Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza |
Wydawca | Władysław Izdebski |
Data wydania | 1898 |
Druk | Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Izdebski |
Tytuł oryginalny | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały Tom I Cała powieść |
Indeks stron |
[ 3 ]
[ 5 ]
Godzina ósma wieczorem.
Wśród zapadającego zmroku rysują się wyraźnie na szczycie płasko wzgórza kontury wspaniałego gmachu.
Zmierzch spływa zwolna, a mimo to w zamku światła jeszcze nie rozpalono. Chwilami tylko wpadające z zewnątrz migotliwe odbłyski oświetlają głębię obszernej sali, na park wychodzącej, w której wielkie drzwi oszklone sięgające aż ponad sklepienie, otwierają się na balkon.
Ściany tej wielkiej sali pokrywają bogate tkaniny flandryjskie, objęte listwami z dębu przez czas zczerniałego.
Na obiciach rzędy rodzinnych portretów przedstawiają to rycerzów, zakutych w zbroice, to innych w dworskich ubiorach.
Na wprost owych olbrzymich balkonowych podwojów, widać dwoje drzwi dębowych, a miedzy niemi monumentalny kominek, z umieszczona po nad nim tarcza herbowa na tle lazuru ze złotem, zdobna hrabiowska korona. Podtrzymują tarczę dwa lwy walczące, a jako dewiza heraldyczna, wyryte na około te słowa:
Kredensy, szafy, stoły i krzesła, zapełniające salę, wszystko to, jak dziś nazywają, staroświeckie, misternej roboty, we wzorowym porządku utrzymane.
Na wysokiem sklepieniu, malowane skrzynie od prochu błękitne i czerwone, otaczają zwoje białych lilij.
[ 6 ] W tej wielkiej sali, jaka opisaliśmy, mrok coraz większy zapada. Słychać z oddalenia głuchy huk dział, łączący się z trzaskiem karabinowych wystrzałów, jakie ponurem echem rozbiegają się po szczytach okolicznych gór i lasów.
Po za oszklonemi balkonowemi drzwiami, z czołem wspartem na szybie, stoi starzec wyniosłego wzrostu. Spojrzenie utkwił w horyzont, którego głęboka ciemność, jak gdyby wzrokiem przebić pragnąc, z wzrastająca trwogą nasłuchuje huku kanonady.
Powieść nasza rozpoczyna się w pierwszych początkach Września, w owym roku strasznym, gdzie właśnie dnia tego od godziny piątej po południu, walka nierówna, zabójcza, prowadzona była między dywizją francuzkiej armii, a całą massą wojsk niemieckich.
Opisany przez nas zamek de Fenestranges, należał do okręgu tegoż nazwiska. Położony w departamencie Meurthe i Moselle, wraz ze znajdującą się przyległą mu wioską, loży na głównym punkcie trójkąta, utworzonego przez miasta: Metz, Nancy i Strasburg, a tym sposobem w pobliżu granicy Wielkiego księztwa Badeńskiego.
Ten gmach wspaniały, należący niegdyś do książąt Lotaryńskich, datuje swoje istnienie od czterech wieków.
Zbudowany wśród odwiecznych lasów, w których część wycięto na park, obwiedziony murem, zachował wśród XIX-go stulecia swój wygląd feodalny, zarówno jak i jego właściciel, hrabia Emanuel d’Areynes, który pomimo minionych lat siedmdziesięciu czterech, zachował imponującą postać dawnego dzielnego rycerza, jednego z owych, noszących wysoko sztandar Francyi, a wraz z nim i jego chwałę.
Hrabia, jak mówiliśmy, był mężczyzną wyniosłego wzrostu, mimo to trzymał się prosto, a jego chód był tak krzepkim, jak przed laty trzydziestu.
Szerokie, jego barki zdawały się być utworzonemi do dźwigania rycerskiej zbroicy pradziadów, a jego olbrzymie ramię do władania ciężką lancą, lub szpadą.
Na obliczu starca zaledwie kilka zmarszczek dostrzedz się dawało, a jego oczy, o źrenicach błękitno stalowych, nie [ 7 ]utraciły młodzieńczego blasku, silne wszelako rumieńce na twarzy, tworzące dziwną sprzeczność z włosami i brodą śnieżno białą, znamionowały w nim skłonność do apopleksyi.
Z zaciśniętemi pięściami, wzrokiem pałającym nienawiścią i gniewem, stoi w oknie uparcie, badając zaciemniony widnokrąg, rozświetlony chwilowo armatniemi wystrzałami, które w nastąpionych przerwach czynią ciemność bardziej jeszcze głęboką.
Nagle uderzył nogą z wściekłością, tak, że posadzka zadrżała.
— Czyż znowu zwyciężą? — wyszepnął głucho, — Bóg miałżeby być przeciw nam? O! Francjo... jestżeś więc przeklętą? Jestżeś zawyrokowaną?!..
A po tych słowach, wróciwszy na swoje obserwacyjne stanowisko, wsparł znowu czoło na szybie.
Kilka minut upłynęło w milczeniu, pośród którego lekki szmer zwrócił jego uwagę.
Zdawało mu się, że ktoś puka lekko do drzwi sali. Natężył słuch, by się przekonać o prawdzie.
Puknięto mocniej tym razem.
Hrabia postąpił ku środkowi i silnym głosem:
— Proszę wejść! — zawołał.
Drzwi się otwarły, a w nich ukazał się mężczyzna piędziesięcioletni, czarno ubrany, trzymający zapaloną lampę w ręku.
Postawiwszy światło na stole, cofnął się ku drzwiom, oczekując rozkazów.
Był to kamerdyner, a razem zaufany powiernik pana d’Areynes.
— A! to ty Rénaud... — rzekł, spostrzegłszy go hrabia. — Przynosisz że mi jaką nową wiadomość, a nadewszystko szczęśliwa?
— Niestety! panie hrabio, nic pomyślnego!
— Niemcy wiec?...
— Zajęli drogę do Nancy!
— I idą naprzód?
— Rzecz pewna, ponieważ dobiega huk armat...
— A zatem, bijemy się, cofając? Jeden raz więcej zostaliśmy zwyciężeni!
[ 8 ] Gdy mówił to, usta mu drżały z wściekłości i upokorzenia,
— Można się obawiać wszystkiego! — wyszepnął Rénaud z przygnębieniem.
D’Areynes pochylił głowę, a silne drganie, podobne do agonji umierającego, wstrząsało jego barkami, poczem, nierównym gorączkowym krokiem, zaczął przemierzać salę, wymieniając urywane słowa.
Nagle, zatrzymał się na wprost służącego, zapytując.
— Rajmund Schloss jest w zamku?
— Wyszedł.
— Sam?
— Sam, panie.
— Dokąd poszedł?
— Połączyć się z przyjaciółmi, swemi współziomkami.
— Prawda.... noc szczególnie im sprzyja na urządzanie tych łowów na przednie straże niemieckie.
Tu starzec westchnął głęboko, a po chwili:
— Daremne poświęcenia! — wyszepnął. — W obec przemagającej liczby, są bezsilnemi.
— Nie byliby niemi, gdyby wszyscy chcieli ich naśladować; — wymruknął Rénaud.
— Masz słuszność, ale nie wszyscy są im podobnymi. Tem mocniej podziwiam odwagę tych ludzi, ich patryotyzm i zaparcie się siebie. Potyczki w ciemnościach nocy są bardzo niebezpieczne. Podejmujący je, są prawdziwymi bohaterami. Lecz na co się to przyda? Co może zdziałać jeden przeciw tysiącom? Gdyby Rajmund padł w tej walce, śmierć jego nie przyniosłaby pożytku. A! czyliż na to Bóg mi żyć jeszcze pozwala, abym patrzył na siłę brutalną, przewodniczącą prawu, i depcącą je nogami?
Hrabia mówił to silnie wzburzony, żyły mu nabiegły na skroniach, a rumieńce na jego twarzy, przybrały fijoletową barwę.
— Uspokój się pan, zaklinam!... — prosił Rénaud ze wzruszeniem.
— Uspokoić się... czyż podobna w obec tego co się dzieje?
— Pan sobie szkodzisz na zdrowiu!...
[ 9 ] — Eh! co to znaczy!... Radbym umrzeć! — O! czemuż nie umarłem przed ta fatalna wojną!... Szczęśliwi, którym nie dano widzieć Francyi upokorzonej!
Oczy hrabiego d’Areynes krwią zaszły, żyły na skroniach wyprężały się z każda chwilą coraz bardziej.
Nagle przerwał i zwrócił się ku drzwiom, któremi wszedł jego sługa.
W tych drzwiach, popchniętych gwałtownie, ukazał się mężczyzna trzydziesto kilkoletni i wbiegł z pośpiechem do sali.
Ubrany w kostyum strzelecki z ciemno-zielonego aksamitu. trzymał w ręku karabin. Twarz jego zczerniałą, była od prochu i dymu.
Hrabia podbiegi z okrzykiem ku niemu.
— Nareszcie jesteś, Rajmundzie, — zawołał. — Jaka mi przynosisz wiadomość?
— Klaudyusz Reiss padł obok mnie zabity! — jęknął głucho Rajmund...
— Znowu zatem mniej o jednego dzielnego!...
— Jakób ranny....
— Niebezpiecznie?
— Obawiam się tego.
— I on więc jeszcze!...
— Trzeba nam się było bić, cofając, ponieważ zostaliśmy otoczeni. Otóż i porażka!...
— Znowu porażka!
— Tak i wszędzie!... — zawołał Rajmund z wściekłością. — Ach! — jesteśmy zgubieni!
Tłumione łkanie rozdzierało mu piersi.
— Zgubieni.... — powtórzył hrabia, — lecz nie bez nadziei?
— Bez nadziei!
— Nie! — nie wierzę ci!... Niechcę ci wierzyć!
— Widocznie, że pan o niczem nie wiesz. Sedan został wzięty przez Prusaków!!
Hrabia przerażony, z rozszerzonemi oczyma, otworzył usta, jak gdyby chcąc wydać krzyk grozy, ale ten krzyk zamarł w milczeniu.
— Armija francuzka została uwiezioną!
— Niepodobna!... niepodobna!... jąkał pan d’Areynes.
[ 10 ] — Marszałek Bazaine zablokowany w Metzu z dwustoma tysiącami ludzi!
— Wyjdzie z tamtąd, i rozpocznie walkę na nowo.
— Żadna walka nie będzie już możebna, — mówił Rajmund zaledwie dosłyszanym głosem. — Cesarz Napoleon oddał szpadę królowi Pruskiemu. Jest więźniem, tak jak i cała jego armija!
Tym razem, straszny okrzyk wściekłości wybiegł z piersi hrabiego, wzniósł drżące ręce w górę, ku sklepieniu, wołając:
— A zatem koniec wszystkiemu!... Przed upływem dwóch tygodni Prusacy staną u bram Paryża!... O! czemuż ziemia ich niepochłonie.... a nasze działa nierozniosą kartaczami tych hord najezdniczych? Czemuż uczucie nienawiści nie poda tym wszystkim, którzy broń nosić monie natchnie odwagą bronienia swych ognisk domowych, i pokonania najeźdcy?...
Straszną była rozpacz starca!
Kłęby białej piany zaczęły się ukazywać w kątach ust jego. Twarz skutkiem napływu krwi zmieniła się do niepoznania. Usta, poruszane nerwowem drganiem, wygłaszały bełkotliwe bez związku wyrazy, gdy nagle, obezwładnione to ciało, jak dąb, podcięty toporem, runęło całym ciężarem na podłogę.
Rajmund wraz z Piotrem Rénaud, poskoczyli ku panu d’Areynes, usiłując go podtrzymać, niestety, było już za późno.
Upadli na kolana obok obezwładnionego.
— Boże! — mój Boże! — wołał kamerdyner, blady z przerażenia, — to atak apopleksyi! Było to do przewidzenia! Od rozpoczęcia się wszystkich tych strasznych wypadków, pan hrabia trapił się, szkodząc sobie na zdrowiu, aż i ot! co nastąpiło!
— Co począć? — pytał Rajmund, nie mniej przelękniony.
— Ach! czyż ja wiem?!
— A jednak trzeba coś przedsięwziąć.... Nie można dozwolić mu umrzeć bez ratunku. Trzeba doktora... jak najprędzej doktora Pertuiset.
[ 11 ] — U niego.... w Fenestranges.
— Od dwóch dni zaciągnął się jako lekarz do wojennych ambulansów. Nie odnajdę go! Bądź co bądź biegnę, może się dowiem, gdzie on jest.
Tu Rajmund Schloss poskoczył ku drzwiom.
W chwili, gdy miał próg przestąpić, cofnął się, a na jego obliczu zawidniała trwoga i przerażenie.
Godzina ósma wieczorem.
Szmer pomieszanych głosów, szczek broni, kroki szybkie a ciężkie, słyszeć się dały od strony zamkowego dziedzińca.
Rajmund, otworzywszy okno, wyjrzał, lecz jednocześnie cofnął się wstecz.
— Co się dzieje? — pytał Rénaud.
— Prusacy zajmują Fenestranges.... Park otoczyli.... Wchodzą do zamku!...
Kamerdyner, klęczący dotąd przy ciele swojego pana, zerwał się jak tknięty iskra elektryczna.
— Wchodzą do zamku? — powtórzył bledniejąc; — o! biedny mój panie!
Rajmund pochwycił karabin, rzucony na kobierzec, w chwili, gdy śpieszył na ratunek hrabiemu. Zbliżył się do okna, otworzył je, a założywszy broń na ramię:
— Zapewne tam się znajduje który z oficerów, — rzekł. — Zejdę, na dół, a tymczasem....
Tu wycelował, naciskając kurek.
Piotr Rénaud chwycił go za rękę.
— Czyś pan oszalał? — zawołał. — Przedewszystkiem trzeba nam ratować hrabiego, a gdyby rozpoczęła się rzeź, zamek podpalą!
— Masz słuszność — wyjąknął Schloss, zdejmując karabin i rzucając go z wściekłością na pobliskie krzesło.
[ 12 ] Rénaud, wychyliwszy się za okno, wyjrzał na dziedziniec, oświetlony latarniami, niesionemi przez Pruskich żołnierzy.
— Niosą ranionego, — rzekł, zwracając się do Rajmunda. — Niemiecki doktór wojskowy towarzyszy im. Trzeba nam pohamować swój gniew w tej chwili. Trzeba nakazać milczenie patryotyzmowi. Wyjdź pan naprzeciw tych ludzi.
— Naprzeciw wrogów? Nigdy! niemógłbym ukryć nienawiści, jaką dla nich czuje!
— Trzeba jednakże! Otwórz im pan wszystkie drzwi zamku. Wprowadź ich tu?
A gdy Rajmund cofał się z gestem oburzenia:
— Opatrzność nam ich tu zsyła w tej chwili, — dodał kamerdyner. — Wspomnij, że ten doktór niemiecki może uratować naszego pana, a przedewszystkiem chodzi o ocalenie hrabiego.
— Dobrze mówisz! — odparł Rajmund Schloss, — idę, lecz do pioruna, drogo mi za to ci ludzie zapłacą!
Wyszedł z pośpiechem, podczas gdy Piotr klęknął powtórnie przy ciele pana d’Areynes.
W kilka sekund później Rajmund zeszedł na podwórze, gdzie stali zebrani domownicy, niewiedząc co odpowiedzieć bawarskiemu chirurgowi, żądającemu nakazują co, aby mu udzielono pokój i łóżko dla rannego oficera.
Niemieccy posługacze lazaretowi nieśli na noszach omdlałego, a kilku żołnierzy prowadzonych przez podoficera, służyło im za eskortę.
Rajmund zbliżył się do wojskowego doktora, a usiłując powściągnąć nienawiść, jaka płonęła w jego spojrzeniu, rzekł przerywanym głosem:
— Wszystko, czego pan żądasz, udzielonem ci zostanie, ale zaklinam, pójdź zemną! Spiesz ocalić naszego pana, ratować go, jeśli czas jeszcze!
— Któż jest twym panem? — pytał Bawarczyk, łamaną francuszczyzną.
— Jest to właściciel zamku, hrabia d’Areynes.
— Cóż mu się stało?
— Został tknięty atakiem apopleksyi.
— Przyjdę do pana, skoro tylko ułożę mego ranionego, — rzekł.
[ 13 ] Rajmund wydał rozkaz służbie, ażeby wprowadzono posługaczów z ich ciężarem do małego apartamentu na parterze, wychodzącego na dziedziniec.
Upewniwszy się, że raniony dobrze umieszczonym zostanie, doktór zwrócił się do Rajmunda.
— Prowadź mnie pan teraz, rzekł.
I szedł za nim po wschodach, do wnętrza sali.
Pan d’Areynes leżał wciąż nieruchomy na kobiercu, w miejscu, gdzie go widzieliśmy upadającego bez życia. Piotr blady, jak widmo, spoglądał z trwogą.
Trzymał rękę przyłożoną do serca hrabiego, i zdawało mu się, że to serce bić już przestało.
Grube łzy płynęły z zaczerwienionych powiek wiernego sługi.
— Ach! — zawołał, spostrzegłszy wchodzącego chirurga, — ratuj go pan!... a mimo, że jesteś naszym wrogiem, błogosławić cię będę!
— Doktór nie jest niczyim wrogiem, — rzekł Niemiec. — Wśród wojny, i całej, jej grozy on ludzkość przedstawia!
Po tej krótkiej przemowie, przyklęknął przy ciele starca.
— Światła! — zawołał.
Rajmund zbliżył się z lampą w ręku.
Teraz można było dokładnie widzieć oblicze hrabiego. Miało ono barwę fijoletową, prawie czarną.
Doktór uniósł lekko jedną z powiek do góry.
Glob oka ukazał się krwią zaszły.
— Ani sekundy dłużej, nie można bez ratunku pozostawiać tego człowieka!... — wyszepnął. — Trzeba go przenieść i ułożyć w siedzącej postawie....
Tu wskazał kanapę, z kilkoma poduszkami.
Rajmund wraz z Piotrem, przenieśli hrabiego i posadzili, podkładając mu poduszki pod plecy, z prawej i lewej strony, ażeby go podtrzymać. Bawarczyk wziął lampę, postawił ją na stole przy kanapie, a wyjąwszy pęk drobnych kluczyków, otworzył skórzane puzderko, jakie miał przewieszone przez siebie na rzemieniu i wysypał pod blaskiem lampy na stół stalowe narzędzia.
— Proszę obnażyć lewe ramię chorego! — szorstko zawołał. — Mówiłem, że niema chwili do stracenia!
Piotr pospieszył rozkaz wypełnić, a ponieważ niemożna [ 14 ]było myśleć o rozebraniu hrabiego, przeciął w całej długości rękaw ubrania i koszulę.
Chirurg zastował zadraśnięcie lanceta, ściskając ramie.
Na dany znak kamerdynera, Rajmund pobiegł po miednice i bieliznę dla zrobienia bandażów.
Skoro powrócił, niemiec dokonał puszczenia krwi, według wszelkich reguł, poczem oczekiwał.
Krew nie ukazywała się wcale.
— Umarł więc? — zawołał Piotr, powstrzymując łkanie.
Doktór milczał.
Jak gdyby dla udzielenia zaprzeczającej odpowiedzi, na pytanie zrozpaczonego sługi kropla krwi ciemno-purpurowej ukazała się na brzegu nacięcia lancetem, i za chwilę krew wytrysnęła gęsta, prawie czarna, następnie błyszcząca, pięknej barwy czerwonej.
Drżenie wstrząsnęło członkami hrabiego, oznajmiając w nim powrót do życia. Jego powieki uniosły się nieco, podczas gdy głębokie westchnienie wybiegło z ust pół otwartych.
Przez kilka sekund chirurg dozwolił krwi płynąć, poczem, zatrzymał ją, kładąc kompres na zadraśnięcie, i owijając bandażami.
Zwolna hrabia d’Areynes, odzyskiwał przytomność umysłu, dotąd zaciemnioną zupełnie.
Pierwsze jego spojrzenie padło na ratującego go nieznanego mężczyznę.
Drgnął nagle, jego przygasłe oczy strasznym ogniem zabłysły.
Piotr zrozumiał wyraz spojrzenia swojego pana.
— Dotkniętym pan nagle zostałeś, — rzekł, — panie hrabio uderzeniem krwi do głowy, i byłeś bliskim śmierci. Ten pan jest doktorem. — dodał, wskazując na Bawarczyka, — on ciebie ocalił... pan mu zawdzięczasz swe życie.
Starzec chciał przemówić.
Jego usta poruszyły się, tak jak i język, wszak mu było wygłosić ani jednego słowa wyraźnie.
Piotr przestraszonym wzrokiem, badał doktora.
— Paraliż! — rzekł krótko niemiec.
Hrabia widocznie tego niedosłyszał. Jego oblicze obojętnym pozostało. Źrenice zdawały się przygasać na nowo.
[ 15 ] — Groźne niebezpieczeństwo zostało zażegnanem, — mówił doktór. — Napisze bezzwłocznie receptę, według której proszę kazać przyrządzić lekarstwo, jak najprędzej. Tymczasem, trzeba przenieść chorego do łóżka, i starać się ażeby miał głowę wspartą wysoko. Odwiedzę go jeszcze tej nocy.
A zwróciwszy się do Rajmunda:
— Prowadź mnie pan, — rzekł, — do ranionego oficera, któregośmy tu przynieśli, a jaki należy do oddziału jenerała Von der Than.
— Proszę iść za mną!
— Nadewszystko, głowa wysoko, niezapomnieć.... powtórzył niemiec Piotrowi, i wyszedł z Rajmundem.
Hrabia, zostawszy sam z kamerdynerem, usiłował przemówić, i skinąć ręką, lecz ramię, tak jak i język, nieposłusznemi się okazały. Ręka bezwładną pozostała, a język niemym.
Piotr zrozumiał, że hrabia chciał go pytać o dokonane wypadki, podczas gdy bezprzytomnym pozostawał. Wytłumaczył mu więc obecność w zamku niemieckiego chirurga.
Starzec, przymknąwszy oczy, westchnął głęboko. Widocznie myślał:
— Niemcowi zatem zawdzięczam życie! — Czyliż nie lepiej, ażebym był umarł?
Rajmund powrócił za chwilę, i obaj z Piotrem Renaud przeniosłszy pana d‘Areynes do jego pokoju, ułożyli go na łóżku, gdzie zasnł twardo pod strażą dwojga swoich sług wiernych.
***
Według wydanego rozkazu przez Rajmunda, posługacze lazaretowi umieścili ranionego oficera na parterze, w zamku de Fenestranges i do, niego to został wprowadzony doktór Blasius Wolff, po odejściu od pana d‘Areynes.
Pruski porucznik Angelis, otrzymał ranę w piersi kulą, wymierzoną z francuzkiego karabina.
[ 16 ] Silne omdlenie, w jakiem się znajdował, pozwalało chirurgowi dokładnie i według woli ranę wybadać.
Omdlenie to ustąpiło dopiero po wysondowaniu, ponieważ Bawarczyk chciał się przekonać o możności lub niemożności wyjęcia kuli.
Blasius Wolff, mężczyzna trzydziesto kilko letni, nizki i krępy, szwankował na punkcie elegancyi, dawała się wszelako dostrzedz iskra intelligencyi w jego spojrzeniu, i na jego pucołowatej twarzy okolonej rudawym zarostem.
Grube, wydatne wargi oznajmiały w nim pewna dobrotliwość.
Był to w rzeczy samej jeden z sumiennych naukowych ludzi, lekarz, znający swa sztukę.
Zastosował nacięcie, wyjął kulę ugrzęzłą ukośnie w boku ranionego, przyłożył kompres, zostawił polecenia niemieckiemu żołnierzowi, który miał czuwać nad chorym, i wyszedł, ażeby się udać powtórnie do pana d’Areynes.
Stan zdrowia starca nie polepszał się bynajmniej, co spostrzegłszy Bawarczyk zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
— Czy nie mógłbyś mi dostarczyć potrzebnych medykamentów z sąsiedniego miasta, zajętego przez nasze wojska?— pytał Piotra Renaud.
— Mamy panie w zamku apteczkę....
— To dobrze... Prowadź mnie do niej.
Wyszli oba.
Piotr, zapaliwszy świecę, wprowadził niemieckiego doktora do przyległego pokoju, od którego miał klucz w kieszeni.
Ściany tegoż były szczelnie założone oszklonemi szafkami. Na półkach, po za szybami, widać było w należytym porządku ustawione flaszeczki, butelki, słoiki, naczynia różnego rodzaju, a wszystko skrupulatnie opatrzone etykietami, zawierające mnogość przedmiotów farmaceutycznych, najbardziej będących w użyciu.
— Oto, co posiadamy, panie! — rzekł sługa.
Blasius, nałożył okulary, a zbliżywszy się do witryn, rzucił okiem na etykiety, poruszeniem głowy okazując zadowolenie.
[ 17 ] — W rzeczy samej, — rzekł, — bardzo to kompletne, więcej niż spotkać się spodziewałeś. Znajdę napewno, to, czego mi trzeba do przygotowania lekarstwa dla twojego pana, a razem i dla ranionego oficera. Daj mi dwie próżne flaszeczki, podaj wagę, i narzędzie do liczenia kropel.
— Oto są panie... — rzekł kamerdyner, przynosząc i kładąc przedmioty żądane!
Doktór zabrał się do mieszania niektórych substancyj we flaszeczce, ważąc skrupulatnie ich ilość.
Piotr wpatrywał się weń strwożony, dręczyła go chęć zapytania o stan zdrowia hrabiego, nieśmiał wszelako wymówić słowa, z obawy, by nie otrzymał jakiej zabijającej odpowiedzi.
Po długiem wąchaniu odważył się wreszcie.
— Czy panu hrabiemu zagraża niebezpieczeństwo? — zagadnął drżącym głosem.
— Tak; — i bardzo groźne.... odparł Bawarczyk. .. Jego życie trzyma się na włosku prawie.
Kamerdyner łkać zaczął.
— Będę próbował wszystkiego, ażeby złe pokonać, — mówił dalej Niemiec. — Wezmę się energicznie do walki z chorobą, ale za skutek ręczyć nie mogę. W ciągu kilku godzin będę zmuszonym opuścić ten zamek, radzę wam przeto ażebyście postarali się o innego lekarza, któryby mógł dalej roztaczać opiekę i prowadzić kuracyę waszego pana.
Piotr w milczeniu opuścił głowę na piersi. Płakał cicho.
Blasius Wolff, nie uważając na niego, przygotowywał swe mikstury.
— To, — rzekł, wskazując na jeden z flakonów, — jest dla ranionego oficera naszej armii, to drugie zaś, — dodał, dając służącemu flaszeczkę, — dla waszego pana. Proszę [ 18 ]mu to zacząć dawać natychmiast, po łyżeczce co godzina, aż do zupełnego wyżycia.
— Dobrze, panie. Zastosuję się ściśle do udzielonych rozkazów.
I, wziąwszy flaszkę, Piotr odszedł, udając się do pokoju pana d‘Areynes, gdzie Rajmund czuwał przy chorym.
Bawarczyk udał się do swego ranionego.
Porucznik w przystępie strasznej gorączki, rzucał się, zrywał i z wielkim trudem udało się zaledwie chirurgowi udzielić mu przygotowane lekarstwo.
Dokonał jednakże tego i po kilku minutach dało się dostrzedz pewne uspokojenie.
Gorączka zmniejszała się, szał był mniej przestraszającym. Doktór zwrócił się natenczas do żołnierza, pełniącego służbę przy chorym.
— Gdzie są ci ludzie, którzy nam służyli za eskortę? — zapytał po niemiecku.
— Połączyli się z naszemi osadzenemi w sąsiednie wiosce.
— Musisz i ty udać się do nich, — rzekł Blasius Wolff — ja wkrótce tam przybędę.
Stając w postawie wojennej, według reguł, jako przed zwierzchnikiem, żołnierz mimo to nie ruszał się z miejsca. Patrzył przed siebie wystraszonym wzrokiem.
— Czyżeś nie słyszał? — powtórzył ostro doktór, widząc, że go nie słuchano.
— Jeśli odejdę, — wyjąknął z przestrachem żołnierz, — to kto będzie pielęgnował porucznika?
— Ludzie z tego zamku. Mówiłem, odejdź!
Karność wojskowa jest niewzruszoną.
Niemiec salutował, i wyszedł wolno z pokoju, rzuciwszy smutne spojrzenie na ranionego, jakiego zdawał się opuszczać wbrew własnemu sercu.
Widocznie, raczej wołałby byt pełnić obowiązek dozorcy przy chorym, niż z bronią na ramieniu iść w ogień bojowy.
Na dziedzińcu zamkowym znajdowały się dwa konie: koń oficera i żołnierza, uwiązane do sztab żelaznych u okien na parterze.
Żołnierz, wsiadłszy na swego konia, odjechał galopem.
[ 19 ] Zaniepokojony hałasem Rajmund, wyszedł na schody, aby się dowiedzieć co zaszło.
— To ordynans ranionego oficera odjechał, — rzekł jeden ze służby zamkowej.
— Zaprowadzić do stajni konia porucznika i dać mu pożywienie: — rozkazał Rajmund.
I wyszedł z zamku, kierując się ku wiosce, leżącej w pobliżu. Udawał się do Fenestranges, do mieszkania pana Pertuiset, zaufanego lekarza hrabiego.
Wbrew przypuszczeniom niemieckie straże nie czyniły mu w przejściu trudności.
Świtać zaczynało, gdy przybył do domu doktora.
Zapukał do drzwi.
Okno natychmiast się otworzyło, i doktór, który tylko co wrócił z ambulansu, ukazał się w nim.
— Kto tam? — zapytał.
— Ja! Rajmund Schloss.
— Pan.... tak rano? — zawołał Pertuiset z niepokojem. — Ależ przynajmniej u was nic się tam złego nie zdarzyło?
— Musisz, doktorze, natychmiast udać się zemną do zamku.
— Miałożby jakie nieszczęście spotkać hrabiego?
— Uległ atakowi apopleksyi.
— Atak? — na imię nieba. Źle więc jest?
— Źle, w rzeczy samej, ale ocalić go można, minuty do stracenia. Spiesz pan!
— Idę natychmiast!
Okno się zamknęło. Rajmund oczekiwał.
Po upływie trzech minut, klucz skrzypnął w Doktór Pertuiset wyszedł.
Obaj mężczyźni szli razem drogą, wiodącą do zamku. Idąc droga, Rajmund oznajmił doktorowi, co zaszło. Opowiedział mu o udzielonej pomocy Bawarskiego chirurga, dzięki której pan d’Areynes nie umarł bez odzyskania przytomności.
Francuz duszą i sercem, gorący patryota, jak są niemi wszystkie dzieci ojczystego kraju Joanny d’Arc, Lotaryngii, doktór Pertuiset zrozumiał, jak strasznym ciosem uderzyć musiała w starego szlachcica wiadomość o wzięciu [ 20 ]Sedanu. Nie dziwił go rezultat, jaki wyniknął po tej wiadomości.
— Biedny hrabia! biedny przyjaciel... — poszeptywał, słuchając opowiadania Rajmunda.
Za przybyciem do zamku, znaleźli niemieckiego lekarza przy łożu pana d’Areynes. Opóźnił on swój wyjazd, ażeby mieć możność porozumienia się ze swym francuzkim kolegą.
Wymienili pomiędzy sobą zimne, lodowate powitanie, jak tego wymagała sytuacya.
— Czyniłem wszystko, com mógł, ażeby uratować życie właścicielowi tej posiadłości, — rzekł Blasius Wolff. — Pan jesteś jego domowym lekarzem, ustępuję ci zatem miejsca. Prowadź pan dalej kuracyę, którą ja starałem się rozpocząć jak najlepiej.
Doktór Pertuiset, skinąwszy głową w milczeniu, podszedł do łóżka chorego.
Na widok przyjaciela, wzrok pana d’Areynes zabłysł radością, usiłował podać rękę przybyłemu, ale nadaremno, ręka bezwładną pozostała.
Ująwszy ją doktór, uścisnął w swych dłoniach i zauważył, że była zlodowaciałą, jak ręka trupa.
— Mój przyjacielu.... biedny przyjacielu!... wyszepnął z wzruszeniem.
Blasius Wolff przerwał.
— Mam przekonanie, — rzekł, — iż paraliż umiejscowionym zostanie. Dzięki ścisłej kuracyi, jaką pan rozciągniesz nad chorym, sprowadzisz w jego stan zdrowia rychłe i ważne polepszenie.
— Mam nadzieję... — odparł Pertuiset i dodał: — Napisałeś pan receptę?
— Tak.
— Proszę mi ją dać.
— Oto jest.... ozwał się Piotr Rénau, podając panu Pertuiset arkusz papieru, na którym nakreślony był przepis.
— Atak był silny, — mówił Blasius, — ale na szczęście odnalazłem w tutejszej domowej apteczce substancye, jakie użyć bezzwłocznie było trzeba.
Doktór Francuzki czytał receptę z uwagą.
[ 21 ] — Dobrze; — rzekł wreszcie. — Zrobiłeś pan to, co ja byłbym uczynił. Nadal, zobaczę jak mi postępować wypadnie. Pozostałe mi podwójnie panu podziękować, w imieniu nauki i mego starego przyjaciela, hrabiego d’Areynes.
— Nie dziękuj mi pan, bo ja to raczej winienem zaskarbić sobie twą łaską....
— Moja łaskę.... w jakim celu?
— Porucznik armii niemieckiej, raniony niebezpiecznie, został przyniesionym dzisiejszej nocy do tego zamku. Zmuszony jestem opuścić go, ażeby się połączyć z oddziałem, do którego należę. Chcę zatem prosić pana, ażebyś poszedł zemną odwiedzić tego oficera i zechciał po moim odjeździe nie odmówić starań, jakich wymaga stan jego zdrowia.
— Spełnię mój obowiązek, jak pan swój spełniłeś, — odrzekł Pertuiset. — Możesz pan liczyć na mnie. Idźmy do pańskiego ranionego. Powrócę później do pana d’Areynes.
Hrabia nie stracił jednego słowa z tej rozmowy, a jego spojrzenie mówić się zdawało:
— Tak.... tak — powracaj jak najprędzej!
Pertuiset, pozdrowiwszy go ręka, wyszedł z Blasiusem.
W pokoju, na parterze, pruski oficer rzucał się w gorączkowym paroksyzmie.
Sługa zamkowy, czuwający przy nim, zaledwie powstrzymać go zdołał, aby nie spadł z łóżka, owładnięty szałem.
Blasius udzielił potrzebne objaśnienia Lotaryńskiemu doktorowi, powiadomił go o wyjęciu kuli, która w swoim przebiegu przez ciało, spowodowała ważne zadraśnięcia, i wskazał mu środki przez siebie zarządzone.
Pertuiset, niezadawalniając się temi wyjaśnieniami, zapragnął sam osobiście obejrzeć ranę.
Zdjęto kompres, umieszczony na niej przez Bawarczyka, i doktór francuzki rozpoczął swe chirurgiczne badanie!
Trwało ono dość długo, poczem lekarz okład przyłożył, podniósł się, mówiąc:
— Ten oficer został straszliwie zranionym!... Powierzasz mi pan do spełnienia misyę bardzo delikatnej natury, a przy tem niezmiernie trudną!
— Co począć! — odparł Blasius; — jeżeli umrze, to pra[ 22 ]wo wojny.... Cokolwiekbądź się stanie, spełnisz pan swój obowiązek, jako lekarz i człowiek.
Obaj doktorzy zamienili z sobą zimne pożegnanie i za chwilę później Bawarczyk wyjeżdżał z zamku do Fenestranges, a Pertuiset, zaleciwszy słudze czuwającemu przy Prusaku pilność, dążył do hrabiego d’Areynes, w pokoju którego Piotr Rénaud, z Rajmundem, niecierpliwie nań oczekiwali.
Fizyognomia doktora nie była uspakającą.
— Ach! tak... — wyszepnął, — jak gdyby odpowiadając własnym swoim myślom, — trzeba działać energicznie.
Hrabia badawczy wzrok utkwił w starego medyka, mógł bowiem już teraz poruszać powiekami.
Pertuiset pochwycił ten ruch jego spojrzenia.
— Obciąłbyś mówić mój przyjacielu.... nieprawdaż? — zapytał paralityka — Radbyś powierzyć mi jakieś zlecenie.
Wzrok pana d’Areynes twierdząco odpowiedział.
— Dobrze! — rozprosz obawy.... Uspokój się.... Niezadługo, za dni kilka, wrócę ci możność mówienia!
Hrabia opuścił powieki, a jego oblicze nagle sposępniało, co nie uszło uwagi bacznego obserwatora, lekarza.
— Rozumiem cię; — rzekł Pertuiset, — jesteś w obawie czy się nie mylę?... Wszak zgadłem?
— Tak; — mówiło spojrzenie chorego.
— Należy wszystko przewidzieć, — ciągnął doktór dalej. — Jesteś dobrym francuzem, dobrym chrześcijaninem, przytem dzielnym i odważnym. Śmierć zatem przestraszać cię niepowinna. Mogę więc mówić otwarcie i szczerze nieprawdaż?
— Tak, — odrzekł chory powtórnie spojrzeniem.
— A więc.... czy uczyniłeś, hrabio, testamentowe rozporządzenia?
[ 23 ]
Na to zapytanie d’Areynes, jak gdyby poruszył głową. Wysiłek woli zgalwanizował na chwilę nerwy i muskuły, obezwładnione paraliżem.
Dźwięk chrypliwy, rodzaj świszczenia, wybiegł z jego zaciśniętego gardła.
Mimo, że ów dźwięk był bardzo niewyraźnym, obecni zrozumieli, że hrabia chciał przecząco odpowiedzieć..
— To źle!... źle bardzo.... — rzekł doktór, — bo jakkolwiek bądź mam wszelką nadzieję uratowania ciebie i przywrócenia ci mowy, Bóg tylko jest panem życia ludzkiego. Jeżeli chcesz, hrabio, sprowadzę notaryusza, możesz pisać testament bez świadków.
— Nie! — odpowiedział chory spojrzeniem.
— To może w obec którego z członków twojej rodziny?
— Tak, — rzekł ruchem powiek.
— Kogóż więc sobie życzysz? — pytał Pertuiset dalej.
— Ach! ja wiem kogo pan żąda!... — zawołał Piotr Rénaud. — Wiem panie?
— Kogo?
— Księdza d’Areynes, wikarego z parafii świętego Ambrożego. Jestem pewien, że się nie mylę! — Spojrzyj pan na twarz pana hrabiego!...
Uszczęśliwiony, że go zrozumiano, chory, w rzeczy samej miał twarz rozpromienioną.
Dwukrotnie podniósł i opuścił powieki, co znaczyło:
— Tak,... tak!
— Masz słuszność, — rzekł doktór, — takiem jest rzeczywiście życzenie mojego przyjaciela, ale nieszczęściem zdaje mi się być ono niemożebnem do wykonania. Ksiądz d’Areynes przebywa w Paryżu. Pisać do niego lub posłać mu depeszę, niepodobna, ponieważ Prusacy zajęli poczty i wszystkie linie telegraficzne. Żadna droga nie jest dla nas otwartą. Armija niemiecka idzie w tej chwili na Paryż, pozbawiając nas wszelkich środków korespondencyj.
[ 24 ] Bolesna zmarszczka zarysowała się na czole hrabiego. Utkwił spojrzenie w Rajmunda.
— Zrozumiałem! — zawołał tenże, wyciągając swe obie ręce ku paralitykowi Zrozumiałem mój dobry panie! Żaden list ani depesza przedostać by się obecnie nie zdołały, lecz można znaleść posłańca, któryby przedostawszy się przez hordy pruskie, przybył do Paryża za nim oni staną pod ego murami. Tym posłańcem, ja będę!
Źrenice hrabiego radością zapromieniały. Nie liczył na taką ofiarę ze strony wiernego sługi.
— Ty byś to uczynił Rajmundzie? — wykrzyknął Pertuiset zdziwiony, o tyle bowiem ów zamiar zdawał mu się być trudnym i niebezpiecznym.
— Będę się starał, panie doktorze, i mara nadzieję, że mi się uda. Jeżeli niemcy zajęli główne drogi, stary kupiec Rajmund Schloss, zna kręte ścieżki, niedostępne przejścia dla tych, którzy o nich nie wiedzą. Nie mówię, ażeby mi to dokonać się udało, bez trudu, lecz przejdę.... przysięgam, że przejdę! Zanim zostałem strzelcem, a potem ogólnym nadzorcą lasów u pana hrabiego, odbyłem ze dwadzieścia razy taką pieszą wędrówkę z Fenestranges do Paryża. Nie zabłądzę więc i jakkolwiek bądź chytrymi są ci przeklęci niemcy, ja będę od nich chytrzejszym.... Przedostanę się, i przybędę!
Oblicze hrabiego rozpogodziło się z każdą chwilą. Usiłował poruszyć się, ale paraliż przykuwał go w miejscu.
— Masz wiec nadzieje, że ci się uda? — zapytał doktór Pertuiset.
— Więcej niż nadzieję.... Mam pewność!
— Przypuśćmy, że będziesz się mógł przedostać ale czy powrócić zdołasz?
— Dla czego nie?
— Jakże sobie poradzisz? mój biedny Rajmundzie?
