Nie bluźń, boś zrodzon w niewiadomości prawdy, a my przyszli ci ją objawić!

ŻELISLAW.

 Któryż człowiek na szerokiej ziemi może takie słowo wyrzec do drugiego człowieka? Czy ty [ 156 ]nieśmiertelny? czy nie łakniesz, jak ja, napoju i jadła? czy lata, przechodząc nad twoją głową, nie przyprószyły jej śniegiem?
 Hardy język i czcze myśli twoje — chyba zwiedli mnie towarzysze, kiedy rzekli: „Starzec siwy stoi przed tobą.“ Ty młodym być musisz!

BISKUP.

 Obłąkany! ty mi raczej odpowiedz, czy wiesz, skąd i dokąd idziesz dniem po dniu, jak skrzydłami niesiony do śmierci? kto duszę twoją, której ni płomień stosu spalić, ni skorupa popielnicy[98] zamknąć nie zdoła, sądzi za grobem?

ŻELISŁAW.

 Pamiętam, nieraz, kiedy siedzimy wespół, ja i towarzysze, porą zimową przy dzbanach, opowiadając sobie łowy i boje, otoczeni miłym sercu smolnych łuczyw trzaskiem, a na dworze za drżącemi ściany czarno i wietrzno pamiętam, nieraz wleci ptaszek obumarły w koszulce ze szronu i padnie na stoły, lecz go wraz ciepło i światło ożywią, otrząśnie piórka i, ponad głowami wojowników krążąc, zaśpiewa o wiośnie; potem zmylony, myśląc, że to już wiosna na zawsze, znów wylatuje drugą stroną szopy! Tak ci i człowiek każdy wśród dwóch ciemności kilka dni na ziemi, ocieplonej słońcem, zbożami umajonej, przeżywa, a potem, gdzie znika, tego nikt nie dociekł, tego nikt nie powie.

BISKUP.
 Mylisz się, wojewodo słowiański! — bo Bóg wszechmocy w miłosierdziu swojem zesłał Syna, Jednorodzonego Jezusa Chrystusa, który oblekł się w ciało ludzkie i słowem żywota te ciemności rozgarnął, a potem do Ojca powrócił i króluje w niebiesiech, aż znów zstąpi w dzień ostatni świata, by sądzić nas wszystkich. [ 157 ]
ŻELISŁAW.

 Co ty chcesz wmówić we mnie? Gdyby Jeden był wszystko stworzył i gdyby Syn tego Jednego raz stąpnął na ziemię, czyżby nie była się rozpadła od Wschodu na Zachód? czyżby gwiazdy, jak rój pszczelny, nie były same zleciały zatknąć się w koronie nad Jego czołem? — i dotądbyśmy niebo porysowane widzieli!

BISKUP.

 Na świecie był i świat jest uczynion przezeń, a świat Go nie poznał. I na to był przyszedł, by, wszystkie zbrodnie ludzkie wziąwszy na Siebie, na tym krzyżu skonał. Nie był on królem ni wodzem, on tylko słowem nauczał o chwale Ojca swego, kazał ufać wiarą, spodziewać się nadzieją i kochać miłością — przebaczył wszystkim, byleby w skrusze żałowali za winy swoje. Jeśli pomiędzy wami jest zabójca, darowano mu, gdy uwierzy w Chrystusa — niechaj się nie lęka, niechaj przyjdzie do mnie! Jeśli między wami jest taki, coby ojca lub matki dźwigał przekleństwo, darowano mu będzie, jeśli uwierzy w Chrystusa. Jeśli jest niewiasta cudzołożna, darowano jej, niechaj przystąpi! Jeśli jest pogardzony przez braci za podstęp lub zdradę, niech się zbliży i dotknie się ustami tych nóg, gwoździami przebitych, a odpuszczę jemu i on czystym się stanie i żyć będzie na wieki.

ŻELISŁAW.

 Gdyby znalazł się taki, nimby złożył pocałunek na krzyżu twoim, syn-by go mój, syn ostatni Hardymir, przeszył starą włócznią ojca!

BISKUP.

 Nie tobie jednemu przyniosłem dobrą nowinę, ale wszystkim — nie do ciebie przemawiam, ale do ludu całego — w Imieniu namiestnika Chrystusa [ 158 ]i w imieniu potężnego cesarza Zachodu nową wiarę wam ogłaszam. Kapłanów, którzy mię otaczają, roześlę po kraju waszym, a łaska Boża was przez nich oświeci.

ŻELISŁAW.

 Ni ciebie, ni cesarza, ni Boga twego nie wzywaliśmy nigdy. — Obcy jesteście — Niemcy jesteście. Droga, którąście przybyli, niech was odprowadzi nazad!

BISKUP.

 Ludu się pytam, niech mi lud odpowie!

HARDYMIR (zrywając się).

 Zaraz lud ci odpowie!

STERDZA.

 Stój! — prócz królowej, nikt nie może stanąć na tym kopcu świętym i zapytać się całego ludu.

ŻELISŁAW.

 Zwyczaj ten wzięliśmy od przodków. Synu, prawdę rzekł wojewoda.

HARDYMTR.

 Królowa czeka na nas w borze — zatem wązkie te smugi przebiegnę i opowiem jej, co się na równinie stało.

CHÓR LUDU.

 Śpieszaj, Hardymirze, synu gór, lotny orle skał!

BISKUP.

 Tymczasem klęknijcie koło mnie, kapłani! — proście Ducha świętego za temi tysiącami!

HAMDER (do Rytygiera).
 Teraz blizka już wojny godzina! [ 159 ]
LUDGARD (śpiewa pomiędzy ludem).

O tym Bogu, co na krzyżu, krótkie słowo powiem wam.
Czy widzicie, jak się męczy?
Czy słyszycie, jak on jęczy?
A za co tak krwawy?
A za co tak łzawy?
Za to, że Niemców Bóg!
Za to, że Lachów wróg!

KILKA GŁOSÓW.

 Wie, co mówi — on z Duchami rozmawiał dziś nocą.

LUDGARD.
 Kto z nas tu wszystkich Ładę kiedy widział na modrym obłoczku?
KILKA GŁOSÓW.

 Nikt — nikt!

LUDGARD.

 Kłamstwo — bo ja!

GŁOS JEDEN.

 Jakże to było, wojewódzki synu?

LUDGARD.

 Tęczą miała obwiązane skronie, a końce puściła z tyłu w powietrze i one ku mnie spadały, igrając z wiatrami — podmuchy wieczoru gnały ją ku wschodzącym gwiazdom. Krzyknął Ludgard: ona się zatrzyma — ona się odwróci i ukaże lica!

KILKA GŁOSÓW.

 I cóż? — i cóż?

LUDGARD.
 Ot, niech piorun rozbije na miazgę Ludgarda! Przysięgam, że Wanda piękniejsza. Lecz nie dajcie jej Niemcom, bo zbrzydnieje wtedy! [ 160 ]
GŁOSÓW KILKA.

 Dobrze mówi, dobrze!

LUDGARD.

 Holla! Hurra! Cztery konie czarne buchnęły z boru na zieloną łąkę. To ona! jak słup mgły srebrnej stoi na wozie! To ona!

RYTYGIER.

 Hamderze, czy to królowa?

HAMDER.

 Królowa? Nie — to tylko siostra moja, Wanda.

RYTYGIER.

 Gibka i śmiała jej ręka! Jakżeż lejce puszcza na karki rumakom! Ominęła teraz głaz ten na polu, znów chyżej pchnęła się ku nam — to potok, to wicher, to piorun! to nie kobieta!

HAMDER.

 Ha! pod tą śnieżną zasłoną wrą śmiertelne gniewy. Hardymir jej doniósł słowa Biskupa — patrz, jak dumnie skinęła głową na okrzyki ludu, jak teraz wyciągnęła ramię i dłonią rozprowadza milczenie nad niemi! Ani słucha wojewodów, ani odpowiada im, prosto na kopiec wstępuje — widzisz? zatrzymała się, patrzy na nas. Zgaduję jej pyszny uśmiech, jeśli oczyma krzyż wasz napotkała. To krew ojca mego, książę!

RYTYGIER.

 O wietrze, stu zamków zdobytych na igraszkę rzucę ci popioły, bylebyś teraz z jej głowy zasłonę tę zerwał! Stanęła już na szczycie, wzniosła ręce ku niebu, przynajmniej głos jej usłyszymy.

WANDA.

 Dobre i nieśmiertelne bogi! Wy, coście nigdy nic nie odmawiały córze Krakusa, wysłuchajcie jej [ 161 ]i dzisiaj jeszcze! Wszak nie skąpiłam wam najpełniejszych kłosów i najwonniejszego kwiecia, wszak postawiłam wam świątynie w głębi głuchych lasów i na wyspach jezior, wszak tobie, matko Wisło, święty zapaliłam ogień w jaskini smoka, przy brata mogile!
 Rzućcie, o rzućcie postrach na cudzych ludzi, którzy stanęli na naszej granicy w jasnych zbroicach, a od ich namowy zachowajcie tych, których kocham, tych, którym panuję, tych moich wszystkich! Słońce zachodzące, niech twój ostatni promień roztoczy się nade mną, jak opieka bogów! — nim zejdziesz w złotą przepaść, niech wyrok Ludu zagrzmi w powietrzu!

(Obraca się ku ludowi).

Syny Sławian, czy chcecie być chrześcijanami?

CHÓR LUDU.

 Nie! nie!

WANDA.

 Syny Sławian, czy chcecie być Niemcami?

RYTYGIER.

 Lud cały jednem gardłem się rozśmiał. Przez św. Huberta! Samo powietrze się śmieje i bór i wzgórza. Będę ja deptał wasze śmiechy moja, kutą stopą! Czyś osłabł pod temi rykami, że się na mnie opierasz? Hamder! Ty drżysz cały!

HAMDER.

 I ja byłem Lachem kiedyś!

RYTYGIER.

 Przez Gudrunę! Tegom się nie spodziewał, że będę musiał stać niewzruszony, obwiany pogardą motłochu. Hamder! Hamder! czy słyszysz?

HAMDER.
 Mścij się więc za siebie i za mnie! [ 162 ]
RYTYGIER.

 Księże Biskupie, ojcze Biskupie, proszę cię, ustąp się! Królestwo słów przeminęło, na nic się nie zdało.

(Wyskakuje naprzód).

Królowo, dopiero jednej połowy poselstwa dopełnił ten starzec, druga zabrzmi inaczej.

(Dobywa miecza).
Oto jej pierwszy

dźwięk! Cha, cha, cha! Czy ja na księdza lub dziewczę wyglądam, że mnie zastraszyć myślicie? Odwołajcie, Lachy, krzyki do piersi waszych, bo nawet słów moich zagłuszyć nie zdołacie! Kiedy grzmi na niebie, jeszcze mnie słychać.

ŻELISŁAW.

 Synu, co to za człowiek, którego głos huczy ponad wrzaskami tysiąców?

HARDYMIR.

 Przyłbica twarz mi jego wydziera, ale pierś jego pod ciężkiemi ogromami żelaza, jak żart wolna się zdaje, miecz olbrzymi, na którym dłonią się oparł, ugina się i drży cały. Inni wydają się przy nim, jak giermki chłopięta, prócz jednego tylko, co stoi z boku, z pochyloną głową — gdyby ją podniósł, mógłby mu dorównać. Lecz słuchaj, ojcze, słuchaj teraz!

RYTYGIER.

 Wando! Czy znasz brata? Lachy, znacie wy króla Ziemowita?

WANDA.

 Jak ono słońce, co zaszło, znikł bratobójca. Jak te połyski, co bledną, ślady jego się rozwiały. Jak ta noc, co się zbliża, tak nad nim weszły ciemności Hańby.

CHÓR LUDU.
 Królobójca, bratobójca, zapomnian na zawsze! [ 163 ]
RYTYGIER.

 A jednak on prędzej wróci, niż to słońce, córo Krakusa! Przysięgam, że prawdę mówię, i ty mu ustąpisz, a wy go słuchać będziecie. Inaczej, Lachy, biada wam! bo wasz śmiech przerobię na jęk konających, bo z was jednego nie zostawię z wolnemi rękoma i wypuszczę spętanych na pole, jako bydło, i każę wolom, by was pasły, dawnych panów swoich!

WANDA.

 Nie porywaj toporu, Hardymirze! Nie wstawaj, Barnimie! Zostańcie wszyscy przy pługach waszych! — przez pięć dni i pięć nocy obiecaliśmy zgodę i pokój cudzoziemcom zachować. Dwie doby dopiero, jak słowo nasze słyszały nieśmiertelne bogi!

(Do Rytygiera).

A ty, choć ryczysz, jak Lew zmartwychwstania na Flinsa[99] ramieniu, nie straszny mi jesteś, bo kto zdrajcom pomaga, ten niedługo stąpa po miękkiej życia murawie. Cokolwiek knujesz, bezpiecznyś na tej ziemi naszej, póki chwile miru nie upłyną — wtedy wolno ci wrócić nazad, wolno ci bój z ludem moim rozpocząć. Zacnieś uczynił, żeś twarz od oczów dobrych ludzi oddzielił żelazem. Ja nie mam się czego ni lękać, ni wstydzić, a zatem weź na drogę pamiątkę po królowej Polanów!

(Odrzuca zasłonę).
Weź to spojrzenie pogardy!
CHÓR LULU.

 Niech żyje krasopani[100] nasza!

RYTYGIER.
 Księża, czy to święta z niebios? Hagenie, czy to jedna z Walkyrich[101], o których mówią stare pieśni ojców? [ 164 ]
HAMDER.

 Odpowiedzże dumnej! czy nie widzisz, jak wojewody i lud i ona z nas się urągają? Czyś nie słyszał jej słowa ostatniego?

RYTYGIER.

 Hagenie, podnieś mi przyłbicę, niech odetchnę wolno, niechaj spojrzę pełno — zerwij mi szyszak, Hagenie!

HAGEN.

 Tę klamrę muszę rozerżnąć sztyletem. Strzeż się tej czarownicy, panie!

CHÓR LUDU.

 Czy to Lel[102] młodzian, czy to Znicz, pan światła, błysnął wśród Niemców i spogląda na Wandę naszą?

RYTYGIER.

 Nie odwracaj się, dziewico, tej zasłony nie zarzucaj nazad! Powiedz mi, jak się zowiesz, bo oni wszyscy kłamią, mówiąc, żeś córka śmiertelnego człowieka!

HAMDER.

 Przez czarta! Milcz, jak umarły, jeśliś poległ od jednego jej spojrzenia! — patrz i milcz, by dzieci Polan w piosnkach swoich nie osławiły ciebie! — milcz! raz jeszcze mówię.

(Obejmuje go ramieniem i staje przed nim).
Wando, zatrzymaj się!
WANDA.
 Kto przemówi! teraz? Sterdzo czyś tego głosu nie poznał? Wojewody, otoczcie mnie! Czy widzicie tę postać wysoką, jak Czarnyboh, co przesłoniła boskie czoło tamtego wojownika, czy słyszycie, jak ona woła na mnie? Wiecie wy, kto to jest, wojewody? Patrzcie! Zbrojną podniosła rękę i grozi mnie. Tu, [ 165 ]na lewo, tu, na prawo, bliżej jeszcze, bliżej, stańcie przy mnie!
HAMDER.

 Kryj się pośród służalców, Wando, i przepadnij wraz z niemi w łonie wiecznej nocy! — Ranek mój już świtać zaczyna. Długoś prządła spokojnie królewską kądziel przy umarłego mogile; kiedym wędrował w nędzy, przy gromnicach błyskawic, tyś chleb jadła miękki, tysiącem szczęśliwych otoczona bogów. Teraz ja wracam z jednym tylko Bogiem, skrwawionym i ponurym, jako serce moje. Teraz brat mój, książę Rytygier, wypowiada ci wojnę, a z głębi Niemiec tłumy rycerzów śpieszą mu na pomoc. Za trzy dni, siostro, spotkamy się na polu bitwy!

WANDA (do ludu).

 Rozejdźcie się do domów po oręże i konie, a za drugim świtem czekam was u ojca Krakusa mogiły! Idźcie i złóżcie przed bojem należne ofiary Marzannie!

(Do Hamdera).

W imieniu ludu mego wojnę przyjmuję, straszną wojnę dobrych przeciwko tobie, coś bogów rodzinnych odstąpił i duszę zaprzedał wrogom ziemi twojej.

STERDZA.
 Wojna, wojna! Bo dotąd zwłoki Leszka nie zemszczone leżą.
HARDYMIR.

 Wojna, wojna! Dzieckiem byłem, gdyś uciekał nocą. Teraz wypróbujesz, czym wyrósł na męża!

ŻELISŁAW.

 Jak przez mgłę zapamiętam jeszcze białą brodę pradziada twego, z dziadem twoim w głuchych borach nad ciałami pobitych turów spijałem gęste roztruhany miodu. Ojcu twemu przysiągłem na przyjaźń pod murami Krakowa i żyłem z nim odtąd, jak [ 166 ]potężny starosta z kochanym od Peruna[103] żupanem[104]. Ciebiem piastował na ręku, kiedyś się urodził, potem topór ci kładłem w maleńkie dłonie i błogosławiłem twej główce dziecinnej — a dziś, stary i ślepy, przeklinam ciebie!

CHÓR LUDU.

 Wraz z wojewodą gór i my wszyscy ciebie!

HAMDER.

 Biorę wasze przekleństwa na głowę moją — tyleż ich w moich własnych piersiach leży!

(Do Biskupa).

Teraz z krzyżem, wzniesionym wśród jarzących gromnic, dotrzymaj mi obietnicy, ojcze! — jam ci się z mojej wywiązał. Wszak lud ten za to, że odrzucił świętą wiarę chrześcijan, oddajesz w ręce moje?

BISKUP.

 Amen.

HAMDER.

 I ta ziemia moją w imieniu Cesarza i Rzymu?

BISKUP.

 Amen.

HAMDER.

 Słyszeliście, towarzysze, dzielni Rytygiera wojownicy?

CHÓR RYCERZY.

 Długiego życia królowi Polanów!

RYTYGIER.

 Hagenie, czy to jej biała szata tam, wśród ciżby, blizka już lasu? Nie, nie, wszak to jej wóz i konie dotąd przy tym kopcu stoją? Hagen, Hamder, pomóżcie mnie! Te zawistne cienie tak chyżo spadły, te tłumy tak błędnie się gmatwają, rozchodzą, nikną — gdzie ona? Gdzie ona? Wyrwijcie mnichom [ 167 ]gromnice! dobądźcie szabel, by się w każdej jeden płomień odbił — światła, światła, światła!

HAMDER.

 Jużbyś jej nie ujrzał, gdyby samo słońce wróciło — patrz! pługów ni wozu już niema — tylko snują się Polanie, jak burza, co się oddala — coraz pustszy widnokrąg — wojewodów kilku jeszcze radzi pod temi sosnami, lecz i oni zabierają się w drogę — wracaj, Rytygierze, do zmysłów!

RYTYGIER.

 Hagen! ty wiesz, żem dotąd na żadną nie spojrzał niewiastę. — Urągałem się z rycerzy cesarskich, kiedy szli dobywać zamków, w których hoże panowały dziewice — mnie jedna tylko twarz niewieścia tkwiła w pamięci, twarz biednej Gudruny! a teraz drżę cały — te lasy i niebo kręcą się wokoło, niedługo zwalą się razem i uduszą mnie! przeklęte słowo rycerskie! przeklęty mir, który mnie wiąże. Dziśbym jeszcze za niemi poskoczył, a rankiem wrócił i przyniósł Wandę na świtu promieniach... Hamder! chodź ze mną — mów do mnie — głos twój czasami do jej głosu podobny!

HAMDER.

 Bracie, niedługo przybędę, ale teraz muszę tu na chwilę zostać.

(Do giermka).

 Goń za tym człowiekiem, co się oddzielił od innych i sam stoi na moście — goń, ile sił ci stanie, oddaj mu ten pierścień, a kiedy go pozna, wskaż mu ręką szopę — nic więcej, tylko pierścień oddaj i wskaż ręką szopę!

(Giermek odbiega).
RYTYGIER (odchodząc z rycerzami i Biskupem).
 Hamderze, nie zwlekaj! Hamderze, czy słyszysz!? [ 168 ]
HAMDER.

 Przysięgam o północy być w namiocie twoim —

(do straży)

oddalcie się, wróćcie do obozu, zostawcie mnie samym!

(Wchodzi do szopy i siada na stopniach ołtarza).

 Przyświecaj mi, chrześcijańsko lampo, ty, coś dostała mi się w zamian za stracone niw słowiańskich słońce! Ileż już nocy przemarzyłem w twych gorzkich promieniach! Dziś na zawsze połączyłem się z tobą i ty na królewskim grobie moim tleć będziesz, przeklęta od Polanów! —
 Ah! gdybym był odzierżał po ojcu puściznę, ty byś daleko gdzieś w Rzymie lub nad brzegami Renu jaśniała teraz, ale nie tu — nie tu, na tej ziemi mojej!

(Schyla się i bierze trochę ziemi).

W tobie nadddziadów moich prochy — ty mi nic nie winna, jedno oni, którzy zamieszkali łany twoje, zmusili mnie do boju bez odpoczynku, a może bez końca. Im zemsta! lecz tobie, droga, pocałunek syna! — Czyjeś kroki się zbliżają — gracko się sprawił giermek Rytygiera — to Brzetysław!

(Wchodzi Brzetysław).

 Witaj mi, druhu! kiedym przebrany odwiedzał wczoraj dąbrowę Pelwita[105], u wejścia siedział stary twój gęślarz, Siemian, i poznał mnie i mówił, że dni kilka temu ci się śniło, że wracam na rodzinne pola. Sen twój jawom stał się, wojewodo!

BRZETYSŁAW.
 A dotąd jaw ten snem mi się wydaje! Jakżeś odmienny w tej niemieckiej zbroicy! Inaczej wygląda! wódz dni dawnych, co tak lekko i urodziwie lechickie przebiegał równiny w białej czapce, z burką błękitną, szumiącą wichrami! Wtedy skrzydła orłów pobitych igrały ci zatknięte u ramion i kosa, tęcza bojów jaśniała w ręku twojem! Lud patrząc wołał: [ 169 ]„Chyba to jeden z bogów naszych.“ Ah, Ziemowicie! wtedy zacniej, wtedy lepiej było! Co za chrzęst się odezwał? Czy kto trzeci tu nas nie podsłuchuje, książę?
HAMDER.

 Z przyjacielem nie lękaj się zdrady! to tylko wyschłe piersi mojej kości wzdrygnęły się w próżni pancerza — precz z tą słabością, starych wspomnień sługą! Na co wywoływać czas obalony, co już nie powstanie nigdy, kiedy żyjąca teraźniejszość stoi przed nami — o niej pomówmy! Tu, przy mnie siadaj, wojewodo!

BRZETYSŁAW.

 Na tych czarnych stopniach? — pod tym cudzym Bogiem?

HAMDER.

 Nic cudzego niema człowiekowi, który wzbić się umie ponad złudzeń codziennych pospolite szranki. Od lat dziesięciu nie spocząłem nigdzie: sto miast widziałem! pokotem spałem z niewolnikami, a nazajutrz-em siadał do biesiady królów. Wszędziem jedną tylko prawdę znalazł! Imię jej: potęga. O nią walczą ludzie, gdziekolwiek im się dostało przemijać na szerokiej ziemi, a kto jej nie dostąpił, żyje w nędzy i umiera w zapomnieniu; bo dni jego przeszły marnie, w niczem nie podobne do siły odwiecznej, co nas z góry tłoczy, Białymbohem-li ją nazwiesz, czy Bogiem Chrystusem! Siadaj przy mnie, wojewodo!