— Tego jeszcze nie wiem, lecz poszukamy sposobów obadwa ż księdzem d’Areynes i odnajdziemy je niewątpliwie. Jakiem Lotaryńczyk, wyplatamy niemcom figla! Zresztą, wszak niema ich jeszcze w Paryżu! Znajdują się Francuzi we Francyi, i mam nadzieję, że każde miasto, każda wieś, osada, bronić się będzie i iść im naprzód niepozwoli, chociażby mężczyźni nie mieli innej broni nad stare zardzewiałe [ 25 ]strzelby i widły, jak w roku, 1814, gdzie wieśniacy przez trzy miesiące wstrzymywali pochód wojsk sprzymierzonych.
Pertuiset potrząsnął smutnie głową. Nie podzielał ufności i zapału Rajmunda Schloss.
— Bądź co bądź, kiedy wyjedziesz? — zapytał.
— Nie można opóźniać ani godziny, — ozwał się Rénaud. — Każda chwila zwiększa niebezpieczeństwo. Trzeba jechać natychmiast. Wszakże tak, panie hrabio?
Powieki paralityka uniosły się i opuściły twierdząco.
— Jechać natychmiast, niepodobna! — odparł strzelec. Do wykonania planu jaki powziąłem potrzebuję ciemności... Widzę jasno wśród nocy, jak koty i sowy, i zrobię więcej drogi, niż we dnie. Pragnę tylko jednego, a to, iżbym wyprzedzić zdołał kilkoma godzinami pochód pruskiej armii.
Hrabia zaczął poruszać powiekami, co strzelec wytłumaczył sobie w ten sposób:
— Rajmund dobrze zrobi.... Liczę na niego.... Zostawcie, niech działa według woli.
— Masz pan słuszność, — rzekł sługa. Można mi ufać. Oddałbym dla ciebie ostatnią kroplę krwi mojej. Doktór uratuje ci życie, powróci mowę, i za powrotem znajdę cię panie gotowym na przyjęcie tego, którego widzieć pragniesz, a którego przyprowadzę.... przysięgam!
Wzruszenie hrabiego było tak silnem, iż zdawało się, że omdleje...
— Pan d’Areynes potrzebuje spoczynku moi przyjaciele, — rzekł doktór. — Pozwólmy mu zasnąć. Chodźcie ze mną.
Tu wprowadził obu mężczyzn do przyległej apteczki.
— Moje dzieci, — rzekł z cicha. — chcieć z niepodobieństwem walczyć, jest to rzeczą hazardowną zkąd wynika skutek bardzo niepewny. Nie łudźcie się, ażeby niebezpieczeństwo śmierci usuniętem zostało od waszego pana. Przez jaki czas zdołam przedłużyć mu życie, jest mi to niewiadomem, ale użyje całej, potęgi nauki, aby opóźnić katastrofę, pewną niestety, a nieszczęściem nader blizką. Trzeba więc, Rajmundzie, abyś się spieszył. Musisz tu użyć całej szybkości, a jakkolwiek bądź będziesz podążał, kto wie, czy za przybyciem nie znajdziesz zaniku do Fenestranges w żałobie!...
— Ach! panie doktorze!... — zawołał Schloss, — czyń [ 26 ]wszystko, aby przedłużyć mu życie!... Proszę cię.... błagam, o dziesięć dni czasu!
— Za skutek moich usiłowań poręczać nie mogę!
Obaj służący zaczęli łkać z cicha.
Doktór w milczeniu przyrządza lekarstwo, poczem wszyscy trzej razem wrócili do pokoju paralityka.
Paa d’Areynes leżał z przymkniętemi oczyma, świszczący oddech wybiegał z ust jego.
Pozostawiwszy doktora z Piotrem przy chorym, Rajmund zeszedł na parter, gdzie pruski oficer majaczył w gorączce.
Służący, czuwający przy nim, drzemał na fotelu.
— Wyjdź, Ludwiku na śniadanie, — rzekł do niego Rajmund, — ja cię zastąpię chwilowo. Gdy się pożywisz, wrócisz tu, i obejmiesz nadzór nad chorym.
— Będę się spieszył, panie Rajmundzie.
Tu sługa wyszedł.
Pozostawszy sam z ranionym, owładniętym gorączką. Rajmund rzucił szybko wzrokiem w około siebie.
Na szeslongu, leżał mundur porucznika, pokryty kurzem i krwią zbryzgany.
Broń jego i czapka, leżały na drugiem krześle. Wszystko rozrzucone w największym nieładzie.
Rajmund zaczął pomienione przedmioty przeglądać szczegółowo.
Zdawały się przypadać w zupełności do jego figury.
Obejrzał podszewkę i kieszenie.
W jednej od spodni znajdował się woreczek, nóż o kilku ostrzach, i pęk kluczyków.
Rajmund wysypał na dłoń pieniądze z sakiewki. Była to suma około sześciuset franków, tak w złocie francuzkim jak i niemieckiej srebrnej monecie.
Przeliczywszy je, włożył do woreczka i zawiązał, nóż i kluczyki wsunął, po czem przystąpił do zrewidowania munduru.
Obok mappy Francyi i różnych papierów, znajdowała się tu koperta zapieczętowana, a na niej napis w niemieckim języku:
— Oto mój paszport! — wyszepnął, i ułożył wszystko jak było.
Uczyniwszy to, zasiadł na fotelu przy chorym i wsparłszy głowę na ręku, zadumał głęboko.
Wejście doktora Pertuiset, wyrwało go z zamyślenia.
Gorączkowy paroksyzm oficera zwiększał się w sposób przestraszający. Wydawał to dzikie okrzyki, to jęczał głucho.
Rzucał się bezustannie w konwulsyjnem drganiu. Twarz ściśnięta kurczem bolesnym, wyrażała gniew i cierpienie.
— Ten człowiek stracony! — rzekł doktór, — spojrzawszy na ranionego.
— Bez odwołania? — zapytał żywo Rajmund.
— Tak, nic uratować go nie jest wstanie.
— Ileż mu czasu do życia pozostaje?
— Dwadzieścia cztery godziny, najwyżej!
— A skoro umrze, co pan uczynisz?
— Zawiadomię o tem naczelnika okręgu w Fenestranges.
— Tak? — wyszepnął Rajmund w zamyśleniu. — I co nastąpi wtedy?
— Ciało zostanie pochowane na wiejskim cmentarzu staraniem niemieckich władz wojskowych, po spisaniu formalności administracyjnych.
— Sądzisz pan panie doktorze, że będą się upominali o jego broń i mundur?
— Więcej niż pewna.... Ale dla czego o to zapytujesz?
— Dla tego, że mundur i broń zniknąć muszą...
— Zniknąć? — powtórzył doktór zdumiony.
— Tak.
— Z jakiej przyczyny.... dlaczego?
— Ponieważ ich potrzebuję dla przejścia linii wojsk pruskich.
Pertuiset wpatrywał się w Strzelca zdumiony, poczem, ująwszy jego rękę:
— Zrozumiałem! — rzekł: Jest to myśl genialna, jaką powziąłeś!
— Znajdujesz ją więc pan dobrą, i sądzisz, że mi się uda?
[ 28 ] — Wierze w to niezłomnie, i jestem pewien, że dojdziesz do celu przy Bożej pomocy.
— Ale w jaki sposób wytłumaczysz pan, panie doktorze, znikniecie broni i munduru?
— Nic jeszcze nie wiem. Bóg, który natchnął ciebie, ześle i mnie może jaka myśl zbawienna!
Rajmund Schloss, jeneralny nadzorca lasów hrabiego Emanuela d’Areynes, mający pod swoim zarządem kilkunastu strzelców, był jak mówiliśmy, trzydziestopięcio letnim mężczyzna.
Urodzony w Fenestranges, do siedemnastego roku życia, nie wydalał się ze swej rodzinnej wioski. Syn dzielnych wieśniaków, dzierżawców hrabiego, uprawiał ziemię wraz z rodzicami, nie mając wszelako do tego rodzaju pracy zamiłowania.
Czynny, ruchliwy, intelligentny, pragnął innej, bardziej awanturniczej egzystencyi.
Chciał zwiedzić i poznać kraj ojczysty, w osiemnastym więc roku życia, wziąwszy na ramiona ładunek, składający się ze sztuk przeróżnych materyi i drobnych przedmiotów, służących do domowego użytku, rozpoczął podróż po Francyi, jako kupiec wędrowny.
Mając lat dwadzieścia jeden, powrócił, ażeby stanąć do spisu wojskowego, a po wyciągnięciu dobrego numeru, jaki uwalniał go od służby wojskowej, wziąwszy nowy ładunek towarów, rozpoczął dalszą swą podróż.
Po latach dziesięciu wezwany do rodzinnej, wioski dla odebrania sukcesyi po zmarłych rodzicach, zapragnął spokojniejszego życia.
Wtedy to właśnie, hrabia d’Areynes, zaproponował mu objęcie posady zarządzającego lasami w Fenestranges.
Żyć na otwartem powietrzu, wśród lasów, ze strzelbą na ramieniu biegać całe dni, nic bardziej nie mogło podobać się Rajmundowi. Przyjął z wdzięcznością.
Lasy, należące do posiadłości hrabiego, były bardzo rozległe, nikt lepiej ich nie znal po nad Rajmunda Schloss, który od dziecka biegał pośród nich, zastawiając sidła na króliki i ptaki.
Hrabia lubił bardzo Rajmunda, z przyczyny jego energii, prawości charakteru i jego miłości dla Francyi. Strzelec [ 29 ]nawzajem, uwielbiał swojego pana, gotów oddać życie dlań bez wachania. Złożył na to dowód przygotowując się obecnie do przejścia armii niemieckiej, pośród tysiącznych niebezpieczeństw, aby powiadomić księdza d’Areynes, że jego stryj, bliski zgonu, wzywa go do siebie.
Zmrok wieczorny zapada.
Horyzont bez księżyca, pokryty chmurami, powiększa ciemność głęboką.
Wśród tej ciemności, furtka wycięta w obmurowaniu okalającem park, łączący się z lasem, a z drugiej strony przylegającym do zamku do Fenestranges, otwarła się cicho.
Ukazał się w niej mężczyzna, w mundurze pruskiego oficera, wiodący na wędzidle konia, osiodłanego po wojskowemu.
Zamknąwszy furtkę za sobą, szedł z ostrożnością, w las się zagłębiając.
Podkowy prowadzonego przezeń konia, pokryte pakułami, poprzywiązywanemi starannie do nóg wierzchowca, tłumiły tentent na kamienistym gruncie ścieżynki.
Na najmniejszy szelest, tak zwykle zdarzający się w lesie, bądź to skutkiem spadnięcia suchej gałęzi, lub zatrzepotania skrzydłami ulatującej sowy, mężczyzna ów zatrzymywał się, nasłuchując, poczem szedł dalej po suchych liściach, trzeszczących pod jego stopami.
Posuwał się zwolna w ten sposób blisko przez dwie godziny, a doszedłszy po nad brzeg lasu, przystanął i zaczął wzrokiem badać ciemności.
Wprost niego rozciągała się nieskończona równina.
Rozsypane w oddaleniu światełka, prze błysk i wały wśród nocy, jak gwiazdy, mgłą spowite.
[ 30 ] Były to ognie biwaków tylnych straży pruskiej armii, obozujących w około zajętych wiosek.
Podróżny zadumał przez kilka sekund, poczem wyciągnąwszy rękę ku lewej stronie:
— Nancy, jest tam! — wyszepnął. — Za godzinę mogę być na gościńcu.... Tą drogą więc udać się trzeba.
Zdjął pakuły i bandaże z kopyt końskich, a wskoczywszy na siodło, z lekkością wprawnego jeźdźca, puścił się w bieg galopem.
Wierzchowiec rasowy, doskonale wyćwiczony, rozwinął chód wspaniały, sunąc bez hałasu, po nie mniej kamienistym, lecz wilgotnym i elastycznym gruncie.
Mgła drobna, gęsta, zaczęła się opuszczać z obłoków.
Koń biegł wciąż bez przerwy, przez trzy kwadranse blisko, gdy nagle wstrzymanym został przez jeźdźca.
Chrypliwy głos niedojrzanego szyldwacha ozwał się nagle:
— Wer da?
— Służący majora! — odrzekł jeździec po niemiecku.
— Jedź według rozkazu.
Jednocześnie pruski kapitan, z bronią na ramieniu, wysunął się z kępy drzew leśnych, rosnących po nad drogą i podszedł ku przybyłemu.
Wyjąwszy z kieszeni płaszcza wielką kopertę, opieczętowaną lakiem czerwonym, jeździec podał ją dowódcy oddziału, zagradzającego mu drogę.
— Ordynans majora! — powtórzył. — Do jenerała Von der Than.
— Światła! — zawołał kapitan.
Sierżant, trzymający w ręku płonącą latarnię z reflektorom, nacisnął sprężynę dla poświecenia dowódcy.
Kapitan obejrzał z uwagą podaną sobie kopertę, nie rozpieczętowując takowej. Przegląd, jak się zdawało, wypadł pomyślnie.
— Dokąd jedziesz? — zapytał.
— Ku przednim strażom!
— W okolice Nancy?...
— Tak: o milę od Nancy.... jeśli mnie dobrze powiadomiono.
— Powiadomiono cię dobrze, ale puściłeś się złą drogą. [ 31 ]Zwróć się na prawo, w tę boczną, drożynę. Nasi niani opanowali w tej chwili cesarski gościniec, wiodący do Nancy, i otoczyli drogo żelazną....
— Dziękuję, kapitanie.
I ów służący majora, spiąwszy konia ostrogą, pomknął galopem w stronę wskazaną.
Nie jechał nią jednak długo.
Przebiegłszy około dwusta metrów, zakryty gęsto rosnącym chmielnikiem, tworzącym jak gdyby po za nim zasłonę, zwrócił się na lewo, aby dosięgnąć gościńca, jaki mu właśnie ominąć polecono.
Zaledwie tam dojechał, gdy powtórnie został wstrzymanym.
— Wer da? — wykrzyknął szyldwach, tuż przed nim.
I po raz drugi zmuszony był odpowiadać na zapytania oficera ułanów, który obejrzawszy kopertę, jechać mu dalej pozwolił.
Równo ze świtem, tajemniczy jeździec, dzięki krętym drożynom, jakiemi podążał, wyprzedził przednie straże wojsk niemieckich.
Znajdował się natenczas o godzinę drogi od starożytnej stolicy książąt Lotaryngii.
Przybywszy tam. zsiadł z konia, rozpiął zawiniątko przytwierdzone do siodła, i dobył zeń ubiór wieśniaczy.
Gęste zarośla z cierni, posłużyły mu za gabinet tualetowy do zamiany munduru, na ubiór chłopski. Po wyjęciu z pierwszego portmonetki wraz z papierami, zagrzebał uniform i broń w głębokim rowie.
Ordynans pruskiego porucznika Angelisa, stał się od razu Rajmundem Schloss, nadzorcą jeneralnym lasów hrabiego Emanuela d’Areynes.
Ów były niegdyś kupiec wędrowny, spełnił pierwszą część tego niebezpiecznego zadania szczęśliwie.
Puściwszy wolno pruskiego wierzchowca na opustoszałe pola wśród wioski, zwrócił się ku Nancy, lecz już nie gościńcem, ale bocznemi ścieżynkami.
O porażce francuzkiej armii, o uwięzieniu cesarza, i szybkim pochodzie wojsk niemieckich na Paryż, wiedziano już w stolicy, pogrążonej w żałobie, którą nieprzyjaciel miał zająć w posiadanie nazajutrz.
Linija drogi żelaznej od Nancy nie była jeszcze przecię[ 32 ]tą. Wyjechał więc Rajmund tego wieczora ostatnim pociąciągiem wychodzącym, z Nancy do Paryża.
Wagony zapełnione były ludźmi, oszołomionymi boleścią, którzy z zamąconym umysłem, opuszczali swoje domostwa, nie usiłując nawet stawiać oporu, jaki zdawał im się być daremnym, i biegli szukać schronienia w stolicy, gdzie ich obecność mogła uszczuplić środki wyżywienia, dość już natenczas nie wystarczające.
Czwartego Września, w Niedzielę rano, Paryż dowiedział się o straszliwej klęsce, jaka spadła na Francyę.
Wzburzona ludność wybuchnęła, wiodąc w następstwach ów fakt jaki potomność kiedyś osądzi, rewolucye w obec wroga!
Porażka została ogłoszoną, Rzeczpospolita proklamowana, zamianowano rząd tymczasowy.
Wieczorem bulwary zapełnione ludnością przedstawiały dziwnie przestraszający widok.
Zgorączkowane tłumy, huczały jak fala wzburzona, owładnięte szałem, w którym Komuna znalazła sprzyjające dla siebie ziarno.
Nazajutrz, widok się zmienił.
Gorączka tłumów nie przycichła wprawdzie, ale objawiała się paroksyzmem innego rodzaju, przybrała pozór bardziej narodowy.
Rozpatrywano z krwią zimniejszą niebezpieczeństwo, wytworzone przez porażkę. Zaczęto przygotowywać obronę Paryża.
Niemcy się zbliżali.
Postanowiono zatamować im wejście, stawić przeszkody, o które massy ich armii rozbić by się mogły.
Widziano natenczas osiwiałych profesorów, wespół z ulicznemi włóczęgami, wożącemi ziemię taczkami do fortyfikacyi. Widziano też arystokratyczną elegancką młodzież, wyniszczoną życiem, jak przywdziawszy grube żołnierskie opończe, za zbyt przestronne na ich wychudłe ramiona, ćwiczyło się w robieniu bronią.
Kobiety urządzały ambulanse, przygotowywały szarpie, nabijały ładunki.
Skwery i publiczne ogrody, zamieniono w parki dla bydła. Zwożono zapasy zboża do miejskich śpichlerzów.
[ 33 ] Mosiężne paszcze armat wydłużały się na wałach, a zwodzone mosty, na prędce zbudowane, zamykały wejście do fortyfikacyi.
Od czasu do czasu, straszliwy buk dział, płynący z oddalenia, wstrząsał szybami w oknach domów.
Wysadzono most w powietrze, w okolicach Paryża.
Ta wielka wszechświatowa stolica, stała się jednem obozowiskiem.
Wyjechawszy z zamku de Fenestranges w dniu 8-ym Września, równo ze zmierzchem, strzelec hrabiego przybył do Paryża 11-go wieczorem. Potrzebował na przejazd z Nancy aż trzy dni czasu, trzy dni mąk i śmiertelnej trwogi!
Nie sam wszelako wysiadł na stacyi.
Od Chalons, gdzie pociąg zatrzymał się dość długo, aby dozwolić wysiąść żołnierzom różnych oddziałów, spieszącym do obozu, w celu utworzenia na nowo armii, Rajmund miał za towarzyszkę podróży młodą kobietę, w przedziale jaki zajmował.
Skromne i przyzwoite zachowanie się tej kobiety, zwróciło jego uwagę, zjednawszy dla niej jego sympatyę.
Podróżna, wchodząc do wagonu, wniosła doń z sobą dwa wielkie pakunki i kwadratowe pudło, służące jej za walizę. Schloss, pomógłszy jej umieścić te rzeczy, o ile można było najdogodniej, wsuwając je pod ławkę przedziału trzeciej klasy, ustąpił jej miejsce w kątku, jakie sam dotąd zajmował.
Przedział ten, opróżniony przez żołnierzy, jacy na stacyj powysiadali, został w jednej chwili zapełniony uciekającymi, dla których Paryż zdawał się być najbezpieczniejszem schronieniem.
— Maszyna świsnęła i pociąg, ciężko obładowany, zaczął posuwać się zwolna.
Ubiór nowo przybyłej wskazywał, że była żoną, lub córką robotnika. Mały perkalowy czepeczek, olśniewającej białości, zalotnie włożony, podwajał wdzięk regularnych rysów jej twarzy.
Ładna była w rzeczy samej ta młoda kobieta. Z pod bujnych czarnych włosów, we dwa grube sploty nad czołem ujętych, wyzierała twarz o delikatnie różowawej cerze. Wielkie, ciemno błękitne oczy, spoglądały smętnie i tkliwie; małe [ 34 ]usta purpurowe, otwarte w pół uśmiechu, dawały dostrzedz zęby przedziwnej białości, a nosek lekko zarysowany, i nieco w górę wzniesiony na wzór Kleopatry, dopełniał uroczej całości portretu podróżnej, jaka zwróciła na siebie uwagę jeneralnego nadzorcy pana d’Areynes.
Mogła mieć ona lat około dwudziestu pięciu. Lata te mniej więcej dawał jej Rajmund, spoglądając na nią ukradkiem.
W wagonie, rychło się zawiera znajomość, szczególnie podróżując trzecią klasą; a w niezwykłych warunkach przyznać trzeba spotkały się z sobą te dwie osobistości.
Dzielny nasz Lotaryńczyk, nie tyle wiedziony ciekawością, ile dla rozerwania myśli, zaczął rozmowę ze swoją piękną sąsiadką.
— Panienka jedziesz do Paryża? — zapytał.
Podróżna się uśmiechęła.
— Nie „panienka“ — odpowiedziała, łagodnie na mówiącego spoglądając; — lecz „pani“. Od siedmiu miesięcy jestem zamężna.
— Ach! proszę przebaczyć!... Tak łatwo omylić się można. Pani wyglądasz tak młodo!
— Nie gniewam się wcale.... A nawet mi to pochlebia... Tak, panie, jadę do Paryża.
— Do swej! rodziny zapewne?
— Do męża, panie. Urodziłam się w Chalons nad Marną, gdzie dotąd mieszka moja matka, i u niej to teraz bawiłam parę tygodni. Miałam zamiar pozostać dłużej, ale obecne wypadki nakazują mi wracać do Pawła. Paweł, jest to imię mojego męża, panie.
Młoda kobieta wyrażała się płynnie i w sposób prawny. Znać było, że otrzymała pewne wykształcenie.
[ 35 ] Sympatya ku niej Rajmunda wzrastała.
— Pracy zabraknie niedługo w Paryżu, odrzekł — skutkiem tej wojny przeklętej!
— Kto może zgadnąć co nam przyszłość przyniesie?
— Pracy już teraz brak, panie.
— Czy podobna?
— Tak jest niestety! — Otrzymałam przed dwoma dniami list od męża.... Ruch fabryk wszędzie wstrzymano. Warsztaty zamknięto, z przyczyny braku zamówień. Rzemiosło Pawła, który pracował dotąd w fabryce kufrów podróżnych upadło, jak pisze do mnie, i otóż zaciągnął się do gwardyi narodowej. Tworzą bataliony we wszystkich okręgach Paryża. Paweł, wyznać muszę, zazbyt wszystko żywo odczuwa. O! nie ganię go bynajmniej za to, że kocha swój kraj rodzinny, lękam się jednak, aby mu myśl jaka niespodziewana wpadła do głowy.... Nie uspokoję się, dopóki nie znajdę się przy nim. Będę może mogła swym wpływem powstrzymać go od popełnienia jakiego szaleństwa.
— Jakież szaleństwo mógłby popełnić mąż pani?
— A! gdyby chciał zaciągnąć się do armii i bić z Prusakami.
— Ach! — odrzekł Schloss, — mylnie nazywasz to pani szaleństwem. Spełnił by natenczas tylko swój obowiązek.
— Tak; masz pan słuszność, spełniłby obowiązek. Lecz gdyby zginął, ja pozostałabym sama.... a nie tylko sama, lecz....
Młoda kobieta niedokończyła rozpoczętego zdania, żywy rumieniec, okrasił jej lica. Rajmund spojrzał na nią, i odgadł co chciała powiedzieć.
— Sama.... — pomyślał, i z dzieckiem, które na świat przyjdzie.
— Pan jedziesz także do Paryża? — zapytała po chwili.
— Tak pani.
— Zamieszkujesz pan więc stale w Paryżu?
— Nie. Przyjechałem chwilowo dla załatwienia interesów, i dziś zarówno mam sobie poleconą ważną misyę do spełnienia.
— Zatem pan jesteś mieszkańcem prowincyi?
— Jestem Lotaryńczykiem.
[ 36 ] — Ach! biedny ten kraj!... — zawołała młoda kobieta z wpółczuciem załamując ręce. — Jak oni musieli go zniszczyć, spustoszyć, ci niemcy barbarzyńcy.
Strzelec hrabiego, wstrząsnął się groźnie. Wzrok mu zapłonął nienawiścią.
— Ale pan będziesz oczekiwał w Paryżu ukończenia wojny, nie wyjedziesz wcześniej? — pytała dalej podróżna.
— Przeciwnie, zaraz wyjadę.
— Dla czego?
— Ponieważ tak trzeba!
Nasza podróżna jak większa część kobiet, lubiła rozmawiać. Nie było w tem zresztą nic złego. Pierwsze lody zostały złamane po wymienionych wzajemnie słowach.
— Czy mogłabym pana zapytać, — ciągnęła dalej, — w jakim okręgu Paryża masz pan do załatwienia interesa?
W Pepincourt.
— Ach! to tak blisko nas!... Mieszkamy przy ulicy Saint Maur. W kościele świętego Ambrożego, odbyły się moje zaślubiny przed siedmioma miesiącami.
— W kościele świętego Ambrożego? — powtórzył Rajmund z zaciekawieniem.
— Tak, i tam to również odbędzie się chrzest mojego pierwszego dziecka.
— Co zapewno niedługo nastąpi?
— O! nie tak prędko jeszcze... — odpowiedziała, rumieniąc się z lekka.
— A zatem, — zaczął Schloss, — skoro pani mieszkasz w parafii świętego Ambrożego, i tam ślub zawierałaś, to ksiądz d’Areynes musi ci być znanym?
— Wikary... nasz wikary?...
— Tak.
— Och! zapytujesz pan czy go znam Wszak to on połączył mnie z Pawłem, także?!... Jak Pan go najlepiej! wiec znasz także?
— Do niego właśnie jadę.
— Jak się to dziwnie składa! — zawołała rozradowana. — Ksiądz d’Areynes, jakiż to szlachetny człowiek i zacny kapłan. Niewypowiedzianie dobry, miłosierny, pobłażliwy. Otóż trzeba wiedzieć, jak go powszechnie kochają szanują, poważają, nawet ci ateusze, którzy w nic nie wie[ 37 ]rzą! W całym naszym okręgu wszyscy go znają. Iluż on biedaków uchronił od śmierci głodowej!
— To człowiek godzien uwielbienia! — dodał z dumą Rajmund.
— O! tak; lecz obok tego, umie i napomnieć surowo, gdzie trzeba. Potrafi zgromić i przywieść do należytego upamiętania, owych młokosów bez wiary, gdyby który poważył się wystąpić z jakim niewłaściwym dowcipem w obec niego.
— Są ludzie, niestety, którzy nie uszanują nikogo.
— Ksiądz d’Areynes nie pozwolił by sobie ubliżyć, jest o tyle dumnym, o ile łagodnym i wyrozumiałym. Do niego wiec pan jedziesz?
— Tak.
— Znasz go pan od dawna?
— Och! od bardzo dawna. A mimo, że jest młodszym odemnie o lat kilka, razem niegdyś bawiliśmy się w pacholęcym wieku, i razem zastawiali sidła na króliki w lesie jego stryja.
Pociąg zatrzymał sie.
Wyjście kilku podróżnych, a przybycie innych, przerwało rozmowę.
Po kwadransie, wyruszono dalej.
Zbliżano się do Paryża.
Przez okna wagonów widać było drogi zapełnione żołnierstwem, oddziały artyleryi, wozy naładowane sprzętami, na wierzchołkach których siedziały kobiety i dzieci.
Przerażona ludność, uciekała z wiosek, płynąc falą ku stolicy. Żołnierze nagle wezwani, podążali w nieładzie ku Châlons.
— A mąż pani wie, że wracasz do Paryża? — zagadnął Schloss młodą kobietę, zawiązując na nowo rozmowę.
— Donosiłam mu o tem po odebraniu jego listu. Prosiłam, ażeby był na stacyj obecnym i dopomógł mi w zabraniu pakunków.
— Gdyby wypadkiem nie przyszedł, ja pani ofiaruję mą pomoc, — rzekł Rajmund uprzejmie. — Wezmę fiakra, ponieważ udajemy się na jedną i tę samą ulicę, będę więc mógł odwieść panią do domu.
[ 38 ] — Serdeczne dzięki za pańska grzeczność, wszak jestem pewną, że mój mąż tam będzie.
Punktualnie o czwartej wieczorem, pociąg w którym się znajdowali nasi podróżni, wjechał na stacyę w Paryżu.
Schloss dopomógł młodej kobiecie w przeniesieniu bagażów, aż do głównych drzwi wyjścia, gdzie rozradowana padła w objęcia młodego człowieka, przybranego w mundur gwardzisty. Był to jej mąż, Paweł Rivat rosły i silny mężczyzna, około dwudziestu ośmiu lat mieć mogący.
— Ach! moja żonko!... — zawołał, przytulając ją do piersi, — jak dobrze, że powróciłaś! Tak mi było smutno bez ciebie! Gdybyś była się opóźniła o jaki tydzień, mógł bym na pewno się rozchorować.
Uścisnęli się kilkakrotnie.
— A gdzież są twoje pakunki? — zapytał Paweł.
Joanna wskazała mu stojącego przy nich swego towarzysza podróży.
— Podziękuj temu panu, — wyrzecze, — on mi dopomógł w przeniesieniu bagażów.
Paweł z serdecznością wyciągnął rękę ku Rajmundowi.
— Ależ za co? — zapytał tenże, ujmując podaną sobie dłoń robotnika. — Zrobiłem to, co pan byś w moim miejscu również uczynił.
— To pewna! — Nie zawsze jednak spotykamy uprzejmych współtowarzyszy podróży, Chciej pan wstąpić do nas, wypijemy razem szklankę wina.
— Niepodobna!
— Odmowa zatem?
— Wbrew mojej woli, upewniam. Bardzo się spieszę? kilka minut opóźnienia, mogłyby sprowadzić opłakane następstwa w interesach, jakie załatwić mi polecono.
— Nie będę więc nalegał. Gdybyś pan jednak zabawił dni kilka w Paryżu, mam nadzieję, że nas odwiedzisz.
— Przyrzekam, i będę się starał dotrzymać słowa.
— Niezapomnij pan mego nazwiska i adresu. Paweł Rivat, Nr. 157. ulica Saint-Maur, obecnie gwardzista narodowy 57-go batalionu, 3-ej kompanii.
— Będę pamiętał.
I uścisnąwszy powtórnie dłoń Pawła; Rajmund wyszedł ze stacyi z pośpiechem.
[ 39 ] Spostrzegłszy próżny fiakr na placu, przywołał go i wsiadł weń.
— Ulica Pepincourt, Nr. 30, — zawołał. — Jedź żywo!
Fiakr, ciągniony przez spracowaną, wychudłą szkapę, potoczył się zwolna.
Podczas drogi, trwającej około pół godziny, Schloss mógł się naocznie przekonać o gorączkowym chaosie, panującym na ulicach Paryża. Gdzie spojrzeć mundury, artylerya, uruchomione oddziały, gwardya narodowa, wszystko to poruszało się, snuło, jak rój os, oszołomionych niebezpieczeństwem.
Podmuch szaleństwa powiewał nad temi masami, w zamieszaniu, nieładzie, poruszającemi się, wrzącemi, w pełnym wzburzeniu.
Na lewo, na prawo, w tyle, na przedzie, słychać byłe dźwięki trąb i bicie w bębny.
Stolica świata, była obecnie jednym wielkim obozem, gdzie uzbrojone masy, bez energii, bez władzy, nie ulegały żadnemu porządkowi, żadnym rozkazom dowódców.
Przybyłe na pomoc oddziały z Charenton, nie wiedząc czego od nich żądano, pożerały się między sobą wzajemnie.
Strzelec hrabiego d’Areynes patrząc na to wszystko zasmuconym wzrokiem, zapytywał siebie:
— Czyliż ci ludzie walczyć i bronić się zdołają?!
I na to zapytanie odpowiadał pełnem powątpiewania pe ruszeniem głowy.
Fiakr zatrzymał się nareszcie.
Przybyli na ulicę Pepincourt Nr. 59.
Schloss, zapłaciwszy woźnicy, wbiegł w głąb ciemnego korytarza starego, trzypiętrowego domu i zatrzymał się przed okienkiem odźwiernego.
[ 40 ] — Ksiądz d’Areynes tu mieszka? ~ zapytał.
— Na pierwszem piętrze.
— Jest u siebie?
— Jest panie!
Zamknąwszy okienko, pośpieszył na schody.
Przybywszy na pierwsze piętro, pociągnął za sznur od dzwonka, wiszący po prawej stronie przy jednych drzwiach jakie się tu znajdowały, poczem, oczekiwał.
Po upływie kilku sekund odgłos kroków dał się słyszeć wewnątrz mieszkania. Drzwi się otwarły, i mężczyzna w sutannie, z odkrytą głową, ukazał się w progu.
Był to ksiądz Raul d’Areynes, wikary z parafii świętego Ambrożego.
Synowiec hrabiego Emanuela, miał lat około trzydziestu. Wysokiego wzrostu, podobnie jak jego stryj, o rozrosłych barkach i piersiach, był mężczyzną o herkulesowej sile.
Gęste ciemne włosy, z lekka kędzierzawiące się nad czołem, poczynały mu srebrnieć na skroniach. Oblicze jego na pierwszy rzut oka, mogło się zdawać surowem, gdyby oczy anielskiej łagodności, nie zmniejszały tego wrażenia: chwilami jednak z tych oczu przebłyskujące żywe światło, oznajmiało w księdzu d’Areynes niepospolitą siłę charakteru.
Ujrzawszy Schlossa przed sobą, wikary stanął w osłupieniu.
— Co widzę.... ty! w Paryżu, Rajmundzie?.. — zawołał, podając mu rękę. — Ty.... w obecnej chwili, w Paryżu?
I wprowadził przybyłego do pokoju, będącego jednocześnie gabinetem pracy i sypialnią.
— Jakiż nadzwyczajny wypadek sprowadza, cię? — pytał z wzrastającym niepokojem. — Mów.... mów co prędzej!
— Smutny wypadek, — odparł Rajmund.
Ksiądz d’Areynes pobladł.
— Mów stryj.... — wyjąknął z cicha.
— Tak; przybywam z jego polecenia.
— Cóż się więc stało w Fenestranges?
— Pan hrabia, dostał nagłego uderzenia krwi do głowy, posłyszawszy o naszej porażce, zkąd wynikną! atak paraliżu!
Ksiądz załamał ręce z przerażeniem.
— Boże! — co ty powiadasz? — zawołał.
[ 41 ] Wierny sługa, hrabiego, opowiedział w krótkości, co zaszło w zamku. Wikary słuchał z trwogą.
— A wiec pozostawiłeś umierającym mego biednego stryja — zawołał, — gdy Rajmund skończył opowiadanie.
— Pozostawiłem go bardzo chorego, to pewna, lecz doktór Pertuiset czuwa nad nim z poświeceniem bez granic.
— Upewnia że żyć będzie?
— Nie! Ma tylko nadzieję, że zdoła oddalić, o ile się da, katastrofę.
— Mój stryj więc żąda abym przyjechał?
— Przyrzekłem, że księdza z sobą przywiozę i dokonam tego, choćby mi przyszło przypłacić to życiem!
— Mnie więc tylko samego chce widzieć?
— Tak!
— Nie objawił życzenia, aby przybyła wraz zemną jego synowicą, Henryka Rollin?
— Mówił tylko o was, księże wikary, i was oczekuje.
— A o mężu Henryki nie wspominał?
— Usta jego są nieme.... mówi tylko spojrzeniem. Powtarzam, że was tylko widzieć pragnie, a śpieszyć się nam trzeba, bo gdyby drugi atak nastąpił, nic go ocalić nie zdoła!
Ksiądz d’Areynes otarł łzy, spływające mu bujnie po twarzy.
— Lecz w jaki sposób przedostać się do Fenestranges, — wyszepnął. — Wszystkie drogi, zamknięte są dla nas przez wroga, który przyśpieszonym marszem podąża na Paryż. Komunikacya pociągów na drogach żelaznych przerwana. Zostaniemy przytrzymani przez Pruskie straże przednie.
— Bądź co bądź, przedostać się musimy... — rzekł Rajmund, — i przejdziemy!
Ksiądz d’Areynes objął drżącemi rękoma rozpalone czoło, poczem, kilka sekund stał zadumany głęboko, z pół przymknietemi oczyma, wznosząc myśl ku Bogu z proźbą o zesłanie sobie natchnienia.
— A więc.... tak! zawołał nagle podnosząc głowę, i przesuwając ręką po oczach, pełnych żywego blasku; — przejdziemy!
[ 42 ] — Ach! byłem pewien, że ksiądz mi w ten sposób odpowiesz! — zawołał z radością Rajmund Schloss.
— Tak. — odparł wikary nie mogę jednak opuścić mojej parafii, nie uzyskawszy na to u mej władzy zezwolenia. Owóż czy otrzymać zdołam to zezwolenie?
— Niewątpliwie! — zawołał Rajmund, przedstawiwszy tak ważne powody, jakie cię znaglają do wyjazdu.
— Upoważnienie to, musi być własnoręcznie podpisane przez Arcybiskupa Paryża.
— Miałożby to spowodować zwłokę czasu?
— Zwłokę kilku godzin, co najwięcej. A kto wie, czyli to pozwolenie na wyjazd nie dopomoże nam do przejścia Pruskich linij? Oczekuj tu na mnie, Rajmundzie. Magdalena moja służąca, wyszła za kupnem żywności. Skora powróci, powiesz jej, że później nieco przybędę. Niechaj się nie niepokoi, i poda ci obiad.... Siądź do stołu bezemnie, mój przyjacielu. Idę przedewszystkiem do proboszcza. Muszę uzyskać od niego pozwolenie, jako od mego zwierzchnika, bez czego nie mógłbym przedstawić mej proźby Arcybiskupowi.
— Będę oczekiwał na ciebie, księże wikary.
Tak rozmawiając, ksiądz d’Areynes wdział futro, i wziął w rękę kapelusz.
Uścisnął rękę Schlossa.
— Do widzenia, — rzekł, — i wyszedł, udając się na probostwo, położone w pobliżu.
Po zaanonsowaniu się, został natychmiast przyjętym.
Proboszcz parafii świętego Ambrożego, starzec siedemdziesięcioletni, zostawał w nader życzliwych stosunkach z synowcem hrabiego d’Areynes. W krótkich słowach wikary przedstawił mu rzecz całą.
— Moje dziecię, — rzekł proboszcz, — żądanie twoje ma za sobą wszelkie powody słuszności, i jest opartem na zbyt ważnych zasadach, ażebym odmówić miał zezwolenia na wyjazd. Jedź!... jeśli masz nadzieję pokonania przeszkód, jakie na każdym kroku drogę tamować ci będą. Arcybiskup Paryża, jestem przekonany, udzieli potrzebne tobie na wyjazd zezwolenie.
— Mógłżebym prosić o nakreślenie słów kilka w tym celu do Jego ekscelencyi Arcybiskupa?
[ 43 ] — Więcej dla ciebie uczynię, — rzekł proboszcz, — sam pojadę z tobą do niego!
— Ach! Jakże wdzięcznym pozostanę!... zawołał — ksiądz d’Areynes.
— Bez podziękowań! Szczęśliwy jestem, mogąc cię przekonać o mojej życzliwości. O tej porze. zastaniemy prawdopodobnie naszego Arcypasterza, spieszyć się nam jednak potrzeba. Zajmij się przeto sprowadzeniem powozu, zanim ja się ubiorę; będę gotów za kilka minut.
Wikary wyszedł, i znalazł fiakra bez trudu, a w pięć minut później jechali obadwa do Arcybiskupiego pałacu.
Proboszcz z parafiii świętego Ambrożego, słusznie powiodział Raulowi, iż jest on wielce poważanym przez Arcybiskupa Paryża, tego człowieka pełnego cnót, godnego uwielbienia, który w parę miesięcy później padł ofiarą, zostawszy nikczemnie rozstrzelany w więzieniu Grande Roquette przez bandę złoczyńców, wyrzutków społeczeństwa, godnych służalców Komuny.
Ksiądz d’Areynes posiadał rzadki dar wymowy. Był on słynnym kaznodzieją, poruszającym do głębi serca słuchaczów. Zbierano się tłumami z najodleglejszych dzielnic Paryża ażeby go słyszeć.
Rozgłos tak sprawiedliwie zasłużony doszedł do Arcybiskupa, który chciał poznać i usłyszeć młodego kaznodzieję.
Widział go, słyszał i ocenił, jako człowieka i kapłana.
Jako człowiek miał Raul d’Areynes duszę gorącą, czystą i prawa, pełną chrześcijańskiego miłosierdzia. Jako kałan, posiadał wiarę, niewzruszoną wiarę, która tworzy apostołów i męczenników!
Takiemi to Arcypasterz Paryża chciał widzieć księży, takiemi otaczać się pragnął. Głęboko wzruszony zapałem owej wybranej natury, Arcybiskup wezwał do siebie natenczas wikarego, winszował mu, i powierzył trudny obowiązek kaznodziei w kościele świętego Sulpicyusza podczas Wielkiego tygodnia.