BRZETYSŁAW.

 Po łych słowach lepiej, niż po twoim pierścieniu, niż po twojej twarzy, poznaję ciebie! Wspólna nam obu ta żądza sławy! przysięgliśmy niegdyś na zgliszczach Peruna drzeć się oba do wielkości razem, ty jako król — ja jako wierny ci starosta! ale w tej przysiędze lat naszych młodych o cudzoziemcach mowy nie było — nie wahałbym się wśród wojny [ 170 ]domowej wraz z tobą jednych braci stopy pędzić na drugich obalone karki. Lecz kiedyś obcym się powierzył, kiedy krzyż niemiecki przylgnął ci do serca, a miecz niemiecki zrósł z dłonią twoją, ni im, ni tobie, książę, nie mogę ja służyć!

HAMDER.

 Czyż nie każda wojna domową, Brzetysławie? Czy nie wszyscy ludzie braćmi i wiecznymi wrogi zarazem? braćmi w kolebce i trumnie, wrogami przez ciąg cały życia? Niemiec, azaż nie człowiek jako ty, skory do niewiasty, skarbów i rozboju, cichy, kiedy go zgnieciesz, hardy, kiedy mu się poddasz? A krzyż co? Godło wiary tajemniczej, która nad ziemią przelatuje tak samo, jak bogi nasze, wędrowna od wschodu, tak samo niewidziana nigdy, a czczona jednak — tylko w tem od nich różna, że młoda — a one zgrzybiałe!

BRZETYSŁAW.

 Wierzy jednak w te stare bogi siostra twoja i lud im codzień na wzgórzach składa objaty[106]. Lud ich bronić będzie i na potokach krwi własnej poczyni im wyspy schronienia!

HAMDER.

 Słuchaj mnie! — bom jedne po drugich rzucił na targ życia wszystkie zdrowia siły, bom rozbratał się z snem, z urodą, z sumieniem, by kupić jedyną mądrość tej ziemi — kilka kropel jadu w czarce doświadczenia! I od goryczy tego piołunu wzrok mój dostał sił tyle, że spokojnie zdoła, świecąc próchnem, rozgarniać cienie przyszłości! Wierz mi! przeznaczenie na czas długi krzyż wyniosło, by panował światu.
 Widziałem, jak on naprzemian kruszył serca narodów żelazem, to namową i łzami — spotkałem tysiące nawróconych Sławian, pędzonych jak cicha [ 171 ]trzoda przez starców kilku. Stałem na pobojowisku, kędy leżały dzikich bałwochwalców trupy, a ich dzieci klęczące, po chrześcijańsku już się modliły za dusze ojców pobitych. Gdziem tylko szedł lub zatrzymał się, krzyż migał przede mną, na prawo, na lewo, w górze na wieżach i w dole na grobach. Wcześniej czy później on owładnie wami. Dzieckiem, kto odkłada do jutra i znów na drugie i na trzecie jutro to, co stać się musi. Mąż, konieczność gdy uzna, brata się z nią dzisiaj — wtedy jej żelazne ramiona stają się ramionami męża! Wojewodo! kiedyś sami Niemcy przybędą, a mnie już nie będzie z niemi. Wtedy dola Polanów nie odwrócona, odwleczona tylko, azaż tysiąc razy sroższą się nie stanie? Przecież ja wzrosłem u was, przecież mnie matka lechickiemi karmiła piersiami! Ja waszej mowy nie wytępię, waszych zwyczajów nie zdeptam, bo one młodości mojej pamiątką! Sąsiadów, przybyłych ze mną, zdołam odprawić do domu. Cień tylko krzyża, nie on sam, wzorem dębu twardego, jak w innych krainach świata, spadnie z mojej ręki na was. Pomyśl, synu Mścisława! Lepiej nam obu zyskać na zmianie, niż żeby na mogiłach naszych ktoś inny, ktoś cudzy zasiadł w pysze i urągał się z nas pomartych w milczeniu, kiedyśmy żyć mogli potężnie i głośno! Czas krótki do namysłu... Kiedy ta noc upłynie, ze mnie jeszcze król być może, z ciebie już nic, Brzetysławie!

BRZETYSŁAW.

 Czemuś, czemuś sam jeden nie wrócił, książę? Za kilka dni Lechia rozdwoić się miała. Hardymir lada chwila chciał słać wróżbiarzy, swatów do siostry twojej, tusząc sobie w szale, że jemu bogi przeznaczyły rozpleść jej warkocz nietknięty. Czemuś, czemuś sam jeden nie wrócił, Ziemowicie? Łukonośna Wanda byłaby dziewosłębów zimnym zbyła [ 172 ]słowem. Stąd bunt Hardymira, bo czego raz zapragnie, tego dopiąć musi lub zginąć. Tymczasem ty ukryty czekasz, aż ich oręże się stępią, aż lud znękany zacznie sarkać na obojgu — krewni i służebni moi zbierają się koło ciebie... Na ich czele występujesz w porę, bo zapomniany już, a zatem świeży i miły ciekawości ludzkiej... Ktoby się nam oparł? Ah! czemuś nie zaufał wierze mojej? Czemuś samotny nie przyszedł zakołatać nocą do wrót moich? Byłbyś zasiadł w cieniu zielonych kłosów mojego domowego Potrympa[107]!

HAMDER.

 Czyż to, co być mogło, godne słów tylu wobec tego, co jest i będzie? Księżyca nie migniesz do matni w jeziorze! co się stało, stało się, człowiecze!

BRZETYSŁAW.

 Wiem ci ja, wiem i dlatego narzekam. Bo muszę, jeśli teraz zwiążę się z tobą, wyzuć się z czci bogów i wstydu ludzkiego — patrz! włosy te ciemne muszę okryć hańbą, a jeśli kiedy siwych się doczekam, powiedzą Słowianie: „Nie ze starości, ale od śliny plwań naszych zbielały mu włosy.“ I córa Lubhosta, którąm pojął za żonę, płakać będzie po wszystkie dni swojo; aż nici kądzieli od łez zgniją jej w dłoniach i dzieciom dzieci moich, kiedy zapytają się: „Kto był dziad nasz? przecz nigdy jego imienia nie słyszym?“ odpowiedzą ludzie: „Na imię było mu: „Zdrajca!“ O, biada, biada, mi, książę!

HAMDER.

 Mylisz się — bo jeśli przegramy, zginiem oba razem gdzie na polu bitwy. Wtedy wszystko ci jedno, jakie gwary żyjących zostawisz po sobie. Lecz jeśli zwyciężym ... Czy ty rozumiesz, co zawiera w swoich przepaściach to słowo: Zwycięstwo? Patrz na te łany milczące i ciemne — na wzór nich leżą [ 173 ]zwyciężeni pod nogami bohatyra. Teraz spojrzyj w górę na gwiazd tych krocie! Kiedy miną zapasy walki, on tyle dobrodziejstw rozda tym, co mu wierni byli — i tym, którzy mu się poddadzą, przebaczy i lud, który mu się powierzy, wyniesie ponad wszystkie inne, aż imię jego, zrazu niecierpiane, wreszcie w chwałośpiewach przebrzmi do przyszłości...
 Druhu! ty możesz takim zostać, a wahasz się. Nie zmuszam ciebie... Los nie prosi się u nikogo, jedno bidzie proszą się u Losu. To jedno wiem, że mi dwunastu wojewodów nie potrzeba wcale. Jako król jeden, tak i jeden na tych niwach będzie wojewoda: namiestnik mój, szafarz życia i śmierci. I to drugie jeszcze wiem, iż z Niemcami wiecznego nie szukałem miru i że kiedyś ich ziemię, jeśli tchu mi stanic, polskich rumaków stratuję, nawiedzę kopyty.
 Teraz wolno ci odejść i raz ostatni pożegnać Ziemowita!

BRZETYSŁAW.

 Przeklęty niechaj będzie wabny twój głos, królu! przeklęta godzina, o której tu stanąłem! Jak otchłań, w dół i wszerz roztwierasz się przede mną i porywasz mnie! Tak Czarnobogi, w nocy po żalnikach[108] plącząc się kołem, odbierają rozum młodzieńcom, a kiedy zorza wschodzi, zostawują ich nędznych i ślepych na wieki! Ciesz się — dziękuj bogom, ty, co zgnębić chcesz Polan, żeś znalazł jednego Polana. — ty, coś brata zabił, żeś znalazł jednego człowieka, który dłoń swoją z twoją wiążę, kusicielu! Oto ręka Brzetyslawa, jedno przysięgnij na to, coś wyrzekł!

HAMDER.

 Że kiedyś Niemcom damy się we znaki?

BRZETYSŁAW.
 I że w Polsce całej będzie tylko jeden wojewoda! [ 174 ]
HAMDER.

 Przez co mam przysiądz? zbiegłem ziemię od zachodu na wschód, a żadnych imion świętych ni kochanych niema dla mnie na niej! — Oddaj mi mój pierścień z głową potrójną Peruna!

BRZETYSŁAW.

 Masz go.

HAMDER.

 I krzyż ten mi podaj! — przecz się lękasz? — to drewno i toczone kamienie — nic więcej!

BRZETYSŁAW.

 Masz!

HAMDER.

 Przez starego Okkopirna[109] i przez nowego Chrystusa przysięgam dotrzymać ci obietnicy mojej! Teraz leżcie pospołu!

(Rzuca krzyż i pierścień).
BRZETYSŁAW.

 O czem się zamyślasz? co tak patrzysz ponuro? wychodźmy stąd!

HAMDER.

 Cha, cha, cha! Oni leżą obok siebie w zgodzie i milczeniu, a za trzy dni o nich bić się będziem. Chodź, wojewodo, przechowam cię w namiocie do jutrzejszej nocy; będziemy mieli czas rozmówić się wolno, cierpliwie, ostatecznie! Tędy droga, tędy, wojewodo!


────────




[ 175 ]
DRUGA CZĘŚĆ.

Szczyt wzgórzu, skąd widać podhalańskę[110] okolicę o wschodzie słońcu. Żelisław na ogromnym głazie siedzi — u stóp jego leży Ludgard z drugiej strony, nieco opodal, stoi Hardymir — w blizkiej dąbrowie widać orszak kapłanów, schylających się pod drzewami i zatrudnionych objatą. Zbrojni górale.

ŻELISŁAW.

 Wzywajcie Jessena[111] pieniem świątecznym, wróżbiarze i czarnoksiężnicy! — a wy, ludzie plemienia mojego, Chrobaty[112] o niezłomnych toporach, stuletniemu starcowi, który widzieć, was nie może, odezwijcie się krzykiem! On waszych ojców i dziadów niegdyś prowadził do boju!

CHÓR GÓRALI.

 Haleśmy[113] opuścili — z drap stromych na twój rozkaz spynęliśmy, jak potoki wiosny, i teraz czekamy błogosławieństwa twego, by odejść na boje, zstąpić na krakowską równinę.

ŻELISŁAW.

 Dzięki wam, dzieci! Dopóki niebo błękitniało nade mną, dopótym sam stąpał na czele pokolenia, mojego — dziś nieskończona ciemność północ i południe, wschód i zachód mi zaległa. Dziś ja się powlokę za wami, oparty na ręku syna Ludgarda, a przodem iść będzie syn mój, Hardymir! Bądźcie mu posłuszni i za Wandę panią i za Polanów braci bijcie Niemców do tchu ostatniego!

CHÓR GÓRALI.
 Niech żyje Hardymir, niech przepadną Niemcy! [ 176 ]
ŻELISŁAW.

 Dzięki wam, dzieci! Na tym samym wzgórzu, na tym samym głazie wszyscy ojcowie moi składali bogom ofiary i sądzili sprawy ludu — a kiedy wojna zawrzala na równinach, oni stąd waszym naddziadom obiecywali zwycięstwo i kazali bez trwogi umierać. Na tym samym wzgórzu, na tym samym głazie i ja was błogosławić będę.

(Wstaje).
Słyszę, słyszę, dzieci

moje, żeście zniżyli głowy, żeście przypadli do ziemi... Niech siła piorunu, co tam drzemie w górze, spłynie mi do rąk, a z nich zleje się w piersi wasze! Hardymirze, synu, przystąp, niech moje dłonie, jak dwa gromy, spoczną na głowie twojej!

LUDGARD.

 Hardymirze!

ŻELISŁAW.

 Hardymirze! Gdzież twój brat, Ludgardzie?

LUDGARD.

 Zadumany patrzy na dąbrowę, na kapłanów, a mówią, że nic nie widzi i że nic nie słyszy, prócz myśli swych. Dzisiajem z nim w jednej spał szopie, on w nocy jak się porwie i stękać zacznie i chodzić... Ojcze, ojcze! jemu się chce tego, na czerń ja się rozbiłem. I chodził posępniejszy od nocy, a gdym się spytał: Czego jęczysz, młodszy mój? on skoczył zgrzytając i uciekł — Halele, Lele! Hardymirze, czy słyszysz? Hardymirze, chodź do ojca twego!

HARDYMIR.

 Ojcze, wszak ród nasz od bogów pochodzi?

ŻELISŁAW.
 Czemu się pytasz? Azalim cię nie uczył od kolebki, że krew niebieska w twoich żyłach płynie? [ 177 ]
HARDYMIR.

 A zatem czoło moje godne lechickiej korony?

ŻELISŁAW.

 Skąd w takiej chwili przyszło ci na myśl budzić we mnie dawne wspomnienia i starą pokusę? Marzyć nie przystało, kiedy działać trzeba. Obcy najezdnik grozi Lechii, a góry te mnie przyrzekły, że się schylać będą, ile razy krakowska równina krzyknie im: „Na pomoc!“ Jej głos słyszałeś zawczoraj — z doborem więc synów skał śpieszaj do Wandy, pani twojej!

HARDYMIR.

 Zaprawdę, ona panią Hardymira, bo gdziekolwiek spojrzę, postać jej widzę, a kiedy oczy zamknę, ona mi się przyśnić musi. Tysiąc córek Krakusa chadza przede mną i za mną, na prawo i w lewo. Wiatr zaszumi po borze, a ja wołam: „Wando, co każesz?“ gdzieś potop z daleka huczy, a ja biegnę krzycząc: „Tu jestem, tu. o Wando!“ W ryku wilków, w krzyku orłów jeszcze głos jej słyszę. I wszędzie jej pełno i nigdzie jej niema. Dopókim mógł, znosiłem męczarnię, teraz nie służę już dalej! Dziś niechaj się losy Hardymira rozstrzygną!

LUDGARD.

 Halele, Lele!

HARDYMIR.

 Precz mi z tym krzykiem pogrzebów!

LUDGARD.

 Twój dziś się zaczyna, jako mój począł się już oddawna, o podobnej godzinie!
 Halele, Lele!

HARDYMIR.

 Ojcze, błagam ciebie, poślij kapłanów do Krakowa z świętym śnieżnobursztynowym naszego rodu [ 178 ]puharem, niech go podadzą królowej Polanów, niech ją proszą, by nietknięte na jego brzegach odwilżyła usta! Ojcze, patrz, jeszcze trzy dni spokojnych nam pozostało przed miru upłynieniem, teraz dopiero co weszło słońce, a nim ono zajdzie, dziewosłęby tu z powrotem być mogą! Ojcze, proszę cię, poślij ich!

ŻELISŁAW.

 A jeśli nie zechce królowa dotknąć się puharu Chrobatów, jeśli wzgardzi młodszym, jako starszym wzgardziła już bratem, co ty poczniesz wtedy?

HARDYMIR.

 Nie nie, przez Boga piorunu, tego nie będzie! Ilem razy na łowach cisnął pod jej stopy obalonego niedźwiedzia, lub przebił włócznią tura, odrzucając na chwilę zasłonę z nad czoła, chwaliła mnie wobec radnych panów i zdarte z dzikich zwierząt skóry nieść kazała do jaskini smoka. Tam one leżą miękkie przy Leszka mogile. Jeszcze zawczoraj, gdy przed straszną twarzą bratobójcy schodziła z świętego kopca, rzekła do mnie: „Podaj mi lejce, wojewódzki synu!“ i znikła wśród sosien, z wozu żegnając mnie ręką. Kto drugi w Lechii całej pochwalić się może, że go kiedy Wanda białą witała lub żegnała dłonią?

ŻELISŁAW.

 Marne twoje słowa!

HARDYMIR.

 Nie dość na tern, ojcze! Zważ, że teraz właśnie pora uderzyć w jej dziewicze serce i zmiękczyć je na wieki. Kto jej będzie śmiał radzić w takiem niebezpieczeństwie, by prośby mojej nie wysłuchała? Któż jej sierdzistszych mężów przywiedzie ode mnie? Czy Mestwin z nad bagien gnieźnieńskich? Czy Brzetysław, dawny Ziemowita służebnik, z nad piasków, porosłych sosnami? Ona wie dobrze, kto ja i chłopy [ 179 ]moje! Nim innych wojewodów nadciągną poddani, posiłki. Niemcy Kraków zdobyć mogą. Dopóty Kraków stoi, dopóki góry z nim. Rytygier i Ziemowit wyglądają na bohatyrów. Ta wojna spadła nagle, jak obryw skały, i Wanda nad przepaścią stoi! Ojcze, ślij swatów do niej! Zawczoraj możeby ich była wywołała z kraju, lecz dziś ich przyjmie łaskawie, a jutro, jutro Hardymir twój będzie również królem!

LUDGARD.

 Halele, Lele!

ŻELISŁAW.

 Teraz dopiero coś na kształt prawdy wyrzekłeś. Jednak w córze Krakusa nie spodziewaj się nigdy strachu, ni zwątpienia! Duch ojca zawrócił z mogiły i wstąpił w jej ciało. Jeszcze widzę pole, na którem mnie wielki król Polanów pokonał u bram Krakowa, kiedym chciał panem całej Lechii zostać, jako godziło się mnie, potomkowi nieśmiertelnych bogów. Może ci się dzisiaj szczęśliwie powiedzie. Lecz raz jeszcze pytam się ciebie: co porzniesz, jeśli odrzuci miłość twoją łukonośna Wanda?

HARDYMIR.

 Co pocznę, ojcze i panie mój? Ja? Pytasz mi się? Jeśli ona... Ojcze, ja nie wiem! Ojcze!

ŻELISŁAW.

 Ale ja wiem. Natychmiast ruszysz do królowej na czele ludzi naszyci) i, jeśli tak losy opatrzą, zginiesz za nią wraz z niemi wszystkiemi, bo jej ojcu ja, ojciec twój, przysiągłem na wieczny hołd i stateczną wierność. Teraz podaj mi rękę i zaprowadź do świętego gaju! Tam zbiorę kapłanów i wyprawię ich do krakowskiego grodu.

(Odchodzi).
[ 180 ]
LUDGARD.

 Hej! Bracia górale, czego klęczycie? wstańcie! nie widzicież, że wódz wasz o zapoinach[114], nie o bitwie duma? Zejdźcie na łąkę, połóżcie się przy ruczaju! Dobra woda, chłodny wietrzyk, owsiane placki macie, jedzcie, pijcie od południa do wieczora, chyba w nocy zacznie się pochód wasz! Halele, Lele! Słuchaj, młodszy mój, tymczasem ja także się wybiorę i pójdę dziewosłębić ci do jaskini smoka. Patrz! z ruty już wianeczek plotę, rosą kwiatów namaszczę włosy, zwabię dwa krogulce z wyżyn powietrza i na barkach mi siądą. Halele, Lele! Gwiazd osiem uszczknę na niebie i zaniosę Wandzie i powiem: „Bierz, Hardymir ci je przysyła!“ gwiazd osiem — czy słyszysz? Wtedy ona będzie twoją — raz, dwa, trzy, cztery... cha, cha, cha! nie prowadź ojca tak szparko! — pięć, sześć, siedem — a gdzie ósma? — Nic zdążę za wami — ósmej potrzeba. Dostać jeszcze jednej z błękitów? Halele, Lele! Halele! Wtedy będziesz królem moim, będziesz mężem Wandy! Wszak i ojciec mnie błogosławił, wszak i za mnie słał druhów do Krakowa. Alboż ja Wandy mężem? A kochałem ją, kochałem. Boże piorunu, zniszcz te góry! Przekleństwo wam, wam, wam, wszystkim wam i jeszcze wam, a wam!

(Znika w dąbrowie).

*

 Jaskinia smoka. Leszka mogiła i żyrowiec, palący się na niej; z obu stron przed mogiłą kamienne katedry dla wojewodów, pośrodku ich siedzenie Wandy — po ścianach jaskini rozwieszone skóry, łuki, strzały, miecze — kilka wydrążeń na lewo i w prawo, za któremi widać ciągnące się przejście, w skale wykute. Wanda, siedząca przed mogiłą — Starzec — Giermek, trzymający harfę. Straż zbrojnych.
────────
[ 181 ]
PLAN DALSZEGO CIĄGU CZĘŚCI DRUGIEJ.
──────

 Druga część. 1. Hardymir o wschodzie słońca w dąbrowie radzi się ojca Żelislawa i kapłanów — kapłani objatę bogom czynią — niczego się z lotu ptaka ni ofiar dowiedzieć nie mogą — Hardymir śle wróżbitów, dziewosłębów do Wandy.

 2. Rytygier, przebrany za starca, przybywa do Jaskini Smoka, kędy Wanda wśród niewiast gotuje się do wojny. — Mogiła Leszka w głębi i przy niej granitowe kute stolice[115], wojewodów radne siedzenia. — Starzec mądrością i pieśniami ją zajmuje — o Rytygiera ona się pyta cudzoziemca. — Wtem wchodzą wojewody — za nimi posły Hardymira z puharem ślubnym. — Wanda ich wysłuchiwa — każę im się oddalić, wojewodom, by zdanie swe ogłosili. — Sterdza, Barmin, Światopełk radzą, by wzięła Hardymira za męża, lękając się buntu jego w takiej chwili — Starzec, przyzwany do rady, jeden się sprzeciwia — Wanda ich odprawia — sama się zostaje. Jej niepewność — monolog — wtem wraca starzec — zdziera brodę, kołpak — to Rytygier. — Ona uderza o tarcz młotem — wpadają wojewody — każę im zasiąść i radzić. — Tymczasem, podczas ich sądu, Rytygier siada na przodzie jaskini i gra na harfie pieśń dumną, bohatyrską Skandynawów. — Wstają wojewody wyrok ich: by go strącić do ciemnic. — On dobywa miecza — Wanda mu grozi, że każę jaskinię płomieniem otoczyć — on się śmieje z groźby. — Wtedy ona nagle wspomina, że godzina miru nie upłynęła i puszcza go wolno — Sama idzie do świątyni Wisły i na dziewicę bogini się poświęca — powrót posłów do Hardymira z tem doniesieniem; on rozpacza, ale się nie buntuje, postanawia nie opuszczać królowej i z swojemi wyrusza na walkę.
Koniec drugiej części.
────────
[ 182 ]
PLAN CZĘŚCI TRZECIEJ.
──────

 Trzecia część. Chór starców od trzech dni już na wzgórzu, skąd widać bitwę — Żelisław ślepy pośrodku objatą zawiaduje. — Zrazu zioła rzuca bogom — potem, gdy się Polanom nieszczęście zaczyna, bić każę kozły i czerwone jałówki — podczas ofiar chór wciąż opowiada ślepemu bitwę; — kiedy Polanie przed Niemcami zaczynają ku wieczorowi ustępować — niewolnika, rycerza niemieckiego, przyprowadzonego do wzgórza, Żelisław bogom piekła i wojny zabijać każę. Pod noc Wanda i Hardymir znikają z pola bitwy — Niemcy i Hamder zwyciężyli.
 — Dom Żelisława — siedzi Rytygier na jego stolicy, nad ogniem domowym i sądzi go. — Osądziwszy, zstępuje z stolicy — Hamder na niej siada i jako król wyrok śmierci daje — Żelisława na śmierć prowadzą Wpada Światopełk wojewoda, prosząc za synem — Hamder mu przebacza i daruje — zatrzymuje go przy sobie.

Koniec trzeciej części

────────
[ 183 ]
LISTY
DO
HR. MONTALEMBERT I DO P. LAMARTINE.
────────

I.
LIST DO HRABIEGO MONTALEMBERT[116].
Z POWODU JEGO MOWY O POLSCE WYGŁOSZONEJ W IZBIE PANÓW[117] 21 STYCZNIA 1847 ROKU.
─────

 Pragnę podziękować Panu za niewymowne dobro, którego z przyczyny Pańskiej doznałem. Ilekroć przeniknął do mnie odgłos słów Pańskich, dających świadectwo najświętszej sprawie czasów nowożytnych, serce moje zadrżało wzruszeniem, a duszę przejęła rozkosz najwyższa, owo podniesienie całej istoty ludzkiej ku sprawiedliwości odwiecznej, które odczuć w całej pełni dano jedynie tym, co znosząc ustawicznie najsroższe męczarnie ciała i duszy dla zachowania wiary swej, swej nadziei i miłości, usłyszą nagle wyznanie wzniosłe, głośne, publiczne tej wiary, tej nadziei i tej miłości!
 Zdarza się wówczas, że głos ten poczytają za głos samego Nieba i zaiste nie mylą się bynajmniej; bo czyż głos ten nie pochodzi z głębi wielkiego serca? A czemże jest, wielkie, szlachetne serce, jeśli nie natchnieniem w stanie czynu nieustającego, natchnieniem, co się stało krwią i ciałem, wspaniałym darem łaski nieskończonej, danym człowiekowi od chwili jego urodzenia, aby służył, jeśli wolno tak się wyrazić, za przewodnika elektryczności Boskiej [ 184 ]dobra i piękna, gdy wypadnie Bogu rozlać ją wśród ludzkości?
 Przeto nie mylimy się wcale; upomnienia i wyroki sprawiedliwości niebiańskiej wygłaszasz do naszych ciemiężców; rady i słowa pociechy Chrystusowej miłości stosujesz do nas. Jest w tem nieomal kapłaństwo. Gdy wchodzisz na trybunę, zamienia się na jakąś ambonę duchowną; przed uniesioną duszą nagle wspomnienie wstaje Kościoła średniowiecznego, gromiącego tyranów i wyzwalającego narody i każę jej zapomnieć, że się znajduje w Izbie parów kupieckiej i spokojnej Francyi. I za to właśnie pragnę panu podziękować, ale cóż znaczą uczucia jednej istoty, gdy tysiące ich, gdyby tylko mogły, powstałyby w tej chwili jednozgodnie i przez Europę wołałyby do Pana: „Dziękujemy Ci!“
 Nie wiesz może, że w chwili, gdy słowa niniejsze zwracam do Pana, setki bohaterskiej młodzieży naraża swą wolność i życie, ażeby przez granice rosyjskie i austryackie wprowadzić do Polski dziennik zabroniony, zawierający ostatnią Twą mowę. Ukryli go przed oczyma szpiegów, złożyli jak relikwię świętą na sercu swojem i dążą tak ubocznemi ścieżkami przez lasy i kupy śniegów, narażeni na każdym kroku na spotkanie się z kozakiem, który im spiż do piersi przyłoży, lub na kulę, którą ugodzi ich zdaleka metodyczniejszy Grenz-Jaeger[118] niemiecki; a jeśli unikną śmierci, to ześlą ich na Sybir, lub do której filii Szpilberku[119]. Ale tam, po drugiej stronie granicy, starcy, niewiasty i dzieci czekają powrotu ich z niepokojem niewypowiedzianym. Zapewne, obawiają się o los swych ukochanych, ale to nie jedyna myśl ich. Również silnie niepokoją się tem co Francya przez Pańskie usta wyrzekła o zamachu krakowskim. A gdy otrzymają ten dziennik, [ 185 ]którego sprowadzenie mogłoby ich pozbawić na zawsze syna, brata, lub kochanka, drżeć będą w porywie zapału i błogosławić imię Pańskie. Pocieszysz ich na czas jakiś i to powinno być Ci miłe.
 A nie myśl, ażebym przesadzał; jest przesada w ogromie nieszczęść, które uderzają na nas, powiedziałbym, w samej istocie posępnej i bolesnej spraw polskich; to przesada losu, nie zaś przesada ze strony ludzi, ani uczuć przez nich wyrażanych. Uczucia te są szczere, głęboko szczere, nie przenoszą bynajmniej poziomu strasznej rzeczywistości. Tak, powtarzam Panu, cały naród oczekuje z głębi grobu Twego słowa, przychodzącego doń przez tysiące niebezpieczeństw. Oczekuje go w męczarni i kiedy nawet będzie w stanie ocenić całą słowa tego siłę i wspaniałość, uczyni jak ja i powie to samo co ja i płakać będzie łzami i krwią i ze szczęścia i ukocha cię całem sercem wielkiego narodu. I to właśnie miłe Ci być powinno.
 Tak, miałeś słuszność, gdyś powiedział, że jest w nas ogromna żywotność, cudowna nieomal. Tego, cośmy cierpieli, co cierpimy i co jeszcze będziemy cierpieć, niktby nie uwierzył i miałby po ludzku za nieznośne, ktokolwiek nie widział tego piekła na ziemi, gdzie udręczają ludzkość widome szatany. Nie można mieć o tem istotnego pojęcia, jeśli się nie posiada, jak Ty, Panie, w głębi serca, tego instynktu jasnowidzenia, magnetycznego nieomal. Pomimo wszystko, wytrzymujemy i oto sam książę Metternich[120] oświadczył z pokorą, żeśmy nie przestali trwać w stanie ciągłej i niewątpliwej wojny z systemem absolutystycznym, który dokonawszy podziału zewłoków ciała, łudził się płonną nadzieją, że potrafi zabić w nas duszę.
 Tak więc według wyznania jednego z najzaciętszych wrogów naszych w tej chwili, w łonie naszem płyną jeszcze strumienie życia. Pozwól mi, Panie, [ 186 ]ażebym Ci powiedział, co wydaje mi się zarazem i źródłem tajemniczem i celem ostatecznym tej dziwnej siły; gdyż w istocie żywotność zasady zależy zawsze mniej lub więcej od przyszłości, jaka jej przeznaczona na ziemi. Podobnie, jak Twoi przodkowie w wojnach krzyżowych poświęcali się w obronie tych, których los opuścił i Ty, Panie, dobyłeś miecza słowa na obronę ojczyzny mojej, pozwól mi przeto przez kilka chwil jeszcze mówić o przyszłości, jaka zdaje się być przeznaczona tej wielkiej opuszczonej przez politykę i podłość ludzką.
 A przedewszystkiem zechciej zauważyć rzecz jedną: oto żaden naród nie zajmował w świecie stanowiska bardziej podobnego do naszego, jak lud żydowski. Otoczony nieprzejednanymi wrogami, bronił długo, z jednej strony, duszy ludzkości od błędów politeizmu[121] wschodniego, z drugiej — ciała swego, że się tak wyrażę, od strasznego ucisku Rzymu, tego miasta najbardziej zmateryalizowanego i najbardziej tyrańskiego w świecie starożytnym. Przechowując tradycyę Boga jedynego i powszechnego, przygotował przyjście Chrystusa, a gdy czasy się spełniły, wydał go ze swego łona.
 Naszą misyą nie jest już zatem wydanie Go powtórnie. Jest tam na wieczność całą. Ale aż do tej chwili ani Boskie Jego słowo, ani Jego miłość Boska nie znalazły nigdzie zastosowania, ani w polityce, ani w społeczeństwie. Posłannictwem naszem jest przeto ducha Ewangelii wnieść cierpieniem w stosunki tego świata, pozbawić Cezara królestwa niesprawiedliwości, które przeciwstawia swemu potrzykroć świętemu wrogowi.
 Jeśli się nie mylę, długotrwałe męczeństwo Polski nie inne ma znaczenie. W niej i przez nią ma wykazać się niedowiarkom i faryzeuszom politycznym co od wieków nie przestali krzyżować Chrystusa na wszystkich krzyżach historyi, że wszelka [ 187 ]prawdziwa narodowość jest rzeczą nieginącą na ziemi i że nic innego, ani machiawelizm[122] matactw, ani pycha zaborców, ani egoizm dynastyi, ani zbrodnicza chciwość łupieżców, słowem nic w świecie nie może zastąpić, z jakiem takiem prawdopodobieństwem skutku trwałego, tajemniczej zasady istnienia narodowego, którą sam Bóg ustanowił. Na tej to zasadzie mocarstwa i państwa opierać się odtąd mają, jeśli pragną trwałości na ziemi. Nic innego poza tem służyć nie może za podstawę niewzruszoną społeczeństwom wieków przyszłych.
 Przyjdzie świat, nie wiem kiedy, ale przyjdzie, w którym myśl królestwa Bożego przestanie już być uważana za puste marzenie, albo za utopię niedościgłą. Ludzkość złożona ze wszystkich narodów ziemskich, które jak akordy oddzielone, ale połączone jednocześnie, tworzą, nie pochłonięte w niej, harmonię potężną i świętą! Oto cel, ku któremu dążą i dokąd Chrystus sam Swojemi obietnicami pociąga je za Sobą!... Jak w nieskończoności światów jedynie człowiek, lub duchy bliźnie obdarzone nieśmiertelnością, tak samo w dziedzinie polityki ziemskiej jedynie zasada narodowa posiada życie niezniszczalne.
 Lecz w jaki sposób zasada ta dowiedzie swej żywotności? W jaki sposób da się odkryć, zbadać, rozpoznać i przyjąć nakoniec jako prawda podstawowa i konieczna, jako jedno z praw odwiecznych Boga w szeregu zjawisk historycznych? Jakim sposobem, jeśli się nieśmiertelnym, dowieść nieśmiertelności swojej na ziemi? Ażeby dowód wypadł niezbity, absolutny, matematyczny, że tak powiem, potrzeba ponieść śmierć w oczu ludzi i wobec nich zmartwychwstać. Tak, umrzeć trzeba. Wszelkie życie wieczne jest tylko za cenę zmartwychwstania, wszelkie zmartwychwstanie li tylko za cenę konania pełnego niewysłowionych boleści i śmierci [ 188 ]rzeczywistej, zupełnej, rozdzielającej duszę z ciałem, aż do chwili, gdy dusza rozważająca i wzdychająca w głębi grobu, weźmie znów na się postać szczytną, jaśniejszą i czystszą. A cóż czyni Polska, jeśli nie to właśnie?
 Naród żydowski służąc długo ludzkości, zdradził ją wkońcu. Zamiast przeobrazić ojczyznę żydowską w ojczyznę ludzkości w całem znaczeniu tego wyrazu, co doradzali chrześcijanie, w ślepej zapamiętałości i w niesłychanej rozpaczy, niepozbawionej wszakże bohaterstwa, przeklął sam siebie-na zgliszczach Jerozolimy, wyrzekając się wszelkiego ku Bogu postępu i wszelkiej dla ludzi miłości.
  Ojczyzna polska nie miała nigdy tego usposobienia wyłącznego, które gubi zamiast zbawiać. Chrystus powiedział: „Właśnie wtedy, gdy utracicie życie, odnajdziecie je całkowicie.“ Jest to prawo miłości. Prawo to Polska wykonywała zawsze. Wiedeń jest tego świadkiem żyjącym; tron carów i monarchia pruska również to udowadniają.
 Był czas, gdy Rzeczpospolita polska mogłaby była zgnieść pierwszy i nie dać utworzyć się drugiej. Prośby dworu rzymskiego, przedłożone przez Jezuitę włoskiego, Posewina[123], powstrzymały ramię króla Stefana Batorego, grożące Moskwie zniszczeniem. Tym sposobem sama Stolica święta uratowała państwo rosyjskie, dając wiarę zdradliwym obietnicom schizmy, która w owej chwili najwyższej agonii, przysięgała, że chce się nawrócić. Drugi Książę Kościoła, Kardynał, przysłany przez Ojca św., który spotkawszy króla polskiego, przechodzącego jedną z galeryi swego pałacu, padł przed nim na kolana i błagał go z płaczem, w imię chrześcijaństwa, o wybawienie monarchii Habsburgów z rąk niewiernych. Sobieski, wzruszony jego łzami, wyruszył na ratunek.
 Czy nie przypisałbyś pan tego ironii kapryśnego losu, co w zamian za oswobodzenie Wiednia [ 189 ]zezwala, w ostatnich jeszcze czasach, na wcielenie Krakowa? Lecz nie, bynajmniej; wszystko to jest dziełem Opatrzności. Polska zbawiła Austryę, powodowana miłością; oszczędziła Rosyę z niesłychaną wspaniałomyślnością; otaczała opieką Prusy, w pierwszych latach ich istnienia z iście macierzyńską czułością; i to Austrya, Rosya i Prusy zwróciły się przeciw swej dobrodziejce i zamordowały ją. To przywodzi mi na myśl słowa Objawienia: „Kto ma uszy do słuchania, niech słucha; ktokolwiek ujarzmia, będzie sam ujarzmiony; ktokolwiek zabija, będzie sam zabity. Na tem właśnie polega wiara i cierpliwość Świętych.“
 Tak, istotnie, Polska może sama dać sobie świadectwo, że w każdym historycznym wypadku pojęła doskonale, iż jedynie idea Ojczyzny, w pełnem słowa tego znaczeniu, nakazuje narodowi poświęcać się za cały rodzaj ludzki. Francya wie dobrze, że jedynie dla odwrócenia od tej królowej cywilizacyi łacińskiej na zachodzie, nieuniknionej walki z barbarzyństwem azyatyckiem, wyobrażonem w Rosyi, Polska podniosła sztandar powstania 1830 roku[124]. Tak, nie przestanę powtarzać, że nie było nigdy narodu, któregoby polityka była tak stale i tak doskonale chrześcijańską. Oto dlaczego tacy książęta Metternichy, mówiąc o naszej historyi, powtarzają słowa, wyrzeczone niegdyś przez wyzwoleńców cezarów rzymskich, którzy się stali władcami i uważali się za mężów stanu do pierwszych chrześcijan: Lucifuga natio![125]
 A teraz zechciej Pan jeszcze zauważyć rzecz jedną, a mianowicie sprzeczność, jaka istnieje pomiędzy historyą Polski a historyą Rosyi, sprzeczność uderzająca, jakiej nie bywało dotąd; gdyż absolutna tak, jak różnica, towarzysząca w całym szeregu [ 190 ]kolejnych przejawów, tajemniczemu działaniu dwóch przeciwnych sobie zasad, dobrego i złego: rzekłbyś, Ormuzd i Aryman[126], zstąpiwszy z głębin teogonii starożytnych i przywdziawszy każdy zamiast pancerza lud cały, walczą na ziemi.
 Rosya[127] w dniach swego dziecięctwa przejawia potężną żywotność; zniewala awanturników normandzkich, przybyłych w celu jej ujarzmienia, zostać Słowianami i wchłania ich w łono. Wtedy to ideał chwały, czci i swobody, którego nie odnajdujemy już nigdy w jej dziejach, zdaje się unosić nad jej kolebką. Książęta jej są czasem bohaterami; jej miasta ruchliwe przypominają republiki włoskie czasów średniowiecznych, albo wolne miasta Hanzy niemieckiej; to jakby wdzięk i urok dalekiej nadziei, to jakby możliwość stać się czemś szlachetnem i wielkiem. Później, po wyjściu z dzieciństwa następują lata młodości. Jesteśmy w XIII wieku, a z nim ukazują się Mongołowie. I oto Rosya nie może odeprzeć tych barbarzyńców, choć w poprzednim okresie zgniotła Normandów. Przeznaczeniem jej — przyjmować cokolwiek pochodzi z Azyi i temu się poddawać, zarówno jak nieść zagubę wszelkiemu narodowi i wszelkiej myśli europejskiej. Upada więc do stóp chanów Złotej hordy[128] i włóczy się tam we krwi i błocie przez długie lata. Na tem przechodzi wiek jej młody; później osłabienie Tatarów, sprowadzone wewnętrznemi ich rozterkami, pozwala jej podnieść czoło. Podnosi się na chwilę, aby uledz ponownie pod jarzmem brutalniejszem jeszcze.
 Wielkie księstwo moskiewskie powstało w jej łonie; wzrosło pod opieką chanów mongolskich, korzystając z nauki strasznego ich przykładu. Pod osłoną ich władzy nauczyło się, że rodzaj ludzki stworzony li tylko dla zadowolenia dumy, żądz i interesów rządów i że znikczemnić go stanowi ostateczny cel wszelkiego rządu na ziemi. To już nie [ 191 ]idee republikańskie, zasady wolności walczą z samowładztwem, przekazanym przez najazd azyatycki przewrotnej zręczności tyranów moskiewskich. Scena się zacieśniła i zacieśnia coraz bardziej. Walka się zawiązuje pomiędzy bojarami uprzywilejowanymi, pomiędzy możnowładztwem rosyjskiem a samodzierstwem cara. Pierwsza potrafi wydrzeć drugiemu pewnego rodzaju kartę konstytucyjną, którą on wkrótce podepce, zaprzysiągłszy ją przedtem uroczyście w chwili, gdy wybrany przez bojarów, po wygaśnięciu panującej dynastyi, odbierał z ich rąk koronę cesarską.
 Wiadomo, że pierwszy z Romanowych[129] zaprzysiągł tę kartę: później zwyciężeni bojarowie oddadzą swe głowy Piotrowi Wielkiemu: wszelka opozycya ustanie. Jeden tylko człowiek i cały lud pozostaną wobec siebie. Ten człowiek stanie się dla tego ludu symbolem siły materyalnej, a lud ten zwyrodniały, nie pojmując już istnienia Boskiego poza objawami tej siły, pośpieszy uznać w tym człowieku, oblanym krwią swych poddanych, Boga, pozostawiając mu wszelką władzę polityczną i religijną, jednocząc w jego rękach bezbożnych to, co zmieniło na bydlęta królów asyryjskich i uczyniło szaleńcami prawie wszystkich cezarów Rzymu.
 To jest ostatni stopień rozwoju, jakiego dosięgła historya Rosyi w wieku swej dojrzałości: to najwyższy wyraz jej ducha.
 I oto na czem się skończyły jej sny o wolności lub o możnowładztwie. Czyliżem nie miał słuszności mniemać, że nikczemniała wciąż w miarę przebywania stuleci? Życie jej całe jednym tylko długim upadkiem moralnym: a upadek moralny czyliż nie jest znakiem, ręką Bożą napiętnowanym na czole każdego przedstawiciela złej zasady? Czyliż nie po tem jedynie rozpoznajemy taką zasadę?
[ 192 ] Wzrost zewnętrzny państwa nic dowodzi jego wartości istotnej. Tam, gdzie brak duszy, rozrost materyalny jest tylko straszną potwornością. Jest on raczej chorobą okropną, bynajmniej zaś szczytną wielkością! Powiedziałbym nawet, że w tem zwyradnianiu się postępowem było jakby przeznaczenie jakieś. Duchowi moskiewskiemu trudno byłoby uniknąć upadku tego, który, zdaniem mojem, stanowi rys charakterystyczny całego istnienia jego.
 Wiadomo Panu, w jak zgubnych szkołach, wzgardzonych lub przeklętych w rocznikach ludzkości, duch ten czerpał doktryny swe i popędy. Carogród był pierwszym jego nauczycielem; wyłożył mu w schizmie stosunek człowieka do Istoty najwyższej. Mongołowie nauczyli go następnie jak kochać ludzkość. Przezorna przebiegłość starca w połączeniu z nieubłaganem okrucieństwem tygrysa — oto czem się odznacza zawsze i wszędzie działanie rządu moskiewskiego. W pierwszej rozpoznajemy zgrzybiałość państwa wschodniego, w drugiem — szaleństwo niszczenia, ożywiające plemię tatarskie. Możnaby powiedzieć, że wszystka krew płynąca w żyłach Rosyi jest tylko związkiem tych dwóch jadów, zdziałanym przez chemię historyi!
  W tym czasie Polska[130] postępowała drogą wręcz przeciwną. W pierwszych swych latach dawała się kierować samowładztwu jednostki a nawet nie była to wcale zasada samodzierstwa, ile raczej kilka szczęśliwych wypadków władzy absolutnej, kilku królów wielkiego geniuszu, którzy przewodniczyli rozwojowi jej dzieciństwa. W tym tylko okresie jest zdobywcza. Wkrótce potem dzieli się na mnóstwo księstw udzielnych; władza samodziercza upada; pierwiastek możnowładczy powstaje na jej zwaliskach. Panowie i Biskupi rządzą, zjazdami swymi dając początek przyszłym sejmom. W XIII wieku Tatarzy pojawiają się, ale zmuszeni są ustąpić. [ 193 ]Ogromna siła, młodość prawdziwa, obudza się wówczas w łonie kraju. Różnorodne jego części dążą do wyjścia ze swego odosobnienia i do połączenia się w jedno wielkie, niepodzielne państwo, utworzone z braterskiej unii kilku plemion różnych, przejętych podziwem na widok swobód i szlachetnych dążności, jakich przykład daje im plemię polskie.
 Odtąd już nie zwycięstwa orężne rozszerzą jego granice, ale miłość Litwinów i Rusinów, którzy jedynym przykładem w dziejach zapragną sami stanowić część tej ojczyzny, zapewniającej każdemu równość, niepodległość, chwałę i postęp.
 W owym to czasie duch polski sięga do pojęć politycznych najwyższych i jak najszerszych. Dochodzi do idei demokratycznych, niewykluczających wszakże ani ustroju monarchicznego, ani wpływu możnowładztwa silnego i ruchliwego, który rekrutuje się ustawicznie z niższych szeregów obywateli, skoro którykolwiek z nich zasłuży się ojczyźnie orężem lub myślą.
 I oto Polska staje się rzeczpospolitą ogromną mającą króla u steru, znakomitych ludzi na czele wojsk swoich, duchowieństwo równie potężne jak w Hiszpanii, jako doradców w sprawach świeckich i milion wyborców szlacheckich, obowiązanych wybierać posłów na sejmy, złożone z senatu i izby poselskiej. Była to chwila wspaniała w jej dziejach, a nawet, śmiem twierdzić, w dziejach całej ludzkości; było to w sferze stosunków politycznych i społecznych tem samem prawie, czem był rozkwit sztuki greckiej w sferze starożytnego piękna.
 Działo się to ku końcowi XVI wieku. Nic nie dorównywało wówczas w Europie tej wyżynie, na której stanęła Polska. Wszędzie panowały walki bratobójcze, przerażające zbrodnie i smutne prześladowania. Tu, nic innego, tylko tolerancya, miłość, mądrość i światło. Wszelki skazaniec, gdy [ 194 ]stanął na ziemi polskiej, był ocalon; wszelki człowiek prześladowany w Europie za swoją wiarę religijną lub polityczną, uchodząc z Włoch, Francyi lub Niemiec, kierował swe kroki ku tej ziemi obiecanej, gdzie nie znajdował ani rusztowania, ani stosu, ani wojny domowej, ani owego obrzydłego ducha partyjnego, który wybiera raczej krew ludzką, aniżeli spory i rozprawy umysłowe; przeciwnie takie tylko dyskusye słyszano wówczas rozlegające się na ziemiach rzeczypospolitej. Biskupi łącznie ze szlachtą ogłaszali w deklaracyach uroczystych, że wszelkie prześladowanie jest rzeczą niedopuszczalną w Polsce, że prawo publiczne kraju sprzeciwiało się temu każdego czasu i na zawsze kłaść będzie tamę.
 Cokolwiek później wywoływało szczere uwielbienie w Europie, tak w sferze teoryi, godności ludzkiej, czy też systemu konstytucyjnego, było już w owej epoce w Polsce i rozwijało się na skalę bez porównania szerszą, niż którą mierzymy obecnie postęp tych samych idei we Francyi. Ale wszystko to zbyt piękne, zbyt wielkie, zbyt łatwo osiągnięte i, jeśli wolno powiedzieć, zbyt natchnione z góry, aby mogło nie upaść, jak upadają w historyi wszelkie mistyczne obrazy przyszłości, które Bóg pozwala ludziom oglądać przez krótką chwilę, aby zniewolić ich do zdobywania drogą trudów rzeczywistego stanu rzeczy, których jakby dalekiem widmem były owe świetne obrazy.
 Ten blask czysty rozlany nad Polską zaciemnił się wkrótce. Sąsiedzi widząc ją tak piękną i tak potężną, tak czystą w swem sumieniu politycznem, a zarazem tak silną przez swój wpływ moralny, jaki wywierały jej zasady sprawiedliwości i miłosierdzia, poczęli wszelkiemi siłami dążyć do zniżenia jej do poziomu własnych żądz nizkich, bezrozumnych i niegodziwych.
[ 195 ] Dwór wiedeński podjął się tych wszystkich ciemnych intryg, które miały dać inicyatywę w dokonaniu tego piekielnego dzieła. Pracował, by rozdzielić króla z narodem, obudzając w pierwszym zachcianki despotyzmu, a w drugim głęboką nieufność. Potrafił zaszczepić nieszczęsny i ślepy fanatyzm w sercach, którym dotąd znały tylko umiarkowanie i tolerancyę. Doprowadził, za pośrednictwem Jezuitów, sejmy polskie do wydawania wyroków śmierci na protestantów, a Biskupów polskich do palenia heretyków. Wszelako były to tylko wypadki bardzo rzadkie, wyjątkowe zupełnie.
 Polska sama popełniła błąd wielki; rojąc się ludem szlacheckim u wierzchu, zapomniała o tym drugim liczniejszym jeszcze ludzie wiejskim, który stał u dołu. Niemniej jest wielka przesada we wszystkiem, co się mówi w tym przedmiocie. W żadnej epoce wieśniak polski nie był pozbawiony tego, o czem marzą daremnie dzisiejsi proletaryusze francuscy lub angielscy, to jest w porównaniu z nimi, nie brakło mu nigdy dobrobytu materyalnego.
 Ze wszystkich stron w tym czasie spadają na Polskę nieszczęścia bezimienne, najazdy straszliwe. Protestanci szwedzcy, schizmatycy rosyjscy, Turcy i Tatarzy, zbuntowani Kozacy — wszyscy razem, w jednym dniu, łączą się przeciw katolicyzmowi i Zachodowi, reprezentowanym przez Polskę w XVII wieku. Z tego potopu klęsk szlachta ocaliła rzeczpospolitą; lecz po tym szczytnym wysiłku, w którym przelała nieomal wszystką krew swoją, popada w odrętwienie nieszczęsne pod coraz bardziej opanowującym ją kierunkiem Jezuitów. Tu miejsce powiedzieć to, bo to prawda. Jezuici mogli być dobroczyńcami rodzaju ludzkiego w Paragwaju[131], ale w Polsce nie oddali mu dobrej usługi. Owładnąwszy wychowaniem publicznem, oddani zawsze interesom domu austryackiego, popchnęli ducha [ 196 ]polskiego do upadku, pozbawiając go światła, odbierając energię, zalecając błogi kwietyzm[132], narzucając wiarę w pokój wieczysty, ugruntowany na równowadze europejskiej, ucząc poprzestawać na spokojnem używaniu dóbr materyalnych, słowem powtarzając mu codziennie przez całą pierwszą połowę wieku XVIII te same obietnice i te same rady; obietnice zdradliwe i zgubne, rady mądrości czysto ludzkiej, identyczne z temi, jakie propaguje obecnie we Francyi szkoła doktrynerów jezuickich.
 A tymczasem straszni spiskowcy otaczali Polskę; zamiar ich postanowiony był dawno. Geniusz jednego z antychrystów Rosyi, Piotra Wielkiego pierwszy oświecił się blaskiem tego natchnienia szatańskiego. W testamencie politycznym przekazał on następcom obowiązek podziału Polski i zniszczenia jej, jako warunek podbicia Europy.[133] Wiadomo Panu, jak się ten podział dokonał. Wiadomo również, że w chwili, gdy ustanawiając konstytucyę trzeciego maja,[134] Polska odradzała się społecznie bez rozlewu kropli krwi ludzkiej — rzecz podziwienia godna i prawdziwie chrześcijańska, — wszystka jej krew własna musiała się w sercu zatrzymać pod trzema niegodziwemi rękoma, które wybrały tę szczytną chwilę w jej życiu, aby jej zadać cios śmiertelny!
 Umarła! Ale wiadomo Panu również, że od dnia tego jakby jakiś cud w niej się dokonywał, że dano jej było przedłużać istnienie swoje poza granice naznaczone trwaniu ciał politycznych na ziemi; że weszła ona jakoby w fazę oczyszczań kolejnych; poddała się wszelkim próbom, szła ze stałością niewzruszoną, ukochawszy prawie swój ból nieskończony, ponosząc chętnie wszelkie ofiary, posuwając poświęcenie się i zaparcie do świętości nieomal. Oto jakim sposobem zniknąwszy ze świata, żyła jednak niemniej w tym świecie, niewidzialna, nieuchwytna, ale rozpowszechniona wszędzie jak myśl. [ 197 ]Dusza niespokojna i nieustraszona, pojawia się na wszystkich polach bitew, gdzie trwa walka olbrzymia dwóch pierwiastków i podobna widmu zabitego anioła, walczy po stronie sprawiedliwych z złymi!
 Słowem, od narodzenia aż do życia idealnego poza grobem, widzę rys charakterystyczny, przewijający się w przeciwieństwie do Rosyi, we wszelkich zmianach jej losu, a mianowicie dążność ustawiczną ku postępowi moralnemu. To też świetność szatana nie błyska dziś na jej czole! Ale ma za sobą sprawiedliwość Boską i miłość ludzi dobrej woli, to znaczy, że posiada tę siłę duchową, któraby się utrzymała jeszcze na zwaliskach wszechświata, gdyby mogła mieć wszechświat przeciwko sobie.
 Ale jedynie ku końcowi rozwojów historycznych prawdy takie ukazują się i stają się faktami oczywistymi. Nieraz zwątpienie i rozpacz ogarniają tych, co otoczeni są ciemnościami widzialnemi. A może nawet prawo zmartwychwstań wymaga, aby najwyższą męczarnią, zadaną temu, kto umiera dla zmartwychpowstania, była niemoc zwątpienia, poza którą niema już chyba ani boleści, ani śmierci.
 Ostatecznie wydaje mi się, że Polska otrzymała dwie wyraźne misye, jakkolwiek obie tworzą razem jedną, tę samą i identyczną. Będąc przedstawicielką katolicyzmu i cywilizacyi w plemieniu słowiańskiem, obowiązana zwalczać pierwiastek złego, pierwiastek wstecznictwa i kłamstwa, ucisku i zbrodni — starego ducha wschodniego, który dążył do asymilacyi całej rasy słowiańskiej, aby wytworzyć z niej narzędzie zniszczenia przeciw Chrystusowi i przeciw temu światu europejskiemu, który musiał oddać Chrystusowi.
 Pierwiastek rosyjsko-azyatycki nie dąży zatem ostatecznie do niczego innego, jeno do zniszczenia na ziemi aż do ostatnich śladów wszelkiej miłości i wszelkiej wolności chrześcijańskiej. Polska [ 198 ]otrzymała rozkaz wydarcia dziesięciu ludów słowiańskich temu śmiertelnemu wpływowi. I właśnie przykładem długiej swej męki powinna oddziaływać na nie i pociągnąć je ku świętej przyszłości.
 Aby jednak ta przyszłość stała się możliwą praktycznie, ażeby królestwo, o które błagamy codziennie naszego Ojca niebieskiego, mogło przyjść na ziemię, potrzeba ażeby ludzie, a nawet ministrowie, stali się prawdziwymi chrześcijanami. Trzeba, by uznali obowiązek być chrześcijanami we wszystkich aktach swego życia, nie tylko prywatnego, ale i publicznego. Otóż to stać się nie może przedtem, zanim zasada istnień narodowych nie zostanie uznana za nietykalną, nietykalną dlatego, że pochodzi od Boga.
 Tym sposobem Polska spełniając swe posłannictwo słowiańskie, spełnia zarazem inne — wszechświatowe. Popycha świat ku konieczności zrozumienia i przyjęcia tej zasady. Przynosi w ten sposób nową prawdę polityczną i społeczną świadomości rodu ludzkiego. W poczuciu tej prawdy śmierć poniosła; rozumiejąc ją żyła w głębi swego grobu; spełniając rzeczywiście i praktycznie tę prawdę otrzyma odrodzenie!
 Oto cokolwiek pragnąłem wypowiedzieć Panu. Pragnąłem powierzyć Ci myśli, we mnie nurtujące. Składam je Panu, jako jedyny haracz wdzięczności, który mogę Ci ofiarować. — Marzenia dzisiejsze, rzeczywistość wieków przyszłych, łzy i nadzieje całego narodu, — niech przynajmniej dowiodą Panu, że jeno ku religijnemu i szczytnemu celowi zwracają się wysiłki tych tysięcy Męczenników, dla których wymowa Pańska zwalcza okrucieństwo Rosyi, niedołęstwo Austryi i cyniczną Prus obojętność! Nie ustawaj, Panie, nie zatrzymuj się, zwalczaj zawsze i zwalczaj jeszcze! Rzucaj klątwę pełnemi rękoma przeciw Judaszom, Piłatom i wszelkim [ 199 ]katom XIX wieku! Prześladuj prześladowców, nie dawaj im folgi, ni pokoju; zniewalaj ich stawić się przed trybunałem opinii powszechnej. Niech widzą coraz dowodniej, że ani milion bagnetów, ani setki fortec, ani wszystkie policye tajne ich państw nie mogą ochronić od piętna hańby, które słowo Twoje, jakoby rozpalone żelazo, na czole im wyciska. Niech drżą ze wściekłości i bledną z bojaźni na dźwięk imienia Twego!
 Oto życzenie, które Ci składam nie wątpiąc, że się ziści; bo jesteś Pan dzisiaj jedyny w Europie, którego głos przypomina jeszcze zgromadzeniom przedstawicielskim ludów wolnych, że jest jeszcze coś świętszego w tym świecie ponad postęp przemysłu. I zaprawdę powiadam Panu, że jeno w Tobie ocalony będzie niewygasły honor Francyi, gdy potomność zażąda od niej kiedyś rachunku z ostatnich szesnastu lat ubiegłych!