Działanie słowa księdza d’Areynes było potężne; wszyscy jednozgodnie wskazywali mu miejsce między najsławniejszymi mówcami kościoła.
[ 44 ] Tak; ksiądz Raul d’Areynes był apostołem, w najrozleglejszym i najszlachetniejszem zarazem tego słowa znaczeniu. Należał do tych ludzi urodzonych dla ofiary, dla ukochania ludzkości, którym jedyna radością jest, pracować dla szczęścia drugich, do tych wybranych, dla których kochać, jest pierwsza duszy potrzebą, którzy czując, że ich podniosłej miłości nie zaspokoi pocałunek kobiety, serca, nie zadawalniąprzelotne roskosze życia, oddają się mistycznej żądzy ukochania całej ludzkości.
Nie fanatyk, o wysoce ukształconym umyśle, i wielce pobłażliwy, wikary od świętego Ambrożego zgłębił życie pod różnemi tegoż postaciami tak w jego najszlachetniejszych, jak i najnędzniejszych objawach.
Badał do głębi serca ludzkie, ażeby w nich odkryć rany do zabliźnienia, do uleczenia zgniliznę.
— Zadaniem księdza, — mawiał, — jest, pocieszać, przebaczać i uszlachetniać.
Ówczesny Arcybiskup Paryża, zrozumiał i ocenił dążności księdza d’Areynes.
— Oto kapłan! — powtarzał, wskazując na młodego wikarego.
Sam będąc apostołem, z duszą męczennika, pokochał księdza Raula.
Sekretarz Arcybiskupa przyjąwszy obu przybyłych, wprowadził ich bezwłocznie do gabinetu pracy Jego Eminencji.
Na, widok wchodzących Arcybiskup, podniósł się i stąpił parę kroków.
— Cóż was sprowadza do mnie?... moi przyjaciele? zapytał dobrotliwie.
Tu wskazał dwa fotele, dając poznać ażeby przybyli usiedli obok niego, a potem dodał:
[ 45 ] — Mocno się cieszę, widząc was obu u siebie; a teraz mówcie, czego żądacie.
— Przychodzę prosić Waszej Eminencyi o łaskę dla siebie, — zaczął Raul d’Areynes, a ksiądz proboszcz był tyle dobrym, że zechciał mi towarzyszyć dla poparcia mej proźby.
— O cokolwiek bądź prosić będziesz księże d’Areynes, naprzód przezemnie udzielonem ci zostanie, — rzekł Arcybiskup. — Mów!... o co chodzi?
W krótkich słowach, wikary, wyjaśnił cel swego przybycia.
— Upoważniam cię do wyjazdu, — odparł Dostojnik Kościoła, — pozwól jednakże, iż ci uczynię pewną uwagę w twym osobistym interesie. Możesz zostać w drodze zatrzymanym, i nie pozwolą ci przejść linii wojsk niemieckich, rozłożonej na wszystkich drogach, a zbliżającej się coraz bardziej ku Paryżowi....
— Mój stryj żąda mnie widzieć.... on mnie przyzywa.... jest umierającym! — Mamże się wachać, gdy jego ostatniem życzeniem, jest zakończyć życie na mojem ręku?
— Tak; — jest to twym obowiązkiem, wiem o tem. Twoje miejsce jest obecnie w Fenestranges, przy umierającym stryju. Nie dla tego przedstawiam ci niebezpieczeństwa tej podróży, ażeby cię przestraszyć.... Podobna myśl byłaby niegodną ciebie! Przemyśliwam jedynie nad niemożebnością przedostania się, ponieważ jestem pewien, że zaraz na początku zostaniesz przytrzymanym.
— Skoro wyjaśnię powód mej podróży Pruskim oficerom przed któremi mnie stawią, uznają go za słuszny, mam nadzieję, i przejść mi pozwolą.
— Mogą nie uwierzyć w szczerość twoich wyjaśnień.
— Będę się ich starał przekonać.
— A jeżeli przekonać się nie pozwolą?
— Jakto?... mieliżby wątpić o prawdzie zeznania sługi Bożego?
— Podczas wojny, moje dziecię, nieprzyjaciel widzi na każdym kroku tylko szpiegów....
— Szpiegów! — powtórzył wikary z oburzeniem. — Szpieg!... pod suknią kapłana.... Och!...
— Suknia kapłańska może służyć za chwilowe przebra[ 46 ]nie, zręcznie obrane, ale przypuśćmy, że otrzymasz wolne przejście na terytoryach, gdzie oni są panami, nie zapominaj, że nie będziesz mógł korzystać z komunikacyj dróg żelaznych. A podróż jest długa z Paryża do Lotaryngii!
— Będę szedł pieszo Wasza Eminencyo, a iść muszę, i muszę tam przybyć!
Przez kilka sekund Arcybiskup siedział pogrążony w zadumie.
— Czekaj! — zawołał nagle, — przyszła mi myśl pewna....
— Czy wolno o nie zapytać?
— Dziś wieczorem, mam się udać do Nuncyusza Papiezkiego, gdzie zbiorą się członkowie ciała dyplomatycznego obecni w Paryżu, ażeby się porozumieć co do środków, jakie przedsiewziąść należy, w razie, gdyby oblężenie stolicy nastąpiło. Celem tego zebrania, jest, zapewnienie praw i wolności ambasadorom i konsulatom, i zdaje się, że wyślą list zbiorowy do hrabiego Bismarka, żądając ułatwienia kuryerom w przejściu wiozącym depesze dla swoich monarchów, ze strony ciała dyplomatycznego. Gdyby tobie udzielono list taki, mógłbyś otrzymać od Żelaznego Kanclerza na mocy tegoż, list bezpieczeństwa, dozwalający udać ci się bez przeszkód do zamku Fenestranges.
— Tak, Wasza Eminencyo.... Ale czy mi powierzą taki list?
— Będę, chciał postarać się o to.
— Och! — życie moje nie starczyłoby na okazanie wdzięczności. Kiedyż mógłbym wyjechać? Wszystko teraz od tego zależy. Mój stryj jest chorym niebezpiecznie, a śmierć nie czeka!...
Arcybiskup wstał z krzesła.
— Przyjdź jutro rano, — rzekł, — otrzymasz odpowiedź.
— O której godzinie wolno mi się stawić?
— Równo ze świtem, skoro ci na pośpiechu zależy.
Proboszcz z wikarym, pożegnawszy Arcypasterza, wyszli oba razem.
Przybywszy do siebie ksiądz d’Areynes, zastał Rajmunda Schloss oczekującego z obiadem. Za nic w świecie nie byłby o zasiadł do stołu przed powrotem synowca swojego pana.
[ 47 ] — I cóż? — jedziemy dziś w nocy? — zapytał niecierpliwie Lotaryńczyk.
Ksiądz d’Areynes powtórzył rozmowę z Arcybiskupem.
— Trzeba się zrezygnować... niema rady!... wyszepnął Schloss z westchnieniem.
Zasiedli do stołu.
Rajmund zajadał z wielkim apetytem, lecz młody kapłan przygnębiony myślami zaledwie dotknął jedzenia.
Obiad trwał krótko.
Po ukończeniu, ksiądz d’Areynes kazał służącej przygotować łóżko dla gościa.
— Ja wyjdę; — rzekł, — i może późno w nocy powrócę. Nie czekajcie na mnie.
Jak wiemy, wikary z parafii świętego Ambrożego, był człowiekiem serca. Nie mógł przygotowywać się do podróży, nie pomyślawszy jednocześnie o swoje kuzynce, Henryce Rollin.
Przewidywał, że jeśli stryj wzywa go do siebie, znajdując się w stanie zdrowia tak niebezpiecznym, to niewątpliwie zażąda od niego rady co do rozporządzeń testamentowych.
Sytuacya była nader delikatnej natury.
Prawość sumienia młodego księdza, nie pozwalała mu przedsiębrać tę podróży w tajemnicy przed jego kuzynką Henryką, na równych prawach wraz z nim spadkobierczynią po hrabim Emanuelu d’Areynes.
— Powinienem ją powiadomić! — mówił sobie, — i powiadomię. Zobaczę się z jej mężem. Radbym ażeby pojechał zemną do Fenestranges.
Poczem młody wikary wyszedłszy od siebie z ulicy Papincourt, podążył do Gilbertów.
Zanim poprowadzimy dalej naszą powieść, wypada nam dać kilka wyjaśnień, dotyczących rodziny d’Areynes’ów.
Hrabia Emanuel, właściciel zamku Fenestranges, miał dwóch braci, Andrzeja i Gustawa.
Andrzej, był ojcem Raula, obecnie wikarego. Henryka Rollin, była córką Gustawa. Hrabia Emanuel najstarszy z trzech braci pozostał bezżennym.
W piątym roku życia Paul utracił ojca.
[ 48 ] Hrabia Emanuel został mianowany opiekunem sieroty.
Wychowując chłopca, otaczał go ojcowska tkliwością i wykształcił zeń człowieka, jakiego przedstawiliśmy.
Doszedłszy pełnoletności, Raul d’Areynes objął w posiadanie majątek pozostawiony przez ojca, a wynoszący do czterystu tysięcy franków, z których dochody młody ksiądz prawie w całkowitości na dzieła miłosierdzia przeznaczał.
Gustaw d’Areynes, zmarł majątkowo zrujnowany wskutek źle prowadzonych spekulacyi, pozostawiwszy wdowę i małą dwuletnią córeczkę, obecnie panią Henrykę Rollin.
Wdowa po Gustawie d’Areynes, przeżyła zaledwie o dwa lata swojego męża.
Zostawszy opiekunem Henryki, jak był już opiekunem Raula, hrabia Emanuel wychowywał te dwoje dzieci przy sobie.
Zimę przepędzał zwykle w Paryżu, zamieszkując w swoim pałacu, przy ulicy Vaugirard.
Raul był o Lat pięć starszym od swojej siostry stryjecznej i początkowo pobierał nauki w jednym z zakładów pedagogicznych Paryża.
Pociągany ku stanowi duchownemu prawdziwem powołaniem, czemu zresztą nie sprzeciwiał się hrabia Emanuel. Paul, otrzymawszy święcenie kapłańskie w dwudziestym drugim roku życia, zmuszonym był wyjechać z Paryża.
Jednocześnie hrabia zapytał swojej synowicy Henryki, czy zechce wrócić do niego po ukończeniu pensyonatu?
Życie przy stryju, który był już natenczas człowiekiem w podeszłym wieku i nigdy nie lubił zabaw światowych, wydawało się jej śmiertelnie nudnem. Odpowiedziała, że woli pozostać jeszcze lat parę pośród swych koleżanek.
Gdy jednak nadszedł dziewczęciu rok dziewiętnasty życia, trzeba było chcąc nie chcąc opuścić pensyonat, gdzie tak szczęśliwą się czuła.
W tymże czasie Raul d’Areynes został mianowany wikarym w Nancy, Hrabia, ażeby się zbliżyć do niego, postanowił stale osiedlić się w Fenestranges, gdzie młody kapłan często go odwiedzał.
W trzy lata później, z wielkiem smutkim stryja młody kapłan musiał wydalić się z Nancy, wezwany na wikarego do parafii świętego Ambrożego w Paryżu.
[ 49 ] Henryka kończyła naówczas dwudziesty drugi rok życia. Była piękną, w całem znaczeniu tego słowa. Patrząc na urodziwe to dziewczę, hrabia, myślał sobie, iż należało pomyśleć dla niej o małżeństwie, o zapewnieniu przyszłości na wypadek, gdyby jego opieki zbrakło dla, niej na świecie.
Henryka, zgadzała się na zawarcie małżeństwa, lecz powtarzała, jak wszystkie młode uczuciowe dziewczęta:
— Nie zaślubię nigdy człowieka, którego bym gorąco nie kochała.
Hrabia przedstawiał jej kilku młodych Lotaryńskich obywateli z sąsiedztwa, z których każdy, owładnięty urokiem piękności dziewczęcia, rad by był pojąć za żonę.
Synowicą wszakże hrabiego d’Areynes zbywała ich propozycye pogardliwym uśmiechem. Nie kochała żadnego, a postanowiła nie wyjść za mąż jak tylko z miłości, kochać namiętnie, gorąco, jak o tem czytywała w romansach, ukradkiem sobie, dostarczanych w pensyonacie.
— Niech czarci porwą te młode dziewczęta z ich przewróconemu głowami! — wołał niejednokrotnie rozgniewany hrabia. — Zanim się zjawi wymarzony przez nią ideał, może zestarzeć się panną!
Kochając jednakże tkliwie swoją synowice, zachowywał te uwagi dla siebie, i oczekiwał dopóki to serce dziewicze nie przemówi.
Było to na początku roku 1867.
Raul d’Arseynes, radził stryjowi ażeby zimę przepędził w Paryżu i urządził przyjęcia w celu tem łatwiejszego wynalezienia męża dla młodej kuzynki.
— On ma słuszność! — pomyślał hrabia, — i wyjechawszy z Fenestranges, zamieszkał w swoim pałacu przy ulicy Vaugirard.
Zamknięte od lat wielu pałacowe salony, jak szeroko się otworzyły. Pan d’Areynes zaczął wydawać obiady, wieczory, przyjmował mnóstwo młodzieży, i ów wybraniec który miał zawładnąć sercem Henryki, został wprowadzony między innemi przez jednego ze starych przyjaciół hrabiego.
Tym szczęśliwcem, był młody człowiek trzydziestoletni, nieposzlakowanej elegancyi, w calem znaczeniu dżentlemen.
[ 50 ] Nazywał się Gilbert Rollin, rodem pochodził z wyższej mieszczaństwa. Cały ten wszelako pozorny polor młodzieńca był najzupełniej zwodniczym. Pod owa błyszczącą zwierzchnią politurą ukrywał się grunt najbrudniejszy.
W nic nie wierzący, szuler, leniwiec, Gilbert Rollin próbował różnych zajęć, w żadnem jednakże nie wytrwał zbyt długo.
Zmuszony opuścić wskutek niedbałego wypełniania obowiązków urzędowanie, jakie zajmował w ministeryum spraw wewnętrznych, był następnie reporterem w dziennikach, agentem giełdowym, sportsmenem aż wreszcie rzucił się w przemysłowe spekulacye, w których zatopił resztki majątku, wynoszącego do trzechset tysięcy franków, odziedziczone po ojcu, znakomitym adwokacie.
W chwili, gdy jeden z przyjaciół pana d’Areynes, błędnie powiadomiony co do charakteru i sposobu życia Gilberta, wprowadził go i przedstawił w pałacu przy ulicy Vaugirard, młodzieniec żył z dnia na dzień, „własnym przemysłem,“ jak nazywają, z którego najbardziej honorowem było dostarczanie sobie co wieczór „materyału,“ na dzień jutrzejszy, osiągniętego z gry w karty, w jednej z owych podatnych szulerni, gdzie istnieją tak zwane „kluby otwarte.“
Mimo to wszystko, zachował do najmniejszych szczegółów pozory wielkoświatowca. Powierzchnia została nienaruszoną.
Korzystając ze stosunków, jakie mu pozostały u pewnej liczby ojcowskich przyjaciół, Gilbert ukazywał się od czasu do czasu w wyższych towarzystwach, gdzie rad był znaleść sposobność do poznania, i zawrócenia głowy jakiej posażnej dziedziczce.
Dystyngowany w obejściu, wytworny mówca, umiejący z werwa rozprawiać o wszystkiem, co mogło również służyć za dowód jego wyżej ukształconego umysłu, nieco muzykalny, wprawny tancerz, prowadzący po mistrzowsku kotylijona, musiał się podobać romansowej Henryce d’Areynes i podołał się jej w rzeczy samej.
Synowicą hrabiego Emanuela, posiadała dwieście tysięcy franków osobistego majątku i co najmniej drugie tyle mogła odziedziczyć kiedyś po stryju.
Gilbert spostrzegł od razu, że zyskał jej względy.
[ 51 ] Podobała mu się ta partya, nie zaniedbywał przeto niczego, co by mogło żywy ogień rozniecić w sercu dziewczyny i użył wszelkich sposobów wprawnego zdobywcy, aby udawać wielka, niepohamowaną miłość.
Oboje młodzi wkrótce porozumieli się z sobą, i wyznali wzajemnie, że niepodobna im żyć bez siebie.
Małżeństwo zatem zostało postanowionem. Trzeba była jednakże zyskać ku temu zezwolenie pana d’Areynes, stryja i opiekuna Henryki.
Gilbert Rollin chciał iść natychmiast do hrabiego Emanuela, aby przedstawić mu swą proźbę. Henryka oparła się temu.
Z salonowych wieści, dotyczących Gilberta, a chciwie przez nią zbieranych, dowiedziała się, że przeszłość jej wybranego była nadzwyczaj burzliwą.
Nie odstręczy o to jej bynajmniej, ale ze strony stryja mogło wywołać, całkiem przeciwne wrażenie. Co więcej, Gilbert niepochodził z arystokracyi, co mogło stać się również szkopułem trudnym do zwalczenia.
Obawiała się, ażeby pan d’Areynes nie odpowiedział odmownie na oświadczyny, do przyjęcia których sama by go naprzód nieprzygotowała.
— Pan znasz zdaje mi się, mego kuzyna Raula, wikarego z parafii świętego Ambrożego? — zapytała Gilberta.
— Obecnie, nie spotykamy się z sobą, lecz kiedyś, znaliśmy się dobrze, pobierając nauki razem, w pensyonacie.
— Otóż będzie trzeba ażeby on pośredniczył w naszej sprawie, u stryja.
— On? — zkąd!... dla czego?
— Ponieważ posiada wielki wpływ na hrabiego. Stryj nie postanawia nic ważniejszego bez jego porady. Raul jest [ 52 ]dla mnie bardzo życzliwym. Wychowywaliśmy się razem, od lat młodocianych, przytem posiada dar przekonywającej wymowy. Przedstawi naszą sprawę lepiej niż byśmy sami uczynić to mogli, i wyjedna nam szczęście.
Gilbert Rollin, mimo że w domu rodzicielskim odebrał religijne wychowanie, nienawidził księży, a w szczególności niecierpiał Raula, z tej prostej przyczyny, że jako w równej linii z Henryką krowny hrabiego Emanuela, mógł zabrać kiedyś po nim połowę majątku.
Mimo to, widząc, że nie było innego sposobu do osiągnięcia upragnionego celu, zgodził się na projekt narzeczonej, który wszelako w głębi duszy znajdował być śmiesznym i upokarzającym dla siebie.
Nazajutrz Raul d’Areynes został powiadomionym przez Henrykę o jej uczuciach dla Gilberta Rollin.
Młody wikary nie należał do ludzi żywiących jakieś uprzedzenia do drugich, antypatye. Zdawało mu się, to jest nagannem. Jego stanowisko kapłańskie wzbraniało mu tego. Wysokie ukształcenie umysłu, niedopuszczało instynktowego wstrętu, o ile by takowy nie był opartym na jakich pewnych zasadach.
Bądź co bądź, nie lubił Gilberta, nie uczuwał dla niego szacunku, uważając go jako istotę podejrzaną, bez wartości moralnej, jako samoluba, mającego za cel życia jak najrozleglejsze używanie rozkoszy.
Gdy jednak Rollin potrafił nader zręcznie zachowywać pozory, wikary nie zdołał odnaleść nic przeciw niemu, coby za ujemny a niezbity dowód posłużyć mogło.
Wyznanie Henryki mocno go zasmuciło, znał jednak dobrze słabości serca ludzkiego, jak znał jego szlachetne i bohaterskie porywy.
Wzrastając od lat młodocianych oboje obok siebie. Raul z synowicą hrabiego nawykli uważać się jako brat z siostrą, i mieli dla siebie wzajem najzupełniejsze zaufanie.
— A wiec go kochasz? — zapytał po chwili milczenia d’Areynes.
— Kocham! — odpowiedziała.
— Jest żeś pewną, że prawdziwie go kochasz?
— Z całego serca.... z całej duszy!... — zawołało dzie[ 53 ]wczę. — Niewiedziałam dotąd co jest miłość?... Teraz ja poznałam.... Wiem teraz!...
— W twoim wieku, z usposobieniem nieco egzaltownem, jak twoje, łatwo jest wziaść złudę za rzeczywistość — odparł poważnie wikary.
Henryka sio uśmiechnęła.
— Jak ty błędnie sądzisz! — wyrzekła, — pomyśl, że ja nie jestem już dzieckiem.
— Ale czy zdajesz sobie sprawę z uczucia, jakiego doznajesz?
— Tak dokładnie, że mogę je na zimno zanalizować. Otóż Gilbert Rollin jest dla mnie wszystkiem. Bez niego, niemasz dla mnie życia na świecie. Wołałabym dzielić z nim ubóstwo i cierpienia, niż z innym dostatki i roskosze. Wreszcie, gdyby umarł.... ja umrę!
— Ależ to przesada!...
— Nie! — mój kuzynie, to miłość!... Gdym przyszła na świat, przeznaczono mi być żoną Gilberta, kochając go, spełniam tylko to przeznaczenie.
— Pomyśl, że małżeństwo jest aktem najważniejszym w życiu, jest ono niewzruszonem! Ci których sługa Boży połączy przy ołtarzu, na zawsze złączeni są z sobą. Nic im wolności wrócić nie jest wstanie; jeśli się zawiodą w wyborze, to życie ich wspólne staje się katuszą!
— A jeśli się nie omylą, to niebo! Dzień mego małżeństwa, będzie dla mnie pierwszym dniem szczęścia!
— Nie radbym mówić ani myśleć nic złego o Gilbercie Rollin, lecz może nie wiesz, że on przetrwonił majątek ojcowski?
— Co mnie to obchodzi? Mam swój własny.
— Posiada usposobienie do rozrzutności...
— Zmieni je, gdy się ożeni.
— A gdyby je zachował?
— Zmieni się mówię! wołała niecierpliwie Henryka. — Kobieta która kocha i jest kochaną, wiele dobrego zdziałać może.
— Jesteś więc niezmiernie zdecydowaną zaślubić Gilberta?
— Tak.
— W jakim więc celu żądasz mojej rady?
[ 54 ] — Proszę kuzynie, abyś pomówił ze stryjem.... ażebyś poparł nasza sprawę i otrzymał od niego zezwolenie na małżeństwo.
— Dobrze; pomówię z nim o tem.
— Kiedy?
— Skoro zechcesz.
— A wiec dziś.... zaraz!
Młody ksiądz uśmiechnął się pobłażliwie.
— Idę.... — rzekł.
— Ach! — jak jesteś dobrym! — Dzięki ci.... dzięki, z całego serca! — wołała rozpromieniona Henryka.
Raul d’Areynes, wszedłszy do stryja, powtórzył mu rozmowę miana ze swoją kuzynką.
Słuchając go, hrabia zmarszczył czoło z niezadowoleniem, co nie było pomyślną wróżbą dla przedstawionego projektu. Wysłuchawszy do końca, zerwał się z krzesła walając:
— Co?... on! Gilbert Rollin? — ten, który w dwudziestym dziewiątym roku życia nie umiał wywalczyć sobie stanowiska? Próżniak.... pasożyt!
— Może się odmienić, — przerwał ksiądz łagodnie. — Zawarłszy małżeństwo, spoważnieje i będzie się starał wynagrodzić czas stracony.
— Rozrzutnik!... hulaka!
— Zacznie poważniej myśleć o przyszłości... Mężczyzna, który poznał życie, jest mniej przystępny pokusom, aniżeli ten, który nie zna światowych roskoszy. W latach dwudziestu dziewięciu, ma jeszcze prawo spodziewać się wszystkiego, co mu życie dać może, jeżeli znajdzie silną wolę i zachętę ku temu.... Henryka go kocha, ona mu będzie przewodniczka.
— Niepochodzi ze szlachty, jest synem mieszczanina....
— Kochany stryju... wszyscy jesteśmy równi przed Bogiem, jest to jedna z najwznioślejszych zasad naszej religii.... — odparł młody wikary.
Hrabia d’Areynes zadumał się głęboko, a potem:
— Cóż mi więc radzisz? zagadnął. Nie rady to jednak kapłana, gotowego zawsze do przebaczania, żądam od ciebie, dodał, - ale rady krewnego, jednego z członków rodziny, której honor pozostał czystym, nieskalanym!
[ 55 ] — Sadzę, te wszystkie szały młodości Gilberta, nie dotknęły jego honoru, — rzekł Raul, — że pozostał on czystym tak, jak nasz. Gdybym na chwilę sądził inaczej, miał że bym o tym człowieku mówić ci mój stryju?
— Nakłaniasz mnie więc abym zezwolił na to małżeństwo?
— Rozmawiałem z Henryka i upewniłem się o jej miłości dla Gilberta. Nie jest to przelotne marzenie młodej dziewczyny, jak o tem z razu sadziłem, ale głębokie, niewzruszone przywiązanie. Widzi jedynie szczęście dla siebie
w małżeństwie z Rollin’em. Chciałżebyś stryju ażeby była nieszczęśliwą?
— Obawiam się ażeby ten młokos nie pragnął jedynie majątku....
— Majątek Henryki jest nader skromnym, wynosi on zaledwie dwieście tysięcy franków, jakie zdołałeś, stryju, ocalić z ogólnego rozbicia po śmierci jej ojca. Nie można wiec Gilberta posądzać o chciwość i zaliczać go do owych łowców posagowych.
— Miałem zamiar do tych dwóchset tysięcy franków, dołączyć kiedyś drugie tyle. — rzekł hrabia. — Co jednak znaczy ta suma w rękach rozrzutnika, który w ciągu lat kilki zdążył roztrwonić całą sukcesyę po ojcu?
Wikary nic na to nie odrzekł; było widoczne, iż kwestya nie łatwą do rozwiązania się staje.
— Trzeba ażebyś stryju pomówił osobiście z Gilbertem w tej tak ważnej sprawie, — odrzekł po chwili.
— Uczynię to.
— Jako stryj i opiekun Henryki, masz wszelkie prawa ku temu, co więcej, masz nawet obowiązek wybadania tego, który pragnie zostać jej mężem. Skoro myśli o małżeństwie skłania się tem samem na poważniejszą stronę życia. Powinien zająć się teraz przyszłością, wyjawić tobie zamiary. Zobacz się z nim.... Wybadaj. Z jego odpowiedzi, przy twoim bystrym na świat i ludzi poglądzie, wybadasz stryju głąb jego myśli, odkryjesz prawdę.
— Zobaczę się z nim,— rzekł hrabia. — Ależ,— dodał po chwili, — nie jestem o niczem oficyalnie powiadomiony, Gilbert Rollin żadnego kroku w tym względzie nie uczynił. Mówić [ 56 ]mnie pierwszemu o tem małżeństwie, byłoby to tyle co arzucacać mu moją synowice?
Ksiądz Raul uśmiechnął się.
— Zatrzymaj się wiec, — rzekł, — dopóki on pierwszy nie przyjdzie do ciebie. Jestem pewien, że długo czekać nie będziesz.
— Porozumieli się więc już z sobą oboje?
— Rzecz naturalna, skoro się kochają.
— Nie jest że to niebezpiecznem?
— Bynajmniej.
— Henryka jest ekscentryczną, — mówił hrabia dalej. — Niejednokrotnie zauważyłem, iż zapatruje się na życie z fałszywego punktu widzenia. Zbyt wielka poufałość z owym Gilbertem, może ją popchnąć do jakiej nierozwagi.
— Nie obawiajmy się tego, — odrzekł poważnie wikary. — Henryka pochodzi z d’Areynes’ow. Krew całej linii czystych, uczciwych kobiet, płynie w jej żyłach, a ta krew nie zwyrodniała, bądź pewnym!
— Jesteś optymistą, Raulu!
— Nie, stryju! — Studyowałem życie we wszystkich jego objawach. Znam gorączkowe uniesienia i nędze, egzaltacye, występki i szały, jak znam zarówno zdrowe radości i wielkie cnoty! A więc nie sądzę ażeby córa zacnego rodu, z duszą podniosłą i sercem czystem, upaść mogła kiedykolwiek, nawet chociażby wskutek nierozwagi.
Przedstawiłem ci, co miałem powiedzieć. Dalsze działanie, stryju, do ciebie teraz należy.
Na tych słowach zakończyli rozmowę.
Ksiądz d’Areynes odszedł, pozostawiwszy hrabiego w bardzo złym humorze, mocno zaniepokojonego miłością swej synowicy dla Gilberta Rollin, którego przeszłość zdawała mu się być podejrzaną, chociaż z niej tylko znał niektóre szczegóły.
Poleciwszy przywołać Henrykę, zaczął z nią mówić otwarcie.
Młoda, dziewczyna, której kuzyn zakomunikował w krótkości szczegóły rozmowy z panem d’Areynes, przygotowana była na tę przelotną burzę i, mówiąc prawdę, nie obawiała się jej zbyt wiele. Wysłuchała stryja spokojnie, będąc [ 57 ]pewną, iż w rezultacie zezwoli na jej młżeńswo z Gilbertem.
Gdy skończył:
— Kocham! — krótko odpowiedziała.
— Czy wiesz, jednakże, azali zasługuje on na twoją miłość?
— Zasługuje, — ponieważ go kocham. Przeczucie serca, mylić mnie nie może.
— Gilbert popełniał szaleństwa różnego rodzaju! — mówił dalej hrabia.
— Czynił to, co czynią wszyscy młodzi ludzie, gdy nie mają nikogo przy sobie, któryby niemi kierował.
— Prowadził życie jak najbardziej burzliwe.
— Tem lepiej.
— Jak to, tem lepiej?
— Tak, bo więcej oceni teraz życie spokojne, pełne tkliwości i poświęcenia, jakie ja będę mu się starała wytworzyć!
— Zmarnował majątek po ojcu!
— Błędy przeszłości staną się dlań przestroga na przyszłość. To wszystko co pan Gilbert popełnił przez nierozwagę, wybaczonem mu być powinno, gdy to nie naruszyło jego honoru. Możesz mu uczynić wiele zarzutów, mój stryju, ale nie możesz zaprzeczyć ażeby nie był człowiekiem wyższego świata. Nie posiada nic z manier dzisiejszych młodych ludzi, którzy w dwudziestym roku życia są bardziej wyczerpanymi od starców i których umysł zniedołężniały nie wart więcej po nad ich zdrowie. Pan Gilbert jest silny, zdrów, pełen energii i intelligencyi.
— Na co się to przyda, skoro niechciał ich użyć na wytworzenie sobie stanowiska?
— Zyskał przynajmniej doświadczenie, a i to coś znaczy! Zresztą, nie jestem stryju już dzieckiem, potrafię prowadzić mojego męża; a co najwięcej, — dodała pieszczotliwie obejmując rękoma szyję swego opiekuna: — Kocham go! stryjku drogi, jedyny, oddałam mu już me serce.... oddałam mą dusze! Bez niego, byłabym najnieszczęśliwszą w świecie, a ty byś niechciał, wszak prawda, widzieć mnie, nieszczęśliwa?... ty!... który mnie kochasz jak własną swą córkę!
[ 58 ] Najdzielniejszy, najbardziej oporny charakter uledz musi tak zręcznie wykombinowanej pieszczocie.
Surowość hrabiego stopniała, pod pocałunkami Henryki.
— Dobrze już.... dobrze! — odrzekł wzruszony: — Jesteś czarodziejką, robisz ze mną wszystko co zechcesz. Gdybyś w przyszłości była nieszczęśliwą, sama temu winną będziesz. Oczekuję teraz wizyty pana Gilberta Rollin.
We trzy dni po wyżej opisanej przez nas rodzinnej scenie, Gilbert, powiadomiony o tem co zaszło pomiędzy wikarym, hrabią d’Areynes, Henryką i jej opiekunem, przybył do pałacu przy ulicy Vaugirard, ażeby o rękę synowicy prosi# uroczyście jej stryja.
Hrabia Emanuel przygnębiony myślą, że wyjazd Henryki po wyjeździć Raula wytworzy straszną próżnię w około niego, że ostatnie chwile życia upłyną mu w samotności, zaniepokojony zarazem o przyszłość i szczęście swej wychowanicy, przyjął Gilberta Rollin ozięble, czego nie ukrywał.
Rozmowę rozpoczął od zwykłych i banalnych grzeczności, a wysłuchawszy następnie oświadczyn młodego człowieka, zagadnął go szorstko o jego na przyszłość zamiary, nieszczędząc surowych napomnień rozrzutnikowi za jego szalone wybryki przeszłości, co go trwożyło jako opiekuna o dolę Henryki, gdyby swój los związać miała z losami podobnego człowieka.
Gilbert przewidując takie przyjęcie, odpowiednio się przygotował.
Z pochyloną głową i obłudną pokorą wysłuchał całej nawały wyrzutów hrabiego, uznając się być winnym i okazując żal tak szczery z pozoru, iż zwolna rozbroił gniew pana d’Areynes i burza, tak groźna z razu, ucichła.
Spostrzegł to Rollin, a jako pierwszorzędny komedjant, [ 59 ]wprawny w wybiegi różnego rodzaju, a zarazem nader ostrożny, nie czynił żadnych na przyszłość obietnic z swej strony.
Porywająca wymowa, głosem drżącym z wzruszenia, dozwalał odgadnąć stan swojej duszy, poznać ukryte skarby serca, jakiemi się nigdy nie rządził, a które postanowił teraz złożyć u stóp narzeczonej.
I otóż otrzymał rezultat zdumiewający! Zdobył całkowicie dla siebie człowieka nieprzychylnie przedtem dlań usposobionego.
W miesiąc później podpisano w pałacu przy ulicy Vaugirard akt małżeństwa Gilberta Rollin z panną d’Areynes.
Za radą księdza Raula ów akt zastrzegał oddzielenie majątku Henryki, przyznając jej wyłączne prawo rozrządzania tymże.
Usłyszawszy to, Gilbert, nie stawiał przeszkód, ani okazywał niezadowolenia. Rozumiał doskonale, że w jego obecnem położeniu nie można było postąpić inaczej. Wreszcie, cóż mu na tem zależało? Pewien miłości Henryki, jak również i pozyskania nad nią w krótkim czasie absolutnej władzy, wiedział aż nadto dobrze, iż mimo zastrzeżeń w akcie uczynionych, otrzyma od swej małżonki wolność rozporządzania majątkiem.
Hrabia Emanuel d’Areynes, spełniając powzięte postanowienie, powiększył posag swej synowicy o dwieście tysięcy franków. Te czterysta przeto tysięcy, umieszczone w papierach pierwszorzorzędnej wartości, przynosiły rentę dwudziestu tysięcy franków, wystarczającą na przyzwoite utrzymanie.
Zawarcie małżeństwa nastąpiło w osiem dni po podpisaniu ślubnego kontraktu i hrabia Emanuel powrócił sam smutny, do Fenestranges, gdzie polowanie stało się dlań odtąd jedyną rozrywką.
Obawy jego co do przyszłości Henryki niestety wkrótce się ziściły. Gilbert, dla którego posag jego żony przedstawiał jedynie środek do tymczasowego utrzymania się, w oczekiwaniu na milionową po stryju sukcesyę, postanowił zerwać pozornie ze swemi dawnemi nawyknieniami, próżnowaniem i rozrzutnością, ażeby nie rozdrażniać przeciw sobie hrabiego.
Był to plan, zaiste mądrze obmyślany. Aby wykonać go [ 60 ]jednak trzeba było silnej woli, jakiej Rollin nie posiadał. Dawniejsze namiętności wkrótce nad nim zapanowały. Stał się jak dawniej szulerem, hulaka i rozpustnikiem.
Od pierwszych dni małżeństwa, wziąwszy stanowczą przewagę nad żoną, niezdolną rzeczywiście do rozumnego nim kierowania, robił co mu się podobało. Suma posagowa z czterystu tysięcy franków, topnieć zaczęła na grę w karty, podarunki dla kobiet z półświatka, a nadewszystko na szalone spekulacye, w jakie rzucając się nierozważnie, chciał odzyskać stracone pieniądze, a które to przedsiębiorstwa w coraz większą otchłań strat go popychały.
Henryka, ulegając mężowi z bezgranicznem posłuszeństwem. zaślepiona na jego wady, podpisywała wszystko, co tylko chciał.
Po upływie dwóch lat, młoda, para znalazła się w kłopotliwem pieniężnem położeniu, a w kilka miesięcy później, nastąpiła nędza. Lombard stał się teraz jedynym bankierem, którego kasa dla nich była jeszcze otwartą, niestety jednak na bardzo niedługo, ponieważ szczątki dawnej zamożności zmniejszały się przerażająco z dniem każdym.
Młodzi małżonkowie zmuszeni byli zamieszkać w ubogim okręgu Paryża, gdzie skromny, mały lokal umeblowali resztkami pozostałych sprzętów.
Henryka cierpiała niewypowiedzianie, upokorzona w swej osobistej godności, jako kobieta, wyższego świata, nawykła do wygód i zbytku, mimo to jednak, była tak szalenie zakochaną w swym mężu, że nigdy najmniejsza skarga, z ust jej niewybiegła.
I na cóż by się zresztą przydała, ta skarga? Samowola nędznika, i jego brutalna, władza wzrastały. Biedna kobieta spełniała biernie wolę swojego władcy i pana. Myśl zbuntowania, się nie przeszła jej nawet przez głowę, gdyż i to podobnie jako i skarga byłoby daremnem.
Ksiądz Raul d’Areynes, jedyny powiernik i świadek cierpień nieszczęśliwej, przychodził im często z pomocą. Widząc tak opłakany los swojej kuzynki, postanowił pomówić z hrabią i Emanuelem i zmiękczy jego serce.
Pan d’Areynes, powiadomiony już poprzednio o nikczemnem postępowaniu Gilberta i jego spekulacyach, mających [ 61 ]łączność z oszustwem, głuchym się okazał na wszelkie błagania.
— Nie będę podniecał występku moją słabością charakteru — z gniewem zawołał. A więc nie omyliły mnie moje przewidywania. Przedstawiałem to wszystko Henryce.... wierzyć mi nie chciała! Niechże więc winę sobie teraz przypisze. Spełniłem moje obowiązki, jako opiekun i krewny!... Nic się odemnie więcej tym ludziom nie należy i nic dla nich nie uczynię. Niech o mnie zapomną, jak ja pragnę o nich zapomnieć. Nieznam ich.... znać niechcę!
Ksiądz Raul czuł, że hrabia miał słuszność, mimo to, jednak nieprzestawał dopomagać o ile mógł Henryce.
Dobrze czynić wszędzie, zasługującym i nie zasługującym na miłosierdzie, było zasadą jego życia.
Gilbert w tem borykaniu się z losem, w jakie popadł własnowolnie, znienawidził rodzinę swej żony. Im bardziej przygniatała go nędza, tem żywiej rozpalało się w nim uczucie zawiści. Myślał bezustannie o śmierci hrabiego Emanuela, ponieważ zdawało mu się niepodobnem aby pan d’Areynes wydziedziczyć mógł swoją synowice...
Och! jak on mu życzył gorąco tej śmierci, jak ją dla niego przyzywał, jak byłby rad ją przyśpieszyć! Nie cofnął by się nawet przed zbrodnią, gdyby wiedział, że ją dokonać może bez narażenia siebie!
W takich to okolicznościach Rajmund Schloss przybył do Paryża, powiadamiając księdza Raula o niebezpiecznym stanie zdrowia pana d’Areynes.
— Młody kapłan pomyślał natychmiast o Henryce.
— Gdyby zechciała pojechać zemną, — mówił sobie, — może by w sercu stryja, który ją niegdyś tak kochał, zbudziło się dawne dla niej przywiązanie. Może by przebaczył, widząc ją tak nieszczęśliwą!
Ożywiony tą myślą, prawdziwie chrześcijańską, szedł ku ulicy Servan, gdzie młodzi małżonkowie teraz zamieszkiwali.
Ulica Servan, włączona w ulicę la Roquette, w chwili naszego opowiadania była zaułkiem bez wyjścia, a znajdujący się tu gmach szkolny, zamieniono podczas oblężenia Paryża na ambulans okręgowy.
Na trzeciem piętrze, w domu pod № 26, zajmowali Rol[ 62 ]lin’owie małe mieszkanie, składające się z kuchenki i dwóch szczupłych pokoików, których okna wychodziły na podwórze.
Kilka sprzętów, pozostałych, jak mówiliśmy, z minionej, lepszej przeszłości, stało pod niskim sufitem przysypanym dymem i kurzawą. Ściany mieszkania, pokrywało wypłowiałe papierowe obicie, miejscami poodzierane, a całkowicie prawie tłustemi zeszpecone plamami.
Henryka, siedząc w sypialni przy stoliku oświetlonym lampą, naprawiała starą zużytą suknię. W przyległym pokoju Gilbert w mundurze gwardzisty, pisał przy stole zarzuconym papierami, na arkuszach, na których widniały kolumny nazwisk i cyfry.
Były to obrachunki żołdu, wypłaconego gwardzistom z jego oddziału, wynoszącego franka pięćdziesiąt centymów na dobę, a ustanowionego dekretem Zarządu Gwardyi Narodowej.
Obok Gilberta, pracującego przy świecy, stał nieruchomie mężczyzna trzymający w ręku worek z szarego płótna. Podobnie jak Gilbert, miał on na sobie uniform Gwardyi Narodowej, na rękach zaś munduru i czapce, wyszyte były oznaki, stopnia sierżanta płatnika.