────────

II.
LIST DO P. A. LAMARTINE[135]
Z POWODU USTĘPU ODNOSZĄCEGO SIĘ DO POLSKI, W DRUGIM TOMIE JEGO HISTORYI ŻYRONDYSTÓW[136].
─────

 Panie!
 Nie znam niczego boleśniejszego nad wrażenie, gdy w pośród promieniejącej szeroko jasności ujrzę plamę. Ty, Panie, który bardziej niż ktokolwiek inny znasz tajemnicze drogi sztuki, powinieneś też lepiej zrozumieć, jaki skutek na serce ludzkie wywiera, cokolwiek wtrącone opacznie w arcydzieło, kazi jego piękność doskonałą. — Wyobraźmy sobie Franciszkę z Rimini[137] w głębi piekieł przerywającą nagle swą wzniosłą skargę, aby opowiedzieć bajkę [ 200 ]Ezopa; — a Dante wzruszony aż do omdlenia uczuciem litości, będzie nagle zniewolony wrócić do życia przez mimowolny uśmiech, co mimo chęci wywołany na usta, łzyby powstrzymał w oczu i zabił w sercu znieważone uczucie. Wyobraź to sobie Panie, albo coś podobnego, a będziesz miał wrażenie, któregom doznał w chwili, gdy przejrzawszy z uniesieniem zachwytu ową galeryę posągów rzeźbionych dłutem Fidyasza, której dałeś Pan miano: „Historyi Żyrondystów“, doszedłem do miejsca, gdzie przedstawiasz, pozwól mi to powiedzieć, z lekkomyślnością niewymowną, stan Polski w czasie wyprawy Dumourieza[138] (t. II, str. 224, 225, 226). Któżby się spodziewał, ażeby najbardziej klasyczny geniusz Francyi popadł przy tej sposobności w śmieszność? Mówisz o konfederacyach przeszowskich. Ależ takiej nie było wcale. Miasto Preszow[139] zarówno jak przedtem Warna, a później Cieszyn, było tylko chwilowym przytułkiem dla generalicyi, która kierowała wielką i bohaterską Konfederacyą Barską. Takie jest imię prawdziwe najdłuższego i najszczytniejszego ze wszystkich powstań narodowych, jakie kiedykolwiek rozbrzmiewały w rocznikach historyi: walczyło ono przez lat pięć i nieraz zwycięzko, przeciw wysiłkom Rosyi i Prus. Ażeby je zabić w zarodku, cesarzowa Katarzyna użyła sposobu, zastosowanego przez Austryę w ubiegłym roku w Galicyi. Najęła chłopów schizmatyckich na Ukrainie, którzy wprowadzeni w błąd podżeganiami i obietnicami, wyrżnęli 60,000 katolików polskich, mężów, kobiet, dzieci i starców, w przeciągu dni kilku. Ale ta rzeź okropna nie mogła powstrzymać narodowego wybuchu; Konfederacya Barska rozlała się po całym kraju Rzeczypospolitej. Nie sądź Pan zatem, jak zdajesz się to czynić, ażeby fakt historyczny takiej natury, mógł być związany lub rozwiązany dzięki miłostkom pewnej interesującej hrabiny Mniszchowej. Zapominasz Pan [ 201 ]o znakomitych imionach, sławnych po wieczne czasy, po to, aby wspomnieć nazwisko damy, znanej może z pamiętników współczesnych, ale całkowicie zapomnianej w historyi. Nie mówisz o przyczynach, ani o skutkach tego ogromnego powstania; wymieniasz imię kobiety, zamiast powiedzieć choćby słówko jedno o rozbiorze Polski, to jest o wypadku, nieustępującym bynajmniej Rewolucyi francuskiej, ani pod względem znaczenia, ani pod względem powagi historycznej. Nie widzisz, że trzej królowie, którzy zabijają jeden naród, wywołują, przez odbicie, zjawisko narodu, zabijającego króla. Nie przewidujesz orlim wzrokiem swoim, że wszelkie losy przyszłości są również ściśle związane z rozbiorem Polski, jak z Rewolucyą, której rzeźbisz historyę. Słowem, skoro tylko dotykasz dziejów Polski, ty, Panie, który ich nigdy nie dotykasz, upadasz ze swej wysokości; a ponieważ jest ona olbrzymią, przeto i upadek Twój z konieczności musi być ogromny. Od wzniosłości na poprzednich stronicach, przechodzisz wtedy do śmieszności. Wiem dobrze, że wracasz następnie do swego poziomu; ale pomiędzy temi dwiema pochyłościami jest jakby przepaść pogardy faktów i płochości, która sprawiła mi przykrość niewysłowioną. I nie przypuszczaj, że czuję ją tylko z powodu Polski; bynajmniej, Panie: geniusz, choćby najwspanialszy, nie może przemóc prawdy odwiecznej, którą Bóg włożył w losy narodu! Ale martwi to mię ze względu na Pana! Wyrażając się tak lekkomyślnie o rzeczy tak wielkiej, która nie mogła ujść Twej uwagi, wielkości bowiem przywołują się wzajem i rozpoznają, czyś nie był zajęty chęcią przypodobania się tym, którymi, zdawało się, powinieneś pogardzać? A to zajęcie się, albo raczej rozmysł, jeśli wolisz, w umyśle takim, jak Pański, wywołuje we mnie dreszcz zgrozy, wskazuje bowiem jak daleko zajść może egoizm wieku.
[ 202 ] Wolę wszakże, przez cześć dla natury ludzkiej i dla geniuszów, które stają na czele narodów, wierzyć raczej w Pańską nieznajomość faktów i przyjmując to przypuszczenie, dające mi otuchę, chcę się postarać przekonać Pana o czemś wprost przeciwnem temu, z czem Pan występujesz. Przebacz goryczy słów moich; ale widzieć człowieka takiego, jak Ty, Panie, każącego na temat dobra i piękna we Francyi, a potem odstępującego nagle od tej świętej sprawy na drugim końcu Europy, — jest dla mnie prawdziwą boleścią, której odbicie dosięga obecnie Pana. Gdybyś nie był mnie zmusił tyle podziwiać Ciebie, rozczarowanie moje nie byłoby tak okrutne i miałoby w skutku tylko milczenie i zapomnienie; ale Ty sam, Panie, przez wszystko, czem jesteś, zniewalasz mię uważać Cię za ideał, który uniósłszy mię, zdradziłby wkońcu, zdradzając sam siebie. Wszelki ideał nie może zdradzić innych, nie zdradzając siebie!
 A więc, nazywasz pan Polskę „arystokracyą bez ludu“, i rzucasz jej wkońcu, jako napis grobowy, słowa, wyrzeczone przez Dumouriez’a przy odjeździe: „Azyatycki naród Europy.“
 Od Dumourieza trudno wymagać myśli. Był to wojskowy znakomity, intrygant bardzo zręczny, ale umysłu nie posiadał wzniosłego; przebaczam mu więc z serca jego błędy prostackie, jego dowcipkowanie nad narodem męczeńskim i jego lekceważenie rzeczy, których nie rozumiał. Zaiste, nie oficera rzymskiego, przybyłego świeżo z Rzymu, bardzo zepsutego, bardzo strojnego, bardzo walecznego, a stojącego załogą w Jerozolimie w czasie Męki Pańskiej, pytałbym, czy przeczuwa, jaką cześć oddawać będą wieki przyszłe Chrystusowi, skazanemu i ukrzyżowanemu w jego oczu. Jeśliby go nazwał np. faryzeuszem zatwardziałym, lub wstecznym poganinem, pragnącym wrócić do strasznych [ 203 ]zabobonów babilońskich lub kartagińskich, uśmiechnąłbym się tylko w odpowiedzi temu oficerowi, znajdując nawet pewien dobry smak w człowieku tej kategoryi, gdy zamyka się w zakresie wypadków codziennych i nie zapomina o swem rzemiośle legionistyckim zagłębiając się w badaniach filozoficznych, lub historyi ludzkości. Ale gdyby boski Platon[140] znalazł się był wówczas w Jerozolimie, i wysłuchawszy przedtem przepisów i przypowieści Pańskich, podziwiał następnie niebiański spokój, z jakim Zbawiciel nasz szedł na męki i gdyby po tem wszystkiem powtórzył jeszcze słowa centuryona rzymskiego, pomyślałbym jedno z dwojga: albo Platon postradał geniusz, albo pewne pobudki skłaniają go do tego, żeby przypodobać się bądź wielkiemu kapłanowi żydowskiemu, bądź Piłatowi Ponckiemu. Co pomyślałbym o Platonie, nie mogę nie pomyśleć o Panu.
 „Arystokracya bez ludu!“ I powiedzieć to o jednej, jedynej, najwspanialszej demokracyi, jaka kiedykolwiek urzeczywistniła się w Europie; ależ to naprawdę dziecinne, Panie. Milion wyborców, z których każdy mógł zostać posłem, senatorem, a nawet, królem, czyliż to arystokracya bez ludu? Gdzieś widział Pan kiedykolwiek w Europie milion wyborców, wybieralnych zarazem, czy w starożytności, czy po Chrystusie? Cokolwiek marzyła Rewolucya, której wysiłki Pan opisujesz, już Polska urzeczywistniła, w wieku XVI jeszcze; ale czegokolwiek Rewolucya zamiast swych marzeń dokonała, to jest wszystkie zbrodnie niewypowiedziane, które stanęły pomiędzy nią a ideą, nie zaszły nigdy w Polsce. Oto na czem polega różnica. Po cudach bohaterstwa nadludzkiego i po okrucieństwach bezprzykładnych, do czegoście doszli? Do 250,000 wyborców. Oto wasza demokracya. Porównaj to Pan z milionem, o którym mówię i nie zapominaj przytem, że Polska liczyła wówczas 14 milionów mieszkańców, [ 204 ]podczas gdy we Francyi liczycie obecnie 36 milionów. Oto co nazywasz Pan arystokracyą bez ludu!
 Przejdźmy teraz do dowcipu Dumourieza, będącego co najzłośliwszym żartem, gdyż przezwał on „narodem azyatyckim“ naród, którego dzieje całe są nie czem innem, jeno walką olbrzymią i zwycięzką w ciągu lat tysiąca przeciwko pierwiastkowi azyatyckiemu, a więc przeciw tym, kogo ten pierwiastek złego w history i ludzkości miał za przedstawicieli, to jest przeciwko Mongołom w wiekach średnich, później przeciwko Turkom, a obecnie przeciw Rosyi. Któż to przeszkodził Mongołom rozlać się po Europie w XIII wieku, jeśli nie Polska, która odparła ich poza granice swoje? — Zaborcy ci podbili wówczas Rosyę, ale nie posunęli się dalej. Kto zniewolił Turków by odstąpili murów Wiednia i nie przeniknęli dalej w świat cywilizacyi łacińskiej? Kto później jeszcze, utraciwszy swą formę polityczną, ale zachowawszy całkowity swój zmysł społeczny i żywy jeszcze w grobie, nie dozwolił nigdy pierwiastkowi rusko-azyatyckiemu uderzyć silnie na Zachód i stawił mu zawsze nieprzebytą zaporę?... Kto, aż do tej chwili, do chwili, gdy Pan przedrukowujesz dowcip Dumourieza, odpiera, jeszcze Azyę gotową spaść na Europę, i odpiera. tak, że nie mogąc cisnąć przeciwko cywilizacyi spis swoich kozaków, Rosya w rozpaczy o sprawę, podjęła, się przedłożyć burżuazyi francuskiej korzystne usługi, rzucając jej 50,000,000 franków w chwili przesilenia? Tych zdradzieckich i ironicznych usług przyjęcia nie wstydzi się, ani wyrzuca sobie ta, burżuazya, kasta panująca w waszym kraju. Temu już Polska sprzeciwić się nie może. Nieśmiertelna, jakkolwiek nieuchwytna, idealna pomiędzy wszystkimi narodami na ziemi, przeznaczona na ofiarę, męczeństwo, na konania wszelkie, a wreszcie na zmartwychwstanie, żyjąca tylko w Bogu i Jego ideach, a niemniej [ 205 ]wstrząsająca światem; walcząca, chociaż bez broni, samotna, opuszczona od wszystkich i poświęcająca się za wszystkich; zawsze i wszędzie wyższa od tyranów co ją uciskają i od sprzymierzeńców zasad co ją wydają i zdradzają; tak wielka, jak owo przykazanie Chrystusa, które nakazuje każdej istocie, czy to jednostce, czy narodowi, kochać i umrzeć za swoje ukochanie, gdyż umrzeć tak to znaczy żyć prawdziwie; dążąca do życia wiecznego na ziemi, do Królestwa Bożego, gdzie nie potrzeba będzie rusztowania dla wyjaśniania Ewangelii, gdzie Ewangelia ukaże się jako jedyne prawo religijne i społeczne wszechświata, — Polska, Panie, potrafiła przez długi czas odwracać żelazo Azyi, skierowane w serce cywilizacyi Zachodu, ale nie mogła powstrzymać tego serca od spodlenia siebie samego, skoro takie jest, jak lubisz Pan powtarzać często: przeznaczenie!... Używasz Pan tego słowa chętniej, niż słowa Opatrzność; słowo to doskonałe, by służyć za wymówkę dla wszystkich podłości ludzkich. Co do mnie, bardziej jestem chrześcijaninem. Mam w duszy 1847 lat Chrześcijaństwa; to daje mi nadzieję, że pierwiastek rusko-azyatycki nie zdoła nigdy wciągnąć w swe sidła całego wielkiego narodu, ani nawet znieprawić bezpowrotnie tej nieznacznej mniejszości obywateli, których los dał za przedstawicieli Francyi w tej fazie wiek XIX, chcąc niejako tem ją ukarać. Spodziewam się i wierzę stale, że usiłowania ojczyzny mojej, aby zbawić świat, sprowadzą zbawienie świata i jej własne zmartwychwstanie.
 Racz Pan wybaczyć mi ten list, którego niestosowność słusznie mógłbyś zganić, jeślibym ja, z mej strony, nie nabył prawa przed Bogiem i ludźmi zarzucić ci bluźnierstwo historyi zelżonej, a nawet, powiem, zelżonej religii! Serce moje wzburzyło się i zadrżało posępną trwogą widząc umysł światły, [ 206 ]miotający takie ciemności na Golgotę polityczną czasów dzisiejszych, rzucający zniewagę, lub zachowujący występną obojętność względem Boskiego pierwiastku wolności i postępu, który bez przelania kropli krwi ludzkiej, dał całego siebie i chciał być ukrzyżowanym w Polsce dla dobra wszystkich przyszłości świata! Tak, zadrżałem z trwogi; bo na tych samych stronicach zdajesz się podziwiać ten sam pierwiastek we Francy i, jakkolwiek stał on się prawie nierozpoznawalnym, gdyż zaczerwienił czoło krwią, a stopy pokrył błotem! Jestże w tem sprawiedliwość... a wołałbyś Pan przypadkiem, dla wcielenia idei Boskiej w społeczeństwa ludzkie, gilotynę i sztylet zamiast poświęcenia się i męczeństwa?... Nie wierzę temu.
 Rozważ Pan dobrze historyę Polski, poświęć kilka chwil swobodnego czasu poważnemu zgłębieniu chwały całkowicie chrześcijańskiej i niesłychanych nieszczęść, z których się składa; geniusz Twój odkryje w niej natychmiast myśl tajemniczą i głęboką... Poznasz działanie Opatrzności w niezachwianej stałości całego narodu, wydanego na męki... dowiesz się jak daleko sięgnąć może boleść, nie gasząc wszakże życia, dowodząc, że życie nieśmiertelne... dowiesz się, z jednej strony, do jakiego stopnia obłąkać się może bunt niesprawiedliwości i tyraństwa przeciw prawom Boskim, dowodząc, że natura ludzka wolna! wolna aż do tego stopnia, że może przenieść całą rzeczywistość piekła na ziemię!... uczujesz również, że potęga nadludzka, dana Polsce by oparła się wszystkim kusicielom i katom, zwiastuje nową erę i wyraża w sferze polityki to, co święty heroizm pierwszych chrześcijan wyrażał w sferze religii. Panowanie Chrystusa, wygnane przez wieki całe poza granice tego świata, zbliża się wielkimi krokami, aby ogarnąć ten świat i królować w nim odtąd niepodzielnie... Wszelkie [ 207 ]zwycięstwo Idei Boskiej walka musi poprzedzać, cierpienie i męczeństwo, które ją zwiastuje i urzeczywistnia! Polska jest wybrana, aby ogłaszać ludom, nie słowami, ale czynami i faktami, wielką i świętą zasadę narodowości ziemskich, które jedynie, jako nietykalne i święte, mogą doprowadzić kiedyś do utworzenia Ludzkości harmonijnej i powszechnej. Francya rozniosła po całej Europie, na ostrzu swych bagnetów, dar wolności obywatelskiej i równości jednostek pomiędzy sobą, dając światu!... Polska nie przestała cierpieć i działać w duchu, ażeby wynieść z głębi swego grobu dogmat Boskiego prawa narodowości, jako też prawa braterstwa religijnego wszystkich narodów pomiędzy sobą, to jest zakon Chrystusa urzeczywistniony w polityce państw ludzkich. Francya i Polska są siostry, dążą obie ku przyszłości, nie cofając się nigdy; Francya w imieniu miłości ludzi; Polska w imieniu miłości Boga! Tym sposobem w dążnościach obu tych ludów odnajdujemy dwa przykazania stanowiące jedność Słowa przedwiecznego. Tylko Polska pamięta zawsze, że żadne z tych przykazań nie może być całkowicie oddzielone od drugiego, nie zadając w tejże chwili, że tak powiem, kłamstwa samemu sobie i nie wywołując w ostatecznem następstwie wyłączności swojej, albo nielitościwego fanatyzmu w sercu, albo zboczenia bezrozumnego w umyśle. Francya zapominała o tem kilkakrotnie i zapomina jeszcze. Wyobraża sobie, że można obyć się bez Boga ogłaszając prawa ludzkości; jak z drugiej strony stronnictwo wieków ubiegłych mniema, że można pominąć miłość ludzkości objawiając cześć dla Boga... Wielki i godny pożałowania błąd uczucia i rozumowania, który zachodząc dalej, prowadzi aż do zbrodni! Nie wolno rozłączać togo, co Chrystus połączył. Oto co nieraz rzucało zasłonę krwawą na chwałę Francyi! I oto, dzięki czemu, przeciwnie, [ 208 ]Polska dochowała zawsze czystość historyczną tak niepokalaną, że się ośmielę, zapożyczając słowo pańskie, wyrzeczone o Karolinie Corday[141], którąś nazwa! „aniołem morderstwa“, że się ośmielę z ręką na sumieniu nazwać Polskę „aniołem polityki“ pomiędzy narodami ziemskiemi!... Ażeby Cię przekonać o prawdzie tego twierdzenia, potrzeba tylko chcieć uczynić rzecz jedną, Panie, a tą rzeczą jest, powtarzam, przeczytanie historyi Polski. Na miłość Boską, przeczytaj ją; a wtedy, zamiast odrzucić ze wzgardą list ten, który cię do tego zobowiązuje, jak to zapewne czynisz w tej chwili, będziesz mi wdzięczny, mam nadzieję, za to, że Cię błagam w imię Twej własnej sławy, abyś nie spotwarzał dalej narodu mającego prawo, za męki, na które się poświęca i za idee, które nosi w swem łonie, do sympatyi i szacunku serca tak szlachetnego i umysłu tak wnziosłego, jak Pański!
 Poznań, 20 kwietnia 1847 r.