Ów dwudziesto kilko letni młodzieniec, wysokiego wzrostu, mimo, że można go było nazwać urodziwym, posiadał niesympatyczną fizyognomię. Jak mówią: „źle mu z oczu patrzało“. Te oczy o szarym blasku rzadko kiedy wprost przed siebie spoglądały. Nizkie czoło niknęło pod ciemnemi, gęstemi włosami, a nos orli o nozdrzach rozdętych, ruchomych, zachodził mu aż na zwierzchnią wargę. Ogół rysów twarzy, oznajmiał chytrość obłudą i wszelkie rodzaje złych popędów.
Rollin, pochylony nad papierami z piórem w ręku, rachował cyfry.
Nagle podniósł głowę.
— Dziesięciu ludzi nie otrzymało żołdu, — zawołał, — powinieneś mi więc dać dla nich piętnaście franków.
— Nigdy! — kapitanie.... — odrzekł sierżant zachrypłym głosem, widocznie z nadmiaru użycia alkoholu. — Niezapominaj o zawartych pomiędzy nami układach. Czy sądzisz, że będę ci dopomagał w utrzymywaniu rachunków, zużywał papier, pióra i atrament, nie licząc czasu, który wart naj[ 63 ]więcej. I wszystko to dla króla Pruskiego? — Nie głupim!. Nie!... nigdy w życiu! — Dam ci za tę rozpłata siedm frantów, a resztę zachowani dla siebie.
— Sierżancie Duplat!... — odparł Gilbert, — pomyśl, że, takie rzeczy mogą się udać raz lub dwa najwięcej, nadużywać tego nie można!
— Czego nadużywać? — Jeżeli gwardziści chcieli żołd odebrać, powinni byli stawić się w komplecie na ćwiczenia. Tak im było zapowiedziane, ogłoszone i odczytane podczas apelu. Żołd ten miał dla nich stanowić środek utrzymania, wynagradzając im czas, w którym by mogli zająć się inną pracą. Wszakże mam słuszność, kapitanio? — Mówię prawdę?....
— Nie przeczę.
— A więc?...
— Lecz w takim razie należałoby zwrócić skarbnikowi pieniądze, nie użyte na wypłatę żołdu?
— Skarbnikowi?... czyżeś zwaryował? Podzielimy się oba tą kwotą. To cały drobny nasz dochód.... I nam żyć także potrzeba! — Nie jesteś bogatszym nademnie, mój kapitanie, ztąd sześć lub siedem franków dziennego dochodu, dużo będzie znaczyło dla ciebie. Drobnemi pogardzać wpływami, nie należy, trzeba raz pokonać te głupie skrupuły i zgarnąć do kieszeni pieniądze.
— A jeśli nas zapytają o nie? odparł Gilbert w zadumie.
— Coś podobnego jszcze się nie zdarzyło.
— Tak.... ale dopóty dzban wodę nosi....
— Wolę by ten dzban nosił wino, — przerwał dowcipnie Duplat. — Co ci się stało dzisiaj Gilbercie? dla czego niechcesz przyjąć tego coś brał od tygodnia? Odrzuć do miliona czartów skrupuły i ufaj swemu koledze, który umie dobrze kombinować swe plany. Rachunki będą skrupulatnie wyrównane, bądź spokojny i główny kasyer Gwardyi Narodowej, musiałby założyć dwie pary okularów wielkiego kalibru, ażeby dopatrzył w nich jakąkolwiek niedokładność. Niema on czasu zresztą na rozpatrywanie się we wszystkich tych gryzmołach, jakie piętrzą się na jego biurku stosami. Nie obawiaj się zatem, przejdzie to, jak list przez pocztę i mam [ 64 ]nadzieję, że za dni kilka znajdziemy sposobność do pozyskania czegoś lepszego, po nad tę nędzna kwotę kilko frankowa.
Gilbert Rollin wahał się jeszcze.
— Ależ, — odrzekł po chwili, wskazując końcem pióra nazwisko nakreślone na regestrze, — ten człowiek ma prawo upomnieć się o swój żołd, który dotąd nie został mu wypłaconym?
Sierżant pochylił się nad papierem czytając:
— Paweł Rivat.... dla czego on ma mieć prawo?
— Jakto?... czy nie byt obecnym na ćwiczeniach?
— Nie był.
— To mnie mocno dziwi. Rivat, jest człowiekiem najbardziej punktualnym z całego oddziału.
~ Nie przeczę; dziś jednak poszedł na stacyę drogi żelaznej oczekiwać żony powracającej z prowincyi. Rzecz naturalna, iż jednocześnie na stacyi i na ćwiczeniach być nie mógł.
— A jeśli mimo to o żołd się upomni?
— No! w takim razie, ja z nim się rozmówię. Zresztą, jego przezacna małżonka, przywiozła z sobą na pewno kiesę wypchaną frankami, wracając od swej mamuni, obok czego Paweł w wolnych chwilach, zarabia w fabryce swego pryncypała. Przyznaję, że należy on do tej liczby obywateli, którzy na każde wezwanie gotowi stawić się na służbę ojczyźnie; pomimo to niebędąc obecnym na apelu, stracił tem samem prawo do otrzymania, pensyi. To wystaiczające.... Nie mamy się czego obawiać. Ja sam się z nim załatwię w tej sprawie.
To mówiąc nikczemnik wyjął kilka, sztuk monety z płóciennego worka, jaki trzyma! w ręku.
— Weź kapitanie, — rzekł, kładąc je na stole. — [ 65 ]Uzbrójże się raz do milion czartów w odwagę. Oto siedem franków pięćdziesiąt centymów. Dzielimy się jak brat z bratem.... To prawdziwe braterstwo! Byłoby głupstwem umierać z głodu, gdy można sobie poradzić inaczej. A teraz, daj mi moje papiery i dobranoc! Uciekam!
— Lecz niezapomnij, że masz iść jutro po broń do pałacu Inwalidów!...
— Zamówiłem ośmiu ludzi, na godzinę siódmą z rana.
— Dobrze; każesz im zanieść te broń do merostwa.
— Ma się rozumieć.
— Czy są jakie świeże wiadomości?
— Prusacy wciąż naprzód się posuwają, Chcą nam dobrze dać się we znaki. Przyjdzie przebyć bardzo ciężkie chwile. Trzeba się w wydatkach oszczędzać, dobranoc, kapitanie. Śnij, że odziedziczyliśmy pełen worek złota!
Tu, sierżant Duplat, wsunąwszy w kieszeń torbę płócienną, zawierającą łup z jego nikczemnego obdzierstwa, zabrał papiery i wyszedł.
Przez kilka chwil mąż Henryki siedział w głębokiej zadumie, z wzrokiem utkwionym w pozostawione sobie przez towarzysza pieniądze.
— Otóż ku czemu przywiedziony zostałem!... — wyszepnął ponuro. — Jestem zmuszony kraść tę nędzną kwotę, aby nie umrzeć z głodu! Znaglony jestem podzielać oszustwo łotra ostatniego rodzaju, wtedy, gdy byłoby tak łatwo szanownemu stryjowi mej żony oszędzić mi tego, przychodząc nam z pomocą. Och! hrabio Emanuelu d’Areynes, gdy byś ty umarł!... — szeptał z zaciekłością, — gdybyś umarł, ty samolubny, bezużyteczny starcze, a pozostawił owe tak chciwie przez ciebie zbierane bogactwa w Fenestranges, tym, którzy by je użyć umieli, — kończył zaciskając pieści, — i nie zmuszał mnie do kradzieży kilku franków z kasy mojego oddziału
Wybuchnął strasznym nerwowym śmiechem.
— Kraść siedem franków, mnie.... mnie!... — powtarzał, — którzy mam prawo do milionów?... nie mieć innego sposobu do wydobycia się z nędzy!.. O! jak to straszne.... W domu brak chleba.... głód uciska! Sierżant Duplat ma słuszność.... żyć trzeba, — dodał, — i zgarnąwszy leżące przed sobą pieniądze. schował je do kieszeni.
[ 66 ] Nie z poczucia obowiązku, lub uczciwości mówił to mąż Henryki, lecz pragnął obronić się sam przed sobą, rozproszyć owładające nim czarne myśli i zapomnieć chwilowo o nędzy, jaka go tak łatwo poprowadzić mogła do zbrodni. Nie oburzał się on wgłębi duszy przeciw spełnionej kradzieży, sumienie jego na tym punkcie milczało, lecz lichy rezultat tej kradzieży drażnił go i do wściekłości doprowadzał.
Serwacy Duplat, który niejednokrotnie miał do czynienia z policyą poprawczą, posiadał wielki wpływ na Gilberta. Ów sierżant był łotrem ostatniego rodzaju. Stopień swój w 67-ym batalionie Gwardyi narodowej zawdzięczał dawnej
niegdyś służbie wojskowej, a nadewszystko kolegom i towarzyszom z szynkowni, którzy głosowali za nim nie sprawdziwszy przedtem jego przeszłości.
W epoce, w której rozpoczynamy naszą powieść, działo się tak wszędzie. Najuczciwsi zmuszeni byli ocierać się o najpodlejszych, ztąd przebywanie w służbie wraz z niemi, sprowadzało zwłaszcza dla młodych ludzi fatalne następstwa.
Wyszedłszy od Gilberta, Duplat, spotkał się na schodach drugiego piętra z księdzem Raulem. Widok kapłana wprawiał zawsze w wściekłość tego nikczemnika.
— Świętoszku! — wymruknął, zaciskając pięści, — lepiej byś uczynił, wdziawszy żołnierski płaszcz zamiast sutanny:
Wikary przystanął, zapytując siebie, czyli mu nie należało ukarać tego łotra, za brak poszanowania dla sukni kapłańskiej? Czas jednak naglił. Wzgardziwszy obelgą, szedł dalej.
Duplat, którego wzgardliwy spokój księdza Raula, drażnił do najwyższego stopnia, pomrukiwał, schodząc ze schodów:
— Cierpliwości.... zaczekajmy! Niedaleką jest chwila, gdzie przybity do ściany, zginiesz wraz z innemi ptakami tego rodzaju!
I wybiegł na ulicę, dążąc do składu win, gdzie jego towarzysze nań oczekiwali.
Ksiądz d’Areynes stanąwszy przede drzwiami mieszkania Rollin’ów, zapukał lekko.
[ 67 ] Hałas wywróconego krzesła dał się słyszeć wewnątrz, a potem odgłos zbliżających się kroków.
Po chwili drzwi otworzono i wikary z Gilbertem ujrzeli się naprzeciw siebie.
— Ty, tu.... księże Raulu? — zawołał mąż Henryki.
— Tak, mój kuzynie, — odrzekł młody kapłan, — ale dlaczego cię to zadziwia?
— Bo w rzeczy samej niespodziewałem się....
— Moich odwiedzin?
— Tak.
— Są one potrzebnemi; powody do nich są nader ważne.
— Zaciekawiasz mnie, księże wikary. Ależ, wejdź proszę.
Tu usunął się ażeby przejść dozwolić młodemu kapłanowi.
— Zastałem w domu Henrykę? — pytał ksiądz Raul w około spoglądając.
— Jest w drugim pokoju. Z nią to więc tylko kuzyn pomówić pragniesz?
— Z wami obojgiem. Skoro powód moich odwiedzin jest jak wspomniałem nader ważnym, tajemnic w nim być nie może.
Na te słowa, wymówione wzruszonym głosem, Gilbert drgnął radośnie. Przyszedł mu na myśl hrabia Emanuel d’Areynes, leżący w trumnie.
— Henryko! — zawołał otwierając drzwi od przyległego pokoju, — mamy gościa.... ksiądz wikary...
— Witaj kuzynie! — odparła młoda kobieta, biegnąc na spotkanie przybyłego.
Raul podał jej rękę, a jednocześnie żal ścisnął mu serce. Od czasu ostatnich jego odwiedzin, nieszczęśliwa zmieniła się do niepoznania. Twarz jej zżółkniała, oczy okolone sinemi obwódkami, świadczyły o cierpieniach i niedostatku, z jakim każdodziennie walczyć była zmuszoną.
Gilbert pochwycił w przelocie to badawcze spojrzenie księdza, a jakby odgadując myśl jego.
— Zmieniła się... nieprawdaż? bardzo się zmieniła. — wyrzekł z westchnieniem. — Ciężko jest walczyć z nędzą kobiecie, która do niej nigdy nawykłą nie była!
[ 68 ] — Ja się nie uskarżam, — odpowiedziała, tkliwie na męża spoglądając. — Prawda, iż ciężko nam jest żyć obecnie, ale nadejdą dni lepsze.... i to niezadługo być może.... Wierzę w to, niezachwianie!
— Tak jest, kuzynko! — odparł ksiądz Raul, — i ja w to wierzę, iż wam zabłyśnie lepsza dola, gdy jednak o tem pomyślę, żałość rozdziera, mi serce, ponieważ to wasze szczęście poprzedzi wielka boleść, jaka dotknie nas z bliska.
— Wielka boleść?... — powtórzyła młoda kobieta, {{Korekta|zaniepokojna|zaniepokojona} temi zagadkowemi słowy.
— Co chcesz przez to rozumieć, kuzynie? — pytał Gilbert, uradowany w głębi duszy, iż jego przeczucia zmieniają się w pewność.
— Tak, — odparł Raul. — Hrabia Emanuel d’Areynes, nasz stryj...
— Cóż takiego?
— Został tknięty atakiem paraliżu.
— Czy podobna? mój stryj!... mój biedny stryj!... — jąkała Henryka,
zalewaląc się łzami.
Gilbert stał milczący, z pochyloną głową, lecz w jego spojrzeniu błyszczało dzikie zadowolenie.
— Czy podobna?... czy podobna? — powtarzała młoda kobieta.
— Niestety, jest to pewność! — odrzekł wikary. — Rajmund Schloss, wyjechawszy z Fenestranges przed trzema dniami, przybył wczoraj, zwalczywszy tysiące niebezpieczeństw i przywiózł mi tę straszną wiadomość....
— Żąda ażebyś jechał? wszak prawda? — przerwał żywo Gilbert.
— Tak; w rzeczy samej.
— Pan d’Areynes wzywa cię do siebie?
— Pragnie mnie widzieć....
— Ale nie żąda widzieć zapewne mej żony, swojej synowicy? — dodał złośliwie Rollin.
Ksiądz Raul zrozumiał, ile się wściekłej zazdrości ukrywało w tych słowach.
— Czyż stryj mógł o tem pomyśleć, będąc tak chorym! — odrzekł.
— Dlaczego? — jeśli mógł ciebie przyzwać do siebie?
— Nie radbym wchodzić z tobą w dyskusye na tym [ 69 ]punkcie kuzynie, — odparł łagodnie wikary. Nie znane mi na myśli umierającego; wiem tylko to, co mi mój obowiązek czynić nakazuje! Znacie mnie dobrze, mam nadzieję, ażeby mnie osadzić. Interesa materyalne dla mnie nie istnieją.... Pogardzam pieniędzmi....dobrze o tem wiecie. Zresztą, moja obecność tu u was, powinna wam służyć za dowód mojej bezinteresowności w tej sprawie. Przychodzę powiadomić was, że wyjeżdżam. Jedźcie wraz ze mną do Fenestranges, pozyskacie tem może przebaczenie starca, któremu ostatnie dni życia zatruliście smutkiem i goryczą. Uczynię wszystko ażeby wam dopomódz w otrzymaniu jego przebaczenia. Sądzę, że nie wątpicie o szczerości słów moich?
— Nie pojadę do Fenestranges żebrać dla mojej żony o część spadku, jaka się jej z prawa przynależy! — wykrzyknął z duma Gilbert.
Ksiądz Raul zerwał się z krzesła oburzony.
— Czyż ja tu mówię o jakim spadku.... sukcesyi? — zawołał zmienionym głosem. — Mówiłem tylko o przebaczeniu, o zbliżeniu się pomiędzy wami a stryjem, o owym upragnionym spokoju rodzinnym, pomijając pomyślne następstwa, jakie to zbliżenie się dla was wywołać by mogło. Bóg dozwoli, nie wątpię, uniknąć nam nieporozumień wynikłych z osobistego interesu, gdybyśmy nieszczęściem mieli utracić naszego stryja. Chciej wierzyć, Gilbercie, że nie należę do sukcesorów, czyhających na testament zmarłego. Co mnie obchodzi cudzy majątek? Mam własny; a ten jaki jest, wystarcza mi na udzielanie pomocy cierpiącym i nieszczęśliwym. Niechcecie jechać zemną do Fenestranges. Niech i tak będzie; pozwolicie jednak zrobić sobie pewna uwagę....
— Jaka?
— Henryka została w niemowlęctwie, tak jak ja, sierotą. Stryj nasz wychował ją, jak mnie zarówno, okazując nam obojgu tkliwość bez granic i ojcowskie przywiązanie. Jestem pewien, że twoja żona, Gilbercie, zachowała dla tego swojego przybranego ojca, głęboką wdzięczność. Czyż więc nie byłoby jej obowiązkiem, okazać obecnie stryjowi tę wdzięczność i miłość, przybywając dla otrzymania jego ostatniego błogosławieństwa, jeżeli na to czas jeszcze?
[ 70 ]
Gilbert milczał. Henryka badała męża trwożliwie, spojrzeniem.
— Nie w celu zabiegów o część sukcesyi dla mnie, panie Rollin, mówił poważnie wikary, jadę do Fenestranges. Udaję się tam, ponieważ umierający mnie wzywa, a tym umierającym jest opiekun naszej rodziny, nie tylko opiekun, lecz ojciec, którego wszyscy kochamy! Znajdujecie się oboje w bardzo trudnem położeniu, które obecne wypadki znacznie pogorszyć mogą. Zdaje mi się przeto, że korzystnem byłoby dla ciebie, Gilbercie, gdyby nasz stryj widząc przy sobie twą żonę, zapomniał o twoich wykroczeniach i przebaczył ci twe błędy?
— Moje błędy mnie tylko obchodzą!... Mieszać się do nich nikt niema prawa! — odrzekł brutalnie Rollin.
— Przeciwnie, dotyczą one i rodzinę twej żony, albowiem ona ztąd cierpi!
— Mimo to, jestem pewien, że żona mnie nie opuści!...
— To prawda!... — odpowiedziała Henryka drżącym ze wzruszenia głosem, lecz kocham również mojego stryja i uważam, że mój kuzyn ma słuszność. Obowiązek wdzięczności nakazuje mi ażebym....
Gilbert dokończyć jej niepozwolił.
— Powtarzam, że nie pojedziesz! — zawołał. Niepozwolę ci narażać się na trudy podróży wśród niebezpieczeństw, jakie znieść może mężczyzna, ale nie kobieta!
Tu zwracając się do wikarego:
— Wyjeżdżasz kuzynie, rzekł, lecz kto wie czyli powrócisz?... Armia niemiecka idzie na Paryż. Nasze wojska zdemoralizowane nie będą w stanie stawić oporu najezdcy. A zatem wątpię, ażebyś zdołał przedostać się przez linie pruskie. Henryka nie może ci towarzyszyć w takiej podróży, zresztą obecny stan jej zdrowia zabrania jej tego.
Ksiądz Raul spojrzał na swoją kuzynkę.
[ 71 ] — Gilbert dobrze mówi, odpowiedziała, rumieniąc się z lekka. — Obecnie ja rozrządzać sobą nie mogą. Gotowabym towarzyszyć ci, nie bacząc na trudy i niebezpieczeństwa, aby zobaczyć mojego stryja, lecz nie mam prawa narażać życia mojego dziecka ponieważ za kilka miesięcy matką zostanę! Raul d’Areynes zwrócił się żywo ku Gilbertowi.
— A wiec to ojcowstwo, — zawołał, — które włoży na ciebie nowe obowiązki, czyż nie nakazuje ci abyś bez wachania jechał zemną do Lotaryngii, czyliż nie dodaje ci ono odwagi do wysłuchania sprawiedliwych wyrzutów hrabiego d’Areynes? Pomyśl, że ów umierający może zapewnić przyszłość twojemu dziecku.... W imię tego dziecięcia, jakie ma przyjść na świat, zaklinam, jedz zemną!
— Nie nalegaj!
— Odmawiasz wiec?
— Stanowczo.
— To niepodobna!...
— Nie pojadę do Fenestranges dla doświadczania tam upokorzeń!...
— Zechciej zrozumieć.... niechodzi tu teraz o ciebie, ale o twoje dziecko!....
— Nie troszcz się o nie! Potrafię mu los zapewnić.
— A dla czego nie potrafiłeś zapewnić go sobie?
— Zkąd możesz wiedzieć czyli w przyszłości nie wynajdę sobie lepszego stanowiska?
— Czyń, jak chcesz, — odparł ze smutkiem ksiądz Raul. — Jednakże przebaczenie naszego stryja mogło by stać się dla ciebie rehabilitacyą, zatrzeć wszelkie ślady nagannej przeszłości.... Dziecię! pomyśl no tylko, twoja krew.... twoje ciało! Ta niewinna drobna istotka, otwiera przed wami nowy horyzont życia.... Ojcowstwem odkupić możesz wszelkie popełnione przez ciebie szaleństwa... Ojcowstwo daje nam siłę do ofiar, daje wolę i odwagę; czyni człowieka mędrszym i przezorniejszym, tworząc zeń nową istotę, przed tobą wszyscy pochylają czoła z poszanowaniem!
— Piękne słowa, niestety jednak daremne! — przerwał Gilbert z ironią. — Zachowaj je lepiej, kuzynie, dla swoich parafian. Nie pozostawię mej żony samej w Paryżu w podobnych okolicznościach.
[ 72 ] — Wojna nie przestrasza mnie, — wyjąknęła nieśmiało Henryka. — Jedź z Raulem i nie troszcz się o mnie — Pomyśl, że tu chodzi o przyszłość naszego dziecka!
Rolin wzruszył ramionami.
— Skoro raz powiedziałem, że „nie“ to „nie!“ — wykrzyknął nakazująco, a zwróciwszy się do księdza d’Areynes:
— Proszę cię, — rzekł — kuzynie, ażebyś wyraził hrabiemu Emanuelowi nasz smutek jeżeli notabene, chory usłyszeć cię i zrozumieć będzie w stanie. Ażebyś przedstawił, iż towarzyszyć ci nie możemy. Zresztą, — dodał z odcieniem lekkiej ironii, — wszakże on ciebie tylko przyzywa, mógłby być niezadowolonym z mojej i Henryki bytności. Obecność nasza stać by się mogła dlań niepożądaną, a dla ciebie krępującą, kuzynie....
Na te wyrazy, ukrywające w sobie tak cierpką obelgę, ksiądz d’Areynes pobladł, zapanował jednak nad sobą.
— Mamże wnosić, — odrzekł, — iż twoje słowa zawierają w sobie jakąś myśl ukrytą?
— Ha, możesz dowieść obojgu, mnie i Henryce, że jesteś dla nas życzliwym, — ciągnął Gilbert dalej, jak gdyby nie słysząc zapytania wikarego.
— Jakto? — dotąd więc jeszcze nie przekonałem was o tem?
— Przychodziłeś nam w rzeczy samej niejednokrotnie z pomocą... Zapisałem sobie te wszystkie pożyczki i bądź pewien, że będę się starał z nich uiścić.
— Nic mi nie jesteś winien, — odparł ksiądz Raul.
— Przeciwnie, jestem twoim dłużnikiem. Mogłem przyjąć pożyczkę, lecz nigdy nie przyjmę jałmużny!
Młody kaptan uśmiechnął się lekko.
— Doprawdy, panie Rollin, — odrzekł, — jesteś dziwnie wyjątkową istotą wśród ludzi. Choroba pychy, przybiera U ciebie tak zatrważające rozmiary, iż zdaje się być nieuleczalną. Nie podobna mi na teraz wskazywać na nią sknerstwa, wymagało by to zbyt długiego czasu. Odpowiedz mi tylko czy zgadzasz się na starania z mej strony celem nakłonienia stryja, aby zapewnił przyszłość waszemu dziecku?
— Zgadzam.
— Bez zastrzeżeń?
[ 73 ] — Bez zastrzeżeń.
— To dobrze. Zostańcie więc oboje w Paryżu. Ja sam się udam do Fenestranges.
— Kiedy wyjedziesz?
— Jak najprędzej.... Jutro zapewne.
— Życzę ci szczęśliwej podróży i ażebyś zastał jeszcze przy życiu hrabiego.
Życzenie to wygłoszone z naciskiem, zabrzmiało lodowatym dźwiękiem, jak dzwon pogrzebowy. Widocznem było, iż ukrywało ono w sobie życzenie śmierci, tak dla kuzyna, jako i dla stryja Henryki.
Ksiądz Raul wydobył pugilares z kieszeni swojej sutannny.
— Pozwolisz Gilbercie, — rzekł, — ofiarować sobie drobną kwotę, która by wam pozwoliła zaczekać bez troski na mój powrót?
Henryka wzruszona szlachetnością młodego księdza, spojrzała na męża niespokojnie.
— Przewiduje, że nastąpią bardzo krytyczne wypadki, przerażające katastrofy, — mówił wikary, — możecie się znaleść w obec gwałtownych potrzeb, bez żadnych środków do zaspokojenia takowych. Oblężenie zdaje mi się być nieuchronnem, a skoro armia niemiecka oblegnie Paryż, będzie usiłowała zmusić głodem ludność do poddania się.
— Słyszysz? — wyszepnęła Henryka, składając ręce błagalnie ku Gilbertowi. Przyjmij!... — dodała, — przyjmij to, co nam kuzyn nasz ofiaruje. — Zwrócisz mu tę nową pożyczkę jednocześnie z tem co mu dłużni jesteśmy. Pomyśl o naszem dziecięciu?...
Rollin nie odpowiadał, stojąc w milczeniu.
Ksiądz d’Areynes, wydobywszy z pugilaresu banknot pięciuset frankowy, położył go na stole, w tem samem miejscu, gdzie przed chwilą Gilbert zgarnął pieniądze ukradzione Zarządowi Obrony Narodowej.
— Oczekujcie teraz mego powrotu, — mówił młody kapłan, być może, iż przywiozę wam z Fenestranges zabezpieczenie waszej przyszłości.
Henryka z serdecznym uściskiem podała mu rękę.
— Dzięki ci, dzięki Raulu!... — wyjąknęła złamanym głosem, podczas gdy łzy obficie spływały po jej twarzy. — [ 74 ]Powiedz stryjowi, że zachowuję dlań zawsze najgłębszą wdzięczność, że kocham go tkliwie.... i modlić się będę gorąco o jego zdrowie!...
Nie mogła mówić więcej, tkania głos jej tłumiły.
— Miejcie nadzieję, odrzekł ksiądz d’Areynes. — Wszystko, co tylko będzie w mej mocy uczynię dla was. Bywajcie zdrowi.... do widzenia!
I wybiegł z pośpiechem, ażeby ukryć przed szyderczym wzrokiem Gilberta łzy, jakie mu się gwałtem cisnęły do oczu!
Rollin, nie odpowiedział ani jednym wyrazem na pożegnanie księdza Raula. Odprowadził go do drzwi mieszkania, otworzył i zamknął je za nim.
Henryka płakała ciągle, głębokie łkanie wydobywało się z jej piersi.
— Dość tych czułości! — zawołał groźnie Gilbert. Płaczesz i płaczesz nad temi ludźmi.... Czyliż oni warci są tego?
Młoda kobieta, podniosłszy głowę, spojrzała z niechęcią na mówiącego.
— Jesteś niesprawiedliwym względem Raula.... wyrzekła.
— Doprawdy?
— Tak. Niechcesz go poznać, albo udajesz, że go nie poznałeś, bo w głębi duszy wiedzieć musisz, co on wart. Jest to człowiek serca....
— Cóż więcej?
— Człowiek dobra!
— Świętoszek... obłudnik? — wykrzyknął z gniewem Rollin.
— Obłudnik? — powtórzyła Henryka. — Zdaje mi się, że to co czyni teraz dla nas, i co poprzednio uczynił, świadczy całkiem przeciwnie!
— O! ty... słaba głowo... istoto, dająca się byle czem omamić!... wołał szyderczo Gilbert. To, co uczynił, jest intryga, podstępem, niecnie przezeń osnutym, a wymierzonym przeciwko mnie.
— Podstępem.... przeciw tobie?
— Nie inaczej! — Proponując nam podróż do Fene[ 75 ]stranges, wiedzał dobrze, iż nie ruszymy się teraz z Paryża.
— Zkąd o tem mógł wiedzieć?
— O! tacy ludzie jak on, o wszystkiem wiedzą, a odgadują, o czem nie wiedzą. Jedynym celem jego odwiedzin, było ocalić pozory. Wykombinował sobie logicznie w ten sposób: „Skoro ich powiadomię o moim wyjeździe, nie powiedzą że się otaczam tajemnicą i coś przed nimi ukrywam.“ Jedzie więc do Fenestranges, znając dobrze swój wpływ na hrabiego, pewien, że mu zapisze cały majątek, na który czyha tak chciwie pomimo pięknych słów swoich na temat pogardy dóbr ziemskich. Wszystko to zręczna komedya, nic więcej! Czyż nie wiesz, że księża, tak jak i inni ludzie, jeżeli czynią dobrze, to jedynie dla własnej korzyści.
— Ach! nie mów tego! przerwała z oburzeniem Henryka. Uszanuj wierzenia mojego życia!
— Twoje wierzenia, głupstwa, dobre dla zawracania głów pensyonarkom, — odparł szyderczo Rollin. Człowiek dojrzały, winien doszukiwać prawdy! Powtarzam, że twój sławiony kuzyn, jest intrygantem, oszustem!
— Gilbercie! przestań!... — powtórzyła błagalnie Henryka. Pomnij, że on nam przyszedł z pomocą!...
— Tak.... owym banknotem pięciuset frankowym. Czyż nierozumiesz całego samolubstwa w owej jałmużnie. Tam, gdzie ty dopatrujesz litość chrześcijańska ja widzę proste wyrachowanie człowieka, który sobie powiedział „Rzucę im te pięćset franków, za które wzdzięczność dla mnie mieć będą, podczas gdy tam pojadę zagarnąć miliony!
Henryka zerwała się z okrzykiem oburzenia.
— Ach! twoje przypuszczenia są nikczemne! — zawołała.
— To nie przypuszczenia, lecz pewność!
— Jeżeli rzeczywiście tak sądzisz, trzeba ci było zgodzić się na projekt Raula....
— I jechać z nim do Fenestranges?
— Tak.
— Dziękuję! Narażać się na wszelkie niebezpieczeństwa podróży i jechać z tem przekonaniem, że będzie się z zamku haniebnie wygnanym, gdzie on, jako tryumfator pozostanie, naśmiewając się zemnie?... Nie! — nigdy.... Nie je[ 76 ]stem o tyle głupim, aby odegrać podobną rolę. Wiem, że on radby mnie widzieć wpadającego w zasadzkę, ale to mu się nie uda.
— Nie!... nie!... — wołała Henryka — mylisz się, przysięgam! Raul nie ma podłego charakteru, to człowiek najzacniejszy w świecie, oddany duszą i sercem swojej rodzinie.
— Wierz w to, gdy zechcesz. Przyszłość okaże, które z nas dwojga ma rację.
— Słuszność będzie po mojej stronie, zobaczysz!
— Dobrze! Oczekujmy na powrót tego fenixa kuzynów! Gdyby twój stryj istotnie pamiętał o tobie i kochał cię jeszcze, uczynił by to, co prawo natury i związki pokrewieństw zrobić mu nakazują, rozdzielił by na dwie równe części majątek pomiędzy ciebie i twego kuzyna. Jeżeli tego nie uczynił, jestem przekonany, że moja obecność w Fenestranges nie potrafiłaby zmienić jego postanowienia. On mnie nie cierpi... nienawidzi!...
— Mimo, to... — zaczęła Henryka.
— Dość! — przerwał groźnie Gilbert, uderzając z gniewu noga o podłogę. — Nie mów mi o tych ludziach więcej! Jest późno... Spać idę!
Nazajutrz o godzinie dziewiątej rano, ksiądz d’Areynes udał się do Arcybiskupiego pałacu. Dostojny Arcypasterz na niego już oczekiwał i w kilka minut później jechali oba kareta do Nuncyatury.
Ziściło się to, co przewidział Arcybiskup Darboy. Członkowie ciała dyplomatycznego postanowili wysłać poselstwo do króla Wilhelma, zadając, w razie gdyby nastąpiło oblężenie Paryża, udzielenia wolnego przejazdu, dla kurjerów wiozących depesze do mocarstw zagranicznych.
[ 77 ] Pomieniony adres, miał zostać doręczony hrabiemu Bismarckowi i przedstawiony następnie przezeń królowi Pruskiemu. Odpowiedź nadejść miała w osiem dni później, pod adresem Amerykańskiego jenerała Burnsid’e, który miał udać się po nią w oznaczone miejsce przednich Pruskich straży.
Nuncjusz Papiezki przyjął na siebie obowiązek przesłania pomienionego adresu, który będąc nakreślonym jasno i treściwie, niemógł dostarczyć powodu do żadnych sporów.
Na wstawiennictwo Arcybiskupa Paryża, Nuncjusz powierzył to poselstwo księdzu Raulowi d’Areynes, który po otrzymaniu ważnego tyle dokumentu, wrócił z pośpiechem do swego mieszkania.
— I cóż? — zawołał oczekujący na niego niecierpliwie Rajmund.
— Jedziemy! odrzekł wikary.
— Kiedy?
— Natychmiast! Bogu chwała! Tak prędkie załatwienie sprawy, jest dla nas dobrą wróżbą.
Zaopatrzywszy się w zapasy zimnego mięsiwa, i kilka butelek wina, ksiądz Raul wraz z wiernym sługą hrabiego Emanuela, udali się na stacyę Wschodniej drogi żelaznej.
Oprócz adresu od ciała dyplomatycznego, wikary otrzymał jeszcze od Nuncjusza kartę wolnego przejścia, wydaną na jego imię od Zarządu Obrony Narodowej, i list, mogący mu ułatwić widzenie się z hrabią Bismarckiem. Poselstwo, bilet wolnego przejścia i list, umieszczone zostały w portfelu zawierającym znaczniejszą sumę pieniędzy, na wypadek nieprzewidzianych okoliczności, jakie by spotkać mogły obu wybierających się w podróż, tak bowiem młody kapłan, jako i Rajmund Schloss, nie uwodzili się złudzeniami. Przewidywali oni liczne przeszkody, jakie będą tamowały im drogę, a pierwsza z tychże miała ich spotkać na stacyi Wschodniej drogi żelaznej, jaką znaleźli zapełnioną żołnierzami różnych oddziałów z materyałami artyleryj.
Tegoż samego dnia rano, obecność wojsk nieprzyjacielskich została sygnalizowaną w Meaux.
Zażądawszy widzenia się z naczelnikiem stacyi ksiądz Raul został bezzwłocznie wprowadzonym do jego biura, gdzie [ 78 ]przedstawił mu powody, znaglające go do jaknajrychlejszego udania się na linje pruskie.
Zawiadujący stacją, nie mógł nic własnowolnie uczynić wypadki bowiem zrządziły, że władze wojskowe zastępowały jego miejsce, rzekł przeto do księdza d’Areynes:
— Pociąg wojskowy, złożony z kilku wagonów, wyruszy wkrótce do Meaux, wioząc oficerów. Jedyny sposób jaki ci pozostaje, księże wikary, jest, abyś korzystał z tego pociągu, na to jednak trzeba mieć upoważnienie komendanta.
— Będę je miał — zawołał ksiądz Raul.
Zaprowadzony następnie do zarządzającego obecnie służbą kolejową majora, ksiądz d’Areynes przedstawił bilet wolnego przejazdu, powiadamiając go o misyj sobie poruczonej.
Wachanie nie mogło mieć miejsca.
Major upoważnił obu podróżnych do zajęcia przedziału w jednym z wagonów, dążących na rekonesans ku linii Wschodniej.
Zaledwie usiąść zdołali, pociąg wyruszył, pędząc całą siłą pary. Francuscy oficerowie na wszystkich stacyach mieli polecone sobie zebranie wiadomości, i niepowracanie dopóki nie spostrzegą pruskich uniformów.
Od dwóch godzin służba telegraficzna w Esbly gorliwie pracowała, donosząc że od wczoraj nieprzyjaciel nie ukazał się w tej stronie. Zatrzymał się w Meaux. Czy jednak nie ponowi swojego marszu, nikt tego wiedzieć niemógł.
W Gagny, pociąg przystanął wreszcie... Dobiegał tu huk wystrzałów karabinowych. Urzędnikom telegrafu przecięto komunikację, nieprzyjaciel przygotowywał się do uderzenia na Paryż.
Armia niemiecka marsz rozpoczęła, miażdżąc zastępujące jej drogę szczątki pułków francuskich, w celu obronienia kolei żelaznej.
Pociąg wiozący księdza Areynes i Rajmunda przystanął. Oba nasi podróżni wysiedli z pośpiechem.
— Zatrzymam się tu — rzekł młody kapłan do naczelnika stacyi — ponieważ muszę się widzieć z którymkolwiek bądź z niemieckich oficerów.
Odgłosy wystrzałów zbliżały się coraz bardziej. Widać było zdała obroty pruskich czerwonych pantalonów, na polach wiosek i leśnych polankach.
[ 79 ] Przybyły pociąg — cofnął się wstecz.
Dwaj nasi podróżni przeszedłszy w poprzek drogę żelazną weszli do stacyjnego biura, gdzie zastano tylko urzędnika. Był to naczelnik stacyi, dawny wojskowy, dekorowany.—
— Ach! — wołał, witając wchodzących — umrę, księże wikary, zginę... zamordowany przez tych rozbójników, ale nie cofnę się przed nimi!
I usiadłszy przed aparatem telegraficznym wysłał do Paryża alarmującą depeszę w tych słowach:
„Prusacy tu Gagny“.
Zaledwie spełnił bolesny ten obowiązek dał się słyszeć huk głuchy, podobny do oddalonego grzmotu.
Oddział pruskich ułanów pędził konno ku stacyi z lancami w rękach.
— Ach! mój karabin!... mój karabin! — wołał Rajmund z wściekłością.
Ksiądz Raul chwycił go za ramię.
— Ani słowa!.. — rzekł — ani jednego poruszenia! Pomyśl, że mamy przybyć jaknajprędzej do Fenestranges.
Wyrazy te uspokoiły zapał nadleśnego. Milczał.
Ułani otoczyli stacyjny budynek, nie broniony przez nikogo. Dowodzący niemi oficer, zsiadłszy z koni, wpadł z hałasem wpadł do biura, gdzie znajdował się zawiadowca, oraz wikary z Rajmundem.
— Czy chcesz pan pełnić nadal służbę? — zapytał naczelnika czystą francuzczyzną.
— Nie — odrzekł tenże, blady jak posąg, lecz niewzruszenie spokojny — Ustępuję przed siłą, lecz niepozwolę wam dotknąć tu czegokolwiek!
I, pochwyciwszy młotek, leżący obok siebie, rozbił nim na szczątki aparat telegraficzny.
— Ha! drogo mi to przypłacisz! — zawołał groźnie pruski oficer. — I wydał rozkaz po niemiecku tym razem.
Dwunastu ułanów wbiegło z rewolwerami w rękach, pozostawiwszy lance zatknięte za siodła.
— Skrępować tego człowieka! — rozkazał dowódca pruskich ułanów, i przykuć do ściany.
Pochwyciwszy nieszczęśliwego, wywlekli go z biura.
Przez okno na wpół otwarte, wikary z Rajmundem wi[ 80 ]dzieli, jak ułani, przypchnąwszy więźnia do ściany, przykuli go do niej, poczem cofnęli się o kilka kroków wstecz.
Zguba Prusakom! Niech żyje Francja! — zawołał naczelnik stacyi, z wniesionem w górę czołem.
Zaledwie przebrzmiał ten jego okrzyk, sześć strzałów na raz zagrzmiało i nieszczęśliwy upadł na ziemię z piersią przebitą kulami pruskiemi.
Wikary z Rajmundem ścisnęli się za ręce, do łez rozrzewnieni. Ksiądz Raul przyklęknął, szepcząc cicho modlitwy za zmarłych. Jednocześnie łoskot połączony z drganiem, dał się słyszeć na drodze żelaznej. Pociąg biegnący z Lagny wbiegł na stacyę, wioząc pułk bawarskiej piechoty. W oka mgnieniu pozycya została osadzoną wojskowemi, a ów dowódca ułanów dosiadłszy konia, wyruszył na czele swego oddziału ku następnej stacyi, kierując się w stronę Paryża.
Ksiądz d’Areynes z Rajmundem Schloss byli obecni temu zaborowi, spełnionemu z oszałamiającą szybkością.
Do chwili tej nikt nie zwrócił na nich uwagi, aż wreszcie kapitan przybyłego świeżo bawarskiego pułku zbliżył się do księdza Raula.
— Co panowie tutaj robicie? zagadnął.
Ksiądz d’Areynes w miejsce odpowiedzi, wyjął z portfelu poselstwo przeznaczone dla króla Pruskiego i wraz listem, adresowanym do Żelaznego Kanclerza, pokazał je kapitanowi.