────────

[ 209 ]
Poezye.


───━━━───





[ 211 ]

ŻAL.[142]
─────


Już jej niema! I przyroda
Przywdziała żałobę mego smutku,
Jątrzy ranę
Od grotu, co rozdarł me łono.
Gdy dzień lśni bezchmurny,
Gdy jutrzenka ożywia te miejsca,
Czemuż to niebo wolne od burzy
Już nie maluje się w jej oczu?
Czemuż czysty powiew wieczoru
Nie pieści jej,
Nie kołysze złotego warkocza
Jej uwielbianych włosów,
Co nieraz splatałem?
Kiedy mnie troska trawi,
Któż mi da zapomnienie,
Kto zdoła odegnać jak sen
Te czarne myśli, w których tonę,
I z których tak chętnie jej się spowiadałem?
I komu teraz je zwierzę,
By mi je starł z czoła?
Kiedy radość mnie budzi,
Gdy zwycięża mą boleść,
Kędyż mi szukać ucha,
Co zrozumie wyznanie serdeczne?
Kędyż mi znaleźć usta rumiane,
Co mnie wesprą w mych uniesieniach
I rzekną: Czuję twe szczęście!...
Jej już niema! Jakiegoż mi dźwięku

[ 212 ]

Jeszcze dobyć z lutni?
Któż mnie pouczy dziś
O śpiewie, którym tchnie dusza
I który radzi, wyjawiamy tylko
Tej, co go natchnęła?
O jakże rozdzierające jest życie,
Gdy zawsze i wszędzie
Wspomnienie zmarłej
Spowija kirem dni nasze,
Gdy melancholia
W zakrzepłem sercu
Minionego szczęścia zestawia obraz
Z teraźniejszością!
Nic nie zdoła wyrwać
Z mej wiernej pamięci tych rysów.
Wszystko mi o niej mówi i ją przypomina,
Radości, których ze mną nie dzieli
I zło, którego już nie czuje.

──────────

STANCE.[142]
─────


Któż mi powróci tę przezroczystą falę,
Gdzie przeglądało się dziecięctwo moje,
Tę falę czystą tak, ale tak chyżą,
W której me serce koiło pragnienie?
Czarny muł źródło mąci;
Piana bieli nurt;
Czemuż-to cicha struga zboczywszy w swym biegu,
Opuściła swe łożysko dla łożyska strumienia?
Zrazu było to jasnej i głębokiej wody jezioro,
Którego zarysy mgła zasłaniała mym oczu;
I nie wiedziałem jeszcze skąd biegła ta fala
I jaka pochyłość wyznaczała nurtom ich zwroty.
Nie wiedziałem, że czas do długiej zmuszał podróży
Żywioł uległy, który się toczy pod niebem,

[ 213 ]

Że każdy nurt dążył na wspólny brzeg
Z kolei się obarczać goryczą i solą.
Uważnie podziwiałem jego miękkiej powierzchni
Ruchomy kaprys i igraszki przypadku,
Promień drżący i niknące koło;
I w czystym jego krysztale kąpałem wzrok.
Najmniejszy ruch, najlżejszy szmer
Mnie zachwycał i radosny byłem jak ptak,
Lub jako motyl, na los szczęścia szukający
Wyspy lasu rozchwianego, lub podparcia trzciny.
Radował mnie kwiat wodnej lilii, żółty lub biały,
Podobny statkowi co żagle właśnie rozwinął,
Otwierający rankiem kielich co się kłoni
I utulający go wieczorem jak do snu.
Lubiłem widzieć jak po sennej fali
Ślizgał się zefir, który waży kwiatów kadzielnica,
Widzieć drżenie fal, widzieć sitowie, co gnie się
Kołysząc rozkosznie w wieczornym powiewie.
Nadewszystko lubiłem w dole widzieć obraz nieba;
Znajdowałem, że lazur w lazurze powtórzony
Był pięknem widowiskiem, i szkoda było,
Gdy obłok przelotny zmącił jego czystość.
Lubiłem również, czemuż-bym bał się to rzec?
Odnajdywać swe czoło, ten promień swych oczu,
Rad uśmiechałem się do własnego uśmiechu,
Bo rysy moje zdały mi się odbito przez niebo.
Potem był to strumień rosnący w biegu,
Szedłem po jego brzegach jak się idzie drogą
I już wiedziałem skąd wyrwało się źródło
I że człowiek i fala to samo mają przeznaczenie.
Lecz zrywałem kwiaty, w swej miłości prostej
I wnet ubarwiałem niemi łono strumienia;
Lub zawieszałem się o krzaki nadbrzeżne
I czerpiąc piłem z zagłębienia dłoni.
Albo przypatrywałem się wód włóczędze
Siedząc niedbale na nadbrzeżnym mchu

[ 214 ]

I przepędzałem dni patrząc na płynne fale
I czułem, że żyję i nie mam trosk żadnych.
Lub gdym przychwycił wzrokiem falę swawolną
Wskazującą na falę i wirujący nurt,
Zdawało mi się widzieć Wodnicę drżącą
I jej włosy jedwabne na wietrze rozwite.
Bom cały był ułudą, wyobraźnią i tajemnicą.
Comkolwiek widział, chciałem pochwycić,
Gwiazdy na niebie i kwiaty na ziemi
I zawsze znajdowałem w swem sercu pragnienie.
Chciałem całować w czystej atmosferze
Westchnienia mięty i woń bzu,
Wdychać promień i pić szmer,
Co w powietrzu drżał i nad wodami przeciągał!
I napół śpiąc, śniłem dziwa,
Ścieżkę ogrodową i wielki cień drzew,
Pałace zaklęte i ule pszczelne,
Źródło, wodospad o hucznym rozgłosie.
Śniłem wysokie skały, gdzie orzeł gniazdo swe wije,
Kędy palące słońce razi czarny granit;
Gniazdo z tarniny, gdzie się wślizga matka
Niosąca pokarm drżącemu pisklęciu.
Śniłem gór wielkich fantastyczny szczyt,
Groźbę wieczystą i wieczny spoczynek
Skały wiszącej, co się nad przepaścią śmieje,
I chyli się i rada jest naporowi fal;
Długie wybrzeża skąd w noc widziałem każdą gwiazdę
Nurzającą się w toni jako słup ognisty
Skąd, jeśli to był dzień, widziałem każdy żagiel
Jak drży, lub płynie, jakby nie marząc o tem.
Potem widziałem olbrzymie mostów łuki
I wozy co się sznurem toczą dudniąc
I tłum co w wielkich falach po taflach bruku się tłoczy,
Jak widzisz rzekę płynącą powoli;
Potem mury i wieże, kolumny, tumy,
Którym nie mogła nadążyć ręka kreśląca zarysy.

[ 215 ]

A sława i miłość były piękne widziadła,
Mijając i wracając przed memi oczyma.
I zapomniałem o jeziorze z spokojnemi wodami
I o trzcin jego szeleście, o fal jego uśmiechu.
Rad jeno byłem miast widnokręgowi,
Temu kamiennemu grobowcowi, gdzie dusza więdnie,
W swym śnie lubiłem patrzeć na niezmierną rzekę
Mknącą w swej sile, majestatyczną;
I serce me skakało z radości i nadziei...
Lecz poznałem wkrótce, że to była złuda.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Któż mi powróci tę przezroczystą falę,
Gdzie przeglądało się dziecięctwo moje,
Tę falę czystą tak, ale tak chyżą,
W której me serce koiło pragnienie?
Czarny muł źródło mąci;
Piana bieli nurt.
Czemuż-to cicha struga zboczywszy w swym biegu,
puściła swe łożysko dla łożyska strumienia?

────────

W ALBUMIE DELFINY POTOCKIEJ[143].
─────

 Gdzie czuciem i natchnieniem nie sposób, tam dokładaj rozumem, gdzie rozumem nie, tam natchnieniem, gdzie obuma nie sposób, tam wolą. Boś ani z czucia tylko, ani z rozumu tylko, ale z obu razem skojarzon i spojon — a gdy je natężysz i zlejesz, wolę masz.
 (1840).

────────

JEŚLI MI KIEDY...[144]
─────

Jeśli mi kiedy przewodniczyć miały
Na drodze ziemskiej szczęście albo chwała,

[ 216 ]

Zrzekam się szczęścia i nie chcę tej chwały,
Byś tylko dłużej piękną mi została.

Za każdy uśmiech, co na twojej twarzy
Zostawi, mdlejąc, drobny ślad radości,
Los niech mi w zamian długi smutek zdarzy,
Niech mi dnie życia wytrąci z przyszłości!

Bo życie moje przeplatałem twojem,
Jak dwie złączone, niezmieszane rzeki,
Co płyną zgodnie różnofarbnym zdrojem,
I gdy ty zwiędniesz, ja zgasnę na wieki.
(1836).

────────

CHCIAŁBYM ANIOŁA WIDZIEĆ....[144]
─────

Chciałbym anioła widzieć na tym grobie,
Kędy sny nasze leżą pogrzebane,
Coby mi czasem zaśpiewał o tobie,
Jak śpiewa tułacz pamiątki kochane;
Coby na chwilę pochodnią schyloną
W tę noc okropną i nierozgarnioną
Rzucił skier kilka na przyszłości fale
I blaskiem chwały ozłocił me żale.
Ach, głos twój, gdyby ponad mojem czołem
Ozwał się, lecąc od dalekiej strony,
Choć raz się ozwał, wiatrami niesiony,
Ten głos twój byłby mi takim aniołem!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przed nocą wieczną niech głos twój usłyszę.
Jak pieśń nadziei w godzinie konania,
A może wtedy ponad grobu ciszę
Wejdzie mi blady księżyc zmartwychwstania!
A jeśli, płacząc, na zgasłych źrenicach
Złożysz, jak kwiaty, twoje ciche ręce,

[ 217 ]

Grób spłonie ogniem i w stu błyskawicach
Słońc nieśmiertelnych obleją mnie wieńce.

(Listopad 1836).
────────

DO ...[144]
─────

Czy pomnisz jeszcze na dożów kanale
Gondolę moją w weneckiej żałobie?
Czy pomnisz, jakem ja wiosłował tobie,
Patrząc na ciebie, patrzącą na fale?

Pod Mostem westchnień i moje westchnienia
Słyszane były. Krew moja płynęła
Blizko krwią ofiar zlanego więzienia,
Lecz, jak krew ofiar, w głazy nie wsiąknęła.

Wróciła nazad i szałem mi płonie
W sercu głęboko, na nieszczęście moje,
Bo ty daleko, a ja w innej stronie
I dla nas szczęścia wyczerpnięto zdroje!

Bądź mi spokojna, patrząc na tej twarzy
Posępne rysy! — Jeśli zginąć trzeba,
Po mojej śmierci niechaj ci się marzy,
Żem był szczęśliwy i wrócił do nieba!

30 semptembra, posyłając w wieczór. (1836?)
────────

Z NAD WÓD ...[145]
─────

Z nad wód, gdzie nigdy nie zaszumią burze,
Z dolin, gdzie nigdy nie więdnieją róże,
Tę, którą kocham, wywiodłem za rękę,
Tę, którą kocham, powiodłem na mękę
Do północnego i smutnego kraju,
Gdzie bledsze jary i olbrzymie góry,
Porosłe bluszczem niedoszłego maju.

∗             ∗
[ 218 ]

Szedłem z nią razem dzień jeden i drugi,
A z tych dni każden był cierpieniem długi;
Szedłem z nią razem po alpejskich śniegach,
Wśród sosen wielkich, szumiących wichrami,
Jakby się Bogu modliły hymnami,
Szedłem z nią razem po przepaści brzegach,
Kędy potoków rozerwane fale
Huczą pod ziemią, jak przeklętych żale.
A ona do mnie ze smutkiem głębokiem:
„Patrz ty się w otchłań, czy nie dojrzysz okiem
Grobu cichego tam na dnie, tam w dole,
Gdziebym już mogła odpocząć, jak w domu,
I spać na wieki, nieznana nikomu,
Z żwirem pod głową i z żwirem na czole!“

∗             ∗

A ja ramieniem kibić obwiązałem
Tej smutnej mojej, którą tak kochałem,
I nad przepaścią w górze ją trzymałem;
Ona, z rąk moich napół wychylona,
Całkiem ponętą przepaści znęcona,
Jak gdyby głosem tych fal urzekniona,
Długo patrzała z dziwną żądzą w oku
Na skał spadzistość i wiry potoku.
A twarz jej była blada nad blademi,
Jak te, na których już sen śmierci gości,
Twarz najpiękniejsza, com widział na ziemi,
Anielsko śmiała myśli spokojnemi,
Co na nią spadły od strony Wieczności.

∗             ∗

„Nie, ty nie znikniesz z widomego świata,
Póki masz we mnie na tym świecie brata,
Póki w tem sercu dom pozostał tobie!
A jeśli zginąć mam w walce z dumnemi,
Dopiero wtedy szukaj domu w grobie,
Gdy sama będziesz na tej wielkiej ziemi,

[ 219 ]

Ale nie wprzódy! — Bo nie oddam ciebie,
Choćbyś już dzisiaj miała zasiąść w niebie
Pośród aniołów, zbawiona i święta —
Samym aniołom ja nie oddam ciebie!
Słuchaj — o, słuchaj — niech będzie przeklęta
Ta chwila teraz! — Boś opuścić chciała
Dobro jedyne w tym świecie cierpienia,
Gdzie serc samotnych oddzielne westchnienia
Jednym się tylko nastrojem miłości
Przemienić mogą w wielki krzyk radości,
Co z dwojga nieszczęść jedno szczęście rodzi
I z jęków dwojga pieśń jedną wywodzi!
Ah, póki iskra w moich piersiach pała,
Póki krwi kropla w tem ręku została,
Ty będziesz ze mną — póki mogą wschodzić
Myśli w tej głowie a z nich czyn się rodzić,
Ty będziesz ze mną! — Teraz i na wieki,
Sercem, gdym blizki, myślą, gdym daleki,
Ty będziesz ze mną! — Odwołaj twą duszę,
Co już twe blade lice opuściła,
Co już, odchodząc, w te fale się skryła,
Bo ty żyć będziesz, póki ja żyć muszę!“

∗             ∗

I dalej niosłem tę omdlałą moją
Przez wieczne śniegi, przez jasne lodniki[146],
Gdzie skał zamarzłe piramidy stoją,
Gdzie jaskiń błyszczą kryształowe bramy,
A siatką srebrną rozbiegłe strumyki
Skaczą przez głębin lazurowych jamy. —
I zszedłem niżej w jakieś mgliste strony,
Coraz to niżej, w posępne doliny —
Tam księżyc wschodził, mgłami otoczony,
Jak cmentarz złoty nadziemskiej krainy,
Płynący wolno nad ziemi cmentarzem;
I tamem stanął pod kaplicą ciemną,

[ 220 ]

Gdzie Chrystus krwawy nad wielkim ołtarzem
Konał — u Jego stóp tam świętą moją
Złożyłem śpiącą — a zewsząd nade mną
Mgieł się tumany do księżyca pięły
I, jak sen znika, w powietrzu niknęły.
Ona śpi ciągle; na jej twarz anielską
Kładły się chciwie księżyca promienie,
Padając z góry przez bluszcze i zielsko,
Co tam się wiły po gotyckiej ścienie. —
A kiedym ujrzał jej postać uśpioną
Tak cicho piękną i opromienioną,
Bogum dziękował za tę szczęścia chwilę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O, wyście zimni, wy tego nie wiecie,
Co twarz kochana, gdy zaśnie w pokoju
I tak wygląda, jak szczęśliwe dziecię,
Co nie wie jeszcze o smutkach i znoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I dalej potem, gdy się przebudziła

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

∗             ∗

Aż w ciemnej nocy na brzegach jeziora
Tę, którą kocham, porzucić musiałem,
Tę, którą kocham, bez łez pożegnałem,
Bo łzy już wszystkie nad nią wypłakałem. —
Kiedyż to było? Ah, to było wczora —
Albo przed laty — może przed wiekami —
Bo czas się w Duchu nie liczy chwilami,
Lecz serca pieśnią lub serca jękami!
A odkąd świętą moją porzuciłem,
Wszędzie znak śmierci wyzierał mi z czoła
I trumnę ciężką w piersiach tych nosiłem:
Własne me serce — bez mego Anioła.
Aż ci, co niegdyś znali mnie na ziemi,
Kiedy ja, dumny, walczyłem z dumnemi,

[ 221 ]

Wszyscy mówili: „Czyż przed czasem zginie?
Czyż znak boskiego już nad nim przekleństwa,
Że jad tajemny w jego żyłach płynie
I myśli jego tak blizkie szaleństwa?“
A jam ich słuchał i w duszy się śmiałem,
Bo, kiedy wrócę w oddalone strony,
Gdzie moją smutną, świętą pożegnałem,
Ja wam powiadam: „Będę przemieniony —
I wy powiecie, że z grobu powstałem.“

Drezno, 18-go lipca. (1839).
────────

ROZPACZ — SZYDERSTWO — WIARA.[145]


─────
ROZPACZ.