Powierzono mi missyą nader ważną, jak pan widzisz do hrabiego Bismarcka — zaczął wikary, podczas gdy prusak przeglądał z uwagą napisy i pieczęcie. Mam to doręczyć jak najprędzej. W kopercie tej znajduje się adres wszystkich członków ciała dyplomatycznego, rezydujących w Paryżu. Racz mnie pan przeto powiadomić, gdzie się znajduje główna królewska kwatera i ułatwić mi wstęp do niej.
Nie odpowiadając na słowa kapłana, kapitan wskazał ręka na Rajmunda.
— A ten kto jest?-zapytał.
Mój towarzysz... mój sługa.
Bawarczyk zmierzył Schlossa nieufnem spojrzeniem stop do głowy, poczem skinął na jednego z poruczników, znajdujących się w pobliżu.
[ 81 ] — Zaprowadzić tych dwóch francuzów do jenerała, rozkazał.
— Proszę za mną — odrzekł oficer, wiodąc za sobą księdza d’Areynes z Rajmundem.
Przyprowadzony przed komendanta wojsk, zbierających się w Gagny, wikary musiał na nowo tłumaczyć powody swojej tu obecności, oraz szczegóły powierzonej sobie missyi.
— Główna kwatera nasza jest w Méaux odparł sucho jenerał — tam znajdziesz pan jego Ekscelencye hrabiego Bismarcka i naszego najdostojniejszego monarchę króla Wilhelma.
— Ale — zapytał wikary-ze względu na ważność missyi jaką mi powierzono, czy nie mógł byś pan dostarczyć mi sposobów jak najprędszego przybycia do Meaux?
— Możesz pan udać się tam pociągiem, który nas tu przywiózł i powraca do Meauxpo nowe pułki, ku czemu wydam stosowne rozkazy.
W pół godziny potem, opróżnionym pociągiem dążyli do Meauxksiądz d’Areynes wraz Rajmundem Schloss. Należało działać bez straty czasu, jako też wyjednać nową kartę wolnego przejazdu, która by umożliwiła im przedostanie się do Fenestranges.
Młody kapłan, po ścisłem wybadaniu go przez Prusaków, wyszedł wraz ze swym towarzyszem ze stacyi drogi żelaznej w Meaux, udając się do ratusza, który im wskazano jako główną królewską kwaterę.
Wszystkie ulice i place były napełnione piechotą, kawaleryą, armatami, skrzyniami do prochu i wozami ambulansowemi. Na wszelkich punktach tego tak zwykle cichego miasteczka dawał się dostrzedz niezwykły ruch gorączkowy.
[ 82 ] Wikary wraz z Rajmundem zaledwie przecisnąć się zdołali do ratusza, gdzie w miejsce dawnej służby municypalnej, objęła teraz administracyę, oraz zarząd wojenny niemiecka intendentura.
Nagle Schloss zatrzymał się, spostrzegłszy idącego wprost siebie mężczyznę w mundurze wojskowego doktora. Przechodzący również przystanął.
— Wszak się nie mylę? — zawołał Schloss. — Pan jesteś chirurgiem Blasyuszem Wolff?
— A pan nadleśnym hrabiego d’Areynes, którego ratowałem w Fenestranges?
Ksiądz Raul słuchał z natężoną uwaga.
— Tak, panie majorze — odrzekł Rajmund.
— W jaki sposób znalazłeś się pan w Méaux, gdym przed czterema dniami jeszcze pozostawił pana w Fenestranges? Czyżby hrabia umarł?
— Kiedym odjeżdżał, mój zacny pan żył jeszcze; na jego to rozkaz udałem się do Paryża, ażeby odszukać i przywieźć z sobą synowca pana hrabiego, księdza Raula d’Areynes, wikarego, którego pan oto tu widzisz!
Chirurg złożył ukłon młodemu kapłanowi, salutując po wojskowemu.
— Zanim się udam do Fenestranges, dokąd stryj mnie przyzywa zaczął ksiądz Raul mam wręczyć kanclerzowi Bismarckowi bardzo ważne dokumenty powierzone mi przez Nuncyusza Papiezkiego, w którym to celu udaje się do tutejszego ratusza, jako głównej królewskiej kwatery.
— Hrabiego Bismarcka nieznajdziesz pan w Meaux — rzekł chirurg.
— Jakto... niema go tu? — pytał wikary z niepokojem.
— Niema.
— Gdzież więc odnaleźć go można?
— W zamku de Ferrieres.
— Majętności pana Rotszylda?
—Tak.
— Ach! to prawdziwe nieszczęście Rajmundzie! — zawołał ksiądz d’Areynes — nowa zwłoka czasu, w chwili, gdy minuty stają dla nas godzinami! Jak mnie to pognębia, przeraża! Mogę nie zastać już żyjącym mojego stryja!
— Racz pan posłuchać — zaczął Blasius Wolff. — Udaję [ 83 ]się właśnie do Ferrières, w celu urządzenia tam głównej kwatery dla naszych ambulansów, będę się widział nieodmiennie z naszym kanclerzem, hrabia Bismarckiem. Może pan zechcesz jechać wraz zemną? Przyjemnie mi będzie wyświadczyć ci te małą przysługę dla uniknienia zwłoki, jakiej się tyle obawiasz.
— Przyjmuje z wdzięcznością — odrzekł ksiądz Raul.
— Zatem postanowione. Wydam tylko niektóre rozkazy przed wyjazdem. Oczekujcie panowie mnie na tym placu, w miejscu, gdzie obecnie się znajdujemy. Wkrótce do was przy będę.
Tu Wolff odszedł, a po upływie kilku minut zajechał powozem, do którego zaprosił księdza wraz z Rajmundem.
Powóz zaprzężony we dwa dzielne konie, zabrane właścicielowi na prawach rekwizycyi, wyruszył szybko w stronę Ferrières. Wypytywał doktór podczas drogi Rajmunda o ranionego pruskiego oficera, którego pozostawił w Fenestranges pod opieką doktora Pertuiset.
— Gdym odjeżdżał odrzekł Schloss — znajdował się on w bardzo złym stanie zdrowia. Gorączka jego była przestraszającą!
— Cóż mówił doktór Pertuiset, miał ze jakąkolwiek nadzieję ocalenia go?
— Żadnej niestety! To mnie nie dziwi. I ja uważałem porucznika Angélisa, za straconego.
Z Meaux do Ferrières, powóz, wiozący te trzy osobistości, przedostawał się bez przeszkody, pośród zbitych mas pułków piechoty, kawaleryj, oraz olbrzymiej ilości nagromadzonego wybuchowego materyału. Raul z Rajmundem drżeli patrząc na ogrom tych sił i ze smutkiem porównywali je z rozprzężeniem panującem pośród francuskich zdemoralizowanych oddziałow.
O zmierzchu podróżni nasi przybyli do zamku barona Rotszylda, gdzie hrabia Bismarck urządził tymczasową kwaterę swego monarchy.
Doktor Wolff przeprowadził swych towarzyszów pośród licznych straży strzegących rezydencję króla Pruskiego. Nie łatwem było natenczas przedostać się do hrabiego Bismarcka, lecz przed doktorem chirurgiem, posiadającym stopień do[ 84 ]wódzcy oddziału, ustępowały przeszkody, jak za dotknięciem rószczki czarnoksięzkiej.
Zatrzymano się przed głównem wejściem do wspaniałego zamku, istnie monarszej siedziby króla złota, Rotszylda. Tu straże były podwojone, a hasła bardziej obostrzonemi.
Blasius Wolff, wszedłszy do marmurowego przysionka, znalazł się w obec służbowego kapitana, z którym wymienił kilka słów po niemiecku, wskazując na księdza d’Areynes. Kapitan skłonił się przed kapłanem, a zwracając się do Rajmunda.
— Pan tu pozostaniesz — rzekł — a jego Wielebność niech raczy pójść za mną.
Wikary przed odejściem spojrzał znacząco na Schlossa, jak gdyby powiedzieć mu pragnął:
— Spokoju!... zimnej krwi... zapanowania nad sobą! Jeden ruch nierozważny, a nasze zamiary udaremnionemi zostaną!
Poruszenie głowy nadleśnego, wskazywało, że odgadł znaczenie tego spojrzenia.
Blasius Wolff zniknął.
Ksiądz d’Areynes z prowadzącym go kapitanem, szedł głównemi wschodami z białego marmuru, gdzie znajdowały się porozstawiane warty, spoglądające na niego ciekawie. Wszedłszy do ogromnej sali na pierwszem piętrze, gdzie znajdowali się w wielkiej liczbie zebrani wyżsi oficerowie, kapitan z wikarym dążyli wielką galeryą oszkloną, na końcu której przed wysokiemi zamkniętemi drzwiami, dwunastu kuryerów w wysokich butach z ostrogami, gotowych do wyjazdu, oczekiwało na depesze, które za chwilę rozwieść mieli.
Kapitan, otworzywszy połowę drzwi, wszedł z Raulem d’Areynes do sali przyjęć, gdzie kilku wojskowych wyższych stopni, siedziało w około stołu rozpatrując się w rozłożonych przed sobą mapach Francyi.
Z pomienionego salonu przeszli do drugiego mniejszego, w którym dwaj kamerdynerzy w galowej liberyi stali nieruchomie, jak posągi. Kapitan, zbliżywszy się do jednego z nich, szepnął mu coś z cicha. Lokaj, złożywszy ukłon głęboki, uniósł gobelinową portjerę, przysłaniającą drzwi, po za któremi zniknął. [ 85 ] Nieobecność jego krótko trwała. Po upływie minuty ukazał się znowu, a odchylając zasłonę, poruszeniem ręki, zaprosił do wejścia młodego kapłana.
Ksiądz d’Areynes wszedł do wielkiej sali, umeblowanej wspaniale, której cały środek zajmował jeden olbrzymi stół, zapełniony papierami. Przy stole tym siedział hrabia Bismarck, w mundurze pułkownika białych kirasyerów, w białej czapce, z żółtemi wypustkami, pracując sam bez sekretarza.
Spostrzegłszy idącego ku sobie księdza powstał z krzesła.
Opięty szczelnie w swoim mundurze, z wypukłą piersią, o rozrosłych barkach, twarzą mocno rumianą, przedstawiał najdokładniejszy typ nieugiętej siły i energii.
Skłonił się lekko, a podniosłszy głowę, utkwił przez kilka sekund badawcze spojrzenie w obliczu księdza d’Areynes.
Wikary wytrzymał ów przenikliwy wzrok kanclerza nie spuszczając oczu.
— Przybywasz pan z Paryża? — zapytał.
— Tak.
— Powierzono panu jak mi mówiono missyą dyplomatyczną?
— Tak, Ekscelencyo, lecz przedewszystkiem powinienem złożyć list polecający, odrzekł młody kapłan, przedstawiając kanclerzowi dwie koperty, wyjęte z portfelu.
Bismarck wziął podane sobie listy, a wskazując wikaremu krzesło przy stole, naprzeciw siebie, usiadł i rozłamawszy pieczęć listu, czytać go zaczął z uwagą.
Podczas czytania, jego oblicze pozostało obojętnem, niewyrażającem odcienia nawet prostej ciekawości.
— Pan jesteś Lotaryńczykiem? — zagadnął po przeczytaniu listu.
— Tak, Ekscellencyo.
— Nazwisko pańskie, hrabia Raul d’Areynes? Tak.
— Jesteś zatem synowcem hrabiego Emanuela d’Areynes, zamieszkującego w zamku de Fenestranges?
— Gdzie on jest umierającym i gdzie pragnę przybyć jak najrychlej, aby przyjąć jego ostatnie tchnienie, — dodał wikary.
[ 86 ] — Proszę o przywiezione papiery, — rzekł Bismarck nie zwracając uwagi na ostatnie słowa kapłana.
Ksiądz Raul podał mu wielką kopertę opieczętowaną.
Hrabia położył ją przed sobą na stole, nie otwierając.
— Czy nie polecono panu przywieść do Paryża odpowiedni naszego Monarchy, na wyrażone tu żądanie? — zapytał.
— Nie, Wasza Ekscellencyo.
— Życzysz pan sobie otrzymać kartę wolnego przejazdu, która by ci umożliwiła podróż w departamentach zajętych przez nasze wojska?
— Pragnąłbym ja otrzymać!
— Cóż robi Paryż? — zapytał nagle kanclerz, zmienianiając przedmiot rozmowy, a czekając na odpowiedz, utopił w twarzy wikarego zaiskrzone oczy, przysłonięte na wpół spuszczonemi powiekami.
Raul d’Areynes, był nietylko Lotaryńczykiem, lecz dobrym patryotą, gorąco kochał swój kraj rodzinny.
— Paryż przygotowuje się do obrony, przeciw zbliżającej się armii, — rzekł z dumą.
Hrabia Bismarck wzruszył ramionami.
— I pan w to wierzysz? — zawołał.
— Wierzę niezachwianie!
— A więc pan się mylisz! — Francuzi nie mają siły do przetrwania tej, jak nazywają „oblężniczej gorączki“. Jeżeli w ciągu kilku tygodni Paryż wziętym niezostanie, będzie spalonym przez motłoch!
— Paryż nie posiada motłochu, lecz ludność pełną dzielności i zapału, gotową do wszelkich ofiar!
— Obecnie, być może.... Przyjdzie czas jednak, że przyznasz pan słuszność temu, com mówił przed chwila....
— A zatem, — rzekł. księże d’Areynes, żądasz karty wolnego przejścia, ażeby udać się do Fenestranges?
— Tak, karty dla siebie i mojego służącego.
— Nazwisko tego służącego?
— Rajmund Schloss.
— Lotaryńczyk zarówno?
— Tak.
[ 87 ] Hrabia Bismarck wziął duży arkusz papieru ze stemplem pruskim i jednem pociągnięciem pióra nakreślił w niemieckim języku, następujące wyrazy:
— „Wydano, w jeneralnej kwaterze zamku de, Ferrière. Dnia 14-go Września 1870 roku“.
Pod swoim podpisem przyłożył dwie pieczęcie, różnego kształtu, poczem podał ten arkusz księdzu d’Areynes, mówiąc z ironicznym uśmiechem:
— Przed upływem sześciu miesięcy, Lotaryngja należeć będzie do Niemiec, a hrabia Emanuel gdy jeszcze żyć będzie, stanie się poddanym króla Wilhelma, natenczas cesarza Niemieckiego.
Ksiądz Raul, wzruszył ramionami.
— Och! nie protestuj pan!... zawołał, dostrzegłszy poruszenie księdza. To nadaremne.... Przekonasz się, że jestem dobrym prorokiem! Oto pański paszport.
Wikary zbladł jak posąg. Drżał na całym ciele. Grube krople potu spływały mu po czole.
— Dziękuję Waszej Eksellencyi... — wyjąknął złamanym głosem, który zaledwie wydobyć mu się zdołał ze ściśniętego gardła.
Kanclerz, jak gdyby zadowolony widokiem tego przygnębienia, trzymał przed nim papier. Wziąwszy go ksiądz Raul, schował do portfelu.
Bismarck zadzwonił. Lokaj ukazał się na drzwiach.
— Odprowadź księdza d’Areynes, zawołał.
I pozdrowiszy ręką odchodzącego, zasiadł do pracy.
Wikary, ukłoniwszy się, wyszedł, poprzedzony przez lokaja.
[ 88 ]
W zamku de Fenestranges, wszystko szło dobrze.
Światłe i pełne życzliwości starania doktora Pertuiset, uwieńczył skutek nad wyraz pomyślny.
Mimo sparaliżowania członków, jakie jeszcze pozostało, chory mowę odzyskał,
Pertuiset czynił nadzieję uzdrowienia pana d’Areynes, pod warunkiem, jeżeli tenże ściśle do jego przepisów stosować się będzie. Obowiązany był więc hrabia zadawalniać się bardzo lekkiem pożywieniem, pić w małej ilości wino, zmięszane z wodą, palić o wiele mniej niż przed tem i nie brać do ust szampana, nade wszystko zaś polecono mu było zachować absolutny spokój, najmniejsze bowiem uniesienie gniewu mogło spowodować straszną katastrofę.
Zawołany smakosz, wielki amator palenia i dobrego wina, pan d’Areynes zmuszony był przyjąć tę klauzulę. Odzyskawszy mowę, troskał się podróżą Rajmunda i badał doktora o stan swego zdrowia, chcąc wiedzieć czyli zdoła przeżyć do powrotu nadleśnego z wikarym.
— Zabraniam ci myśleć o swojej chorobie, odrzekł surowo Pertuiset, — to moja rzecz! Teraz, gdy powróciło ci zdrowie, zajmij się swemi majątkowemi sprawami i rozporządzeniem jakie chcesz uczynić. W obecnej chwili, Schloss przyjechał do Paryża i jestem pewien, że odnajdzie środki do bezpiecznego powrotu wraz z twoim synowcem, tym zacnym księdzem Raulem, którego tak bym rad uścisnąć.
— Raul posiada całkowite moje zaufanie, — rzekł hrabia, będę działał według rad jego, nic nie uczynię przed zasięgnięciem jego zdania. Czy jednak zdoła tu przybyć?
— Dla czego nie miałby zadość uczynić twojemu życzeniu?
— Och! moje życzenie będzie dla niego rozkazem, jestem tego pewien, ale przeraża mnie myśl o niezliczonych trudnościach, jakie obadwa z Rajmundem pokonywać będą musieli, za nim powrócą do naszej nieszczęśliwej Lotaryngii, zajętej teraz przez wroga.
[ 89 ] — Nie stwarzaj sobie bezpotrzebnych przewidywań, — zawołał doktór, zabraniam ci tego! Raz jeszcze powtarzam spokoju!... jak najwięcej spokoju, oto czego wymagam i co nakazuje!
Dnie upływały. Nadszedł 18-ty Września, a Raul d’Areynes, jako i Rajmund Schloss, nie dawali o sobie żadnej wiadomości.
Wyczekiwanie to, zdawało się być naszemu biednemu choremu wiecznością, co denerwowało go, a wyobraźnia mimo zakazu doktora bezustannie pracowała.
Raniony pruski oficer Angelis, powierzony staraniom Pertuiseta, zmarł we dwa dni, po wyjeździe Schlossa do Paryża. Przesłano zawiadomienie o jego zgonie głównodowodzącemu wojskami, rozłożonemi w okolicy Fenestranges.
Kilku niemieckich żołnierzy przyszło po zabranie ciała, które pochowano na miejscowym cmentarzu.
Zniknięcie broni i ubrania przeszło niepostrzeżenie.
Mimo tyle wstrętnego sąsiedztwa zwycięzców, życie mieszkańców zamku Fenestranges, szło dawnym trybem.
Hrabia Emanuel wracał do zdrowia z dniem każdym, a jego wierny sługa, Piotr Rénaud, czuwał po nad nim z najwyższą pieczołowitością.
W dniu 18-ym Września rano doktor Pertuiset odchodząc od pana d’Areynes, przyrzekł mu, że przy będzie raz jeszcze dla spędzenia z nim wieczoru i zagrania partyi szachów. Ta obietnica ucieszyła wielce hrabiego.
Uderzyła piąta wieczorem. Zmierzch zwolna zapadał, okrywając cieniem nocy wioski i lasy. Pogodna noc nastąpiła.
Piotr Rénaud na żądanie swojego pana przysunął fotel pod otwarte okno, przez które widać było długą aleję stuletnich wiązów, prowadzącą do zamku.
Hrabia, otrzymawszy pozwolenie doktora na wypalenie jednego cygara, palił je zwolna, by tym sposobem przedłużyć sobie pomienioną przyjemność i od czasu do czasu wypuszczał kłęby niebieskawego dymu, rozpływające się w powietrzu.
Nagle jego spojrzenie zatrzymało się na jakimś punkcie ciemnym, ruchomym, który mu się ukazał w końcu alei.
Wychylił się za okno, aby rozeznać to lepiej, osłabio[ 90 ]ny wszelako paraliżem wzrok jego, nic na razie poznać nie zdołał.
— Piotrze! zawołał na lokaja, znajdującego się w przyległym pokoju, — miałeś zawsze wzrok dobry, spojrzyj no w aleję i powiedz co tam widzisz?
Rénaud, przybiegłszy, wychylił się za okno.
— I cóż? — pytał d’Areynes.
— Panie hrabio.... widzę trzy cienie.
— A Trzy cienie? Tak jest, trzech ludzi. Podążają tu przyśpieszonym krokiem. I wpatrując się dalej, zawołał:
— Och! panie hrabio.... ja rozpoznaję ubiór duchownego!
— Ubiór duchownego?... jąkał hrabia, objęty wzruszeniem. — Miałżeby to być Raul?...
— Tak.... tak! to on! ja się nie mylę!... — wołał Piotr radośnie! Idzie tu z Rajmundem.... Doktor Pertuiset im towarzyszy!
Chory, nagłym ruchem, sam, o własnej sile zerwał się z krzesła. Przybycie wikarego wracało mu krzepkość i siłę.
— On!... on! — powtarzał załzawionym głosem. — Mój drogi Raul!... moje ukochane dziecię!... Otóż go zobaczę!... Ach! jakże Bóg jest miłosiernym, że mi pozwolił doczekać tej chwili.
Uspokój się pan, panie hrabio, zaklinam!... prosił Rénaud, zatrwożony wzruszeniem chorego i ująwszy go wpół, posadził na fotelu. — nie zapominaj pan o poleceniu doktora, mówił dalej. — Jedno zbyt żywe wstrząśnienie, zabić cię może!
— Ale nie takie.... nie takie! — odparł hrabia. — Ono może tylko wzmocnić!... ja to czuję!... Radość powraca życie!
W kilka minut później, dały się słyszeć szybkie kroki na wschodach i w korytarzu.
Piotr pobiegł drzwi otworzyć.
— Przybywaj pan.... panie Raulu, — wołał; — przybywaj co prędzej!
Kroki zbliżały się coraz bardziej i ksiądz d’Areynes okry[ 91 ]ty kurzawą, zdyszany, ukazał się w progu wraz z Rajmundem Schloss i doktorem Pertuiset.
Hrabia Emanuel, powtórnie zerwawszy się z krzesła, otworzył ramiona ku młodemu kapłanowi. Raul rzucił się w jego objęcia i przez kilka sekund obadwa, łkając radośnie, pozostali w długim serdecznym uścisku.
— Och! moje drogie dziecko, zaczął pan d’Areynes, — jakże ja się czuję być szczęśliwym!.. Czy wiesz Raulu.... mój ukochany synu, że to cud prawdziwy, iż żyjącym widzisz mnie jeszcze? Podziękujmyż więc najprzód Bogu, a potem zacnemu mojemu przyjacielowi, doktorowi Pertuiset.
Doktor mruknął coś z cicha niezadowolony, tem tak żywem wzruszeniem swojego pacyenta.
— Jest tu ktoś więcej, odrzekł, kochany hrabio, który bardziej niż ja zasługuje na podziękowanie, a tym jest nasz dzielny Rajmund Schloss!
Hrabia d’Areynes wyciągnął rękę ku nadleśnemu.
— Dzięki ci.... mój dobry Rajmundzie! — zawołał, dzięki z całego serca! Wiedziałem, że mogę liczyć na ciebie!
Schloss, ucałowawszy podaną sobie dłoń starca, oblał ją łzami. Radość, jakiej doznawał, mogąc doprowadzić do celu ów tak trudny zamiar i obdarzyć chwilą szczęścia swojego pana, wynagradzała mu wszelkie trudy podróży.
Hrabia Emanuel, siedząc na fotelu, łkał cicho.
— No!... no! — zawołał doktor pragnąc koniec położyć temu rozczuleniu, — starajmyż się być bardziej mężnymi.... do czarta! Niezapominaj, kochany hrabio, że z rozkazu lekarza unikać masz wszelkich wzruszeń, a obok tego wspomnij, że dwaj nasi podróżni przebyli dziś pieszo drogę piętnasto-milową i że od godziny ósmej zrana nic w ustach nie mieli!
— Biegnę wydać rozkazy w imieniu pana hrabiego, aby przygotowano wieczorzę, rzekł Rénaud. I wyszedł z pośpiechem.
Niezadługo potem, podano zaimprowizowaną na prędce wieczerzę, mogącą zadowolnić wymagania najwybredniejszego żołądka, podczas której ksiądz Raul opowiadał stryjowi niektóre szczegóły z podróży, jak przejście przez [ 92 ]linije niemieckie, mówił o uzbrajaniu Paryża i przygotowaniach do obrony.
Pan d’Areynes przysłuchiwał się, jak gdyby nowe odzyskując siły. Gdy jednak powyższa rozmowa zbyt długo przeciągać się zaczęła, doktór, z obawy znużenia dla swego pacyenta, dał znak do rozejścia się.
— Dość tego na dziś, kochany hrabio! — zawołał. — Potrzebujesz spoczynku, a sądzę, że ksiądz Raul i Rajmund, niemniej go potrzebują. Odłóżmy do jutra szczegóły i ważniejsze sprawy. Twój synowiec przyjechał tu na dni kilka, będziecie więc mieli czas do pomówienia o wszystkiem. Dalej!... niech każdy spać idzie.... Władza rozkaz wydaje.... Przybędę tu jutro zrana.
Wikary, uścisnąwszy stryja, udał się wraz z Piotrem Rénaud do pokoju, w którym zwykle przemieszkiwał, przybywszy do zamku.
Rajmund odszedł z doktorem, udając się do swego małego domku, w parku położonego. Hrabia Emanuel w krótce zasnął, marząc o swoim ukochanym synowcu.
Nazajutrz, po śniadaniu, w którym uczestniczył i doktor Pertuiset, trzy te osobistości zebrały się w sypialni pana d’Areynes.
— Mam z tobą wiele do pomówienia, rzekł hrabia do księdza Raula, i życzę sobie, ażeby nasz stary przyjaciel doktór był temu obecnym.
— Jestem na rozkazy stryja, — odparł wikary.
Hrabia Emanuel siedział przez kilka chwil pogrążony w głębokiej zadumie, wreszcie podniosłszy głowę tak zaczął:
—Mam lat siedemdziesiąt pięć, znajduje się u schyłku życia....
[ 93 ] Ksiądz Raul zaprotestował poruszeniem ręki i chciał przemówić. Pan d’Areynes nie pozwolił, mówiąc z łagodnym uśmiechem:
— Tak, moje dziecko... na schyłku życia niestety! Przed kilkoma tygodniami, mogłem był sobie powiedzieć, że jeżelim już nie młody, znajduję się jeszcze w pełni sił i zdrowia. Co chcesz jednakże? cios, który uderzył w łono Francyi, rozdarł mi serce i to mnie zabiło! Piorunujący atak paraliżu był dla mnie zbyt ważną przestrogą, ażebym mógł jeszcze się łudzić co do długich dni moich. Dzięki staraniom Pertuiset’a nie umarłem, ale kto wie jak długo żyć będę? Powtórzenie się ataku, śmierć mi przyniesie, wiem o tem, jak i ty wiesz zarówno. Chwile mego istnienia są policzone. Całe te długie lata były dobrze użytemi przezemnie. Starałem się zawsze pełnić mój obowiązek, nie cofając przed ofiarą dla kraju i społeczeństwa. Moje sumienie jest spokojnem i czystem. Nie obawiam się śmierci, a skoro Bóg mnie wezwie do siebie, odpowiem jak stary wysłużony żołnierz: „Jestem“.
Tu przerwał, ażeby wytchnąć po tych słowach wyrzeczonych z gorącym ożywieniem.
— Nie mówmy o śmierci, proszę cię hrabio. — zawołał doktor — ostrzegam cię, że to szkodzi zwłaszcza po jedzeniu.
— Zmuszony jestem mówić o niej — odparł z uśmiechem starzec. — Jeśli zaś ztąd czujesz zaniepokojenie żołądka, kochany doktorze, zadzwoń na Piotra i każ sobie podać kieliszek „Kirszu“.
A zatem kończył, zwróciwszy się do wikarego — w przewidywaniu tych blizkich odwiedzin śmierci, wizyty przyznam, nie zbyt przyjemnej, winienem moje drogie dziecię uporządkować moje interesy. Dla tego to Rajmund sprowadził cię do mnie z Paryża, mój synu ukochany!... Mogę ci nadać to miano, ponieważ moje do ciebie przywiązanie było i jest bez granic!...
Wzrastając pod moją pieczą, rozwinąłeś w sobie wszelkie zalety duszy i serca, potrzebne mężczyźnie, i oto dzisiaj, ja, starzec, pochylam głowę przed tobą, jak przed człowiekiem zasługującym na cześć i poważanie! Posiadłeś moje serce, ma duszę, jesteś mną drugim, lecz [ 94 ]lepszym nademnie! Niejednokrotnie miałeś sposobność przekonania się, jak wielkim jest twój wpływ na moją wolę, ponieważ zawsze dawałeś mi szlachetne, drogocenne rady, A jeżeli niekiedy pomyliliśmy się oba, to dla tego, że chcieliśmy działać na stronę dobra. Nie nasza tu wina, ale tych, którzy nas oszukali. Dziś już skończona! Tem gorzej dla nich, że nie potrafili, jak ty, iść drogą prawości i zasłużyć na naszą miłość!... Są to niewdzięcznicy, jacy stali się dla mnie obcymi, tak!... wrogami... nieprzyjaciołmi!...
Ostatnie słowa wymówił starzec głosem podniesionym, chrypliwym.
— Dla wszelkiego grzechu miłosierdzie! — odważył się wtrącić doktor Pertuiset. wiedząc dobrze do kogo hrabia stosował te słowa.
— Są grzechy, równające się zbrodni!... — zawołał z gwałtownością hrabia.
— Bóg rozgrzesza! — zawołał ksiądz Raul. Mieliż by ludzie być mniej jak On miłosierni?
— Ja będę bez miłosierdzia!... ja! — wykrzyknął z uniesieniem pan d’Areynes. — Tak! bez miłosierdzia dla nikczemników, którzy mogli byli zostać uczciwymi!...
— Uprzedzam cię hrabio-ozwał się doktór — że jeżeli nie będziesz rozmawiał spokojnie, bez uniesień, wyjdziemy ztąd oba z Raulem. Zwróć uwagę, że to co mówię, jest rozkazem bez odwołania!
— Będę spokojnym — wyszepnął — są jednak rzeczy, które oburzają jakich nie zapomina się... jakich zapomnieć nie można!...
Zapomnienie przynosi ulgę, mój stryju odrzekł wikary.
— Ja niezapomnę!... Niemógł bym zapomnieć, choćby chciał nawet; czuję to dobrze.
Nastąpiła chwila milczenia.
Ksiądz Raul z doktorem Pertuiset wymienili szybkie spojrzenie.
— Nie sprzeczaj się!.. — mówiło spojrzenie lekarza.
Wikary zrozumiał je, i milczał.
— Powtarzam ci, Raulu — zaczął pan d’Areynes — że winienem pomyśleć o uporządkowaniu moich interesów, na [ 95 ]wypadek gdyby Bóg nagle wezwał mnie do siebie. Gdybym był umarł przed dwoma tygodniami, nie dokonawszy rozporządzeń, majątek mój zostałby podzielonym na dwie równe części, wiem o tem, ale zupełnie wbrew mojej woli. Ja chcę przekazać to, co posiadam komu mi się podoba, a mam do tego wszelkie prawo!
— Rzecz pewna, hrabio — rzekł doktór. — Wszak chodzi tu o szczegół nader ważny, wymagający zastanowienia, w którym dobra rada bardzo by się przydała. Gdybyś sam o tem nie był przekonany, nie byłbyś tak gorąco pragnął przybycia swego synowca, i sprowadzał go tu pośród tysiąca niebezpieczeństw. Wystarczyło by ci natenczas wziąść arkusz papieru i napisać własnoręcznie testament, lub też sporządzić go w obec notarjusza. Ksiądz Raul jednak przyjechał na twoje wezwanie, i mówiłeś mu przed chwilą, że co do uporządkowania swoich interesów, chcesz działać zgodnie z jego zapatrywaniem. Nie należy dać się opanować uniesieniom gniewu, w chwili, gdy wszystko nakazuje ci być dobrym i wybaczającym.
— Nasz przyjaciel ma słuszność — zawołał wikary.
— Wypada ci hrabio tak rozporządzić majątkiem, ażeby sumienie nie miało tobie nic do zarzucenia.
— Moje sumienie jest spokojnem, nic ono mi nie wyrzuca zawołał oschle hrabia — zrobię tak, jak mi się podoba.
Majątek mój dosięga cyfry czterech miljonów mówił dalej hrabia Emanuel — nie licząc pałacu przy ulicy Vaugirard, i moich posiadłości ziemskich w Fenestranges. Papiery wartościowe, w jakich umieściłem majątek, złożone są u mego notaryusza, pana Paguet, zamieszkałego w Paryżu. Procent od nich przynosi mi około stu siedemdziesięciu tysięcy franków. I otóż co postanowiłem:
Niewzruszoną moją jest wolą, ażebyś ty, Raulu, został wyłącznym ogólnym moim spadkobiercą.
— Głęboko wdzięczny jestem za tę laskę stryjowi odrzekł młody kapłan — wszak, że tego dobrodziejstwa nie przyjmę.
— Jakto?... odmawiasz? — zawołał hrabia, wpatrując się w synowca z osłupieniem.
— Tak jest, mój stryju.
[ 96 ] — Ależ dlaczego?
— Ponieważ wyrzucałbym sobie, jak zbrodnię, przyjęcie całego majątku, z którego połowa w razie nie zrobienia testamentu, należałaby prawnie komuś, co cierpi i bardziej odemnie potrzebuje pomocy.
— Masz na myśli twoja kuzynkę, Henrykę... nieprawdaż? — odparł d’Areynes z ironja.
— Tak w istocie! To dziecię, które wychowałeś wraz zemną i kochałeś, tak jak mnie kochasz. Wstręt, na nieszczęście bardzo słuszny, jaki uczuwasz dla jej męża, daje zapomnieć ci stryju, że Henryka mogłaby mnie posądzić o jakieś nikczemne wydzierstwo i myśleć, żem wpłynął na ciebie moralnie, jako kapłan co do testamentowych rozporządzeń na moją własną korzyść.
— Podobne posadzenie byłoby zbrodnią! zawołał starzec.
— Głód i niedostatek, są złymi doradcami, a Henryka i Gilbert głód cierpią! Co do mnie, mogę się nazwać bogatym, ponieważ mam z czego wspierać nieszczęśliwych. Czegóż mi więcej potrzeba? Nie przyjmę nic, stryju, nic z twego majątku... Odstępuje go na korzyść Henryki. Ona znajduje się w strasznem położeniu! Serce się ściska, patrząc na ich nędzę!
— A z czyjej winy? — zapytał hrabia. — -Z winy nikczemnika, który nas oszukał a przed którym ostrzegał mnie mój instynkt wrodzony. Och! — i takiemu Gilbertowi Rollin, który przemarnował posag swej żony na orgije i występne rozkosze, takiemu graczowi, rozpustnikowi, jakim każdy honorowy człowiek gardzić powinien, ja, miałbym zapisać część moich miljonów, z których by zrobił najhaniebniejszy użytek? Nigdy!... och! nigdy, Raulu!
Staraliśmy się — dodał po chwili z wszelką przezornością zabezpieczyć przyszłość Henryki. Zcieśnienia aktu ślubnego oddzielające majątek na jej wyłączną własność, miały na celu uchronienie od nędzy. Od niej zależało ściśle trzymać się tego... Zrobiła inaczej!... Występne jej de małżonka zaślepienie, udaremniło nasze zabiegi. Obłuda Gilberta przeważyła po nad radami mądremi! Tem gorzej dla niej. Niech przyjmie los, jaki sobie zgotowała!
Twarz młodego księdza sposępniała. Szlachetne jego [ 97 ]serce cierpiało na oporze hrabiego Emanuela. Jako sługa Stwórcy, pełnego miłosierdzia, Raul przyrzekł sobie doprowadzić do skutku dzieło pojednania. Opór hrabiego napawał go trwogą, iż mu się to nie uda. Mimo to, walczyć do ostatka postanowił.
— Ależ to więcej niźli surowość — zawołał wzruszonym głosem. To okrucieństwo!
— A oni, czyliż nie byli względem mnie okrutnymi wymruknął starzec. Nie zatruli mi ostatnich dni życia zgryzotą i upokorzeniem?
— Chrystus nakazuje nam zapomnienie obelg... „On“ przebaczył swym katom! odparł wikary. Niechcesz więc być posłusznym rozkazom Stwórcy? Niechcesz go naśladować, mój stryju? Pojmuję słuszne przyczyny, dla których nie lubisz męża Henryki, lecz za co na niej, na tej sierocie, którą niegdyś tyle kochałeś i która jestem pewien kochasz dziś jeszcze, wywierasz swoją nienawiść? Czyliż ma ona cierpieć za swoją słabość dla tego człowieka, który ją czaruje i pogramia jak magnetyzer swe medjum? Och! trzeba nam być pobłażliwymi dla tej biednej męczennicy serca, Henryka cierpi!... Ona potrzebuje abyś jej przyszedł z pomocą choćby dla wychowania jej dziecka!...
Na te wyrazy hrabia Emanuel drgnął na fotelu.
— Co ty powiadasz? — wyjąknął z cicha. — Henryka jest matką?
— Będzie nią, za kilka miesięcy.
— Matką!... — powtarzał hrabia z wzrastającem wzruszeniem. — Henryka ma zostać matką!...
— Tak, stryju. Przed wyjazdem z Paryża, poszedłem ją odwiedzić i opowiedziałem powody mojej podróży. Wiadomość, że twoje życie chwilowo zagrożonem zostało, wywołała w niej boleść głęboką. Widziałem potoki łez spływające po jej twarzy, słyszałem przytłumione łkania. Nie zważając na niebezpieczeństwa, chciała jechać tu zemną, ażeby ciebie uścisnąć i wyjednać dla siebie przebaczenie, w obec jednakże stanu zdrowia w jakiem znajduje się teraz, nakazałem jej by pozostała w Paryżu. Byłoby nieroztropnością, a nawet zbrodnią, postąpić inaczej.
Hrabia Emanuel pochylił głowę powtarzając:
— Matka!... Henryka więc zostać ma matką!
[ 98 ] — A zatem, mój stryju — mówił dalej z ożywieniem wikary powiedz, czy zdołałbyś ją wydziedziczyć w takich okolicznościach? Czy mógłbym ja, jako kapłan, pozwolić na czyn podobnie naganny i stać się twoim wspólnikiem? Czy mógłbym wreszcie przyjąć majątek, mający zapewnić przyszłość tej drobnej niewinnej istoty, dziecka Henryki? Och! gdybym coś podobnego uczynił, miał byś prawo mną pogardzać!
— Złote słowa księże d’Areynes płyną z ust twoich! — zawołał doktor Pertuiset. Obecnie hrabio dodał, zwracając się ku starcowi zmienia się zupełnie położenie rzeczy. To, czego byś nie uczynił dla swojej synowicy, winieneś zrobić dla jej dziecka, które nie może być karane za błędy rodziców.
— Dobrze to pojmuję odparł d’Areynes — lecz to, co przeznaczyłbym dla dziecka, Gilbert pochwyci i rozproszy w okamgnieniu!
— Można temu zapobiedz — ozwał się ksiądz Raul.
— W jaki sposób? zagadnął starzec, którego surowość dzięki przemowie serdecznej wikarego, mięknąć poczynała.
— Pozwól stryju, abym ułożył ci wzór do napisania testamentu, jaki następnie przedstawię twemu uznaniu — zaczął wikary.
Hrabia Emanuel wachanie się z odpowiedzią.
— Wezwałeś go hrabio, aby zasięgnąć rad jego co świadczy tem samem o zaufaniu, jakie wtrącił Pertuiset w nim pokładasz!
— Tak!... zaufanie bez granic! — zawołał starzec.
— Dla czegóż więc to wachanie? Pozwól mu zredagować projekt testamentu, a jeżeli przyjmiesz pomieszczone [ 99 ]w nim zastrzeżenia, będziesz potrzebował tylko go skopjować i podpisać. Niejednokrotnie zauważyłem, że po napisaniu testamentu przez chorego, tenże odzyskiwał zdrowie, skutkiem wewnętrznego zadowolenia, wynikającego ze spełnionego obowiązku. Prawdopodobnie nie posiadasz hrabio u siebie stemplowego papieru? Mam go w domu. Przyniosę dwa arkusze, przyszedłszy na obiad. A zatem rzecz ułożona, mój stary przyjacielu.
— Ułożona! — odrzekł hrabia, podając rękę doktorowi. — Raul robi zemną wszystko co zechce. Wieczorem, skoro przybędziesz, odczyta nam swój wzór do testamentu.
— Zgoda! — odparł Pertuiset, ściskając rękę starca i skinął na wikarego by tenże wyszedł z nim razem.
— Gdy się znaleźli w przedpokoju; doktor pochwycił obie ręce księdza, ściskając je z gorącą życzliwością.
— Och! jesteś godnym kapłanem! — wołał — człowiekiem wielkiego serca! Przygotujże co rychlej ów wzór do testamentu, ażeby stryj mógł go skopjować i podpisać tego wieczora. Nalegam nie dla tego bym przewidywał jaką katastrofę, lecz wszystko jest możebnem na świecie! Pierwszy attak hrabiego, zażegnać zdołałem, wszak gdyby drugi nastąpił, mogłyby moje środki okazać się bezsilnemi, a tak mało potrzeba do wywołania tego drugiego ataku!
Tu pożegnali się oba.
Ksiądz Raul, odesławszy Piotra Rénand do hrabiego, którego z nakazu doktora nie pozostawiano samotnym, ani na chwilę, udał się do swego pokoju, ażeby tam przygotować ów akt, według tego, jak mu dyktowało jego własne serce. Praca, którą miał rozpocząć, była nietylko długą, ale i trudną, tak iż zaledwie ukończyć ją zdołał w chwili, gdy doktor wchodził do zamku.
Przed widzeniem się z hrabią, udał się do księdza d’Areynes.
— I cóż? — zapytał.
— Skończyłem nareszcie odrzekł wikary, wskazując na wielki arkusz papieru cały ścisłym pismem pokryty. Trzeba było być jasnym, treściwym i to zabrało mi wiele czasu.
— Jest żeś zadowolonym?
— Co do mnie, tak. Nie wiem jak stryj osądzi?
[ 100 ] — Nie zmieniono godziny obiadu?
— Nie, podadzą go jak zwykle, o siódmej.
— Teraz jest pięta. Gdyby wypadło nam stoczyć potyczkę, mamy czas do jej wygrania. Nie widziałeś naszego chorego od chwili mojego wyjścia?
— Nie, doktorze.
— Idźmy więc do niego.
I udali się do pokoju hrabiego Emanuela.
Starzec drzemał na łóżku, ubrany, Piotr czuwał przy nim.
Pertuiset skinął na służącego.
Mój Piotrze wyszepnął, wziąwszy go na stronę nie trzeba pozwalać hrabiemu na takie drzemki. Ja tego niechcę! Od jutra, będziesz wyprowadzał swojego pana na przechadzkę do parku, po śniadaniu, gdzie staraj się przedłużać ów spacer o ile można. Wróciwszy, może wypalić jedno cygaro, nie więcej! Ksiądz Raul niech mu opowiada jakie historye, lub zagra z nim partyę szachów. Starajcie się go rozbawiać i trzymać w rozbudzeniu, ponieważ niechcę ażeby w dzień sypiał. Byłoby to dla niego niebezpiecznem.
Pojmujesz księże wikary?
— Zrozumiałem i zastosuję się do tego.
Hrabia poruszył się na łóżku i przebudził. Spostrzegłszy Pertuiset’a, podał mu rękę.
Czy to już pora obiadowa? — zapytał.
— Nie jeszcze, dopiero piąta godzina. Gdy jednak mają się załatwiać bardzo ważne sprawy pomiędzy tobą, hrabio a twoim synowcem i raczyłeś mnie zaszczycić żądaniem, abym był obecnym przy waszej rozmowie przybyłem wcześniej z dwoma stemplowanemi arkuszami.
— Raul już skończył swoją robotę?
— Skończyłem odrzekł młody kapłan, wskazując na złożony arkusz, jaki trzymał w ręku.
Doktor usiadł w nogach łóżka chorego, wikary zajął miejsce przy wezgłowiu.
Pan d’Areynes uniósłszy się nieco, podsunął poduszki pod plecy, przygotowując się do słuchania testamentowego pierwowzoru. Piotr Rénand wyszedł z pokoju, dyskretnie.
— Mogę więc zacząć? — pytał młody kapłan.
— Czytaj i bądź pewien, że będę słuchał z uwagą.
[ 101 ] Ksiądz d’Areynes rozłożywszy arkusz papieru, czytał zwolna, wyraźnie:
„Ja, Emanuel d’Areynes, hrabia d’Areynes i de Fenestranges, zdrowy na umyśle, choć cierpiący na ciele, kreślę tu ostatnią mą wole.
„Niniejszym Aktem testamentowym, zapisuję mojej synowicy Maryi Henryce d’Areynes, żonie Gilberta Rollin zamieszkującej wraz z nim w Paryżu, użytkowanie z nieulegającego sprzedaży kapitału, w sumie czterech miljonów, pięćset tysięcy franków...
Hrabia Emanuel zerwał się zdumiony i chciał coś powiedzieć. Nie pozwolił mu na to ksiądz Raul.
— Nie przerywaj mi stryju, błagam! — zawołał. — Pozwól czytać dalej, wysłuchaj do końca! I czytał:
— W ruchomościach i nieruchomościach, jako też w różnych walorach, których dowody własności są złożone u mego notaryusza, pana Pinguet, zamieszkałego w Paryżu, przy ulicy Piramid Nr 18, a przynoszących ogółem czystego dochodu sto siedemdziesiąt tysięcy franków.
„Kapitał ten, nie ulegający sprzedaży, ani mogący być naruszonym, w sumie czterech miljonów pięćset tysięcy franków, ma być zachowanym w całkowitości dla mającego się narodzić dziecka mojej synowicy, Maryi Henryki Rollin, z domu d’Areynes.
„Dziecięciu temu, jeśli żyć będzie, wolno wejść w posiadanie tego kapitału, nie prędzej wszakże, jak w dniu, w którym ukończy dwudziesty pierwszy rok życia, lub w dniu jego małżeństwa, pod surowo zastrzeżonym warunkiem w tym ostatnim razie, że małżeństwo ma zostać poprzedzone kontraktem, zastrzegającym prawo oddzielenia na wyłączną własność tego dziecka tak dóbr jak i majątku.
„Użytkujące z tego kapitału dziecię mojej synowicy, skoro dojdzie do pełnoletności, obowiązanem będzie wypłacać roczną dożywotnią rentę, w sumie dwunastu tysięcy franków matce i ojcu, lub któremu z nich dwojga żyjących.
Hrabia d’Areynes przecząco potrząsnął głowa.
Nie!... nie!... — zawołał — nic ojcu!
[ 102 ] — Lecz stryju... — szepnął wikary.
Starzec dokończyć mu niepozwolił.
— Nic! powtórzył tonem jaki nie pozostawiał miejsca do żadnych replik, ni wniosków.
— Nic!... temu człowiekowi!... Nic ojcu!... Wykreśl to, i czytaj dalej.
Wikary czytał, przekreśliwszy kilka wyrazów, aby być posłusznym stryjowi.
„Wrazie gdyby dziecko Henryki Rollin, które jeszcze na świat nie przyszło w chwili, gdy piszę te słowa, nie dożyło oznaczonego czasu, w którymby mogło zacząć użytkować z kapitału, kapitał ten pozostać ma nienaruszonym, a Maryi Henryce Rollin służy prawo pobierania odeń procentów do śmierci.
„Gdyby Marya Henryka Rollin umarła bezpotomnie, kapitał natenczas ma być podzielonym na cztery równe części, jak następuje:
„Jedna czwarta część dla gminy de Fenestranges.
Usłyszawszy to, hrabia Emanuel zerwał się z okrzykiem:
— Nie!... nigdy, Raulu!
— Ależ dla czego?
— Dla tego, że niechcę!
— Rzecz dziwna! ozwał się doktor Pertuiset — wszak jesteś hrabio dzieckiem tej wioski, dla czegóż więc niemiałbyś wyposażyć swego rodzinnego zakątka?
— Pytasz dla czego? — odparł d’Areynes z zaiskrzonem spojrzeniem. Czyliż więc oba zapomnieliście, że wojska niemieckie zdruzgotały armię francuzką? Że idą całą masą na Paryż, który uledz im będzie zmuszony! Francya natenczas podda się Niemcom, którzy utworzą prowincye na naszym gruncie! Prawem zwycięzcy, zabiorą Prusy Alzacye i Lotaryngię, jakich od tak dawna pożądają chciwie! Te prowincye oddane czasowo im, przestaną należeć do Francyi! I wy chcecie, ażebym ja Niemcom, naszym wrogom dziedzicznym, zapisywał miljony? Czyście rozum stracili, do czarta? Fenestranges, ta dotąd Lotaryńska wioska, zniemczyć się może! Nic nie dam! nic. Wykreśl to, Raulu, jeżeli chcesz ażebym umarł spokojnie! Ta czwarta część mojego majątku — mówił dalej — którą chciałeś abym zapisał rodzinnej mej wiosce, inne otrzyma [ 103 ]przeznaczenie. Ów miljon będzie rozdzielony pomiędzy Lotaryńczyków, mieszkańców Fenestranges, którzy stawią opór, i niezechcą uznać za pana i władzcę króla Pruskiego, gdyby Niemcy siłą opanowały Lotaryngje!
— Ach! jak to pięknie! jak szlachetnie! zawołał doktór Pertuiset — a mnie coś podobnego nie przyszło do głowy!
— Ani mnie również dodał wikary. Podziwiam natchnienie i zapał patryotyczny mojego stryja. Powyższy punkt w testamencie zostanie zmienionym.
— Zmień go natychmiast! — wołał hrabia. — Pisz!... ja ci sam podyktuję.
Ksiądz Raul wyjął ołówek z portfelu.
— Jestem gotów — rzekł. — Dyktuj stryju.
I zaczął pisać na marginesie, za dyktowaniem pana d’Areynes.
„Jedna czwarta część mojego majątku, ma być rozdzieloną pomiędzy mieszkańców Fenestranges, tamże urodzonych, którzy by w razie zabrania przez Niemców Lotaryngii, opuścili ten kraj, pragnąc pozostać Francuzami.
Wikary nakreślił to dosłownie.
— Teraz, czytaj dalej — rzekł hrabia.
„Jedna czwarta część, dla Zakładu Wychowawczego osieroconych dzieci, w departamencie Sekwanny. — czytał ks. Raul .
„Jedna czwarta na Przytułki dla żebraków w departamencie Sekwany.
„Jedna czwarta dla szpitali więziennych Paryża.
— Otóż i wszystko mój stryju, — rzekł. — Według tych rozporządzeń, zabezpieczysz przed mężem Henryki majątek, który mógłby rozproszyć i zapewnisz jemu przyszłość, jak i jego żonie!
— W rzeczy samej, bardzo to mądrze ułożone.
— Jesteś więc zadowolonym?
— Tak i żałuję tylko jednej rzeczy....
— Czego?
— A to, że niechciałeś przyjąć połowy tego majątku, którego byś użył na zacne, szlachetne cele.
— To co posiadam, wystarczy. Wyrzucałbym sobie przez całe życie, wziąwszy cośkolwiek bądź z krzywdą tego dziecka jakie ma się narodzić. Mam nadzieję, że to dziecię [ 104 ]żyć będzie i potrafi godnie spożytkować majątek dany mu przez ciebie.
— Pozwolicie mi zrobić pewną awagę? — zapytał Pertuiset.
— Mów! — odrzekł pan d’Areyne.
— Ksiądz Raul zapomniał, hrabio, o twoich starych sługach, o tych, jacy oddawna pracują dla ciebie.
— To prawda, — odparł wikary. Na szczęście to zapomnienie naprawić można.
— Ja to spostrzegłem, ozwał się hrabia, — nie podnosiłem wszelako głosu w tej sprawie, ponieważ przedtem pomyślałem już o tych ludziach. Mam zachowane w mej kasie żelaznej, trzysta dwadzieścia tysięcy franków, których użytek postanowiłem. Sumę tę doręczę tobie Raulu, wraz z notatka objaśniającą w jakiej ilości podział ma zostać dokonanym. Rajmund Schloss i Piotr Rénand, dostaną każdy po sto tysięcy franków, pozostała reszta, zostanie rozdzielona pomiędzy innych. Wszyscy, mam nadzieję, będą zadowoleni.
„Co zaś do ciebie mój stary przyjacielu, — mówił, zwracając się do doktora, — nie przekażę tobie pieniędzy, lecz skromny upominek, ten pierścień, moją pamiątkę rodzinna.
To mówiąc wsunął na palec doktora wspaniały pierścień z brylantem, dodając:
— Przyjmij to kochany doktorze! Drobny ten dar niechaj ci przypomina, że ocaliłeś życie temu, który cię kochał prawdziwie i szczerze!
Głęboko Pertuiset wzruszony, pochylił się ku hrabiemu z serdecznym uściskiem.
— Dziękuję, mój stary przyjacielu — wołał z rozrzewnieniem. Dziękuję!
— Teraz mówił hrabia — napisać należy mi dwie kopje tego testamentu; jedna tu pozostanie, w mej kasie żelaznej, drugą, doręczy Raul memu notaryuszowi w Paryżu.
Przygotujcie wszystko co trzeba do pisania.
Tu pan d’Areynes przy pomocy doktora podniósł się z łóżka i usiadł przy stole, gdzie pięknym czytelnym pismem kopjował dosłownie testament.
Poniżej każdej z dwóch kopii dodał te słowa:
[ 105 ] „Pisałem w zamku de Fenestranges, dnia 30 Września 1870 roku.“ I podpisał.
Obie te kopje zostały umieszczone w dwóch oddzielnych kopertach, na których po opatrzeniu każdej pięcioma lakowemi pieczęciami, położył napis:
— Ach! — zawołał, wstając od stołu — jakąż ja teraz czuję ulgę!... jak jestem spokojny!
Otworzywszy w biurku szufladę, schował tam dwa egzemplarze testamentu.
— Przy odjeździe rzekł do wikarego zabierzesz to z sobą!
Jednocześnie Piotr Rénaud ukazał się we drzwiach oznajmując, że obiad na stole.
Upłynęły cztery miesiące od opowiadanych powyżej przez nas wypadków.
Nadszedł dzień 18 Stycznia 1871 roku.
Od 15 Września 1870 r, Paryż jest opasany nieprzyjacielskiemi wojskami. Wszędzie, lub prawie wszędzie, klęska po klęsce.
Wprawdzie na niektórych punktach terytoryum zawsze waleczni francuzcy żołnierze mimo wyczerpania sił i braku wszystkiego, odnosili zwycięztwa, co jednak one znaczyły w obec tylu strat ciężkich?
Armia francuzka upada pod nawałą mas wojska, przybyłego z Niemiec. Druzgoczą ją one liczbą, niczem więcej jak tylko liczbą.
Na stronie zachodniej, oddział jenerała Bourbaki’ego zmuszony jest uciec do Szwajcaryi, na wschodzie, pod wodzą Chanzy’ego, pobity ze szczętem, a ludność Paryża nie wiedząc o tych strasznych klęskach, wciąż marzy o „wyjściu masą“ przez jaki wyłom, aby połączyć się z temi oddziałami, o których pogromie nic dotąd nie wie.
[ 106 ] Dzień osiemnasty Stycznia był dla Paryza sto dwudziestym siódmym dniem cierpień i niedostatku.
Od dwóch tygodni zmniejszono porcye żywności, udzielając je w tak drobnych rozmiarach, ze ludność Paryża doznawała głodowych katuszy.
Na lewym brzegu Sekwany, pruskie granaty rozrywały dachy domów, raniąc i zabijając mieszkańców, mimo to Paryż nie poddał się jeszcze. Umierający z głodu walczyć dalej pragnęli.
Dziewiętnastego Stycznia z rana porozlepiano we wszystkich okręgach na murach obwieszczenia zawierające proklacje tej treści;
„Nieprzyjaciel zabija nasze żony i dzieci. Bombarduje dniem i nocą! Pali i w gruzy obraca szpitale! Jeden krzyk: Do broni! wybiega teraz ze wszystkich piersi!
„Ci, z pośród nas, którzy mogą położyć swe życie na polu walki, niech idą przeciw wrogowi. Innych, którzy pozostaną, oczekuje cięższa ofiara w poświęceniu się dla ojczyzny, Cierpieć i umrzeć, ale zwyciężyć!
Niech żyje Rzeczpospolita!
Tu następowały podpisy członków Zarządu ministrów i sekretarzy. Rozkaz ministra wojny towarzyszył tej proklamacyi.
Po przeczytaniu tego, nikt nie wątpił, że bitwa prusakom wydaną zostanie. Od dnia poprzedniego, wielki ruch wojsk francuzkich dawał się dostrzedz na wszystkich punktach Paryża. Liczne oddziały zbierały się na drogach wiodących do Saint-Cloud.
W jedenastym okręgu, kompanje piechoty, bataljony z Belle-Ville, Ménilmontant, z la Roquete i Folie-Mericourt, stały pod bronią od rana, gotowe do wymarszu.
Odznaczał się wybitnie pomiędzy niemi, 57 bataljon, swem wrzącem wzburzeniem, swą gorączkową niecierpliwością do wzięcia udziału w bitwie.
Gilbert Rollin, na czele swego oddziału, oczekiwał jedynie na rozkaz do wyruszenia. Przechadzał się niespokojny, ponury, nie mówiąc słowa do nikogo. Sierżant Duplat, rozdzielał porcye żywności mężczyznom.
[ 107 ] Na wszystkie strony, potworzyły się grupy przy gwardzistach. Były to ich matki, żony i, dzieci. Wygłodzeni starcy, anemiczni, wybladli, przywlokłszy się tu, aby zachęcać przyszłych bojowników. ściskali ich, z płaczem powtarzając:
— Uwolnijcie nas! pomścijcie nas!
Na uboczu rozległego placu, gdzie znajdowało się dziesięć kompanji piechoty gotowych do wymarszu, trzy osoby tworzyły małą grupę odosobnioną. Grupę tę składali: Paweł Rivat, jego młoda zona i ich sąsiadka, kobieta sześćdziesięcioletnia.
Biedna Joanna, przez te ubiegłe cztery miesiące, od chwili, gdy powracając z Châlons, spotkała się na drodze żelaznej z jadącym do Paryża Rajmundem Schloss, mocno się zmieniła.
Zmniejszona ilość pożywienia, cierpienie wynikające ze spodziewanego macierzyństwa, wyczerpywały siły młodej kobiety, którą jedynie podtrzymywała jej moralna energja.
— Uspokójże się, Joasiu! — mówił do niej Paweł — dla czego rozpaczać przed czasem? Wszyscy musimy spełnić nasz obowiązek, szukać sposobów przełamania pruskich linji. Raz już z tem skończyć potrzeba, aby nie umrzeć z głodu w Paryżu. Ja powrócę... zobaczysz! Byłem w Bourget, w Champigny i nic mnie złego nie spotkało, mimo, że w piekielnych znajdowałem się tam opałach! Upewniam cię, że tym razem wyjdę cały, a będę miał przyjemność przebicia skóry, tym pożeraczom grochowych kiszek i kwaśnej kapusty.
Joanna łkała cicho.
— Mówisz, że powrócisz wyjąknęła złamanym głosem. Zkad możesz to wiedzieć?
— Zkąd wiem? pytasz. Ma się rozumieć, że przysiądz bym nie mógł, lecz mówi mi to moje przeczucie. Jakaś myśl tajemna.
— Mnie także mówi przeczucie, lecz co innego!
— Ależ to czyste szaleństwo! uspokój że się, proszę.
— Nie! nie! to nie szaleństwo! wołała, łzy ocierając. — Ach! gdybyś nie powrócił, pomyśl... co ja bym nieszczęsna poczęła bez ciebie? to dziecię, które ma przyjść na świat, nieznałoby ojca....
Niepokój biednej kobiety zaczął się udzielać gwardziście.
[ 108 ] — Moja Joasiu! — wołał, tuląc ją ku piersiom — niemów podobnych rzeczy... zaklinam! Wiele mi tem sprawiasz zgryzoty!
— Paweł ma słuszność-wtrąciła znajdująca się z nimi kobieta. Nie należy się trwożyć bez przyczyny. Twój mąż powrócił wtedy, powróci i teraz, a zanim to nastąpi, ja będę przy tobie, ja... wasza sąsiadka, którą tak kochacie oboje.
— Matka Weronika dobrze mówi, Joanno — ozwał się Rivat nie będziesz osamotniona. Zresztą moja nieobecność nie potrwa długo. Dwadzieścia cztery godzin. może czterdzieści osiem, a trzy dni najwyżej!
— Niepowinieneś odjeżdżać!
— To, co mówisz, jest niemożebnem.
— Powtarzam, Pawle, że mam złe bardzo przeczucia. Nie jedź! Zostań tu zemną!
— Miejże rozum, proszę, Joasiu! Zastanów się, czyż mogę porzucić broń i moich towarzyszów? Powiedziano by, że uląkłem się niebezpieczeństw... żem stchórzył! A ty, wszak prawda, niechciałabyś, ażeby coś podobnego mówiono o twoim mężu? Niechciałabyś, ażeby w całym naszym okręgu wskazywano na mnie palcami, mówiąc: — Patrzajcie! to Paweł Rivat, ten nikczemnik, który się ukrył przed spełnieniem swego obowiązku!
— Boże! mój Boże! — jąkała Joanna, załamując ręce z rozpacza. — Och! ta wojna przeklęta!... Pojmuję, że stanąć powinieneś wraz z innemi, na obronę ojczyzny, ale to nazbyt okrutne... to straszne! Wydzierać żonie męża, ojca dziecięciu i wysyłać go na śmierć niechybną. A jakaż przyszłość dla pozostałych tych wdów i sierot? Czyliż pomyślał kto o tem?
Proszę cię raz jeszcze — mówił Paweł — nie zaprzątaj sobie głowy czarnemi myślami.
— Ach! gdybym mogła je odegnać! gdybym zdołała. Ale niemogę... niemogę!
Tu zamilkła, opuściwszy głowę.
— Ha! znalazłby się może sposób — zaczęła po chwili — gdybyś chciał uczynić zadość mej prośbie.
— Jeżeli tylko nie chodzi o złożenie broni i dezercyą, rozkazuj! Posłusznym ci będę.
[ 109 ] — Nie! nie! prosić cię nie chcę o uchronienie się od wzięcia udziału w potyczce, bo widzę, że to nadaremne. O coś innego tu chodzi.
— O cóż więc?
— Pragnę gorąco ażeby...
— Ażeby? — Powtórzył Paweł, wpatrując się w żonę.
— Ażebyśmy poszli do kościoła świętego Ambrożego i prosili księdza d’Areynes o odprawienie mszy na twoją intencyę.
— Doskonale! oto myśl świetna! — zawołała matka Weronika.
Paweł szybkim rzutem oka spojrzał na swój oddział, stojący pod bronią, gotów do wymarszu.
— Czy jednak będę miał czas na to? — odrzekł.
— Jak prędko wyruszycie?
— Niewiem.
— A więc zapytaj.
Jednocześnie dał się słyszeć ochrypły głos sierżanta Duplat:
— Gwardzista, Paweł Rivat!
— Wołają ciebie-wyszepnęła drżąc Joanna. Miałżebyś odejść? o! Boże!
— Hej! Paweł Rivat! — powtórzył głośniej Duplat.
Paweł zbliżył się ku niemu, a za nim żona i Weronika.
— Jestem, sierżancie — odrzekł.
— Co znaczy podobne lekceważenie obowiązku? — wykrzyknął Duplat surowo. — Przywołuję ciebie od dziesięciu minut, a ty gawędzisz z kobietami, zamiast stać pod bronią, w szeregu. Otrzymałeś swoją część żywności?
— Otrzymałem.
— Należy się tobie jeszcze żołd za dwa dni ubiegłe. Oto trzy franki.
— Dziękuję sierżancie. A teraz będę cię jeszcze o coś prosił.
— Cóż takiego?
— Drobnostka, chciałbym się dowiedzieć, jak prędko wyruszymy?
— A gdyby ciebie o to zapytano. cóżbyś odpowiedział?
— Że niewiem.
[ 110 ] — A więc ja tobie też samą odpowiedź dać mogę. Zresztą, skoro nadejdzie chwila do wymarszu, będziesz o tem wiedział.
— Radbym wiedzieć wcześniej, ponieważ chciałem się wydalić na kilka chwil.
— Wydalić się?...
— Cóż masz tak ważnego do załatwienia?
— Chciałbym pójść do kościoła św. Ambrożego.
— Ha! ha! do kościoła! — zaśmiał szyderczo Duplat. — Pan gwardzista chce otrzymać księże błogosławieństwo, za nim prusacy rozmiażdżą mu głowę!
— Tak mi się podoba! Moje osobiste sprawy nie obchodzą nikogo! — odrzekł Paweł niecierpliwie.
— Doprawdy? A więc i ja także robię co mi się podoba, a podoba mi się nie udzielić ci żądanego pozwolenia!
Paweł pobladł z gniewu.
— Odmawiasz więc, odmawiasz? — krzyknął podniesionym głosem.
Gilbert Rollin stojący o kilka kroków od miejsca sprzeczki, odbierający raport od porucznika, obrócił się, usłyszawszy głośną zwadę między Duplat’em i Pawłem Rivat.
— Co się stało? — zapytał.
— O! nie na długo, upewniam.
Sierżant chciał przemówić, lecz uprzedziła go Joanna, biegnąc ku kapitanowi.
— Otóż o co chodzi, panie — mówiła, stając przed Gilbertem. — Mój mąż, Paweł Rivat, prosił sierżanta by mu pozwolił udać się na kilka minut do kościoła, zanim bataljon wyruszy w drogę. Sierżant Duplat odmówił pozwolenia, obrzucając go szyderstwem i obelgami. Każdy ma swoje wierzenia, panie. Wszak to nie przeszkadza nikomu? Mój mąż, udaje się na pole bitwy. Zanim stanie w ogniu, chciałam, aby wraz ze mną wysłuchał Mszy świętej w kościele, gdzie zaślubieni sobie zostaliśmy.
— I gdzie bez wątpienia każecie ochrzcić malca, który już na świat wygląda zaśmiał się szyderczo Duplat, wskazując na poważną postać Joanny.
— Nie do pana mówię, ale do kapitana, jako dowódzcy mojego męża. Milczeć więc proszę — zawołała młoda kobieta, obrzucając sierżanta wzgardliwem spojrzeniem.
[ 111 ] — Tak! niemasz prawa zabierać głosu w tej sprawie panie sierżancie — dodała matka Weronika, choćby z przyczyny, że ten twój głos nie jest wcale przyjemnym. Tętni on fałszywie jak rozbity garnek! Ha! w dzielnicy świętego Ambrożego, znają cię dobrze, panie Serwacy Duplat! Wiedzą, ile wart jesteś... i dziwią się, a między niemi ja pierwsza, że pozwolono ci założyć na ramiona galony dostawcy sierżanta. Pilnuj spraw swoich, a nie wtrącaj się do cudzych.
— Milcz stara bigotko!-zawołał z wściekłością Duplat.
Matka Weronika powściągnąć języka nie umiała.
— Takie, jak my bigotki, warte więcej w jednym swym calu, niż istoty tobie podobne w całej osobie! — odparła z zawiścią.
— Milczenie! zakomenderował Gilbert Rollin — Idź, gdzie chcesz, Pawle Rivat — dodał, zwracając się do męża Joanny. Wyruszymy ztąd w południe, a teraz dopiero dziesiąta. O wpół do dwunastej, bądź obecnym na appel.
— Dziękuję, kapitanie.
— I ja dziękuje zarówno rzekła Joanna odchodząc wraz z mężem.
— Ha! widzisz, panie sierżancie, obeszło się bez waszego pozwolenia! — zaśmiała się matka Weronika, szyderczo spoglądając na Duplata.
Sierżant klął pomrukując, ponieważ obecność Gilberta Rollin nie pozwalała mu mówić zbyt głośno.
— Pozostaw bagnet — rzekł do Pawła Rivat — sądzę, że niezechcesz błogosławić go wraz z sobą?
Paweł, wzruszywszy ramionami, zwrócił się do grupy gwardzistów, gdzie prosił jednego z kolegów o chwilowe przechowanie mu broni, poczem pobiegł za żoną i razem we troje wraz z matką Weroniką, szli w stronę kościoła świętego Am[ 112 ]brożego. Duplat ze złośliwym uśmiechem patrzył za odchodzącymi.
Dzikość błyszczała w spojrzeniu tego człowieka nadając wyraz odrażający jego fizyonomji.
— Klika świętoszków! — wymruknął, zaciskając pięści, a zwróciwszy się do Gilberta, rzekł:
— I ty... ty kapitanie protegujesz tych obłudników gromadę? Po raz pierwszy cię widzę w roli ich opiekuna! Zkąd i dla czego tak nienawidzisz Pawła? zapytał mąż Henryki.
— Nienawidzę wszystkich tych pobożnisiów, bijących czołem w kościele, a mających djabła po za kołnierzem! Tacy ludzie są nam niepotrzebni! Przyniesie to nieszczęście Rzeczypospolitej!
— Ależ to człowiek odważny?
— Są inni bardziej odważni!
— Jego biedna żona, znajdująca się w poważnym stanie, liczy się, iż nie zobaczy już swego męża. Jest to uczucie całkiem naturalne. Z moją Henryką miałem takąż samą scenę dziś rano. Płakała rzewnie, gdym odchodził i wzruszyła mnie do głębi swojemi łzami.
— Głupstwo! i rzecz skończona! — zakonkludował Duplat, dać się rozrzewnić, kobiecemi łzami! Wstyd nawet mówić o czemś podobnem, kapitanie. I salutując po wojskowemu do Roberta, wykręcił się na pięcie i odszedł.
— O! jakiż to zły człowiek ten Duplat — mówiła do męża Joanna.
— Łotr, ostatniego rodzaju! — poparła Weronika.
Tak rozmawiając przybyli do kościoła.
Paweł wszedł pierwszy, za nim jego żona z matką Weroniką. Przeżegnali się, idąc w głąb świątyni.
— Pragniesz więc, ażeby odprawiono Mszę święta? — zapytał z cicha mąż Joannę.
— Tak, a potem zapalimy świecę na ołtarzu!
Zwrócili się w stronę zakrystyi.
— Co państwo życzą? — zapytał, wychodzący ztamtąd właśnie dziadek kościelny.
— Chcielibyśmy się widzieć z księdzem d’Areynes, wikarym.
— Wyjechał, niema go w Paryżu.
F [ 113 ] — Ach! cóż za nieszczęście! - zawołała Joanna.
— Lecz jeśli tu chodzi o chrzest, lub małżeństwo, nieobecność księdza d'Areynes na przeszkodzie stawać nie będzie. Proszę mnie objaśnić w tej mierze.
— Chcieliśmy, ażeby wikary odprawił Msze święta.
— Kiedy?
— Natychmiast.
— Dobrze, pójdę zawiadomić o tem drugiego wikarego, ponieważ proboszcz zarówno jest nieobecnym w tej chwili. Zwiedza ambulanse w jedenastym okręgu. Proszę pójść za mną do zakrystyi.
Wszedłszy tam, znaleźli się w obec drugiego wikarego, któremu Joanna wyjaśniła cel swego przybycia.
— Jestem na wasze rozkazy, moje dzieci - odrzekł młody kapłan.
— Czy mogło by się odbyć to nabożeństwo w kaplicy Najświętszej Maryi Panny?
— Można, skoro sobie tego życzycie.
— Nie będąc jednak zamożnymi, wiele złożyć na ofiarę nie jesteśmy w stanie mówiła nieśmiało Joanna.
— Kościół nic od was nie przyjmie, nic. Mamy w parafii świętego Ambrożego, pewną liczbę Mszy bezpłatnych, dla niezamożnych ludzi. Zostały one ustanowione z funduszu księdza d'Areynes. Idźcie, do kaplicy, ja tam przybędę nieniezadługo!
Paweł z żoną i matką Weroniką udali się tam.
Wkrótce ukazał się kapłan z chłopcem służącym i przystapił do ołtarza.
Msza się rozpoczęła.
Jednocześnie z rozpoczęciem nabożeństwa, weszła do kaplicy kobieta. czarno ubrana w zapuszczonym na twarz welonie i uklękła przy ołtarzu.
Paweł przypatrywał się jej ciekawie, zdawało mu się bowiem, iż postać ta jest mu znaną.
Po ukończonej Mszy, nieznajoma powstała i szła w ciemny zakątek kościoła, gdzie siedziała babka kościelna trzymając przed sobą w koszyczku świece woskowe. Na polecenie widocznie owej nieznajomej, babka kościelna wyjęła
z koszyczka jedną świecę i zapaliwszy ją, umieściła obok płonących na ołtarzu.
[ 114 ] Paweł i Joanna z Weroniką, podziękowawszy wikaremu za odprawienie nabożeństwa, zwrócili się ku owej babce kościelnej sprzedającej świece.
Joanna wybrała z nich jedną.
— Ile to kosztuje? — zapytała.
— Nic, pani.
— Jakto... nic?
— Bo nasz wikary ksiądz d’Areynes przeznaczył fundusz na świece dla ubogich parafian, gdyby takowe palić na ołtarzu zapragnęli...
Tu babka, zapaliwszy świece, umieściła ją obok postawionej przez nieznajomą.
Przeżegnawszy się, zwrócili się we troje ku wyjściu z kościoła. Joanna była mniej smutną, Paweł spokojniejszym. Widocznie czuł się skrzepionym na duchu.
— Dobrze zrobiłaś, przyprowadziwszy nas tu mówił, ściskając rękę swej, żony człowiek ufniejszym się czuję, wspomniawszy, że tam wysoko czuwa po nad nim Bóg miłosierny. Gdyby takiemu biedakowi kula nieprzyjacielska roztrzaskała głowę i padł, walcząc w obronie swojego kraju, ostatnie jego westchnienie pobiegnie ku Stwórcy i ku tym, którzy go tu kochali na ziemi.
Nieznajoma, wychodząc, wraz z nimi, zatrzymała się w drzwiach kościoła i wpatrywać się w Pawła pilnie zaczęła.
— Wybacz pan — przemówiła, zbliżając się ku niemu. — Czy nie jesteś gwardzistą z 57 bataljonu?
— Tak, pani.
— Służysz więc pod dowództwem pana Gilberta Rollin.
— Tak właśnie. Pan Gilbert jest moim kapitanem.
— A zatem wymaszerujesz wraz z nim przeciw pruskim przednim strażom? — pytała dalej.
— Wyruszę z nim razem.
— Idziesz więc na pole walki?
— Nie inaczej. Trzeba wypełnić swój obowiązek. Będziemy usiłowali uwolnić Paryż od wroga!
Nieznajoma wybuchnęła płaczem. Potoki łez na twarz jej spływały.
— Ach! panie... jąkała złamanym głosem — niewiem jaki los spotka kapitana Rollin, wśród tej okrutnej wojny; może ledz na placu boju, ponieważ i on będzie walczył od[ 115 ]ważnie. Gdyby Bóg ocalił ci życie, gdybyś wyszedł zdrów i cały z tej walki, a nieszczęście spotkało twojego kapitana, przyrzeknij mi pan, że powiadomisz mnie o tem. Oto czego żądam od pana i o co cię błagam. Nie śmiałam o to prosić żadnego z gwardzistów, nie chciałam, aby szydzono z mych obaw... i śmiano się z łez moich! Zwracam się do ciebie. Widząc, jak się gorąco modliłeś przed chwilą; mówiłam sobie, że musisz być zacnym, uczciwym człowiekiem, że nie obrzucisz szyderstwem próśb moich! I dobrze uczyniłam, nieprawdaż? Wypełnisz mą prośbę? Gdyby kapitan Rollin został zabitym, albo ranionym, przyjdziesz powiadomić mnie o tem... Przysięgnij, że przyjdziesz!
Wymawiając ostatnie słowa, podniosła welon dla otarcia łez i piękne jej oblicze mimo, że wyniszczone głodem i utrapieniami, ukazało się przed oczyma stojących.
— Pani Rollin! — zawołał Paweł, poznawszy natychmiast żonę dowódzcy, którą niejednokrotnie widywał podczas swojej u niego bytności. — Zaklinam i proszę, uspokój się pani! Nie należy rozpaczać przed czasem; mówiłem to przed chwilą mojej żonie. Idziemy na pole bitwy, lecz wrócić możemy nietknięci. Należy mieć ufność w Bogu. Podczas Mszy odprawionej przed chwilą, modliłem się za wszystkich moich towarzyszów broni. To nas ocali, przed niemieckimi kulami, przekonasz się pani!
— Ja również modliłam się za was wszystkich! — odparła Henryka.
— A zatem, bądźmy odważni!
— Tak, pani!... miejmy nadzieję! — dodała Joanna. — Bóg zachowa nam tych, których kochamy! Zachowa mi mojego męża. Nie zechce, ażeby dziecię, które ma przyjść na świat, narodziło się sierotą!
— Nie myślmy już o tak smutnych rzeczach! — ozwał się Paweł — to nam odbiera odwagę! Gdyby nieszczęście spotkało kapitana, a ja wyszedłbym bez szwanku, przyrzekam, że powiadomię panią o tem co się stało. Jest to obowiązek bardzo przykry, wszakże go spełnię, przysięgam!
— Dziękuję!... dziękuję z całego serca! — odpowiedziała Henryka, podając rękę gwardziście.
Paweł ujął te drobną rączkę, zaledwie ośmieliwszy się dotknąć jej końcami swych palców.
[ 116 ] — Niech was Bóg ma w swojej opiece! — dodała żona Gilberta — lecz proszę nie mów pan nic mojemu mężowi, żem widziała się z tobą, a nadewszystko, żem była w kościele.
— Nie, nic nie powiem.
— Lecz cóż w tem złego? — wtrąciła Joanna — jeżeli pani byłaś w kościele, to po to, aby się modlić za swojego męża?
Henryka głęboko westchnęła.
— Co pani chcesz? — wyszeptała smutno. Mój mąż należy do tych, którzy nie lubią kościoła. Poczem odeszła zwolna, pożegnawszy skinieniem ręki Pawła i towarzyszące mu obie kobiety.
— Biedna! — wyszepnął Rivat, patrząc za odchodząca — widocznie nie jest szczęśliwą! I wraz z swą żoną oraz matką Weroniką śpieszył ku zebranym towarzyszom broni.
Był na to czas wielki.
Rozkaz wydany przez rząd tymczasowy Paryża, a nadesłany sztafetą, polecał 57 bataljonowi udać się coprędzej w stronę Saint-Cloud. Wieś Boulonge nad Sekwanną miała służyć za punkt zebrania.
Uścisnąwszy Joannę i Weronikę, Paweł, zabrawszy bagnet, stanął w szeregu.
W kilka chwil później, bataljon w ścieśnionej kolumnie maszerował ku Boulogne, pozostawiając za sobą wiele sere złamanych boleścią i twarzy zalanych łzami.
Dzień 19 Stycznia był dniem pamiętnym w dziejach Francyi z czasów oblężenia Paryża.
Bitwa została rozpoczęta od godziny siódmej rano.
Tym razem zamiast oznajmiać, w którą stronę ma być zwróconą przewaga francuzkiej siły wojennej, przedsięwzięto [ 117 ]wszelkie środki ostrożności do zatajenia tego, jak nakazywała przezorność.
Ażeby odwieść uwagę Niemców od powziętego planu, liczne bataljony Gwardyi Narodowej zwróciły się ku zachodowi, gdy jednocześnie podczas nocy, sto czterdzieści tysięcy francuzkiego żołnierza zebrało się na Wschodniej stronie.
Złudzeni tą taktyką Prusacy, widząc liczne oddziały gromadzące się po nad brzegami Marny, uwierzyli w atak natychmiastowy, a zebrawszy tu całą swą armię, rozpoczęli silny ogień działowy.
Pogoda nieszczęściem nie sprzyjała francuzkim oddziałom koncentrującym się na Zachodzie. Głęboka ciemność, mgliste niebo i grunt ślizki, utrudniały wielce pochód żołnierzom.
Ta armia podzielona na trzy części, miała jednocześnie zaatakować wskazane sobie nieprzyjacielskie pozycye.
Fatalny czas przeszkadzał od początku powziętym planom. Oddziały prawego skrzydła zostającego pod dowództwem jenerała Ducrot’a, nieprzybywały, a im to poruczoną była część najważniejsza działania. Wyszedłszy w nocy z Saint-Dénis, powinny były stanąć równo z świtem w Gennevilliers.
Nieprzewidzana przeszkoda zatrzymała je wśród marszu. Pruska baterya, ustawiona na wyżynach Saint-Denis. zasypywała drogę na przestrzeni dwóch tysięcy siedmiuset metrów kartaczami, jakie francuzka artylerya napróżno przygasić usiłowała.
Przejść przez to piekło ziejące ogniem i rozpalonym ołowiem, zdawało się niepodobieństwem, przejść było jednak trzeba!
Zdala dochodzi! trzask wystrzałów ręcznej broni i ostry huk kartaczownic.
Głównodowodzący wydal rozkaz sprowadzenia z poblizkiej drogi żelaznej lokomotywy uzbrojonej działami potężnego kalibru, których straszliwy ogień ziejący przez godzinę, zmusił nareszcie do zamilknięcia niemieckie armaty.
Droga została oswobodzoną. Francuzcy żołnierze przejść mogli, lecz dwie godziny czasu straconemi zostały, a to wystarcza w czasie wojny na rozstrzygnięcie losu walki.
Jak mówiliśmy, bitwa rozpoczęła się równo ze świtem. Lewe skrzydło, sformowane z Żuawów i jednego linjowego pułku, [ 118 ]a podtrzymywane licznemi bataljonami pieszemi Gwardyi Narodowej, dokonywało cudów waleczności.
Odebrano wrogowi wzgórza Montretout, wyparto go z Saint-Cloud, zabrano mu jedenaście dział i znaczną liczbę jeńców.
Było to niezaprzeczonem zwycięstwem, ale niestety nierozstrzygającem.