Kto mi ją wróci, a z nią odda chwile
Lepsze, niż reszta życia mego cała,
Niż przeszłość zbiegła — przyszłość pozostała?
Bo przeszłość niczem — a przyszłość w mogile!

Jutro, ty mówisz — może jutro zginę!
Może już dzisiaj nad zmierzchem wieczora,
Jak cień, co znika, zniknę i przeminę —
A znajdęż w trumnie to, com kochał wczora?

Nie — nigdy — nigdy już szczęścia nie będzie!
Tam gniją trupy — wiją się robaki —
Tam marne leżą zmartwychwstania znaki —
O, tam jej postać przy mnie nie usiędzie!

Gdzie moje niebo — gdzie morza błękity?
Gdzie gwiazd girlandy dyamentowe w górze?
Gdzie moje w dole cyprysy i róże
I miasto kwiatów i wulkanu szczyty?

O ziemio włoska! W tobie sam Bóg gości!
Tyś sercem świata, w którem wrą płomienie —

[ 222 ]

W grobach twych mieszka nie śmierć, lecz natchnienie
I stróż twój wieczny — to Anioł Piękności!

Na twoich lądach ja szczęśliwy byłem,
Na twoich morzach gwiazda mi świeciła,
Której tu niema — a tak boską była,
Że chyba zginę, kiedy ją straciłem!


SZYDERSTWO.

Ona się tylko na mej życia fali
Jedna odbija — inne wszystkie ciemne!
I tę mi ludzie — i tę odebrali!
Ludzie bez ducha, jak gady nikczemne,

Co mają oczy do klamek przybite,
Co uchem słyszą westchnienia ukryte
I ćwiczą język, by jak żądło wiotki,
Chwytał w lot kłamstwo i roznosił plotki.

A każdą plotkę, nim rzucą z wiatrami,
W motyle skrzydła oczepiają sami
I wprzód ją sokiem utuczą skorpiona!
A bajka wtedy, jak smok, wystrzelona

Kręci się, lata i syczy i truje —
Oni się patrzą i klaskają w ręce;
Co im do tego, że gdzieś kona w męce
Duch, który myśli, lub dusza, co czuje?

Oni nie myślą — nie czują — nie wiedzą,
Co serce zdoła wycierpieć na ziemi —
Bo anioł serca nie był nigdy z niemi,
Szatanki zabaw tylko przy nich siedzą!

Haniebne słowo ich dusz nie obraża —
Kto pieśń natchnioną usłyszy w ich kole?
Jeden się tylko pomysł na ich czole,
Pomysł wygody, jak plama, wyraża!

Życie ich — mierność, a wiara ich — złoto!
Szczęścia nie znali — nigdy nie zaznają,

[ 223 ]

Bo gwiazdy szczęścia tylko duchom wstają
I promień bogów nie pada na błoto!

Świat wasz brzmi ciągle, jak pusta butelka,
Muchami żartu i jadłem się dymi —
Zgniła rozpusty podpiera go belka,
Na której stoi duch głupstwa olbrzymi.

Z tego, co piękne, zysk tylko mieć chcecie,
Wyssać woń z róży i pogardzić kwiatem —
Lecz wy pięknego pojąć nie umiecie,
I miłość waszym nieodkrytym światem!

Ot! — tam — tam patrzcie, gdzie nie dojrzy oko:
W górze, nad mgłami, a w niebie głęboko
Kryje się księżyc, nazwany Pięknością,
I przy nim słońce, nazwane Miłością!

Lecz cóż wam prawię? — dla was jest kobieta —
Mylę się — raczej są dla was kobiety!
Wyście tu pany — a mnie się, niestety,
W mózgu zaćmiło. — „Ah, biedny poeta,

„Co patrzy w chmury, a prawdziwych zdarzeń
Nie widzi nigdy na istotnym świecie —
Dziki samotnik z lutnią polną marzeń,
Co kwiat pustyni w marny wieniec plecie;

„Z przed ócz którego świat mdleje i znika,
Mrze gospodarstwo — nawet polityka,
Jak tylko ujrzy gdzie śnieżną spódnicę,
Pukle z jedwabiu lub z atlasu lice —

„A to, co ujrzał, wraz zmienia na cuda —
Każę tym paniom, by w niebie mieszkały,
Kiedy tu zostać na ziemiby chciały,
Bo w niebie święci — a gdzie święci, nuda.

„Na co czcić, kochać, gdy można używać?
Na co rozpacze, gdy można się bawić,

[ 224 ]

A po zabawie opuścić, zostawić?
My cię nauczym, jak miłostki zrywać.

„Na sam przód każda — wdowa, czy dziewica,
Czy też mężatka — czysta kapryśnica!
Tam się przekręci, skąd jej wiatr zawieje,
Z rana ci płacze, a w wieczór się śmieje.

„Los je tu stworzył dla mężczyzn zabawy;
Miły puhar wina — dobra szklanka kawy —
I one smaczne, tylko trochę więcej
Łudzą i trzeba lubić je goręcej.

„Dalibóg, prawda! Anielskie stworzenia,
Lecz póki tylko silne i rumiane,
Zanim się sztuczek wyuczą cierpienia! —
Bo ich łzy, widzisz, to żarty, nam znane.

„Bierz tylko cukier i złote uśmiechy —
Zasię od westchnień! — Gdzie płacz się poczyna,
Niech twej wierności skończy się godzina —
I leć gdzieindziej rwać róże pociechy!

„Zmiłuj się tylko — sam nie wpadaj w tkliwość
Jeśli ci smutno, zabij smutek szalem,
Hulaj, — graj — z nami, ot, pij gardłem całem,
A minie zaraz mdłych pamiątek ckliwość!

„A po tygodniu lub też dwóch tygodniach
Wyjdziesz na miasto w nowomodnych spodniach
I znów się w jakiej zalubisz kobiecie.
Wierz — tak się dzieje na tym prawdy świecie!“


WIARA.

Oni mówili. — Jam pilnie ich słuchał,
O stół zielony, gdzie lśniły się karty,
Jak posąg człeka wśród zwierząt, oparty —
Aż w sobiem iskrę szyderstwa rozdmuchał:

„Waszą jest prawda, przezacni panowie!
Dziś mi dopiero zaczyna dnieć w głowie,

[ 225 ]

Lecz mi pozwólcie na jedno pytanie —
Co się też wkońcu z naszym światem stanie?

„Widzę w nim postęp — cuda — wynalazki.
Para, galwanizm[147], miedź, żelazo, ołów
Służą mu nakształt spętanych aniołów —
Samo już światło maluje obrazki!

„Przy tem wojsk dosyć i długów stokrocie,
Ogrom też szpiegów — policya wyborna —
A ludzkość sobie, jak dziecię pokorna,
Umiera z głodu lub pracuje w pocie!

„Gdzie stały niegdyś bitnych zamków wieże,
Dziś loch pod ziemią i blade warsztaty;
Tam jedwab kupcom wywija się w kwiaty,
Tam przędzą sukno na wasze odzieże.

„Gdzie niegdyś szumne od hymnów kościoły,
Dziś giełdy, szumne od krzyków handlarzy,
Lub cytadele na miast wielkich straży,
Tych miast jedyne — lecz śmierci — anioły.

„Zgoda na wszystko. — Ucisk z góry tłoczy,
W dole tam jęczą, zgrzytają miliony,
Pytając, z jakiej wejdzie Mściciel strony —
Nam nic do tego! — Alboż mamy oczy,

„By drugich widzieć? — Patrzajmy na siebie!
Grą i przemysłem złota nazbierajmy,
I ziemię całą, całą zużywajmy!
Bo, kto używa, ten tylko był w niebie!

„Przecię już rozum dawno się przekonał,
Że wiara w duszy to śmieszność i zgroza —
Bóg kar i nadgród właśnie w tym dniu skonał,
W którym się zabił wielki żyd, Spinoza[148],

Którego nowa filozofia uczy,
Że całość światów jedynym jest Bogiem

[ 226 ]

I że Duch ludzki za grobowym progiem
W żadno się inne życie nie rozwnuczy.

„Z tej strony grobu jest wieczność jedyna,
Z tej tylko strony mogą żyć nadzieje —
Niech więc się złoto w kubek graczy leje —
I byt nasz przejdzie, jak tej gry godzina!

„Wiwat, panowie! — Niech to potrwa tylko,
Niech to nie będzie jedną czasu chwilką,
Lecz całym czasem — a gdyby przypadkiem
W dom nasz się Nędza wczołgała ukradkiem?...

„Gdybyśmy nagle u stóp gilotyny
Boso stanęli — lub w pustyniach śnieżnych
Żyć gdzie musieli wśród wilków drapieżnych —
Kto wie? — w kajdanach kopać kruszcu miny?

„A jeśli trzeba bić się dniem i nocą,
Bez odpoczynku, o głodzie, o skwarze,
By strzał przez piersi wziąć od wroga w darze
I nie paść wtedy — lecz ostatnią mocą

„Ścisnąć karabin i pójść na bagnety?
Lub w sali radnej, wśród krzyków tysiąca
Plwać na przytknięte do serca sztylety,
Z śmiechem pogardy czekać sprawy końca?

„A może przyjdzie umierać z choroby
Pośród ciał ludzi, już umarłych wprzódy?
Dziwne są w mózgu gorączki wyroby!
A nuż się wyda, że tam jakiś chudy

„Szatan przybywa całować nas w twarze
I, ze szpitalu wywlókłszy za rękę,
Wiedzie zbolałych na puste cmentarze?
Może się przyśni — że na piekła mękę?

„A cóż, panowie — czyż to być nie może?
Dziksze się jeszcze zdarzały wypadki,

[ 227 ]

Z wznioślejszych posad ogromniejsze spadki
W dolinę smutku lub nicości morze!

„Czy nie słyszycie, jakoby w oddali
Jęk konających na lądzie, na fali?...
Czy nie widzicie jakby kruków stada,
Co czarno lecą tam, gdzie człowiek pada?

„Ot, z głębin ziemi zagrzmi krzyk:
Do broni! I duch litości, jak w dniu Bożej męki,
Na szczytach niebios łzę — gwiazdę uroni,
By tam świeciła, skąd wzbiją się jęki.

„Bo nocą cichą, jak z nór ciemnych węże,
Z lochów podziemnych wyroją się męże —
I każdy w ręku nieść będzie pochodnię,
I każdy w oczach jakąś przyszłą zbrodnię.

„I stąd i zowąd i tam i w oddali
Rąk tysiąc razem, jakby Jedna ręka
Gmach świata burzy i gmach świata pali!...
Aż szał mnie objął i serce mi pęka!

„Krew wrząca wodzów i krew panów wielkich,
Krew biała kupców i krew ludzi wszelkich
Pada tam w ogień, jak olej rzucony,
I ogień bucha, jak ta krew, czerwony!

„Widzę dzieciątka, co się z matek ręku
W pożar stoczyły i zgasły bez jęku
Widzę żołnierzy, co nigdy nie drżeli,
A teraz leżą, jak posągi, bieli!

„I was też widzę, ciągnących w ohydzie
Wśród przekleństw ludu, o hańbie, o biédzie;
Darmo - zapóźno wołacie o Boga!
Bóg wasz wszechmocny, jedyny — to Trwoga!

„Dziś wam dopiero kochać się zachciało,
By wasza pamięć nie zginęła całkiem,

[ 228 ]

By kto się z wami choć chleba kawałkiem
Podzielił, mówiąc: Bierzcie, choć tak mało!

„By łza kochanki, uścisk przyjaciela
Was odprowadził na kończyny świata,
Gdzie trumna czeka i błyszczy nóż kata,
Ostatni promień tylu dni wesela!

„Patrzcie! I siebie widzę z wami razem:
Te same pęta stopy nam związały,
Na śmierć tę samą za jednym rozkazem
Wiodą mnie — ale nie wiodą bez chwały!

„Twarz u was sina — powiedzcie, czy zbladłem?
I drżą wam ręce — czy u mnie zadrżały?
Czy, jak wy, martwo w progach sądu padłem,
Gdy lud rzekł: Na śmierć! a sędzie przystały?

„W tej chwili jeszcze czyż zgiąłem kolana?
O, wy klękajcie przed dzikiemi tłumy!
Proście o łaskę choć do jutra rana,
By tę noc przeżyć, jak życie — bez dumy!

„Niechaj się ze mną, co los kazał, stanie —
Niechaj mi głowę odetną od ciała!
Alboż myśl moja w tym nożu zostanie?
Z pod ich rąk w niebo nie wyrwie się cała?

„I grób mój tutaj nie będzie bez kwiata,
Ni pamięć moja bez łez też nie będzie —
Jutro tu przyjdzie Siostra[149] i usiędzie,
Gdzie dzisiaj stało rusztowanie brata.

„Anielska postać będzie tu płakała,
Serce anielskie tu mnie wołać będzie
Teraz i potem — na wieki i wszędzie,
Aż do mnie wróci — jak ja — zmartwychwstała!

„Bom w Piękność wierzył, bo byłem szczęśliwy!
Szczęście i wiara dały, że umieram

[ 229 ]

Nie, jak wy, podle — a was się wypieram!
Ot, w nieskończoność idę po me dziwy,

„Po kwiaty moje, po moje natchnienia,
Gdzie wszystkie lutni dociągnione tony,
Gdzie wszystkie dusze dopełnione brzmienia,
Tam, gdzie Duch jeden — gdzie duchów miliony ...

„ — I tak się z wami żegna tu poeta,
Ów slaby wietrznik, to dziecię złudzenia,
Co z kwiatów tylko brał jady cierpienia,
I nie chciał wierzyć — że to rzecz — kobieta!

„I tak się z wami żegna tu szaleniec,
Co, patrząc w chmury, splatał pustyń wieniec —
Bądźcie mi zdrowi, wygody czciciele,
Wy, świata prawdy cudni stworzyciele!

„A teraz ciebie żegnam, o jedyna!
Chociaż z daleka, ten głos cię doleci,
Błysk krwi z tej szyi w oczy ci zaświeci,
W serce uderzy ta śmierci godzina!

„Za chwilę ciało moje będzie w trumnie,
Głowa na piasku lub w tych ludzi ręku.
Żyłom samotny i umieram dumnie —
Przy tobiem płakał — tu skonam bez jęku.

„Imię twe tylko ostatniem westchnieniem
Prześlę do nieba. — Tylko myśl o tobie
Skryję głęboko, by mi była w grobie,
Jak tutaj, siostrą — kochanką — zbawieniem!“

 Frankfurt, 1839, w sierpniu.
────────

NIE KŁUJ MNIE W SERCE...[150]
─────

Nie kłuj mnie w serce wyrzuty cierpkiemi!
Ten tylko pisze, kto żyje na ziemi;

[ 230 ]

Ja nie na ziemi żyłem, ale w niebie,
Dlategom, drogi, nie pisał do ciebie.
Znów wąż mnie oplótł, wąż, jak świat nasz, stary
Znów piłem szczęście z złotej trucizn czary:
Gdy księżyc wschodził, szedłem na gór szczyty,
Czoło me kładłem na śpiące błękity,
Gwiazdym brał w piersi i tysiąc serc miałem
Wszystkiemi czułem, wszystkiemi śpiewałem
I nad mórz włoskich złoconą otchłanią
Witałem inną duszy mojej panią!

 Freiburg, 19 septembra 1839.
────────

WZYWAM CIĘ...[145]
─────

Wzywam cię w boskiej wspomnienia godzinie,
Stań tu przede mną — nim ta chwila minie —
Stań tu przede mną — lecz, jak wtedy, cała
Lekkiemi szaty błękitna i biała,
Z dumy ponurem na ustach znamieniem,
Z smutku na czole niewymownym cienieni,
Piękna w tym smutku i dumie zarazem —
Napół stworzona potęgi obrazem,
Napół nieszczęścia! O, stań tu przede mną
W tej samej chwili, raz jeszcze bądź ze mną!
Niech głos twój słyszę, niech ujrzę twą postać,
Choćbym miał potem w wiecznym szale zostać
I wołać wiecznie: „Gdzie ona? gdzie ona,
Ta cudna moja — ta moja stracona?!“

 (Rzym, 24 grudnia 1839).
────────
[ 231 ]
DO ...[145]
─────
     In the stable nurs’d, in the kitchen brod.[151]
Byron.    

Przekleństwo podłym — przekleństwo tej babie,
Co, z mołdawskiego wywnuczona rodu
I od podłego podlejsza narodu,
Trzyma wciąż oczy, jadowite, żabie,
Wbite w twarz śliczną mojego Anioła,
I uszy nosi drgające dokoła,
Jak pajęczyny — pełne much zatrutych,
Kłamstw, oszczerstw, bajek — z jej mózgu wysnutych!
Przekleństwo babie, co, karmna brudami,
Praćby powinna za pralni stołami
Lub stać i czekać wśród służących roju,
Aż ją zawoła pani z przedpokoju —
Lub w kurtce greckiej o igrzysk godzinie
Skakać na koniu i tańczyć na linie,
Lecz nigdy, nigdy na szlachetnych progi
Nie rzucać oka, nie postawić nogi,
Słowa nie mówić z dobremi, z pięknemi —
Tylko, jak żmija, czołgać się po ziemi,
Jak skorpion, zmykać w głębokie ukrycia,
Gdy się posoką i trucizną naje
Stajnię lub kuchnię mieć za pałac życia
I tam królować — ale wśród lokai,
Jak mądra — nawet jak dobrze ubrana,
Z wschodu przywoźna — lecz garderobiana!
Przekleństwo babie, co w bielmo się stroi,
Ludzi nie wstydzi ni Boga nie boi,
Igra wśród oszczerstw, jak niewinny kotek,
Cedzi głosikiem powolny rój plotek,
Aż się, jak tygrys, podniesie zuchwała,
Chuda — okropna i piekielna cała!

[ 232 ]

Kłamie bezczelnie i kłamstw się wypiera,
Zabija — truje — kinie — szarpie — rozdziera,
Ma mężem szpiega, ma bratem szatana,
Kradzież za siostrę i pieniądz za pana.

Bodajby w piekle jej krwią mi płacono
Każdą z chwil szczęścia, przez nią tu straconą!
Chciałbym po śmierci zostać jej upiorem
I drzeć jej duszę na pasy — na szmaty,
Bo mi tu wszystkie moje struła kwiaty
Gorszym od dżumy — kłamstw i szpiegostw morem!
Przeklęta wiecznie niech będzie na ziemi!
A kiedy umrze — między umarłemi,
A gdy powstanie — przeklęta na niebie,
Bo mnie w tej chwili rozdziela od ciebie!

 Neapol, 10 lutego 1840.
────────

ZNÓW ŻEGNAM CIEBIE...[145]
─────

Znów żegnam ciebie, jak przeszłego roku,
W tych samych miejscach, o tej samej porze —
Brzegi te same i to samo morze,
Lecz nie ta sama łza już w mojem oku.

Wtedym cię żegnał jak sen — co, znikomy,
Nigdy już może w życiu nie powróci,
Tęsknotą tylko resztę życia skróci;
Dziś cię opuszczani — jak gdyby Bóg w niebie
Długo mi jaśniał, na oczy widomy,
A teraz zniknął — gdy porzucam ciebie.

Ha, niegdyś mogłem smutkiem duszy rządzić,
W przepaści woli spętać serca mękę,
Odchodząc, tobie tylko ścisnąć rękę
I odejść — milczeć — pójść w Kampanii błądzić —

Lecz dzisiaj darmo — w rozumu kajdany
Nie zdołam dłużej wiązać serca rany —

[ 233 ]

W szron zwierzchni oblec wrzące krwi mej fale —
Łzy zabić w oczach — zdławić w piersiach żale,
Być jako posąg lśniący, a zlodniały —
Mieć duszę z żaru, a czoło ze skały
I, gdy cię żegnam — żegnać jak nieznaną,
Bardziej nad siebie i Boga kochaną!

Jak tu nie upaść w tej ostatniej chwili,
Kiedy mnie rozpacz na dziecię zbezsili,
Kiedy mózgowi wśród piekielnej spieki
Ten dzień się wyda ostatnim dniem z tobą,
To pożegnanie — jak rozbrat na wieki,
I przyszłość cała — jedną żalu nędzą,
Z żmij, zwitych razem, tkaną cierpień przędzą,
Serca zabójstwem — rozumu chorobą —
Bytem nicości — wiecznym ciebie brakiem,
Nocą, gdzie wiecznie, bez powrotu słońca
Ja konać będę, a bez konań końca,
Z nieskazitelnym potępienia znakiem,
Nigdy niezmiennym w zmiennych zdarzeń kole,
Jak skorpion duszy, wyrytym na czole!?

 Neapol, 17 lutego 1840.
────────

OT, DUCH MÓJ CAŁY...[145]
─────

Ot, duch mój cały chyli się w świat szału,
Jak tyko wspomni o chwili rozdziału,
A gdy dni lepszych uchwyci nadzieję,
Wierzyć nie zdoła i, jak trup, blednieje.
Tak żyję śmiercią i umieram życiem,
Że skonem dla mnie już wszystko się stało;
Mógłbym psów nocnem, wściekłem, smutnem wyciem
Żalić się Bogu — bo płaczem za mało!
Lecz księdza spowiedź ni świętych ołtarze
Ni ziemia cała nic mi nie pomoże; Ile chcę razy krzyknąć w sercu: „Boże!“

[ 234 ]

Imię twe tylko wymawiam lub marzę!
Pójdę się modlić — wejdę do kościoła:
Gdy chcę uklęknąć — nie gną się kolana,
Żaden głos na mnie z tych kaplic nie woła —
Nie znam, prócz ciebie, świętej lub anioła —
Niebo me tylko, gdzie ty, o kochana!

Więc jedna tylko — zmiłuj się nade mną,
Nie mów mi nigdy o dniu pożegnania!
Gdy coraz głębiej zapadam w noc ciemną,
Gdzie potępieńców tylko słychać łkania,
Ty jedna tylko zmiłuj się nade mną,
Ty przyobiecaj mi dzień zmartwychwstania!
Zstąp w piekło moje i ciemność, podziemną
Rozświeć, jak anioł, jednym ócz promieniem —
Bądź mi opieką — nadzieją — zbawieniem!
Ty jedna tylko zmiłuj się nade mną!
I tak cię żegnam tą modlitwą Ducha,
Tą myślą serca, tym serca wyrazem,
Tym jednym niebios na ziemi obrazem,
Co, jak świt szczęścia, z duszy mej wybucha —
Ah, tym ostatnim: „Bądź przy mnie — bądź ze mną
Ty jedna tylko zmiłuj się nade mną!“

 (1840).
────────

ZNÓW WRACA WIOSNA...[145]
─────

Znów wraca wiosna — przeszłe wraca życie
I dawna radość i dawna podnieta. Patrz!
W śnie pamięci razem po błękicie
Znów płyniem w stronę Molo di Gaeta![152]

Rankiem schodzimy w cytrynne ogrody
I, przechadzając się nad morza tonią,
Róż i cyprysów upojeni wonią,
Dziękujem Bogu za świat ten urody.

[ 235 ]

Każda nam chwila dobra i szczęśliwa,
Milczenie nawet nam pieśnią, co śpiewa.
Z skał zstępujemy na wodne lazury
I z barki naszej znów patrzym na góry.

I, patrząc, pijem z przestrzeni puharu
Złotem powietrzem gór błękitnych zdrowie,
Słońca promieńmi wieńczeni na głowie,
Pierś poim w świetle i falach nektaru.

W wieczór wracamy pod rozkwitłe gaje;
Po nich błyszczące w rój wiją się muszki,
Jakby róż śpiących uwolnione duszki...
Na zmierzchłem niebie Mars i Wenus[153] wstaje.

Mars krwawą zbroją błyska i czerwieni
I z giermkiem-gwiazdą sunie się w przestrzeni,
Aż księżyc wejdzie i czarem spojrzenia
Świat dnia przebłędni w świat zloty marzenia.

Ty, patrząc w górę, pytasz się żałośnie:
„Duch nasz na miarę bezmiaru czy wzrośnie?
Czy będziem kiedy, my smutni, wiedzieli,
Jacy mieszkają po gwiazdach anieli?“

Skrą ciekawości czoło twoje plonie —
Wspinasz się wzrokiem w eterowe tonie...
I drżysz i pragniesz — to ufna... namiętna,
To znów w zwątpieniu trwóg pełna i smętna.

A ja cię pieśnią kołyszę nadziei,
Ja ci zwiastuję lot Ducha, przepłynny
Przez cię postępnych wszechświata kolei,
I świat nareszcie wieczny — boży — inny.

O, pojmiesz kiedyś i obaczysz okiem,
Jak wieczność płynie tych fal — gwiazd potokiem.
Z słońca na słońce, coraz wyżej, trzeba
Tym, co umarli, wdzierać się do nieba!

[ 236 ]

Bóg, co nas stworzył, stworzył nas na bogi
I stopom naszym poddał mleczne drogi...
Duch, co nam dzisiaj już tu w piersiach gości,
Nie duchem ziemi, lecz nieskończoności!

∗             ∗

I przez te wschody świata dyamentowe
Wstępować będziem na Królestwo nowe...

 (1840).
────────

KIEDY KWIATY..[145]
─────

Kiedy kwiaty przyszłą wiosną
Tam na wzgórzu znów porosną,
Tam po wzgórzu zmierzchnią dobą
Ja nie wrócę błądzić z tobą!

Kiedy księżyc nocą ciemną
Błyśnie srebrem na wód grobie,
Będziesz wołał nadaremno —
Nie odpowiem ja już tobie!

Więc nie wołaj po imieniu
Tej, co z tobą nigdy razem
Już nie będzie — lecz w milczeniu
Pójdź do grobu, siądź nad głazem!

Tam wspominaj gorzką dolę
Życia mego — zatrutego
I nabożnie moje bole
Złóż w pamięci serca twego.

 Münich, 1840.

────────
[ 237 ]
O ŻYCIA RANKU...[145]
─────

O życia ranku, o wiosen jutrzence,
Pod takim brzegiem i na takiem morzu
Jam ciebie ujrzał w błękitów przestworzu
I obwiódł ciebie w włoskich kwiatów wieńce.

I strach mię chwytał, gdym ci rzucał róże,
A z nimi myśli, natchnienia i pieśni...
Gdym kładł me serce za stóp twych podnóże,
Jam drżał wśród szczęścia: czy się szczęście nie śni?

Tyś przy mnie była, a ja ciągle marzył,
Że ty złudzeniem, co odleci wkrótce...
I z westchnieniami przed tobą-m się skarżył,
Żeś anioł nikły na mej lotnej łódce...

Bo w słońca blasku lśniła twoja postać,
Nie jak codzienne i trwałe postaci,
Lecz jak duch, który tu nie zdoła zostać,
Bo niema tutaj ni sióstr, ani braci...

I długo, dziwną mamiony żałobą,
Chociaż przy tobie, jam się nie czuł z tobą,
Długo tęskniłem gdzieś dalej — do ciebie,
Bom zawsze myślał, żeś ty tylko w niebie!

Na każdej fali i na każdej skale,
Na każdem miejscu i w każdej godzinie
Wieczniem powtarzał: „Ach, to szczęście minie...
Przepłynie Anioł, jak płyną te fale,

I na tem morzu odejdzie ta mara
I wśród tych wichrów pryśnie mi jej wiara
I śmierć — niestałość, albo los zabiorze
To, co dziś kocham i w co dzisiaj wierzę!“

Lecz ty zostałaś na łódce milcząca,
Nie wzięła burza ciebie w niebo nagle —

[ 238 ]

Dotąd w promieniach widomego słońca
Ty rudel trzymasz, ja rozpuszczam żagle. —
I tak płyniemy na wieki... bez końca!

 (1840).
────────

ROK MÓJ, ROK SZCZĘŚCIA...[145]
─────

Rok mój, rok szczęścia, czego mi umiera?
Czemu go wieczność z rąk moich wydziera,
Czoło mu wieńcząc umarłych pokojem?
Jam go tak kochał! — On był dobrem mojem ...

A teraz anioł ten zdejmie koronę,
Skrzydła nad twarzą, zamknie, jak zasłonę,
I zstąpi w trumnę — ot, bije godzina...
Inna się zorza tam, na niebie, wszczyna,

Inny się anioł ludzkim oczom zjawi...
A ja nie patrzę, ja tylko przeklinam —
Bo ten dzień nowy bez ciebie zaczynam
I serce moje krwią wspomnień się krwawi...

 (1840).
────────

JA CIĘ NIE ŻEGNAM...[145]
─────

Ja cię nie żegnam. — Przez to, co świętego
Czczę na tej ziemi, przez cześć kraju mego,
Nie żegnam ciebie — przez Boga żywego,
Nie żegnam ciebie — chyba z fali szumnej
Wyrośnie dla mnie płynne wieko trumny,
Chyba mnie porwą i pójdę, okuty,
W zamarzłą wiecznych męczarni krainę
Znieść karę za to, żem jedną miał winę:
Że z czci nie byłem — jak podli — wyzuty!
Lecz się nie lękaj! Mam stróża-anioła,

[ 239 ]

Mam gwiazdę moją - miłość twą — na niebie,
I choć mnie gwałtem los dziś w drogę wola,
Ja cię nie żegnam, bo wrócę do ciebie!

Ściśnij mi rękę, jak codzień bywało,
Gdyś mnie na krótką chwilę porzucała,
Wiedząc, żeś do mnie wnet powrócić miała —
Ni myśl, żem zniknął — bo ze mnie zostało
Przy tobie wszystko, co godne miłości,
Lecz co nas zspala, w nieśmiertelnych dwoje
To, co nie z prochu ty wiesz: serce moje!

Molo di Gaeta, 30 czerwca 1840.
────────

DWIE PIOSNKI.[145]
─────
I.

Od łez moich się zaduszę!
Ja ci dałem całą duszę,
A dziś w drogę jechać muszę!
Ja tak clę kochałem!
Ah, rozdział śmiercią — tak, jak śmierć rozdziałem!

Wczora jeszcze tak radośnie,
A dziś, patrzaj, tak nieznośnie!
Coraz gorzej żal mój rośnie —
Ja tak cię kochałem!
Ah, rozdział śmiercią — tak, jak śmierć rozdziałem!

Tam gdzie jadę — pustki, ciemno,
Bo nie będzie ciebie ze mną,
Ty, aniele mój nade mną!
Ja tak clę kochałem!
Ah, rozdział śmiercią — tak, jak śmierć rozdziałem!

Lecz, na Boga, ja powrócę,
Dni żałoby wolą skrócę

[ 240 ]

I pieśń szczęścia znów zanucę
Nowym natchnień szałem:
Ah, rozdział śmiercią — tak, jak śmierć rozdziałem!


II.

Rankiem, wieczorem na wyspy bezdroże
Patrzę samotna w skały — w niebo — w morze
I codzień mówię: „On dziś wróci może!“
Taki mój los!

Dni kilka tylko, lecz już cierpień wieki,
Odkąd tak czuwam z płaczem u powieki,
A on co chwila bardziej mi daleki.
Tak mnie przebił cios!

Czyż ptak się jaki nie wróci z oddali
Lub żagiel jaki nie błyśnie na fali,
O nim doniesie i mnie się użali?
Już czuję zgon!

Kiedyż on wróci?
Czyż jeszcze dni wiele
Tak patrzeć będę na smutne topiele?
O szepnij — szepnij mi, stróżu aniele:
„Wkrótce wróci on!“

Neapol, 3 lipca 1840.
────────

KAMPANIA RZYMSKA.
─────

Kampania rzymska[154], gdzie tak pusto, smętno,
Gdzie, jak nagrobek, starty czasów nogą,
W proch się rozpadło wszelkiej pychy piętno
I gruzy tylko stoją ponad drogą!

Kampania rzymska — to świat mej młodości!
Duch mój wzrósł w siłę tam, gdzie
Tyber płynie, Harfy strunami na natchnienia włości
Podbiłem sobie wiekową pustynię.

[ 241 ]

Nieraz, dosiadłszy prędkiego rumaka,
Jak błyskawica, w trój złaman nad siodłem
I lotem, lotem podobny do ptaka,
Tę, którą kocham, przez te smugi wiodłem.

Przez groby konno! Tam, gdzie urna skryła,
Pod kopytami stękały cmentarze.
My, dalej gnając, tętniące kopyta,
Ku bogom-manom[155] odwracali twarze.

Jakżeż tam wzniosie i dobrze mi było,
Gdym rwał dla lubej jaśminy, rosnące
Nad grobom ludzi i bogów mogiłą,
I w piersiach nosił jakby wrzące słońce
Na miejscu serca i, wieńczony kwieciem,
Marzył, że życie jest wiosen stuleciem!

Kampanio rzymska! Tęcza przypomnienia.
Twe stopy dla mnie w raj hoży zamienia!
Chciałbym przed śmiercią wrócić mi te niwy,
Gdziem tyle razy wołał: „Ja szczęśliwy!“
Raz jeszcze spojrzeć na te wielkie błonia,
Skądem w świat, patrzał — jak król świata — z konia,
I żył możniejszy, niźli ziemskie pany,
Bo w lat mych kwiecie, kochając, kochany!

(1840?)
────────

UKLĄKŁBYM MOŻE...[145]
─────

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ukląkłbym może, błagał przebaczenia,
Lecz wy przebaczać nigdy nie umiecie.
Daj mi więc jeszcze tu, na żywych świcie,
Co zmarłym dają: pokój zapomnienia!

(1840?)
────────
[ 242 ]
JEDNĄ CIĘ TYLKO...[145]
─────

Jedną cię tylko prawdziwym aniołem
Znałem na świecie... zresztą wszystko — ludzie.
Przed tobą tylko rozjaśnię się czołem,
A przed innemi zwiędnie czoło w nudzie.
Im dalej idę po drodze żywota,
Tem twój ideał się bardziej nade mną
Rozszerza, rośnie, gdyby tęcza złota,
Rzucona w ukos przez świata noc ciemną.

(22 sierpnia 1841 r.)
────────

SMĘTNEJ NOCY...[145]
─────

Smętnej nocy nade mną kir,
We mnie tęskna żądz, bólu wir
Dziś być razem nie dano nam —
Sam tu jestem — ah, strasznie sam!
Gdzież nasz zniknął szczęścia smug?
Tyś daleko — wysoko Bóg!
A na świecie, choćby lew,
To mu z serca pójdzie krew,
Gdy uczuje, że w świecie — sam!
Co w tej chwili robisz tam?
Gdy w ten patrzę smutny mur,
Może śpiewa ci mężczyzn chór,
Lub wśród świeckich siedzisz dam?
Nie tak było przeszłych lat!
Dzień ten z tobą spędzał brat,
O dwunastej, ah, nie był sam!
Ot, zaczyna dwunastej dzwon
Bić na roku starego zgon
I bić będzie, aż z zmarłych zwłok
Wyprowadzi ten nowy rok!
W ciąg dwunastu tych brzmiących chwil
Chciałbym przebiedz te trzysta mil,

[ 243 ]

Co mnie dzielą od ciebie tam.
Ale, choćbym stokroć chciał,
Nie polecę, jak leci ptak,
Ni, jak chmura, popłynę tak —
Nie przemogę tu prawa ciał!
A więc tylko przez myśli ruch
Stąd mój dąży ku tobie Duch.
Już rok nowy wszczął się nam,
Już przeleciał dzwonu dźwięk,
Lecz mi w piersiach drga dotąd jęk,
Że tu jestem — bez ciebie — sam!

Daj mi rękę! — Bóg widzi nas —
Wszystko jedno, jak zwie się czas,
Wszystko jedno, ów rok, czy ten —
Naszym duchom to jeden sen,
Naszym sercom to jeden czar!
Z tychże samych żądz — uczuć — wiar
Będzie naszej przyszłości skład
Czas tu musi w nasz wchodzić ład,
Być, jak wieczność, Jednością, nam!
Prędzej tylko ten rozdział skróć,
Prędzej tylko, ah, do mnie wróć,
Bym, jak dzisiaj, tu nie był sam!

O samej północy — po połowie 1841 i 1842 r.
────────

WSPOMNIENIA.[145]
─────

Gdy się przeszłość w duszę wnęci,
Lśni anielskiom w niej obliczem,
W porównaniu z snom pamięci
I nadziei snem jest niczem.

Czy zasypiasz czasem, zdjęta
Magnetyczną wspomnień siłą,
I rozrywasz czasu pęta
Koło tego, co już było,

[ 244 ]

Aż ci stanie przed oczyma
Widmo tego, czego niema?

Czy ty czujesz, jak powoli
Świat zamglony przypomnienia
W tobie budzi się z niewoli?
Jak, z chmur — mroków — z zaćmień — z cienia
Otrząsając się pomału,
Wreszcie w duchu twym się zmienia
Na miesięczny świat z kryształu?

Czy w nim widzisz, jak po ziemi,
Splótłszy serca — myśli — dłonie,
Chodzim ścieżki samotnemi
Po odludnej świata stronie?
Lub, gdy przyjdzie mur rozdziału,
Jak wśród świata schniem pomału,
Jak w nas mowa obcych ludzi
Serce boli — umysł nudzi?

Jak serc naszych całość żywa,
Co w jednego przeszła ducha,
Znów na dwoje się rozrywa
I tak ranna — krwią z ran bucha?
Jak w tęsknocie — jak w żałobie
Nazad dążym więc ku sobie?

Bo, jak gwiazdy, rozłączeni
My szukamy się w przestrzeni
I na naszem dusznem niebie
Wiecznie ciążym my do siebie —
Aż spotkamy się znów razem
Gdzieś nad rzymskich ruin głazem
Lub na gockiej gdzie wieżycy,
Na cmentarzu lub w kaplicy —
Lub w pustyni, w górach, skałach —
Lub na morza grzmiących wałach —
Lub na cichem gdzie jeziorze.
I obwiążą nas błękity,

[ 245 ]

Zamkną w wieniec opok szczyty
O jesiennych tęsknot porze.

Złotym wspomnień my łańcuchem
Powiązani razem z sobą —
I nam przeszłość nie żałobą,
Ale wiecznie żywym duchem.

I ten żywy duch się nieraz,
Gdym bez ciebie, sam wśród ludzi,
Jak stróż-anioł we mnie budzi.
Ot, w tej chwili — ot, patrz teraz:
Złożył skrzydła mi na duszę
I w niej tęczę skrzydeł kręci!
Patrz, zapadam w sen pamięci,
I już przez sen mówić muszę!...

 (1842?)
────────

NA SKALE.[145]
─────

Czy ty widzisz? — gdzieś na skale
W dzień słoneczny stoim sami.
Czy ty widzisz, jak pod nami
Śpią w przepaści jezior fale?

Stoim, milczym i oczyma
Przebiegamy wód kryształy.
Skazy jednej na nich niema,
Snem z błękitu krąg ten cały,
A gdzie kończy się zatoka,
Naprzeciwko — siwe skały,
Wyżej niebios toń głęboka,
Ten sam szafir, co na dole,
Równa cisza. — i bez chmury,
W niej się tylko czernią góry,
Bo rozbita na gór czole.

[ 246 ]

Czy pamiętasz? My patrzyli,
Aż od razu, w jednej chwili
Coś błękitów krąg zacieni —
Inne światło już w przestrzeni
I już inne jezior lica;
Wiatr spadł skądeś w okolicę
I, jak upior, po niej goni.
My już widzim z szczytu skały
Na pryśniętej jezior toni,
Jak fal brózdy poczerniały,
Jak je powiew wiatru goni.
Lecz tam żaden szum nie wzlata,
Wiatr ten dziwnym milczkiem wieje
Ruch i ciemność w świat ten sieje,
A nie mówi nic do świata.

Czy pamiętasz? — My spojrzeli
A tu w głębi jezior, nagle
Wstają widma jakieś w bieli!
Patrzaj! Widzisz? — W oka mgnieniu
Ot, tam wielkie — wielkie żagle
Z wód podniosły się w milczeniu
I, w łabędzich skrzydeł pychę
Rozpostarte — rozskrzydlone,
Szły nad wodą — jak sen ciche —
Wszystkie razem w naszą stronę!

Czy pamiętasz, jak z oddali
Coraz śnieżniej i wspanialej,
Znacząc fale bladym torem,
Po wierzchołkach fal stąpały,
Chrystusowych stąpań wzorem?
O, pamiętaj! — Promień chwały
Kwitł w olbrzymiej ich urodzie,
A w ich ruchach kwitł wdzięk cudu,
Gdy tak wiotko — tak bez trudu
Po tej się ślizgały wodzie,

[ 247 ]

Niby zmarłych orszak biały
W nadpowietrznym już pochodzie.

Niby dusze wracające
Tych, co niegdyś nas kochali
Jak nowiny dobrej gońce,
Patrz, po szklanej jezior fali
Do nas znowu przyszły w gości,
Znowu do nas — z stron wieczności!
Ot, nas porwą w gwiazd bezmiary,
W inną przestrzeń — w inne dole,
W łzy przejrzyste, w lżejsze bole,
W szersze myśli, w świętsze wiary!

Czy pamiętasz, jak w tej chwili
My się bosko roztkliwili?
Napół w grobie — napół w raju
My już byli w martwych kraju.
Magnetycznych widzeń siła
Dusze nasze pochwyciła,
W oczach naszych — łzy zachwytu,
W sercach naszych — raj błękitu,
I w tej chwili nam się zdało,
Że te żagle już westchnieniem,
Nas wołają, tam, pod skałą
Szemrzą do nas wiatru tchnieniem,
Byśmy poszli precz z tej ziemi,
Gdzieś do Boga, razem z niemi.

Lecz wiatr powiał — wszystkie społem
Wszystkie, wszystkie przepłynęły
Tak, jak anioł za aniołem —
I gdzieś znikły — nas nie wzięły!

I ten nawet, ten maleńki,
Taki cudny żagieleczek,
Co nad wodą srebniuteńki
Stał, jak z pary aniołeczek,

[ 248 ]

I on także — choć ty cała
Się ku niemu przechylała,
I on także znikł w błękicie,
Jak duch mniejszy — jak duch-dziecie,
Jak córeczki dusza święta,
Ukazana chwilę tobie,
Byś wiedziała, że nie w grobie,
Że napowrót wniebowzięta!
O, pamiętaj! My po fali
Wzrok za niemi tęskno słali,
Długo jeszcze, patrząc, stali;
Ale one, wiatrem rwane,
Coraz bardziej nieznaczniały,
W widnokręgu roztapiane,
Jak mgły mdleją, omdlewały.
Wszystkie białym tam przewodem
Weszły w niebo — z nieba rodem!

O, pamiętaj, jak, natchnieni
W nieśmiertelne po nim żale,
W barwach zmierzchu, pośród cieni
My płakali na tej skale!

(1842?)
────────

NA GROBIE K. DANIELEWICZA[156].
─────

Niech śmierć i stokroć tu zwłoki twe grzebie,
Ty żyjesz, żyjesz! Pod zimnym kamieniem
Nie jesteś prochem, ni snem, ni milczeniem!
I ty wiesz w niebie, jak ja kochał ciebie.

 Kwiecień 1842.
────────

[ 249 ]
JESZCZE KIELICH...[145]
─────

Jeszcze kielich mojej doli
Wiele kropel ma;
Muszę cierpieć, pić powoli,
Wypić aż do dna.

────────

PO MĘKACH ŻYCIA...
─────

Po mękach życia, po długim pogrzebie
Serce tu leży — pokój sercu w grobie!
Umarłe wszystkim — tylko nie dla ciebie[157],
Ponure wszędzie — tylko nie przy tobie,
W ten grób wstąpiło, by nie żyć z innemi,
A z tobą jednak zostać się na ziemi.

Dziś w tym kamieniu jak duch się ukrywa
I tobie tylko pieśń miłości śpiewa,
A światu wiecznem stało się milczeniem —
Świat też je odtąd zwać będzie kamieniem.

Ty jedna tylko wiesz, że ono żyje,
Bo dniem i nocą czujesz, jak tu bije
Dla ciebie tylko — dla ciebie — dla ciebie!
Serce tu leży — pokój sercu w niebie!

 (1843?)
────────

PRZEPASANA ZŁOTĄ SZARFĄ...[158]
─────

Przepasana złotą szarfą,
Siedmiobarwnej równa tęczy,
Siostro moja[157], wynijdź z harfą,
I niech hymn twój dziś rozdźwięczy!

Pieśnią twoją słodką, cudną,
Spływającą jak woń kwiatu,

[ 250 ]

Napełń ziemię tę wszechludną,
Dzień radości ogłoś światu!

Z Alpów szczytu, z nieb błękitu
Na odlegle zwiastuj końce,
Że już przeszedł czas Przedświtu,
Że już całe weszło Słońce!

Kojącemi bóle słowy
Krzep nadzieję w ludzie polskim,
Gdyż Namiestnik Chrystusowy,
Siadł na tronie apostolskim!

Chylę czoło, dzięki składam,
Rozczulenie oko łzawi,
I zaprawdę ci powiadam,
Że on Matkę naszą zbawi.

Już nie walką o byt krwawą,
Morderczemi zbrojną godły,
Odzyskamy nasze prawo,
Lecz przez święte jego modły.

Przyszły dnie zapowiedziane,
Prawdy ziszczą się odwieczne,
Że nie temu będzie dane
Tu zwycięstwo ostateczne.

Kto, przyzwawszy zło do spółki,
Uzbroił się w mur puklerzy,
Otoczył mnogiemi pułki —
Ale temu, kto uwierzy.

Napełnioną żółcią czaszę
Wypiliśmy, siostro, do dna
I zbawienie w tem jest nasze,
Przyszłość świeci nam pogodna.

Niechaj gromy cię nie trwożą,
Srogie burze i zawieje,

[ 251 ]

Gdyż idziemy z wolą Bożą,
Mamy ufność i nadzieję!