Podczas, gdy lewe skrzydło opanowywało Saint-Cloud i Montretout, centrum, wyruszywszy dla zaatakowania pozycyi nieprzyjacielskich, jako pierwszą zaporę napotkało folwark la Fouilleuse znajdujący się pomiędzy Garche i fortem Mont-Valérien, a nader silnie osadzony przez wroga.
Wojska francuzkie z wrodzoną sobie zaciekłością dwukrotnie rzuciły się na te zaporę i po dwakroć cofnąć się musiały.
Przybywały coraz świeże bataljony Gwardyi Narodowej, a w ich liczbie bataljon 57, w którym znajdował się oddział Gilberta Rollin, gdy nagle pułkownik zawołał:
— Na bagnety! dalej na bagnety!
Ze wszystkich piersi wybiegł okrzyk, tysiąckrotnie wtórzony:
— Na bagnety!
I owi zaimprowizowani żołnierze rzucili się z taką odwaga na wroga, jak starzy Afrykańcy bojownicy.
Gilbert pobladły, lecz niewzruszenie spokojny, szedł naprzód, wiodąc za sobą swój oddział. Paweł Rivat postępował tuż za nim, z zaiskrzonym wzrokiem, pełen patryotycznego zapału. Serwacy Duplat, ów łotr, szedł w tyle, drżac cały, z kroplami potu na czole. Nogi uginały się podnim, jak pod pijanym człowiekiem.
Sciśniony tłum walczących, uniósł go z sobą mimo jego woli.
Chciał się zatrzymać, wymknąć się... uciec, niemógł tego jednakże uczynić.
Straszliwy ogień karabinowy, przyjął tych walecznych synów Paryża. Owładnięci szałem bojowym szli naprzód. Nic nie zdołało powstrzymać tego bohaterskiego uniesienia i wkrótce środkowe oddziały, były wstanie przyjść z pomocą kolumnom lewego skrzydła.
Powodzenie wzrastało!
Zamek i park de Bunzeval, zostały wrogowi odebrane, [ 119 ]jak równie lasek Beranger’a, wodotrysk Villarmoins i lasek de Quatres-Vents.
Nieprzyjaciel cofał się, opuszczając zajęte poprzednio stanowiska.
Francuzcy żołnierze rozentuzjazmowani, upojeni powodzeniem: „Do Wersalu! na Wersal!“ — wołali. I wszystkie siły zebrano w jednym głównym punkcie, na wzgórzach Bergérie.
Zostawszy panami tych wzgórz, panujących po nad krzyżującemi się drogami ku Saint-Germain, mogli teraz zasypywać kulami Bougival, Louveciennes, Sain-Cloud, i otworzyć sobie przejście przez Roqueucourt.
Upragniony ów otwór, stawał się możebnym, łatwym prawie do zdobycia.
Była godzina trzecia po południu.
Zapał wojsk francuzkich nie zmniejszał się wcale, ale od rana Niemcy, którzy przez całą kampanje liczbą tylko zwyciężali, mieli czas do sprowadzenia sobie znacznych posiłków i stawili nieprzełamany opór oblegającym Bergérie.
Groźna artylerya, ustawiona w bateryach na płaskowzgórzu, zmiatała francuzkich żołnierzy.
I otóż powtórnie wy biegł krzyk ze wszystkich piersi:
— Na bagnety!
Rzucono się w bitwę olbrzymów.
Od chwili wejścia w linje walczących, oddział Gilberta Rollin bił się nieustannie i wkrótce przerzedziły się jego szeregi. Przystępując do oblężenia Bergerie, zetknął się z Bawarskim oddziałem. Owładnięty gorączką wojenną, Gilbert był wspaniałym. Nie szedł, lecz pędził naprzód, trzymając w jednej ręce szablę, a w drugiej rewolwer.
Głos jego porywał i wiódł w bój bezwiednie żołnierzy.
I oto ten człowiek wykolejony, występny, zniszczony rozpustą zdolny do najhaniebniejszych czynów, jakeśmy to poznali, posiadał odwagę bohatera w obec nieuniknionej śmierci.
— Paweł Rivat, biegł tuż za nim, dyszący, błotem pokryty i nagle jak gdyby natchniony jakąś wyższą siłą:
— Niech żyje Francya! — wykrzyknął.
— Niech żyje Francja! — zawtórzyło dwadzieścia tysięcy głosów.
[ 120 ] Serwacy Duplat, pobladły i drżący cierpiał niewysłowione katusze. Jego nikczemne tchórzostwo nabawiało go kolek w żołądku i mdłości.
Nagle Paweł Rivat, wydał krzyk rozdzierający. Wybuch pruskiego granatu, strzaskał mu prawa nogę. Upadł na ziemie.
Tłum szturmujących, których nic w biegu powstrzymać nie było w stanie, przeszedł po jego ciele. Rzucił się nieszczęśliwy jękając.
— Joanno! moja zono! Moja ukochana Joanno!
Nadbiegł Serwacy Duplat, pchany naprzód bezwiednie.
Spostrzegł Pawła, usłyszał i pochnął go noga wołając:
— Giń! podły świętoszku! Pójdziesz prosto do nieba, bo wszakże dziś byłeś w kościele!
Głos Pawła przygasły, zmienił się w chrapanie, a francuzkie oddziały pchane przez prusaków deptały w biegu nogami po jego martwem prawie już ciele.
Wzgórza Mont-Valerien, huczały bezprzestannie wystrzałami z dział. Rozciągająca się poniżej tych wzgórz równina, miała stać się teatrem ostatniej potyczki, nie mniej bohatersko stoczonej przez francuzów, jak poprzedzające.
Szczęście wszelako wojenne i tym razem okazało się dla nich nieprzychylnem. Pozycye, rano zdobyte, wpadły powtórnie w moc wroga i cała nadzieja połączenia się z armiją prowincjonalną straconą została.
Fakt straszny rzucał się w oczy nieodwołalnie. Francuzi na nowo zwyciężonymi zostali.
W szybkim odwrocie pozostawili oni mnóstwo ranionych na polu bitwy, których niepodobna im było zabrać podczas nocy, ponieważ niemieckie patrole przebiegały wszystkie punkta na których tak zacięta walka otoczoną została.
Około północy służba pruskich ambulansów przy blasku latarki, przeglądała płaskowzgórze zapełnione trupami.
Na czele tej służby, znajdował się major chirurg doktór Blasjus Wolff, któregośmy dwukrotnie spotkali, w zamku de Fenestranges, i w de Ferrières.
Przeglądano ściśle te pola krwawej rzezi. Ranieni, bez różnicy umundurowania, zostawali zabierani, po czem po długich a cierpliwych poszukiwaniach zwrócono się na drogę [ 121 ]obwodową, zkąd wyjeżdżające ambulansowe furgony miały przewieźć ranionych bądź do Wersalu, bądź do Saint-Cloud.
Nagle chirurg niemiecki zatrzymał się. Słaby jęk dobiegł jego uszu. Przystanął i słuchał.
Ludzie dźwigający nosze, również się zatrzymali.
Tym razem nie była to już cicha skarga, lecz krzyk ponury, rozpaczliwie w przestrzeń rzucony.
— Do mnie! ratujcie! jęczał glos złamany. — Nie puszczajcie mnie!...
— Blasius Wolff, przedłszy między trupami, zbliżył się do miejsca zkąd głos dochodził. Przyświecał mu służący z ambulansów z latarnią w ręku.
— Ratujcie! powtarzał głos coraz słabiej i rozróżnić można było wzniesioną w górę poruszająca się rękę.
Doktór zbliżył się do ranionego.
— Francuz, gwardzista! — wyszepnął, pochylając się nad nieszczęśliwym, którego i czytelnicy poznali bezwątpienia.
Był to Paweł Rivat. Po długiem omdleniu, wiedziony gorącym pragnieniem życia, zaczerpnął w nim ostatnie siły, aby przywołać na ratunek ludzi, których dostrzegł chodzących między trupami, przy drżącym blasku latarni.
— Ha! pies... francuz! — mruknął półgłosem służący z pruskich ambulansów, obrzucając Pawła spojrzeniem pełnem zawiści.
Dosłyszał to doktór Wolff, a pochwyciwszy za kark służącego, wstrząsnął nim gwałtownie, wołając:
— Ty jesteś sam psem podłym! Czyliż francuzi nie są tak ludźmi, jak my niemi jesteśmy? Czyliż nie mają tak jak my, żon, matek i dzieci? Obelga, jaką rzuciłeś bez przyczyny ranionemu, a może i umierającemu, jest czynem zwierzęcym! Precz z moich oczu, szubrawcze!
Niemiec cofnął się o kilka kroków wstecz z opuszczoną głową.
— Podnieście tego biedaka i połóżcie go na nosze z najwyższą ostrożnością mówił doktor Wolff do otaczającej go służby — Ma prawą nogę strzaskaną, ale żyć może. Należy mu udzielić takie starania i opiekę, jak naszym własnym współziomkom, francuzcy albowiem chirurgowie obchodzą się bardzo troskliwie z naszymi ranionymi. Dalej śpieszcie się... i w drogę!
[ 122 ] Doktór mówił to wszystko w języku niemieckim, Paweł Rivat słów jego nierozumiał, lecz z wyrazu twarzy Bawarczyka, odgadł myśl jego
— Ratuj mnie pan, och! ratuj! — prosił błagalnie. — Mam młodą żonę, którą kocham nad wszystko! Wkrótce zostanę ojcem.
Tu chciał się podnieść, lecz upadł obezwładniony.
Położono go na noszach, poczem i doktór Wolff dał znak do wyruszenia w drogę.
Bitwa rozpoczęta od rana w dniu 19 stycznia trwała przez dzień cały, trzymając mieszkańców Paryża w nieopisanej trwodze.
Wszyscy w gorączkowym niepokoju, a obok tego i z niezachwianą ufnością, oczekiwali wiadomości o wielkiem rozstrzygającem zwycięstwie francuzów. Zwycięztwo to, miało im przynieść wyswobodzenie, położyć kres nędzy, głodowi i wszelkim mękom.
Szczególniej wśród niższych warstw ludności trwoga ta w sposób groźny objawiać się zaczęła i nic dziwnego, ludność ta bowiem najbardziej dotkniętą została wynikami wojny.
Krewni i przyjaciele gwardzistów przechodzili chwile śmiertelnej obawy. Żony z sercem ściśnionem, drżące o życie swych mężów i ojców dzieci, zapełniały tłumnie wejście do Maillot, gdzie urządzono dla ranionych tymczasowe ambulanse.
Te kobiety, tworzyły zbite, nieruchome grupy, kołysząc się, jak fala.
Do godziny trzeciej po południu, zniesiono tu dwustu dwudziestu sześciu ranionych, a od czwartej, owe ponure pochody następowały po sobie bez przerwy.
O szóstej z wieczora, tysiąc dwustu ranionych leżało [ 123 ]obok siebie na materacach, przyjmując opatrunek chirurgów i doktorów, prześcigających się w gorliwości i poświęceniu.
Po udzieleniu pierwszego opatrunku, ranionych przewożono do Paryża, dla umieszczenia ich bądź to w szpitalu, bądź w ambulansach okręgowych. Furgony, przywożące tych nieszczęśliwych, zostawały szturmem zdobywane przez oczekujących na rezultat owej krwawej walki, o których dobiegały wieści przerażające.
Każdy chciał ich widzieć, każdy dowiedzieć się pragnął czyli pomiędzy tymi okaleczonymi kulami i kartaczami, nie znajdował się ktoś z drogich im osób.
Dwie kobiety szczególniej odznaczały się uporczywością w poszukiwaniach i mnóstwem rzucanych zapytań. Były to, Joanna Rivat i matka Weronika, jej sąsiadka.
Joanna płakała, owładnięta trwogą. Weronika blada, lecz nie tracąca energii, prowadziła ją, podtrzymywała, usiłując uspokoić.
Mimo ogólnego tu zamięszania, słuchano zapytań ciężko strapionej żony Pawła i uprzejmie na nie odpowiadano. Biegała ona kolejno do wszystkich ambulansowych furgonów, pod znakiem chorągwi z czerwonym krzyżem Związku Genewskiego, stojących na linii fortyfikacyjnej i zaglądała do ich wnętrza.
Blada jej twarz, z otwartemi szeroko oczyma pochylała się ku każdemu z ranionych, porozkładanych na słomie, jaką te wozy wewnątrz były wysłane, nie znalazła jednak Pawła pomiędzy niemi.
Po dopełnionym tym ścisłym przeglądzie każdego z nadchodzących konwojów, nadzieja wstąpiła w serce młodej kobiety.
— Odwagi! Joanno — mówiła do niej matka Weronika — ufaj w miłosierdzie Boże. Paweł wyszedł może szczęśliwie z tej bitwy. Nie troskaj się przedwcześnie. Mam jakieś pewne przekonanie, że on powróci bez najmniejszego zadraśnięcia.
Mówiła to celem uspokojenia Joanny, w głębi serca wszelako była również zatrwożoną, a spoglądając na wzrastającą liczbę ofiar, wciąż przywożonych z pola bitwy, poszeptywała z cicha.
[ 124 ] — Jakaż rzeź krwawa! Boże litościwy! na pewno ci, którzy powrócą, zostaną na zawsze kalekami!
Noc szybko zapadała, noc wilgotna i zimna. Z oddalenia dobiegał jeszcze ponury huk kanonady, którą wiatr przynosił na swoich skrzydłach, a żw środek Paryża. Po przybyciu jednych furgonów, drugie zajeżdżały bez przerwy, a Joanna błąkała się jak oszołomiona pośród tych rannych, poskręcanych cierpieniem, wśród których wielu, śmiertelnie dotkniętych, rzężało konwulsyjnym chrapaniem.
Nagle zamilkł huk wystrzałów. Wszyscy lżej odetchnęli. Miałażby wreszcie nadejść wiadomość o ostatniem zwycięztwie?
Dwie godziny upłynęły wśród tego milczenia, jakie przerywał jedynie od chwili do chwili turkot nadjeżdżających z rannymi wozów.
Zapytywano siebie nawzajem, czy piesze bataljony, jakie wymaszerowały tego rana, będą obozowały na zdobytych przez siebie pozycyach, albo też wrócą do Paryża.
Potworzyły się grupy, oczekujące w niepokoju. Nagle usłyszano bicie w bębny. Wszystko co żyło i było tu obecnem, rzuciło się ku wyjściu, strzegący wszakże tych drzwi bataljon Gwardyi Narodowej, odparł tłum przemocą.
Niezadługo potem, dostrzeżono wśród nocnych ciemności iskrzące migotanie się bagnetów, rozróżniano czerwone pantaljony! Był to oddział 42 pułku linjowego prowadzący pięćdziesięciu więźniów niemieckich.
Głośne okrzyki zapału, rozległy się w około, poczem zaczęto pytać żołnierzy:
— Otrzymano więc zwycięztwo? Przełom dokonany? Wersal odebrany?
Wyczerpani znużeniem żołnierze, milczeli.
Joanna podbiegła do porucznika, mającego lewą rękę zawieszoną na temblaku, a pochwyciwszy za prawą:
— Panie! pytała drżąca — mój mąż należał do 57 bataljonu Gwardyi Narodowej, czy poddał się wrogowi ten bataljon?
— Prawdopodobnie — odrzekł porucznik.
— Prawdopodobnie... lecz ja chciałabym mieć pewność. Wszak pan wiedzieć musisz, czy ten bataljon brał udział w potyczce?
[ 125 ] — Wszyscy bili się, pani.
Tu oficer poszedł w swą drogę, salutując młodą kobietę!
Oddział ten przeszedł i zniknął, po nim nastąpił drugi, a potem trzeci i czwarty. Bataljony Gwardyi Narodowej nie ukazywały się wcale.
— Co się to znaczy? zapytywano siebie. Mieliżby inną strona wejść do Paryża, lub też rozłożyć się obozem na polu bitwy?
W różny sposób zaczęto tłumaczyć to sobie i dalej oczekiwano.
Odgłos kroków maszerującego oddziału, dał się słyszeć w oddaleniu i zbliżał z każdą chwilą. Uderzeń w bębny, nie było słychać tym razem. Oddział, przeszedłszy bramę fortyfikacyjną, stanął w prostej linii na szerokiem chodniku ulicy.
Dowodzący zakomenderował:
— Stój! Front!
Znajdowało się tu pięć bataljonów Gwardyi Narodowej, a mianowicie: 72, 123, 140, 239 i 57-my, a raczej to z nich pozostało, ponieważ straszliwie przerzedzonemi zostały te bataljony.
Joanna, zbliżywszy się ku frontowi oddziału, spostrzegła Gilberta Rollin i Duplata. Drżenie przebiegło ją od stóp do głowy. Aby nie upaść uczepiła się ręki matki Weroniki.
Bataljon ów, który stał przed nią, był to bataljon jej męża, a jego niedostrzegała pomiędzy gwardzistami! Przerażona, bezwiednie prawie zawołała:
— Pawle!... to ja... Joanna! Odpowiedz, czy ty tu jesteś?
Na te wyrazy, drgnął Duplat. Spostrzegłszy młodą kobietę, uśmiechnał się szyderczo.
— Milczeć! wykrzyknął brutalnie. — Appel się rozpoczyna!
Na wołanie Joanny, nikt nie odpowiedział.
— Ha! skoro nie poznał mojego głosu, nie wyszedł ku mnie z szeregu, to zginął widocznie pomyślała biedna kobieta.
— Nogi pod nią zadrzały. Gdyby Weronika podtrzymać ją nie pośpieszyła, byłaby padła w omdleniu.
Blada, jak posąg, z wyciągniętą szyją w stronę oddziału [ 126 ]dowodzonego przez Gilberta Rollin, stała w niemem oczekiwaniu, pokładając ostatnią nadzieję w mającem nastąpić wywoływaniu.
Niestety nie była ona jedyna z kobiet, szarpanych trwoga o losy swych mężów. Ze wszech stron rozlegały się jęki, skargi, krzyki i łkania.
Uderzenie w bęben oznajmiło, że rozpoczyna się wywoływanie mężczyzn z tego bataljonu.
— Appel po bitwie!
Serwacy Duplat, z notatnikiem w ręku, przy świetle latarni trzymanej przez jednego z gwardzistów, rozpoczął ów appel ponury.
Na każde wygłoszone nazwisko, głosy odpowiadały, lecz w sposób odmienny, a rzadko kiedy mówiły one: „Obecny“ lecz:
— Znikniony.
— Raniony.
— Zabity!
— Zabity!
— Zabity!!
— Żyjący powiadamiali w ten sposób o losie towarzyszów sierżanta czytającego swą listę.
Było to straszne! przerażające.
Zęby Joanny szczękały, konwulsyjne drżenie wstrząsało jej ciałem.
Nagle Serwacy Duplat wygłosił:
— Pawel Rivat!
— Zabity! odpowiedział głos jakiś.
Tej odpowiedzi towarzyszył jęk głuchy. Joanna zachwiawszy się, padła całym ciężarem na ziemię, mimo usiłowań Weroniki pragnącej ja podtrzymać.
Podniesiono ją na wpół martwą i wsparto o poblizkie drzewo.
— Gdzie mieszka ta nieszczęśliwa? — zapytał Weronikę, powożący ambulansowym furgonem.
— Przy ulicy Saint-Maur, nr. 157.
— Jadę tam właśnie do ogólnego ambulansu w jedenastym okręgu — odrzekł, odwiozę ją do jej mieszkania.
I, wziąwszy na ręce Joanne, wniósł ją do krytego wozu, gdzie znajdowało się kilku ranionych.
[ 127 ] — Wejdź pani na ławeczkę, i siądź obok mnie — dodał, zwracając się do Weroniki. Odwiozę cię razem, a podczas drogi będziesz mogła czuwać po nad tą biedną.
Sąsiadka Joanny uczyniła to bez wachania.
W kilka minut później, furgon wyruszył w stronę Paryża.
Serwacy Duplat wywoływał dalej mężczyzn ze swego oddziału. Na stu pięćdziesięciu brakowało ich osiemdziesiąt.
***
W dniu 28 Stycznia, zawartym został układ w Wersalu, o zawieszenie broni, pomiędzy Juljuszem Favre, a hrabią Bismarckiem.
Dnia 30 rano, umowa ta została opublikowaną na murach Paryża, poprzedzona następującą odezwą:
„W strasznem tem położeniu, rząd dokłada wszelkich usiłowań, w celu ułagodzenia tego ciosu wywołanego koniecznością.
„Od poniedziałku prowadzimy układy.
„Dziś wieczorem traktat został podpisany. Zabezpiecza on całą Gwardyę Narodową, z jej bronią i urządzeniem.
„Armia, mimo iż uważana jest jako uwięziona, nie opuści mimo to Paryża. Oficerowie zachowają swe szpady.
„Zgromadzenie narodowe zwołane.
Tu następowało opublikowanie układów, zawierających piętnaście artykułów.
Paryż miał zostać w żywność zaopatrzonym. Lżej odetchnięto, po stu trzydziestu siedmiu dniach oblężenia, stu trzydziestu siedmiu dniach katuszy fizycznych i tortur moralnych!
[ 128 ] W końcu Lutego, odzyskano wszystkie linje dróg żelaznych i w ruch je puszczono.
Ksiądz d’Areynes przebywał wciąż w zamku de Fenestranges, z którego zresztą wydalić się niepodobna mu było, skoro tylko jednak posłyszał o poddaniu się Paryża, rad był wyjechać co prędzej. Pragnął zobaczyć swój kościół, objąć na nowo obowiązki swojego wikaryatu, powitać swoich ubogich i protegowanych.
Hrabia Emanuel prosił, ażeby go nie opuszczał tak nagle, ażeby zechciał przedłużyć swój pobyt jeszcze choć o dni kilka. Ksiądz Raul zadość uczynił jego żądaniu i dopiero w dniu piątym Marca wyjechał do Paryża.
Odjeżdżając zabrał z sobą list hrabiego pisany do notaryusza, oraz w kopercie opieczętowanej testament w dwóch egzemplarzach.
Wyjechawszy nocą, przybył rannym pociągiem do Paryża i bezzwłocznie udał się na plebanję, następnie do kościoła św. Ambrożego, gdzie odprawił Mszę św. na podziękowanie Bogu za podróż szczęśliwie odbytą.
Po śniadaniu pośpieszył do notaryusza dla wypełnienia powierzonej sobie missyi, a potem na ulicę Serwan do mieszkania Henryki Rollin.
Od czasu zawieszenia broni, mimo że Gwardya Narodowa nie została ani rozbrojoną, ani rozpuszczoną do domów, Gilbert Rollin zażądał uwolnienia z obowiązków kapitana i zaczął się zajmować prowadzeniem różnych pokątnych spraw, podejrzanego rodzaju, jakie mu dostarczały tak zwanego „materyału“, to jest przynosiły dochód na chleb codzienny.
Pokoik, w którym widzieliśmy Rollina dzielącego z Ser[ 129 ]wacym Duplat pieniądze, skradzione kasie pułkowej, zamienił teraz na swoją kancelaryą.
Akta i księgi rejestrowe różnego rodzaju zapełniały stół, zastępujący miejsce biurka.
Gilbert przerzucał właśnie stosy papieru stemplowego, a Henryka siedziała opodal szyciem zajęta, gdy wikary do drzwi zadzwonił.
Młoda kobieta poskoczyła otworzyć.
— Raul!... Raul! — zawołała radośnie, spostrzegłszy swego kuzyna.
Gilbert z ironicznym uśmiechem wstał z krzesła.
— Jakże stryj?... nasz stryj?-pytała żywo Henryka — mówże mi o nim, Raulu!
— Uspokój się kuzynko —odrzekł wikary — żyje i ma się lepiej.
— Ach! Bogu chwała! — wykrzyknęła ze szczerą uciechą i przyskoczywszy do Raula ucałowała go w oba policuki.
— Nie zagraża więc już hrabiemu żadne niebezpieczeństwo? — pytał Gilbert.
— Nateraz, nie.
— A w przyszłości?
Nieszczęściem na to pytanie niemogę twierdząco odpowiedzieć. Śmierć usuniętą została w zamku de Fenestranges, może wszelako powrócić w każdej chwili... Pierwszy atak był strasznym!... nie powinniśmy się jednakże łudzić, że nasz stryj, będący w sędziwym wieku, mimo silnego organizmu, mógłby się oprzeć powtórnemu atakowi apopleksyi jaki może się objawić w bliższym lub dalszym czasie.
— A teraz — zaczął były kapitan gwardyi z niejakiem wachaniem — pozwolisz zapytać, księże wikary, co się działo w Fenestranges podczas twojego tamże pobytu?
— Przychodzę właśnie powiadomić was o tem.
— Jak dawno wróciłeś do Paryża?
— Przed kilkoma godzinami.
— Rozstałeś się więc z hrabia?
— Wczoraj wieczorem.
Gilbert podał krzesło młodemu kapłanowi. Usiądź kuzynie — rzekł — i opowiadaj. Pojmujesz, że wiedzieć jesteśmy bardzo ciekawi. [ 130 ] Wikary nie usiadłszy, stał dalej.
— Hrabia d’Areynes sporządził zapewne testament? — spytał mąż Henryki.
— Tak.
— Którego treść jest tobie nieznaną? — badał szyderczo Rollin.
— Nie mylisz się— odrzekł spokojnie ksiądz Raul. — Wiem co się znajduje w tym testamencie, wiedzieć muszę, ponieważ stryj przed napisaniem go zasięgał mej rady.
— I w tym celu wzywał cię do siebie?
— Nie inaczej. Żałuję, że nie mógł on widzieć was obecnych u siebie.
— Że nie mógł nas widzieć? — powtórzył Gilbert marszcząc czoło z niezadowoleniem. — To znaczy, że moja żona wydziedziczoną została?
— Mylisz się.
— Cóż więc jest?
— Testament mojego stryja zawiera wiele obostrzonych warunków, wiele zastrzeżeń, jakich nic w świecie zmienić ani naruszyć nie zdoła.
— Ho, ho! rzecz ważna jak widzę?—
Czyniłem wszystko com tylko mógł czynić w waszym interesie, upewniam. Walka była żywa pomiędzy nami.
— Doprawdy? zawołał Gilbert z ironją.
— Ulegasz jak widzę dziś, mój kuzynie, jakimś fałszywym pojęciom — odparł ksiądz Raul. — Nie przyszedłem tu dla czynienia tobie wymówek za twoje postępowanie, ale jedynie dla powiadomienia cię o nastąpionym fakcie.
— Nie prosiłem o nic nigdy nikogo i nie proszę! odrzekł z wyniosłością, mąż Henryki, w jakiej dawał się dostrzedz głuchy gniew, gotów wybuchnąć lada chwile.
— Spodziewałeś się jednak... odparł wikary.
— Dla siebie osobiście, niespodziewałem się niczego, a dla mojej żony, cóżem otrzymał?
Henryka zatrwożona i drżąca, niespuszczała wzroku z twarzy swojego męża, napiętnowanej dziką ukrytą wściekłością.
Ksiądz Raul, dobywszy z kieszeni swojej sutanny kopję testamentu, jaką własnoręcznie wypisał, podał ją Gilbertowi.
[ 131 ] — Zechciej przeczytać — rzekł.
— Nie; ty sam przeczytaj ją nam.
Przypominamy sobie rozporządzenia testamentowe hrabiego Emanuela, z jakich niektóre zmuszeni jesteśmy powtórzyć.
— Usiądź że, księże wikary! — powtórzył Gilbert niecierpliwie. — Kopja wydaje mi się być długą.
Ksiądz d’Areynes usiadł na krześle podanem sobie przez Henrykę, która zajęła miejsce obok niego, Gilbert stał naprzeciw.
— „Mój testament“ zaczął wikary.
„Ja hrabia Emanuel d’Areynes de Fenestranges, zdrów na umyśle choć cierpiący na ciele, kreślę tu ostatnią mą wolę.
— To znaczy wolę swego ukochanego synowca przerwał szyderczo Gilbert.
„Niniejszym aktem testamentowym — czytał dalej wikary — zapisuję mojej synowicy, Maryi Henryce z d’Areynes’ów, żonie Gilberta Rollin, zamieszkałej wraz z nim w Paryżu, użytkowanie z dochodów z nienaruszalnego ani ulegającego sprzedaży kapitału, w ilości czterech miljonów pięciuset tysięcy franków.
Henryka wraz z mężem zamienili pomiędzy sobą spojrzenie.
„W ruchomościach i nieruchomościach, jako też różnych walorach, których tytuły własności złożone są u mojego notaryusza pana Pinguet zamieszkałego w Paryżu przy ulicu Piramides Nr 18, przynoszących ogółem czystego dochodu, sto siedemdziesiąt tysięcy franków.
— Sto siedemdziesiąt tysięcy franków renty? — przerwał — Gilbert.
— Tak, mój kuzynie — odrzekł wikary. Taką jest ścisła cyfra majątku pana d’Areynes.
— Cóż dalej? pytał niecierpliwe mąż Henryki.
„Ten kapitał, nie ulegający sprzedaży ani mogący być naruszalnym w ilości czterech i pół miljonów, ma zostać zachowanym dla mającego się narodzić dziecka mojej synowicy Maryi Henryki Rollin, z domu d’Areynes.
Blaskiem ponurym zaiskrzyło spojrzenie Gilberta.
— Kapitał cztery i pół miljonów, dla mającego się narodzić dziecka? — zagadnął.
[ 132 ] — Tak, lecz nie przerywaj! — odrzekł ksiądz Raul.
„Gdyby żyło to dziecię, wolno mu jest wejść w posiadanie tego kapitału nie prędzej wszakże, jak w dniu, w którym ukończy dwudziesty pierwszy rok życia, lub w dniu jego małżeństwa, jednak pod ściśle zastrzeżonym warunkiem w tym razie ostatnim, że małżeństwo ma być poprzedzone kontraktem, zastrzegającym prawo rozdziału majątkowego.
„Użytkujące z tego kapitału dziecię mojej synowicy, skoro dojdzie do pełnoletności, obowiązanem jest wypłacać swej matce roczną dożywotnią rentę, w ilości dwunastu tysięcy franków.
Gilbert pobladł. Drgały muskuły jego twarzy. Henryka, spoglądając nań błagalnie, mówić się zdawała.
— Powstrzymaj się, na Boga?
Zapanował nad sobą widocznie, ale z wielkim trudem.
Wikary czytał:
„W razie gdyby dziecię Maryi Henryki Rollin, które jeszcze na świat nie przyszło w chwili, gdy piszę te słowa, niedożyło oznaczonego czasu, w któremby mogło zacząć użytkować z kapitału czterech miljonów pięciuset tysięcy franków, kapitał ten ma pozostać nienaruszonym, a Maryi Henryce przysługuje prawo pobierania zeń procentów aż do śmierci.
„Gdyby Henryka Rollin zmarła bezpotomnie, kapitał wynoszący cztery miljony zostanie podzielonym na cztery równe części jak następuje:
„Jedna czwarta część mojego majątku ma być rozdzieloną pomiędzy mieszkańców Fenestranges, tamże urodzonych, którzyby w razie zabrania przez Niemców Lotaryngii, opuścili ten kraj, pragnąc pozostać Francuzami.
„Jedna czwarta dla Zakładu wychowawczego osieroconych dzieci w departamencie Sekwany.
„Jedna czwarta na przytułki dla żebraków w departamentu Sekwany.
„Jedna czwarta dla szpitali więziennych Paryża.
— Otóż i wszystko! rzekł wikary.
Z pobladłego jakim był Gilbert, stał się ciemno sinym. Zerwał się z drżacemi od gniewu ustami, zaiskrzonym wzrokiem, zebrawszy wszak wszelkie siły, ażeby zapanować nad sobą:
[ 133 ] — Dziękuję ci księże wikary! — rzekł przytłumionym głosem dziękuję za to co chciałeś uczynić w naszym interesie. Użyłeś jako widzę całego wpływu na hrabiego d’Areynes, aby mu podyktować ten testament. Rozporządzenia, tak dobrotliwie na moją korzyść rozstrzygnięte, wzruszają mnie do głębi! Gdy by nasze dziecię mające przyjść na świat dożyło pełnoletności, lub małżeństwa, będzie dostarczało mnie i Henryce procent, a raczej jałmużnę wynoszącą rocznie dwanaście tysięcy franków. To świetne, na honor! Gdyby zaś to dziecię nie żyło, i moja żona umarła, wówczas ja nic nie dostanę, nawet w dalszym ciągu i owej jałmużny. Zaiste, to jeszcze coś lepszego! Dziękuje ci więc powtórnie, księże wikary, za udzielenie rad w tym względzie hrabiemu Emanuelowi d’Areynes!
Ksiądz Raul powstał, jak również i Henryka drżąca z obawy, ażeby jej mąż nie wybuchnął tłumioną w sobie wściekłością.
— Powiedziałem ci, panie Rollin, na początku naszej rozmowy — zaczął poważnie wikary — że czyniłem wszystko, com mógł! Odnosisz dziś karę za popełnione winy w przeszłości. Wszak nierozumiem dla czego uważasz, że złym jest ów podział majątkowy w testamencie?
— Podobny podział, to urąganie... szyderstwo! — wykrzyknął Gilbert, niemogąc powstrzymać się dłużej. — Użytkowanie kapitału, z którego nas obdzierają na jakieś dzieła miłosierdzia? Ależ to haniebne! nikczemne!
— Przepraszam-odrzekł ksiądz Raul — lecz pochwyciłeś i stwierdzasz tylko jeden punkt testamentu, zapominając, że to użytkowanie z kapitału przedstawia roczną sumę siedemdziesięciu tysięcy franków, które twoja żona pobierać będzie, aż do pełnoletności waszego dziecka.
— A gdy nadejdzie ta pełnoletność, zmuszeni będziemy nawyknąwszy do dostatków i wygód, zadawalniać się nędzną renta, którą nam nasze dziecko rzuci, jak kość do ogryzania!
— Gdyby wasze dziecko umarło, Henryka tenże sam dochód będzie pobierała.
— A gdyby Henryka zmarła przede mną, cóż mnie natenczas pozostanie? Czarna nędza na starość, i zakończenie życia na łożu szpitalnym! Och! zagniewanie się hrabiego d’Areynes nie przygasło, lecz wzrosło, jak widzę! Jest on [ 134 ]nieubłagany! Będzie mnie ścigał swą nienawiścią nawet po śmierci!
— Jesteś niesprawiedliwym!
— Doprawdy? Tak sądzisz? Ścisłe obrachowanie tego testamentu, na daje słuszność mym słowom.
— Nasz stryj obawiał się, że gdybyś pochwycił w swe ręce kapitał czteromiljonowy, owładną cię dawne szaleństwa, jakie dwukrotnie już cię zrujnowały. Jeżeli więc unieruchomił ten kapitał na korzyść twojego dziecka, a w braku tegoż dziecięcia, przeznaczył go na dzieła miłosierdzia, według własnego uznania, to miał ku temu jak sądzę, absolutne, niezaprzeczone prawo i nie wolno ci czynić mu jakichkolwiek bądź zarzutów w tej mierze!
— Nie wolno?
— Tak, ponieważ stryj daje ci środki do wzbogacenia się...
— Jakież to środki... ciekawym?
— Przyznasz, że suma przynosząca rocznie sto siedemdziesiąt tysięcy franków, stanowiłaby majątek dla niejednego.
— Lichy majątek! — wymruknął Gilbert z przymuszonym uśmiechem.
— Suma ta, składana w kasie corocznie, przez lat dwadzieścia jeden, przedstawia kapitał trzech miljonów pięćset siedemdziesiąt tysięcy franków-odrzekł wikary.
Do czego zmierzasz księże d’Arynes...radbym wiedzieć? — zagadnął Gilbert.
— Posłuchaj! — odrzekł ksiądz Raul. — Suma, wynosząca siedemdziesiąt tysięcy franków rocznie, zdaje się być dostateczną na zaspokojenie potrzeb, upodobań, a nawet fantazyj?
— Och! bardziej niż dostateczną! — zawołała Henryka.
[ 135 ] — Twój mąż niech mi na to odpowie kuzynko — odparł wikary — do niego to mówię.
— Rzecz pewna wymruknął Gilbert — iż z dochodu siedemdziesięciu tysięcy franków rocznie można żyć przyzwoicie, niepozbawiając się przyjemności i wygód.
— A zatem widzisz — ciągnął ksiądz Raul jak łatwo by wam było zebrać sobie majątek. Potrzeba tylko ku temu odkładać sobie corocznie po sto tysięcy franków. Po latach dwudziestu, gdy wasze dziecko dojdzie pełnoletności, otrzymacie kapitał więcej niż dwumiljonowy. Gdyby nieszczęściem wasze dziecko zmarło małoletniem, Henryce pozostanie prawo używalności z dochodów. Przy dalszem odkładaniu corocznie na oszczędność tej sumy, ujrzycie się wreszcie tak bogatemi, jak nasz stryj dzisiaj.
— Ach! to prawda! — zawołała Henryka. — Masz kuzynie słuszność zupełną.
— Otóż pojmujesz teraz Gilbercie-mówił ksiądz d’Areynes jaka myśl kierowała naszym stryjem, gdy pisał ten testament. Ja mu tak radziłem uczynić i moje sumienie mi mówi, żem działał uczciwie!
Gilbert nie cierpiał Raula, nienawidził go jako człowieka i kapłana. Nie rozbroiły go więc te słowa, niechciał przyznać, iż podziwia i wierzy w tę wielką prawość charakteru wikarego.
— To pewna — odrzekł z sarkastycznym uśmiechem — żeś ty, kuzynie, gorzej jeszcze od nas został obdarowanym.
— Nic nie potrzebując dla siebie, nie chciałam nic przyjąć — odparł ksiądz spokojnie.
— W rzeczy samej zaczął Gilbert to mistrzowskie obliczenie jakiego dokonałeś wspólnie z hrabią d’Areynes, świadczy, iż zajmujesz się szczerze, jeżeli nie mną to moją zoną przynajmniej. Można by wprawdzie zebrać kapitał i przyszłość sobie zapewnić, odkładając corocznie po sto tysięcy franków, lecz na nieszczęście hrabia Emanuel żyje i żyć może jeszcze bardzo długo!
— O! niechaj żyje jak najdłużej! — zawołała Henryka.
— Życzę mu tego z całej duszy!-poparł wikary.
— Nie możemy więc w tem położeniu w jakiem znajdujemy się teraz, budować zamków na lodzie. Skoro nastąpi rozstrzygająca chwila, będziemy się starali twoje projekta [ 136 ]wprowadzić w wykonanie, jeżeli notabene testament zmienionym nie zostanie?
— Och! co do tego — odparł żywo kapłan — jest on ostatecznym i nienaruszonym!
— Zkąd możesz to wiedzieć?
— Wiem!... i poręczam!
— Poręczasz?
— Tak. W testamencie nic zmienionem nie będzie. Żadne dodatki ani wykreślenia nie znajdą tu miejsca.
— Pan hrabia zapewne napisał go w dwóch egzemplarzach? pytał Rollin, ukrywając widocznie myśl jakąś w tych słowach.
— Tak.
— Z których jeden będzie złożonym u notaryusza?
— Uczynionem to już zostało. Dziś rano, skoro tylko przybyłem do Paryża — mówił wikary dalej-pośpieszyłem do pana Pinguet, notaryusza, zamieszkałego przy ulicy Piramid i według poleceń stryja, doręczyłem mu jeden z pomienionych dwóch egzemplarzy.
— A drugi?
— Drugi pozostał w zamku de Fenestranges zamknięty w kasie żelaznej.
— Ha! — odrzekł Rollin — niechaj więc sobie żyje hrabia Emanuel jak najdłużej.
— Czy zapytywał stryj o mnie? zagadnęła nieśmiało Henryka.
— Tak, moja kuzynko.
— Powtórz mi, co mówił?
— Wolałbym ażebyś mnie o to nie badała, wszak skoro pytasz, zmuszony jestem ci odpowiedzieć. Stryj wyrażał się bardzo niechętnie o tobie... To głębokie jego niegdyś do ciebie przywiązanie, już teraz nie istnieje, i gdyby nie owo spodziewane przyjście na świat dziecięcia, kto wie czyli by zechciał co dla was czynić?
Gilbert drgnął na te słowa.
— Ha! ha! — zawołała więc ta tylko wiadomość zdołała go rozczulić i wzruszyć nad losem jego synowicy?
— Ze smutkiem przyznać mi to przychodzi. Nie jest w stanie zapomnieć przeszłości!
[ 137 ] — Jakto... pomimo rad twoich pełnych miłosierdzia? — pytał złośliwie Gilbert.
— Tak, mimo rad moich i błagań! Przypomnij sobie, że Henryka zaślubiła cię wbrew jego woli. Po zaślubinach, oddał wam w ręce majątek, jaki starał się przezornie zabezpieczyć na korzyść twej żony Gilbercie. Ażeby być tobie posłuszną niesłuchała starego opiekuna, będącego ojcem dla niej. Jej słabość charakteru uczyniła ja wspólniczką twych szaleństw, które was poprowadziły do ruiny! Mój stryj pamięta to dobrze i niechce przebaczyć!
— Jeżeli tak — wykrzyknął Rollin — niebezpieczeństwo, o jakiem mówiłem przed chwilą, co do zmiany rozporządzeń testamentowych istnieje, jest nawet groźniejszym niż sądziłem!
— Dla czego?