Wypłyniemy z ciemnej nocy,
Którą Pan nam zesłał w gniewie!
Tylko czas jest w Jego mocy,
I ostatnich chwil nikt nie wie...

(Czerwiec, 1846).
────────

O, NIE ZRYWAJ...
─────

O, nie zrywaj — co nas łączy.[157]
O, nie zrywaj — co mnie wspiera!
Nieskończone się nie kończy,
Nieśmiertelne — nie umiera

(1850?)
────────

CHÓR DYABŁÓW.
─────

Północ bije — ciemno, głucho,
Na zachodzie już nie krwawo.

Gwiazdy świecą —
Chmury lecą —

Tli się księżyc na młodziku —
Teraz pora, dalej żwawo,
Niech posłyszy ludzkie ucho
Piekielnego trochę krzyku!

Jak tu miękko — jak wesoło!
Na wirowej grzbiecie chmury
Przebiegamy świat wokoło,
A puszczyków, sępów chóry
Przygrywają nam wesoło:
Harrauh rahu, harrauh rahu!

Błyszczą ogniem nasze oczy,
Krwawą luną świecą zęby,

[ 252 ]

Z piersi naszych dym się toczy
I pryskają żaru kłęby.
A za nami rączym krokiem
Śpieszy orszak młodszych braci,
Potępieńce z sinem okiem,
Konwulsyjnych ćma postaci.
Dalej, dalej, ponad ziemię
Idźmy dzierżyć ludzkie plemię!
Rzućmy jemu gwiazdę na dół,
Niech się w żarne zwija kręgi
I w czerwone pryśnie wstęgi,
Aż zdumiony zadrży padół!
Będą chwilę w cuda wierzyć,
Aż powstaną mędrców tłumy
I przyłożą szkło do oka
I wysilą czcze rozumy,
Będą kreślić, liczyć, mierzyć,
Śmieszną dumą wydmą usta
I rozgłoszą dziwne baśnie...
Wzrośnie niby myśl głęboka,
Zewnątrz szumna, wewnątrz pusta
Taką piekło lubi właśnie.

Jak tu miękko — jak wesoło!
Na wirowej grzbiecie chmury
Przebiegamy świat wokoło,
A puszczyków, sępów chóry
Przygrywają nam wesoło:
Harrauh rahu, harrauh rahu!

Niech umilkną zgodne dźwięki!
Rozstrojenie hasłem naszem!
My niesforne lubim szczęki,
Dzikim śpiewem świat przestraszym.
Niech aniołów słucha dusza
Harmonijne sfer odgłosy —
To śpiew u nas, co zagłusza,
Co najeża strachem włosy!

[ 253 ]

Wiele z lutni tonów drzymie,
Wiele uczni gra na świecie,
Piekło wszystkie w jedno splecie,
I wyda wrzaski olbrzymie.
Krzyk rozpaczy — zemsty wrzawa,
Śpiew rozpustnej bajadery[159],
Głos, co święte niszczy prawa —
To są dla nas dźwięczne sfery!
A ten ludów wrzask szalony,
Co tyranom wieńce splata,
Gdy im depcą kark spodlony —
O, ten z nami niech się brata!
Dalej razem — o, tak, pięknie!
Śpiew nasz w górę wzięci słupem,
Aż usłyszą go anieli,
Aż się niebo samo zlęknie,
Bo się szatan dziś weseli,
I nad swoim pastwi łupem.

Jak tu miękko — jak wesoło!
Na wirowej grzbiecie chmury
Zwiedzim sobie świat wokoło,
A puszczyków, sępów chóry
Przygrywają nam wesoło:
Harrauh rahu, harrauh rahu!

Patrzcie, patrzcie — twarz Eblisa[160]
Nagła radość jak oblekła,
Śmiechem skrzywił się tygrysa
I ku ziemi wskazał ręką!
Baczmy pilnie — bo śmiech piekła
Zawsze zbrodni jest jutrzenką!
Niech umilkną łzy, westchnienia!
Nam przystoi radość pusta.
Hej, szalone złączmy pienia,
Wykrzywiajmy śmiechem usta!
Z głębi łezki wiara woła,
W niej pociecha drzymie na dnie —

[ 254 ]

Nim na kamień łza upadnie,
Dłoń uchwyci ją anioła
I stłumionych jęków skrytość
Półlitośne zdradzą echa.
Piekło nie zna, co jest litość,
Piekło nie zna, co pociecha.
Śmiech wściekłości, śmiech rozpaczy
Niech się z nami złączy w chóry,
Niech obije się o chmury
I o ziemię się zahaczy!
Śmiech szyderczy, co roztrąca
Wszystko piękne, wielkie, święte,
Wydrze czucie z serc tysiąca
I rachuby na nich wznosi,
Posągi zimne, przeklęte —
Ten się z nami niechaj brata
I swój tryumf z dumą głosi
I zaleje okrąg świata!

Jak tu miękko — jak wesoło!
Na wirowej grzbiecie chmury
Zwiedzim sobie świat wokoło,
A puszczyków, sępów chóry
Przygrywają nam wesoło:
Harrauh rahu, harrauh rahu!

Słyszysz, jak ta ziemi bryła
Naszej wzywa znów opieki?...
Tajemnicza, widać, siła
Z nami wiąże ją na wieki. —
Bo też dziwne ludzkie plemie ...
Cięży jemu szczęścia brzemie;
Próżno anielskimi tony
Miłość ich do siebie wzywa,
Próżno wieszczów głos natchniony
Niebios tajnie im odkrywa
I zasłonę ideału
Roztrąca skrzydłem zapału.

[ 255 ]

U nich pokój, niebo za nic,
Miłość kona od rozkoszy
I szyderstwo śpiew zagłusza,
Czucie z serca śmiech wypłoszy,
A lękliwa ludzka dusza
I w zapale szuka granic.
W melodyjnym sfer rozdźwięku
Dzikich trzeba jej akordów,
Wrzasku zbrodni, śmierci jęku,
Zdrad ukrytych, walk i mordów...
Grajcie, grajcie tony dzikie,
Piekło lubi tę muzykę!...

Jak tu miękko — jak wesoło!
Na wirowej grzbiecie chmury
Zwiedzim sobie świat wokoło,
A puszczyków, sępów chóry
Przygrywają nam wesoło:
Harrauh rahu, harrauh rahu!

Jakiż odgłos tam u góry
Do naszego doszedł ucha?
To aniołów dźwięczą chóry.
Po rozleglej sfer przestrzeni
Błądzą zawsze takie tony,
Gdzie się wieczny dzień promieni,
Gdzie przebywa Nieskończony.
Jedno pieniów tych odbicie
Zdoła wiecznie zająć serce —
W jednej jasności iskierce
Nieskończone błyszczy życie.
Patrzcie — jak na twarz Szatana
Spadła chmura niespodziana!
On tem samem pieniem śpiewał,
Tąż jasnością się oblewał
I przy Pana błyszczał boku.
Znać, wspomnienia trawią ducha...
Zapomnianych śpiewów słucha,

[ 256 ]

I łza niby świeci w oku. —
Hurrah! — to jest łza wściekłości!
Patrz, jak skrzywił śmiechem wargi,
Rumieńcem się oblał złości,
Nikczemnemi wzgardził skargi!
Roześmiał się śmiechem piekła,
Ognistymi zgrzytnął zęby,
Z tchnieniem prysły żaru kłęby,
Aż się chmura krwią powlekła.
Precz od nieba! — tam, nad ziemię,
Idźmy straszyć ludzkie plemię! —

Jak tu miękko — jak wesoło!
Na wirowej grzbiecie chmury
Zwiedzim sobie świat wokoło,
A puszczyków, sępów chóry
Przygrywają nam wesoło:
Harrauh rahu, harrauh rahu!

────────

KRUCYATY[161].
─────

Od jerozolimskiej bramy,
Wpośród łąk, skropionych rosą,
Spłakane niewiasty niosą
Wonne zioła i balsamy.
Przy odblasku zorzy białej
Widząc grobowiec w oddali,
Niespokojnie zapytały:
„Któż nam kamień ten odwali?“
Lecz, o dziwy! cóż się stało?
Grób otwarty — znikło ciało.
Tylko w świetle dwaj anieli
Z błyskiem w oku, z szatą w bieli
Przed niewiastami stanęli;
Kamień zwalony na ziemi...
A niebianie, co go strzegą,

[ 257 ]

Rzekną: „Czemuż żyjącego
Szukacie między zmarłemi?“

∗             ∗

Tam od wschodu — czy widzicie
Rubinowy blask o świcie?
Czy widzicie z śród ogrodów,
Co mirtami wonnie kwitną,
Ten minaret[162], co z nad grodów
Strzela w niebios toń błękitną!
Lecz cóż to za blask zamglony
W ciemnościach zachodniej strony.
Jakby z drugich zórz ogniska
Krwawą luną się rozbłyska?
Iskrzą się mieczów tysiące,
Tarcze w złocie gorejące,
Błyszczą jeźdce i rumaki,
A czerwone na nich znaki,
Każden swoją
Miga zbroją,
Białą chorągiew ma w dłoni
Twarz pod osłoną ze stali,
A na piersiach krzyż się płoni,
A w sercu Wiara się pali!
Gdzież wśród tej światła powodzi
Chcą biedz ci rycerze młodzi?
Czy chcą zatknąć te sztandary.
Uwieńczone godłem wiary,
Gdzie złoty półksiężyc wschodzi?
— Gdzież pędzicie? — „Gdzie pędzimy?
Na wschód, do Jerozolimy!“

∗             ∗

Któż święte męstwo oceni,
Jakiem pałali rycerze,

[ 258 ]

Co, w zamorza poniesieni,
Dla Wiary żyli w ofierze,
Żyli w czynie? — Lecz, jeżeli
Zbawiciela znaleźć chcieli,
Aby ludy Jego siłą
Oświecić w prawdy zaraniu,
Czyliż Go po zmartwychwstaniu
W grobie znaleźć można było?....

∗             ∗

W wszystkich erach chrześcijan świata
W Cyrku, wśród ofiar tysiąca,
Wpośród wypraw w Palestynie,
W każdej myśli, w każdym czynie,
Co ratuje życie brata,
Gdzie tylko cnota, walcząca
Dla miłości krzyża, ginie,
Wielka w duchu trwa krucyata.
Każden wiek swoją ofiarę
Składa u stóp Zbawiciela,
W bohatyrski czyn się wciela
Ma swą poezyą i Wiarę.
— Czy widzicie przyszłe lata,
A w nich przyszłych krzyżowników?
Kiedyś powstanie krucyata,
Lecz bez wodza ani szyków;
Każden nowym Apostołem,
Bez broni, z spokojnem czołem,
Bezpośredniem zlaniem ducha
Mistrza z Nazaretu słucha;
Wiara i przykład — ich mową
Ich orężem — prawdy słowo,
A łańcuchem z żywej stali,
W który więźniów swych spętali,
Miłość braterska dla świata,
Co go w łańcuch serc oplata;

[ 259 ]

Myślą, co ich wiarę święci,
Celem pałających chęci
Już nie jeden grób, kraina,
Ale każden błąd lub zbrodnia,
Co mękę Bożego Syna
Krwawo odnawiają co dnia!...
Dziś cały świat w swym ogromie
Stoi, jak grobowca ściany,
Gdzie Chrystus ukrzyżowany
Wciąż spoczywa niewidomie...
Lecz hufiec przyszłych rycerzy,
Jak biały anioł, przybieży
I kamień strąci na grobie —
Aby w trzeciej wieków dobie
Jako trzecie prawdy zorze
Zmartwychwstało Słowo Boże! —




────────








[ 268 ]


Czcionkami K. Miarki Sp. z ogr. por. w Mikołowie




Przypisy

[edit]
  1. Koncerz — miecz.
  2. W pięknym kraju francuskim.
  3. Archibald Clifford (czyt. Arezibald Kliford).
  4. Hugues de Mortemart (czyt. Jug de Mortemar).
  5. Zawisza Czarny z Garbowa zginął w r. 1428.
  6. Bułat — szabla.
  7. Niech tak będzie.
  8. Niech żaden z tych znaków nie zginie,
    Bo wołają tyraństwa do Boga.

  9. „Konrad Wallenrod“ jest ocena przekładu kilku poematów Mickiewicza.
  10. Fulgence (czyt. Fiulżans).
  11. Dzisiaj znowu literatura francuska panuje na świecie.
  12. Przodkowie.
  13. Patrz Dzieła Adama Mickiewicza Tom II str. 67.
  14. Patrz Dzieła A. M. Tom II str. 81.
  15. Patrz Dzieła A. M. Tom II str. 123.
  16. Patrz Dzieła A. M. Tom II str. 167.
  17. Bywaj zdrów i to na zawsze,
    Tak, na zawsze, bywaj zdrów.

  18. Adam Szaleniec. Utwór ten pisany na wieść o rewolucyi z r. 1830, w której Krasiński nie mógł wziąć udziału.
  19. Sofokles, dramatyk grecki starożytny.
  20. Roztajały.
  21. Zachwycenie.
  22. Marya — Henryka Willan.
  23. Atlantyda, bajeczna wyspa na zachodzie, może Kreta.
  24. Rakiew — trumna.
  25. Którego ty Melpomene[26]... spokojnem światłem. Wieczysty duchu myśl niespętanej.
  26. Melpomene, bogini poezyi.
  27. Tunika Dejaniry — koszula paląca ciało, którą przez pomyłkę Dejanira posłała mężowi Heraklesowi.
  28. Nie wiedząc innego sposobu, by pozyskać sławę, Herostrat spalił świątynię sławną w Efezie.
  29. Polsko, nad którą przeszedł anioł mściwy,
    Lecz zostawił cię, jak cię znalazł, pustynią;
    Zapominając całego twego trwającego wciąż wołania
    O twym rozdzielonym ludzie i wytartem imieniu.

  30. Franciszek Gall (1758—1828), Józef Lavater (1741—1801) uczeni twierdzący, że charakter ludzki można poznać bądź z układu czaszki, bądź z rysów twarzy.
  31. Balzac (czyt. Balzak) 1799—1850 i Jules Janin (czyt. Żiul Żanę) 1804—1874 sławni powieściopisarze.
  32. Kalejdoskop — przyrząd, w którym ułożone są w krąg obrazy, tak iż obracając go widać wszystkie po kolei.
  33. Prater — miejsce zabaw w Wiedniu.
  34. Fandango — taniec hiszpański, przy którym potrząsa się klapkami z poprzywieszanymi dzwonkami (kastanietami).
  35. Kadyks — miasto hiszpańskie.
  36. Malaga — wino hiszpańskie.
  37. Laudanum — opium rozrzedzone.
  38. Lando — powóz.
  39. Werniks — płyn używany do pociągania barwnych przestrzeń i, aby je ochronić od wpływów powietrza.
  40. Diorama, kosmorama, panorama — widowiska, łączące w sobie obraz malowany i cząstkę przyrody, sztucznem oświetleniem w całość spojone.
  41. Poliszynel — klown (czyt. klałn).
  42. Paryas — nędzarz ostateczny.
  43. Spleen — (czyt. Splin), rodzaj melancholii i nudy.
  44. Alikant — wino południowe.
  45. E. T. A. Hofmann 1776—1822 pisarz niemiecki lubujący się w rzeczach niezwykłych i okropnych.
  46. Św. Stefana Katedra we Wiedniu.
  47. Don Quixote (czyt. Kichote), sławna powieść Cervantesa (czyt. Serwantes) 1547—1616.
  48. Calderon (czyt. Kalderon) poeta hiszpański 1600—1681.
  49. Hierofanci memfiscy — kapłani egipscy.
  50. Izyda, bogini egipska miłości i śmierci.
  51. Tytani, olbrzymi panujący światu.
  52. Joński — grecki.
  53. Patrycusz — szlachcic, plebeusze — pospólstwo.
  54. Księgi sybilińskie — zawierające przepowiednie.
  55. Anachoreta — pustelnik.
  56. Kolosseum — cyrk rzymski, w którym rzucano chrześcijan na pożarcie dzikiem zwierzętom.
  57. Ojcowie Kościoła — mędrcy chrześcijańscy.
  58. Gerylas — powstaniec.
  59. Guatemala — kraj górzysty w środkowej Ameryce.
  60. Argus — bajeczny stróż z tysiącem ócz.
  61. Kastylia — prowincya hiszpańska.
  62. Wodewil — rodzaj operetki.
  63. Kameleon — zwierzę zmieniające barwy.
  64. Romeo i Julia — tragedya Shakesper’a, przerobiona na operę przez Belliniego.
  65. Gondolierzy przewożą w gondolach, czarnych łodziach, z jednej wysepki na drugą.
  66. Lido, większa wyspa poza Wenecyą.
  67. Most Westchnień prowadzi do więzień z pałacu dożów.
  68. Na Bucentaurze wielkim statku każdy nowy doża (prezydent) wenecki odbywał wjazd uroczysty, przy czem rzucał pierścień w morze na znak zaślubin z nim.
  69. Patron Wenecyi jest św. Marek Ewangelista, przedstawiany ze lwem.
  70. Aż do r. 1866 Wenecya należała do Austryi.
  71. Doża Marino Falieri (1274—1355) starał się wywołać rewolucyę, za karę ścięto go.
  72. Loredan, Contarini, możne rody weneckie.
  73. Murzyn Ottelo, bohater tragedyi Shakesper’a, legendarny wódz wenecki.
  74. Tu niema nadziei — Na bramie piekielnej w „Boskiej Komedyi“ Danta jest napis: Którzy tu wchodzicie, porzućcie wszelką nadzieję.
  75. Inkwizytor — sędzia.
  76. Zbir — pachołek.
  77. W rzeczywistości „Spowiedź“ Krasiński napisał po francusku.
  78. Hierozolima — Jerozolima.
  79. Danowie — Duńczycy.
  80. Levenskiold (czyt. Lefenszild).
  81. Upiór — myśliwiec — z podań północnych.
  82. Walhalla — niebo w podaniach północnych, w którem ucztują bohaterzy po zgonie.
  83. Marzanna — bóstwo śmierci.
  84. Łado — bóstwo miłości.
  85. Nadgardlnik — część zbroi chroniąca gardło.
  86. Lateran, dawniejszy pałac i katedra papieska.
  87. Witykind, wódz Sasów pogańskich po długich bojach poddał się Karolowi Wielkiemu r. 785.
  88. Żertwa — ofiara.
  89. Rozhowor — rozmowa.
  90. Ogniany i wiatrany — duchy ognia i wiatru.
  91. Szyszak — hełm.
  92. Koladnik — upominek. Wiersz ten mieszanina wyrazów polskich i ruskich.
  93. Kolczuga — zbroja, pancerz.
  94. Pogwizd — bóg wiatru.
  95. Kołczan — pochwa na strzały.
  96. Kołpak — wysoka czapka futrzana.
  97. Hospodyn — pan.
  98. Popielnica — naczynie gliniane, w którem składano prochy trupa spalonego.
  99. Flins, podobno bożek pogański przedstawiany ze lwem na ramieniu
  100. Krasopani — piękna pani.
  101. Walkirye — boginie wojny.
  102. Lel, Znicz, Czarnyboh, bożki słowiańskie i litewskie.
  103. Perun, bożek pioruna ruski.
  104. Żupan — naczelnik, książę.
  105. Pelwit, bożek bogactwa litewski.
  106. Objata — ofiara.
  107. Potrymp — bożek potrzeb domowych litewski.
  108. Żalnik — cmentarz pogański.
  109. Okkopirn — Perun.
  110. Podhale — podgórze tatrzańskie.
  111. Jesse — bóg najwyższy słowiański.
  112. Chrobaty — szczep polski koło Krakowa.
  113. Hale — doliny tatrzańskie.
  114. Zapoiny — uczta zaręczynowa.
  115. Kute stolice — siedzenia wyrąbane w skale.
  116. Karol Montalembert, pisarz i polityk francuski (1810—1870).
  117. Izba panów, izba wyższa za Ludwika Filipa 1830—1848.
  118. Strzelec pograniczny.
  119. Szpilberk, zamek w Bernie morawskim używany na więzienie słynące okropnością.
  120. Metternich, minister austryacki, do r. 1848.
  121. Politeizm — bałwochwalstwo.
  122. Machiawelizm — polityka przewrotna.
  123. Possevino pośredniczył w zawarciu między Polską a Moskwą r. 1582. W owej chwili pokój ten był dobrodziejstwem dla Polski.
  124. Rewolucya z r. 1830 miała zgoła inne przyczyny.
  125. Naród uciekający od światła.
  126. Ormuzd i Aryman, duchy dobra i zła u Persów.
  127. Przedstawienie to Rosyi nie zgadza się z historyą.
  128. Złota Horda, państwo tatarskie nad morzem Kaspijskiem.
  129. Pierwszy z Romanowych Michał 1613—45.
  130. Przedstawienie Polski nie jest wierne.
  131. Jezuici założyli kolonie rolnicze w Ameryce Południowej, w Paragwaju.
  132. Kwietyzm — spokojność.
  133. „Testament Piotra Wielkiego“ jest podrobiony. Nie pragnął wcale podziału Polski lecz połączenia z Rosyą.
  134. Konstytucję 3 maja ustanowiono r. 1791.
  135. Lamartine 1790—1869 poeta i polityk.
  136. Historya Żyrondystów wyszła r. 1847. Żyrondyści byli stronnictwem umiarkowanych republikanów za czasu rewolucji 1791—93.
  137. Franciszka z Rimini zachodzi w Boskiej Komedyi.
  138. Dumouriez (czyt. Djumurie), generał francuski walczył z ochotnikami w służbie Konfederacji Barskiej (1768—71).
  139. Preszow, miasto na Morawie.
  140. Platon, wielki mędrzec grecki.
  141. Karolina Corday, zamordowała tyrana Marata r. 1793.
  142. 142.0 142.1 Żal i Stance, napisane w oryginale po francusku. Nie jest pewna czy przypisać je Krasińskiemu.
  143. W Delfinie Potockiej (1807—77) Krasiński kochał się namiętnie.
  144. 144.0 144.1 144.2 Napisane dla Joanny Bobrowej (1807—89).
  145. 145.00 145.01 145.02 145.03 145.04 145.05 145.06 145.07 145.08 145.09 145.10 145.11 145.12 145.13 145.14 145.15 145.16 145.17 Wiersz dotyczy Delfiny Potockiej.
  146. Lodniki — lodowce.
  147. Galwanizm — elektryczność.
  148. Baruch Spinoza 1632—1677 filozof.
  149. Siostra — Delfina.
  150. Nie kłuj mnie... ten wiersz dotyczy Ga — szyńskiego.
  151. W stajni wychowana, w kuchni wykarmiona.
  152. Molo di Gaeta — grobla zamykająca port neapolitański.
  153. Mars i Wenus — gwiazdy.
  154. Kampania rzymska — dolina na której Rzym leży.
  155. Many — duchy zmarłych.
  156. Konstanty Danielewicz, serdeczny przyjaciel Krasińskiego umarł w Monachium roku 1842.
  157. 157.0 157.1 157.2 Mowa o Elizie z Branickich, którą Krasiński poślubił r. 1843.
  158. Przepasana złotą szarfą — wiersz napisany z powodu wyboru Piusa IX r. 1846.
  159. Bajadera — tancerka indyska.
  160. Eblis — szatan.
  161. Krucyaty — wyprawy rycerstwa chrześcijańskiego w XII wieku, aby zdobyć grób Chrystusa.
  162. Minaret, wieża meczetu, domu modlitwy u Muzułmanów.


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false