— Przypuśćmy, że przed śmiercią hrabiego dziecię nasze przyszedłszy na świat, pożyje tylko dni kilka. Wszak to możebne, nieprawdaż?
— Bezwątpienia.
— A więc ta laska, wyświadczona nam w imieniu naszego dziecka, traci wówczas prawo bytu, w pojęciu testatora. Skoro on nie przebacza przeszłości, ale przeciwnie tworzy sobie z niej broń przeciw nam, skoro okazuje się w tym względzie nieubłaganym, zniszczy napewno ten akt, w którym nadawał Henryce prawo korzystania ze swego majątku. Wszakże mówię logicznie? mówię prawdę?
Ksiądz Raul pochylił głowę w milczeniu. Niepomyślał o tem, a obecnie zmuszonym był wyznać sam w obec siebie, że przewidywania Gilberta urzeczywistnić się mogą.
Rollin, odgadł przyczynę tego zakłopotania wikarego.
— Widzę, że przyznajesz mi słuszność — zagadnął.
— Oby się nie spełniły twoje złowróżbne przypuszczenia!-odparł ksiądz z cicha.
— Złowróżbne, lecz racyonalne, badam na zimno mogące się pojawić następstwa.
— Następstwom tym przeczę! — zawołał ksiądz Raul. Mimo niedostatecznej żywności i cierpień moralnych przebytych podczas oblężenia, zdrowie Henryki nie ucierpiało bynajmniej, nic przeto nie upoważnia nas do tych smutnych przewidywań!
[ 138 ] — Które jodnak ziścić się mogą-wymruknął Gilbert.
— Nie! Bóg tego nie dopuści! — odparła Henryka, tłumiąc łzy jakie się jej gwałtem do oczu cisnęły. — Nasze dziecię lepszą nam przyszłość przyniesie wraz z sobą. Ufam w to... i wierzę!
— Tą ślepa wiarą, nie opartą na żadnej podstawie — odparł Rollin.
— Gdyby nieszczęściem śmierć mego dziecka miała mnie pozbawić pomocy, jaką obecnie mam zapewnioną z łaski mojego stryja, Raul natenczas popierać będzie ma sprawę w Fenestranges — mówiła z niezachwianą ufnością młoda kobieta.
— Bądź pewną, że wszystko co będzie zależało odemnie uczynię odparł uroczyście wikary — jak również chciej wierzyć, że nic na twoją niekorzyść zmienionem w testamencie nie zostanie.
Tu wyjął z kieszeni pugilares.
— Przywożę ci — mówił dalej — od stryja drobną kwotę pieniędzy, ażebyś nie troskała się o zaspokojenie potrzeb codziennych. I wyjąwszy trzy tysiące franków w biletach bankowych, położył je na stole.
Hrabia dał mi dla ciebie te pieniądze, w chwili mojego odjazdu.
Ksiądz Raul mówił to dla osłonięcia prawdy. Prosił on w rzeczy samej pana d’Areynes o jakąś natychmiastową zapomogę dla Henryki, ale otrzymał stanowczo odmowną odpowiedź.
— Do chwili przyjścia na świat dziecka, nic nie dam! powtarzał uporczywie starzec.
Raul d’Areynes więc kłamał. To kłamstwo jednak wywołane chrześcijańskiem miłosierdziem, było jednem z tych, jakie wyjednywają u Boga przebaczenie.
Z własnego osobistego majątku wziął te trzy tysiące franków, ażeby uchronić swoją kuzynką od głodu i nędzy.
Henryka jak gdyby odgadując przeczuciem zacny czyn księdza, bacznie wen się wpatrywać zaczęła.
— Czy rzeczywiście nasz stryj przyseła nam te pieniądze? — zapytała.
— Dla czego wątpisz o tem? — odparł wymijająco wikary! — Przyjmij je proszę!
[ 139 ] Młoda kobieta zgarnąwszy banknoty, wybuchnęła, łkaniem. Gilbert, stał milczący, ponury, jak gdyby w myślach zatopiony. Nawykły do podejrzeń, jak wszyscy podobni jemu źli ludzie, myślał w głębi duszy:
— Ha! ha! ksiądz ma widocznie jakiś plan ułożony... Kryje coś przed nami... Lecz co? — dowiedzieć się muszę!
Raul podał rękę Henryce.
— Żegnam cię — rzekł — kuzynko!
— Dla czego, żegnam? Masz więc zamiar nie przyjść tu więcej?
— Przeciwnie...
— A więc kiedy?
— Niezadługo.
— Zatem, do widzenia.
— Tak, do widzenia! Nie trać nadziei! I ty Gilbercie, zastanów się... Rozważ me słowa. Niechcąc nic ukrywać przed wami z tego co zaszło w Fenestranges, wyjawiłem wam całą prawdę.
Tu uścisnąwszy powtórnie ręke Henryki i ukłoniwszy się jej mężowi, wyszedł.
Gilbert Rollin rzucił się na krzesło przygnębiony.
Dla czego? Wszakże wiadomość przy niesiona przez księdza d’Areynes powinna go była uspokoić co do dalszej jego przyszłości. Hrabia Emanuel przeznaczał swojej synowicy, sto siedemdziesięt tysięcy franków rocznej renty, z której mogła korzystać przez lat dwadzieścia jeden. Było to nagłem przejściem z nędzy do dostatku, był to majątek! Czegóż więc Rollin pragnąć mógł więcej? Czego? kapitału, na który czyhał tak chciwie, a który wymykał mu się z rąk teraz. Pragnął pochwycić miljony i rozprószyć je na zaspokojenie swoich zachcianek, kaprysów i namiętności. Dla owego nienasyconego, żądnego bezustannych rozkoszy, na jakie przepuścił już dwa majątki, byłoby to rozpocząć nowe życie, nowe upojenia i szały, ale w rozleglejszem znaczeniu.
Marzenie, od dawna przezeń pieszczone, zniknęło! Sroga rzeczywistość przed oczy się narzucała. Zamiast owych tak pożądliwie oczekiwanych miljonów, użytkowanie jedynie z dochodów i to przez czas ściśle ograniczony! Jakież to jawne szyderstwo!
[ 140 ] A gdyby Henryka umarła? cóż jemu, natenczas pozostaje? Nędza!... wciąż nędza!...
Odrzuciwszy nawet owe ponure przewidywania, gdyby dziecię, mające przyjść na świat, doczekało pełnoletności, Henryka natenczas pozbawiona renty od miljonowego kapitału, będzie musiała poprzestać na dwunastu tysiącach franków rocznego dochodu, a ztąd popaść w dawne ubóstwo i niedostatek!
Odkładać corocznie pewną sumę, jak radził wikary, byłoby szaleństwem!
I bezustannie nasuwała się Gilbertowi ta straszna myśl:
— A gdyby dziecię umarło przed zgonem hrabiego Emanuela, co stanie się wtedy? Na to pytanie młody kapłan nie miał odpowiedzi, nie rozwiązał tej kwestyi. Hrabia mógłby sporządzić natenczas inny testament i wydziedziczyć swą synowicę, ponieważ jedynie tylko z przyczyny dziecka przeznaczał jej dochody ze swego majątku. Ach! czemuż przeklęty ten starzec nie umarł, po nakreśleniu ostatniej swej woli! Dopóki nie położą go w trumnę, trzeba nam będzie uciekać się do najhaniebniejszych sposobów, aby nie umrzeć z głodu!
Tak myślał Gilbert, a wszystkie te obawy owładały jego umysłem jak stado krwiożerczych ptaków, wzniecając w nim coraz gwałtowniejszą ku hrabiemu nienawiść.
Ponurą jego zadumę przerwała Henryka.
— Weź i schowaj te pieniądze wyrzekła podając mu banknoty przyniesione przez Raula. — Mam wszelką nadzieję, ze będzie nam lepiej!... Bóg jest z nami, ponieważ jeden z najgodniejszych sług jego otacza nas swoja opieką. Dziecię nasze żyć będzie... a żyć pośród dostatków, gdyż zapewnioną ma przyszłość, czegóż więcej pragnąć możemy?
Gilbert w milczeniu odebrał podane sobie pieniądze.
— Nie jesteś zadowolonym? pytała dalej ze smutkiem, na niego spoglądając — masz jakąś ukrytą niechęć dla Raula, a jednak jemu wyłącznie tylko zawdzięczamy to wszystko. Dobrze mówił, ze gdybyśmy oszczędzali corocznie po sto tysięcy franków za nadejściem pełnoletności dziecka moglibyśmy posiadać majątek miljonowy!
Były kapitan 57 bataljonu uśmiechnął się złośliwie.
[ 141 ] — Majątek miljonowy! — powtórzył, wrzucając wzgargliwie w szufladę stolika banknoty.-Podobne marzenia to bezrozumne szaleństwo!
— Jakiego szczęścia się spodziewasz? jakiej lepszej przyszłości? — wołał rozirytowany. — Rzeczy to bardzo dalekie i niepewne. Należy myśleć o obecnym naszem położeniu, a przyznasz, że ono wcale nie jest ponętnem.
— Ależ dla czego tak wątpić o wszystkiem... w nic nie wierzyć! wyjąknęła nieśmiało Henryka.
— Później pomówimy o tem! — odparł brutalnie. — Ufasz zbyt wiele pięknym słowom twojego kuzyna i jego fałszywym pozorom chrześcijańskiego miłosierdzia. Wszystko to jest osłoną sideł, w jakie łatwo wpaść można nie mając się na baczności!
— O jakich sidłach, ty mówisz? — zapytała strapiona.
— Dość o tem!... przestańmy!
— Jednak chciałabym wiedzieć...
— Dość!... mówię! — wykrzyknął z gwałtownością Gilbert. Proszę cię odejdź do swego pokoju. Ja muszę pracować, a ku temu potrzebuję ciszy i samotności.
Młoda kobieta już odejść zamierzała, a Gilbert zabierał się do pisania, gdy zadzwoniono do drzwi.
— Któż tam u czarta przychodzi mi znowu przeszkadzać? wykrzyknął z gniewem.
— Mamże otworzyć?
— Otwórz! Jeżeli to który z bezpotrzebnych natrętów, wprędce ja z nim się rozprawie!
Henryka pośpieszyła otworzyć.
We drzwiach ukazała się matka Weronika, sąsiadka Joanny Rivat. Żona Gilberta poznała ją za pierwszem spojrzeniem.
[ 142 ] — Wszakże tu mieszka pan Gilbert Rollin, kapitan? zagadnęła przybyła.
— Tak jest, wejść proszę!
Weronika weszła do pokoju.
— Pani mnie nie poznajesz? — pytała Henryka — a jednak nie po raz pierwszy widzimy się z sobą...
Sąsiadka Joanny wpatrywać się w mówiącą zaczęła.
— Ach! prawda! — zawołała nagle przypominam sobie teraz! Spotkałyśmy się w kościele świętego Ambrożego.
— W dniu bitwy pod Montretout.
— Tak, tak! — odparła, wzdychając Weronika — przyszłaś prosić Boga, ażeby ci zachował twojego męża. Ja równie natenczas tam się znajdowałam wraz z młodą kobieta i mężczyzną...
— A! Paweł Rivat.
— Tak pani, to jej mąż!
— A więc?
— Zabity podczas bitwy, a pozostała po nim wdowa jest bardzo nieszczęśliwa i w jej to interesie przychodzę do pana Rollin.
— Cóż pani żądasz? — zapytał Gilbert.
— Żona Pawła Rivat znajduje się obecnie w nader opłakanem położeniu. Krewni jej męża przysełają jej niekiedy po kilka franków, co jednak znaczy ta drobna pomoc? Matce Joanny spalono domek podczas wojny, zabrano jej wszystko, nie jest wstanie córce dopomódz. Będąc sama ubogą, nie mogę również wiele dla niej uczynić, a odkąd nieszczęśliwa dowiedziała się o śmierci męża, leży w gorączce bez zmysłów. Pojmujecie, że w takich okolicznościach potrzeba troskliwej opieki, lekarstw, odwiedzin doktora i mnóstwa kosztownych rzeczy, na opłacenie których dostarczyć pieniędzy nie jestem w możności mimo najlepszych mych chęci.
— Dla czego sąsiadka pani nie uda się do szpitala? — zapytał Gilbert.
— Zawieźć ją tam, byłoby to tyle, co zabić! Lęka się szpitala jak śmierci! Wielu ludzi jest takiegoż przekonania, a między innemi ja pierwsza. Przyszłam więc prosić pana...
[ 143 ] — O co?
— O pomoc i radę.
— Jakąż ja tu rade dać mogę?
Stara kobieta zawachała się z odpowiedzią. Przyszła jej w pomoc Henryka.
— Usiądź, pani — rzekła, podsuwając krzesło — i mów śmiało, czego żądasz? Mój mąż uczyni wszystko, aby dopomódz tej nieszczęśliwej, jestem tego pewna.
Wyrazy te ośmieliły przybyłą.
— Otóż więc zaczął — Paweł Rivat poległ w obronie ojczyzny. Zabitym został na polu bitwy, w walce z prusakami. Wielu innych wraz z nim poległo, to prawda, ale nie każdy z nich pozostawił wdowę mająca wkrótce wydać na świat dziecię. Ten szczegół zasługuje na uwzględnienie. Czyliż rząd nie powinien zając się losem wdów i sierot pozostałych po walecznych, którzy położyli swe życie w obronie Paryża? Czyliż te wdowy nie powinny otrzymać jakiegoś wynagrodzenia, które by im pozwoliło pożywić się chlebem skoro są głodne i leczyć się podczas choroby? Joanna Rivat, wdowa po gwardziście zabitym przez wroga, czyżby nie miała prawa zażądać, aby jej przeznaczono jaką pensyę?
— W rzeczy samej, należałoby rozpocząć starania w tym celu.
— Do kogóż udać się trzeba!
—Do rządu i właśnie chcę panią powiadomić, iż pomyślano już o tem — mówił Gilbert. Wdowy i dzieci po gwardzistach, poległych na polu walki, otrzymają wynagrodzenie.
— Kiedy?
— Czasu oznaczyć nie mogę. Nie prędko to jeszcze nastąpi zapewne. Projekt przedstawiono Zgromadzeniu narodowemu. Musi on tam zostać przedyskutowany i zatwierdzonym.
— Przedyskutowanym! wykrzyknęła z oburzeniem Weronika — a zatem dni, tygodnie, miesiące mają wyczekiwać ci, którym brak chleba, którzy cierpią nędzę! Tak więc to u nas się dzieje?
Gilbert wzruszył ramionami, co znaczyło:
— Nie jestem w stanie nic na to poradzić!
[ 144 ] — Czyżbyś pan nie mógł jednakże, pan... jako dowódzca oddziału, w którym służył Pawel Rivat, który widziałeś, jak ten człowiek padł obok ciebie, walcząc tak mężnie, wstawić się za tą nieszczęśliwą wdową, wyjawić komu należy o jej smutnem położeniu, o naglących potrzebach ratowania zdrowia i ocalenia życia tak jej, jako i mającemu przyjść na świat dziecięciu?
— Nie jestem już kapitanem, nie należę do Gwardyi Narodowej rzekł Rollin.
— Co to znaczy, mój drogi? — zawołała żywo Henryka. To nieprzeszkadza, ażebyś napisał podanie popierające prośbę pani Rivat, z poświadczeniem o waleczności i bohaterskiej śmierci jej męża.
— Ach pan to uczynisz, wszak prawda? — zawołała sąsiadka Joanny, składając ręce błagalnie. — Będzie to piękny czyn, czyn prawdziwego miłosierdzia, Bóg za to panu wynagrodzi!
Były kapitan uśmiechnął się sceptycznie.
— Niech i tak będzie! — odrzekł — napiszę to podanie. Przyjdź pani jutro.
— Och! przyjdę na pewno! — wołała z radością kobiebieta — i naprzód dziękuję z całego serca za moja biedną sąsiadkę, tak zacną, a tyle nieszczęśliwą!
— Podaj mi pani adres tej wdowy, ponieważ będą chcieli może posłać kogoś do jej mieszkania dla sprawdzenia.
— Ulica Saint-Maur, Nr. 157.
Gilbert zapisał sobie ten adres.
— Dobrze odrzekł. Otóż wszystko co mi potrzeba. Proszę przyjść jutro.
— O której godzinie?
— Tak jak dziś, wieczorem.
— Do jutra zatem panie — mówiła staruszka z ukłonem. — Raz jeszcze stokrotnie dziękuję.
Tu zwróciła się ku drzwiom. Pani Rollin wyszła wraz z nią do sieni.
Zatrzymawszy się po nad wschodami, Henryka sięgnęła do kieszeni, a wydobywszy ztamtąd dziesięć franków wręczyła je Weronice.
— Przyjmij to pani dla wdowy Rivat — wyrzekła. — [ 145 ]Jest to drobnostka, która jednak pozwoli jej zaczekać do rozstrzygnięcia decyzyi na podaną prośbę.
Stara kobieta ucałowała rękę żony Gilberta, jąkając ze łzami:
Niech pani Bóg wynagrodzi! Nie mam słów na wyrażenie wdzięczności, jaką serce moje uczuwa!
I odeszła uszczęśliwiona z osiągnięcia celu, w jakim przyszła do byłego kapitana Rollin’a.
Niewielka odległość dzieliła ulicę Servan od domu, w którym mieszkała wraz z Joanną. Przybyła więc tam w ciągu dziesięciu minut.
Wchodząc w korytarz, spotkała jakiegoś gwardzistę w mundurze. Usunęła się na bok, ażoby mu dozwolić przejść. On zatrzymał się przed nią.
— Ha! ha! co widzę? Mama Weronika?... zawołał chrypliwym głosem.
Korytarz był ciemny. Weronika nie poznawszy mówiącego, zbliżyła się, chcąc lepiej rozeznać rysy jego twarzy.
— Ach! to pan... panie Serwacy Duplat!... — wykrzyknęła, cofając się ze wstrętem.
Był to w rzeczy samej ów sierżant.
— Tak, ja! we własnej mojej osobie odrzekł.
— Może pan powracasz od wdowy Rivat? — pytała.
— Od wdowy Rivat? — powtórzył. — Ach! przypominam sobie!... Wdowa po owym osobniku, który kazał się błagosławić w kościele świętego Ambrożego, a pozostawił skórę w bitwie pod Montretout?
— Tak; jaka szkoda, żeś ty nie pozostawił tam swojej odparła uszczypliwie staruszka.
— Ha! to zależy od zapatrywań... zawołał wybuchając rubasznym śmiechem. W tym domu więc mieszka pani Rivat? A może ty, stara sowo, masz również tutaj swe gniazdo.
— Mimo, że to nie będzie dla ciebie może przyjemne, odpowiem że „tak.“
— Nieprzyjemnem ma być... dlaczego? Przeciwnie, jest to dla mnie bardzo przyjemnem, ponieważ i ja tu mieszkać będę.
— Ty?... tu... tu... tu? — zawołała trzema odmiennemi dźwiękami głosu Weronika.
[ 146 ] — Tak, ja! cóż w tem dziwnego? Wynająłem sobie pokój na czwartym piętrze i proponuję ci czyli byś niezechciała przyjąć u mnie obowiązku gospodyni?
— Ty? w tym domu? Ach! tego tylko brakowało! zawołała, załamując ręce.
— Widzę, że to ci się niepodoba, mamo Grognan?
— Ponieważ to sprowadzi nieszczęście temu domowi!
— Nieszczęście! dla czego? Jestżem więc jakimś wyklętym, jakimś łotrem lub rozbójnikiem?
— Tak, panie Duplat i to pierwszego rodzaju! Gdyby mi kazano wybierać za sąsiada pomiędzy tobą a dyabłem, wybrałabym tego ostatniego.
Tu pomrukując, weszła w głąb korytarza.
— To piękna! — wykrzyknął sierżant, wybuchając przymuszonym śmiechem. — Pozdrów stara ode mnie wdowę Rivat — zawołał — a skoro jej malec się narodzi, przychodź wezwać mnie na ojca chrzestnego. Koszta zapłacę... upewniam!
Tu śmiejąc się, wyszedł.
Skoro tylko Paryż dowiedział się o podpisaniu traktatu, jaki miał kres położyć czteromiesięcznemu oblężeniu, ludność wyczerpana na siłach brakiem żywności i pozbawieniem się najpierwszych potrzeb życia, pokrzepiała się zwolna. Oddychano swobodniej, pragnąc zapomnieć o przebytych klęskach. Doświadczano tego rozkosznego uczucia wolności, uczucia uwięzionych, którzy nareszcie widzą otwierające się przed sobą drzwi więzienia. Wierzono w przyszłość!
Niestety! Wszelkie cierpienia i męki uspokojone chwilowo, miały odżyć we dwa miesiące później, w sposób bardziej dotkliwy, bardziej bolesny, bardziej przerażający! Roztoczyła się panowanie Kommuny.
[ 147 ] W dniu 18 Marca, wybuchnął ów ruch szalony rozsiewając po nad Paryżem nowe trwogi i cierpienia.
Nieprzezorność rządu dopomagała do wybuchu tego powstańczego wulkanu.
Gwardya Narodowa Paryża pragnęła zachować swoją artyleryę dopóki prusacy niewydalą się z Francyi. Przyrzeczono jej, że tak się stanie, a mimo tej obietnicy pokuszono się o zabranie artyleryjskich zapasów, zamkniętych w Montmartre i Belleville.
Wskutek stawionego oporu, krew popłynęła, wybuchnęło powstanie.
Komitet centralny ulokował się w Ratuszu, a jego delegaci zawładnęli administracyą, prefekturą policyi i kilkunastoma merostwami okręgu.
Rząd usunął się do Wersalu, oddziały wojsk regularnych poszły za nim, jako też wszyscy urzędnicy i Paryż pozostał oddanym na łup rozpasanej tłuszczy.
Teraz to rozpoczął się epizod przerażającej dzikości, rodzaj krwawego karnawału, z jego wielkimi ludźmi i zaimprowizowanymi jenerałami.
Rozpoczęła się rzeź, rabunek, morderstwa.
Zabierano zakładników, księży ścigano, jak dzikie zwierzęta, kościoły przemieniano na składy żywności i amunicyi, oraz na kluby kommunistów. Zewsząd dobiegały bluźnierstwa, widniały zbezczeszczone ołtarze.
Nastąpiło panowanie wyuzdanej bezwstydnej rozpusty rodzaj „delirium tremens“ oszołomionego tłumu idjotów, do którego przyłączyła się cała tłuszcza złodziei kryminalistów, po za rogatkowych włóczęgów, najbrudniejsze szumowiny wielkiego miasta.
Wszyscy ci rozbójnicy oczekują sposobnej chwili, ażeby zatopić szpony w łonie Francyi, udusić ją i nią zawładnąć. Nasunęła się sposobność, korzystają z niej przeto.
Serwacy Duplat znalazł się w swoim żywiole. Posiadał teraz wszelkie kwalifikacye, jak widzieliśmy, które powinny były zwrócić na niego życzliwą uwagę Kommunistów.
Z prostego sierżanta jakim był, został odrazu kapitanem i paradował dumnie w swoim czerwonym pasie i śmiesznie ugalonowanym mundurze.
[ 148 ] W swoim okręgu napawał przestrachem i gnębił uczciwych ludzi. Znaglał przemocą odważnych i mężnych, rekrutując ich do powstańczych bataljonów, grożąc im śmiercią w razie oporu.
Było to panowanie „Terroryzmu“, tak przerażające, jak w roku 1793.
Ksiądz Raul d’Areynes nie mógł się utrzymać na zajmowanem przez się stanowisku, ponieważ kościół świętego Ambrożego tak jak i inne stał się własnością Kommuny.
Nie mniej odważny, jak ówczesny Arcybiskup Darboy nie chciał również jak on wyjechać z Paryża, opuścić swych biednych, i pozbawić opieki dotkniętych niedolą. Na myśl ucieczki przed groźbą pochylenia głowy przed obelgami nikczemników, burzyła się w nim jego krew staroszlachecka!
Narażony na ciągłe niebezpieczeństwo, ponieważ jako kapłan stał się przedmiotem nienawiści zaślepionych sekciarzów, odwiedzał pomimo to wszystkich, bądź to fizycznie bądź moralnie upadłych, potrzebujących jego pomocy do dalszego życia, lub błogosławieństwa w chwili zgonu.
Wychodząc na ulicę niezaniedbywał środków ostrożności, ażeby nie narażać się nierozważnie, wychodził zwykle wieczorem, z zapadnięciem zmierzchu, udając się tam, gdzie wzywał go obowiązek. Nie zmieniał wszelako wtedy swej sukni kapłańskiej, ani jej ukryć usiłował, co mu się wydawało być nie godziwem jego powołania.
Nadszedł dzień 15 Kwietnia.
Paryż od miesiąca należał do powstańców, broniących się oddziałom wojsk osadzonych w Wersalu, a strzegącym głównie bram wejścia od strony Passy, które artylerya rozbijała na szczątki, równie jak i fort d’Issy.
Ksiądz Raul od ostatniej swojej bytności u Gilbertów Rollin, nie odwiedził ich powtórnie, nie dla tego, ażeby zapomnieć miał o nich, ale wypadki stanęły mu przeszkodą w tym razie.
Znając dobrze Gilberta, mocno się niepokoił, ażeby tenże nie rzucił się na oślep w ów ruch rewolucyjny i niepociągnął wraz z sobą swej żony w ten wir niebezpieczeństw, który prędzej czy później musiał zostać stłumionym, a czego pragnęli gorąco wszyscy uczciwi ludzie.
Spostrzegłszy, jaki obrót przybierają rzeczy, wikary [ 149 ]postanowił pójść dowiedzieć się, co robi mąż Henryki, a w razie gdyby się wplatał w ów zamęt, ocalić go przed smutnemi następstwami, jakich można síę było spodziewać z chwila wejścia wojsk regularnych do Paryża. Prócz tego, pragnąc zakomunikować kuzynce wiadomości jakie otrzy Fenestranges, wyszedł więc dnia pewnego z zapadnięciem zmierzchu, udając się na ulicę Servan.
O tej porze zmniejszał się ruch w tej stronie miasta, nie wielu spotkać było można przechodniów, mimo to niektórzy mówili spostrzegłszy młodego kapłana;
— Nazbyt odważny jest nasz wikary. Naraża się na widoczne niobezpieczeństwo idąc w sutannie wtedy, gdy wszyscy inni księża wychodząc z domu przywdziewają świeckie ubrania. Mogą go pochwycić każdej chwili, wystarcza ku temu pierwszy lepszy pijak, prowadzący patrol, a wtedy niechybna śmierć go oczekuje!
Ksiądz d’Areynes przechodził spokojny, nie myśląc niebezpieczeństwie i przybył szczęśliwie na ulice Servan.
Podczas drogi spotkał kilku gwardzistów, którzy powitali go z poszanowaniem. Byli to dzielni, uczciwi ludzie, wciągnięci przemocą w rozbójnicze szoregi Kommuny.
Stanąwszy przed drzwiami mieszkania Henryki zadzwonił.
Otworzywszy mu Gilbert, stanął w osłupieniu.
— Ty tu... w Paryżu... księże d’Areynes? — zawołałi w swojej sukni duchownej, podczas obecnych wypadków?
Weszli obadwa do pokoju.
— Dlaczego cię to zadziwia, że jestem w Paryżu? pytał wikary.
— Jak to... dla czego? Czyż niewiesz, kuzynie,, że księża obecnie są przedmiotem groźb i prześladowań. Ścigają ich, aresztują, biorą jako zakładników? Wiem o tem wszystkiem.
— I mimo to nie opuściłeś Paryża?
— Jak widzisz.
— I ukazujesz się w swej sukni kapłańskiej na ulicy? Podziwiam taką odwagę!... Narażasz swoją wolność... swe życie!...
— Niemasz co tak dalece podziwiać — odparł z uśmiechem ksiądz Raul — moje postępowanie jest najprostszem [ 150 ]w świecie, niema w niem żadnego bohaterstwa. Pozostałem w Paryżu, ponieważ moim obowiązkiem jest spełniać dalej dzieła miłosierdzia. Zachowałem mój ubiór kapłański, gdyż nosząc go, jestem zeń dumnym! Powiedz, czyliż żołnierz rzuca swój mundur w chwili niebezpieczeństwa? Tem gorzej dla, tych, którzy sądzą, że ksiądz jest wrogiem. Żałować nam ich wypada. Narażam, mówisz, moją wolność, me życie. Co one dla mnie znaczą? Życie moje należy de Boga, niechaj on rozporządza nim według swej woli!
— Co cię sprowadza tu do nas? — pytał dalej Gilbert, podając mu krzesło. — Otrzymałeś jaką wiadomość z Fenestranges?
— Tak, przed dwoma dniami.
— Jakże hrabia Emanuel?
— Zdrów zupełnie. Przychodzę właśnie powiadomić was o tem, oraz zapytać czy nie należysz do bandy Kommunistów?
— Bynajmniej.
— Cieszę się z tego. Jakże zdrowie Henryki?
— Bardzo cierpiąca!
— Nie wychodzi?
— Nie! leży w swoim pokoju na szezlongu.
— Mógłżebym się z nią widzieć?
— Owszem... wejdź proszę.
Tu Gilbert otworzył drzwi do sypialni, gdzie znajdowała się jego żona i weszli tam oba.
W rzeczy samej, jak mówił Rollin, młoda kobieta mocno osłabiona, nie podnosząc się, podała rękę swojemu kuzynowi.
Ksiądz Raul usiadł w pobliżu.
Henryka, również jak Gilbert, zadziwiła się widząc wikarego w Paryżu.
— Niechciałem uciekać — odrzekł. — Ucieczka w czasie niebezpieczeństwa wydaje mi się rzeczą tak haniebną jak dezercya żołnierza z pola bitwy.
— Ależ tu idąc, narażałeś się na niebezpieczeństwa!
— Mam ufność w Bogu, ze mnie osłaniać będzie przeciw napastnikom i badzo jestem zadowolony, żem przyszedł; podwójnie zadowolony, ponieważ moje tu przybycie pozwala [ 151 ]mi mój błąd naprawić. Źle osadziłem twojego męża, podejrzywałem go i niesłusznie pomawiałem.
— Źle osądziłeś? — powtrzyła Henryka, spoglądając na Gilberta — źle rozumiem...
— Jaśniej więc wytłumaczę. Obawiałem się, ażeby owładnięty ta gorączką rewolucyjną, tak obecnie epidemiczną w Paryżu, nie połączył się z członkami Kommuny, owymi szaleńcami, którzy, gdyby mogli, zadławiliby ojczyznę, unurzawszy ją we krwi i błocie.
— Jeżeli tak to w rzeczy samej źle mnie osądziłeś, kuzynie — rzekł Rollin. — To pewna, że moje zapatrywania różnią się wiele od twoich, zaliczam się mojem urodzeniem i wychowaniem do owej partyi społecznego porządku, zkąd niemógłbym solidaryzować z rewolucyonistami, dla których bezrząd zasadą. Zresztą, gdybym nawet był zdolny połączyć się z nimi, to obecny stan zdrowia Henryki, wstrzymałby mnie od tego. Niezadługo, ojcem zostanę, niemam więc prawa rozporządzać mojem życiem, które odtąd należy do mego dziecka mówił z obłudnem namaszczeniem, godnem prawdziwego świętoszka.-Posiadam wad wiele, jakie pozwalam ci nazwać, księże wikary, nawet występkami, pozostały wszelako we mnie pewne tętna, o których istotnie sam niewiedziałem, a jakie zbudziły się nagle. Najbardziej z nich tkliwem jest uczucie blizkiego ojcowstwa. Wspomniawszy na to, niepoznaję siebie!... czuję się być lepszym o wiele!...
— W chwili, gdy Rollin wygłaszał ową napuszoną tyradę, wręcz przeciwną własnym zasadom i umysłowi, zadzwoniono silnie do drzwi.
Henryka drgnęła przestraszona.
— Kto to być może? — zapytała.
— Któryś z moich klijentów zapewne — odparł Gilbert, a zwracając się do księdza Raula, rzekł:
— Gdy się jest ubogim, trzeba zarabiać na życie, jak można. Zajmuje się obecnie załatwianiem spraw spornych. Pójdę zobaczyć kto dzwoni.
I wyszedł z sypialni, zamknąwszy drzwi za sobą.
W pierwszym pokoju paliła się lampa. Przeszedłszy przez ten pokój, Gilbert drzwi otworzył.
Na progu ukazał się mężczyzna z gęstym zarostem, [ 152 ]ubrany w mundur gwardzisty, a pod światłem w sieni palącego się gazu, błyszczały galony przepełniające jego uniform. Miał buty z ostrogami, a przy boku wlokącą się po ziemi szable, olbrzymich rozmiarów, prawdopodobnie skradziona z jakiegoś składu starożytności, lub u kupca tandety. Dwa długie pistolety widniały zatknięte za pasem skórzanym, pokrytym z wierzchu drugim pasem czerwonym. Czapka jego włożona na bok ku prawej stronie z fantazyą, niknęła literalnie pod złocistemi naszywaniami. Daszek tej czapki, rzucał cień na twarz wybladłą, wyniszczoną rozpustą, a oświetloną dwojgiem oczu o dzikiem spojrzeniu.
Spostrzegłszy tę osobistość, która w swojem dziwacznem ubraniu przypominała olbrzymią małpę, Gilbert cofnął się mimowoli.
— Kto pan jesteś? Czego chcesz? — zapytał.
— Kto jestem? ha! ha! niepoznajesz więc kolegi, przyjaciela? odparł ochrypłym głosem. Czyżby dla tego, że mam teraz wyższy stopień służbowy i zapuściłem brodę, zmieniła się o tyle moja fizjonomja?
I krótką, a grubą ręką, pomuskiwać począł z zadowoleniem zarost, pokrywający mu połowę twarzy.
Rollin poznawszy głos byłego niegdyś sierżanta, jakiego niewidział od dwóch miesięcy.
— Serwacy Duplat! — zawołał.
— Tak, on, Serwacy Duplat! we własnej swojej osobie— rzekł łotr, nadymając się z duma obszyty złotem od stóp do głowy, to uderza w oczy, nieprawdaz? Ty nie miałeś takiego szyku, obywatelu, gdyś żył w skórze kapitana?
Poznawszy swojego niegdyś podkomendnego, Gilbert drgnął zatrwożony. Uczuł jakąś wewnętrzną obawę, zdawało mu się, że ta niespodziewana wizyta nieszczęście nań sprowadzi [ 153 ] Nie dziwna!... wszakże on lepiej znał tego nicponia, niż ktokolwiek bądź inny, wiedział co był wart ów błazen, z którym wespół popełnił kradzież pieniędzy z kasy swojego oddziału. Znał obok tego dziką nienawiść Duplat’a do księży, słyszał o postrachu jaki rozsiewał bandyta w całym okręgu, odkąd zajął to wyższe stanowisko. Owóż obecność jego w mieszkaniu i to w chwili, gdy się tam znajdował ksiądz d’Areynes, przedstawiała w rzeczy samej groźne następstwo. Gdyby się bowiem oba z sobą spotkali, coby nastąpiło?
— Można wejść? pytał obecny kapitan Kommunistów, popychając nogą drzwi na wpół otwarte.
— Ale bo widzisz... ja jestem mocno zajęty — wymruknął Rollin.
— Zajęty? ba! ba! Nie pleć głupstw do djabła! Zresztą, mam tylko kilka słów do powiedzenia, a upewniam, że to rzecz ważna!
Niepozwolić wejść przybyłemu, zostawić go na wschodach, byłoby to tyle, co obudzić w nim podejrzenie. Należałoby się tłumaczyć w takim razie, a kto wie czyliby ów nędznik nie popadł natenczas w wściekłość, jak to było jego zwyczajem, gdy rzeczy nie szły według jego woli. Wszcząłby wtedy hałas, a ten sprowadził by z drugiego pokoju księdza d’Areynes.
— Wejdź! — odpowiedział więc Gilbert, dozwalając przejść Serwacemu, poczem zamknął drzwi za nim.
Duplat, doskonale zauważył widoczne wahanie się swego dawnego dowódzcy i jego niechęć w przyjęciu siebie. Rzucił badawczym wrokiem w około.
— Niema twej żony?-zapytał.
— Jest w swoim pokoju.
— Wydała malca na świat?
— Nie jeszcze, ale to wkrótce nastąpi.
— Pomówiemy więc z sobą, choć jestem przekonany, że ta rozmowa nie sprawi ci przyjemności, mój eks-kolego!
— Mówiłem ci, że jestem bardzo zajętym.
— Słyszałem! i będę się starał mówić po dwa słowa na raz. A zatem...
Tu usiadł na krześle wierzchem, jak na koniu, naprzeciw stojącego przed sobą Gilberta, wstrząsanego obawą, by [ 154 ]za lada chwilę ksiądz Raul nieukazał się we drzwiach przyległego pokoju.
Henryka, poznawszy głos Duplat’a, szepnęła nachylając się do wikarego:
— Milczenie!...
Znając dobrze tego łotra, wiedziała, że zdolnym był do najnikczemniejszych czynów.
— Mówże, o cóż chodzi? — wołał Gilbert niecierpliwie.
— Chodzi, mój stary, o przy pasanie szabli do boku — odrzekł kapitan kommunistów.
— O przypasanie szabli? — powtórzył mąż Henryki, wpatrując się w mówiącego.
— Nie inaczej i o dodanie do twego munduru i czapki jednego lub dwóch galonów więcej, co wzbudzi ogólną zazdrość.
Gilbert zrozumiał teraz cel odwiedzin dawnego swego podwładnego. Myśląc o niebezpieczeństwie jakie mogło wyniknąć z obecności w jego domu księdza d’Areynes, nie przyszło mu ani na chwilę do głowy inne zarówno groźne, jakie mu teraz Duplat wyjawił. Należało za jaką bądź cenę uniknąć z tych dwóch groźniejszego.
— Nie rozumiem cię — odrzekł, chcąc zyskać na czasie.
— Ha! ha! na seryo mnie nie rozumiesz? — pytał Duplat z szyderczym uśmiechem,
— Upewniam cię.
— Milcz! podły blagierze! — wykrzyknął Duplat a wyznaj raczej, że ta propozycya nie uśmiecha się tobie! wszak bądź co bądź podoba ci się ona, czy niepodoba, przyjąć ją musisz. Jeżeli dobrowolnie niezechcesz podjąć na nowo swej szabli i galonów, włożą ci w łapy bagnet przemocą i trzydzieści patroli dziennie będziesz odbywał jak twoi towarzysze. Nastąpi to za lada chwilę!
Po tak kategorycznem wyjaśnieniu, Gilbert udawać już nie mógł, że nierozumie o co chodzi.
— Chcesz więc, ażebym się zaciągnął do waszych szeregów i po to tu przyszedłeś? — odrzekł.
— Nie inaczej! z dodatkiem, że to nie jest prośba, lecz nakaz. Komendant 57 bataljonu poszedł na Wersal z oddziałem. Jeżeli go pochwycą, sprawa jasna co będzie. [ 155 ]A ponieważ znają cię w bataljonie, jako dobry materyał, chcą ciebie obrać komendantem. Przyznam, że gorąco popierałem twą sprawę i wszyscy zgodziliśmy się jednomyślnie na ten wybór, kapitanie! Każ więc szyć sobie dziś w wieczór galony, a jutro z rana obejmiesz dowództwo bataljonu i poprowadzisz go do przedmieścia Passy, gdzie będziesz miał sposobność do przebicia kulą nie jednej podszewki i kilkunastu czerwonych pantalonów.
Położenie Gilberta stawało się fatalnem. Niepodobna mu było szukać wybiegów. Trzeba było natychmiast odmówić, lub przyjąć.
Nie zważając na mogący wybuchnąć gniew Duplat’a, powziął rozstrzygające postanowienie i uzbroiwszy się w odwagę:
— Nie przyjmuję! rzekł.
— Ha! ha! a dla czego? — zaśmiał Duplat.
— Dla tego, że w obecnych okolicznościach nie mogę wydalać się z domu.
— Cóż ci w tem przeszkadza?
— Zdrowie mej żony.
— Powiedz to głupiemu, a nie mnie!
Ciężkie zgryzoty i brak żywności podczas oblężenia, złamały jej siły — mówił Gilbert dalej. — Oczekuję z dnia na dzień, z godziny na godzinę, przyjścia na świat potomka, a ponieważ nie jestem o tyle bogatym, ażebym mógł utrzymywać przy Henryce służąca lub dozorczynię, odstępować jej nie mogę. Sądzę, że powinieneś to zrozumieć?
— Rozumiem i pojmuję, że to jest wymówka, ale nie powód zasługujący na uwzględnienie.
— Czyż może być ważniejszy? rzekł Rollin. — Skoro się ożenisz, jestem pewien, że w podobnych okolicznościach nie postąpiłbyś inaczej.
— Ja się ożenię? — ha! ha! ha! zaśmiał Duplat sartycznym śmiechem. — Nie!... nigdy niepopełniłbym takiego szaleństwa! Jestem kawalerem i do śmierci nim pozostanę, jak mój ojciec, dziad i pradziad. W rodzinie Duplatów wszyscy byli bezżennymi, nawet i kobiety... Ja, miałbym takie głupstwo zrobić, jakie ty zrobiłeś? Ha! ha! podobnym idjotą nie jestem, mój stary. A zatem? — dodał po chwili...
[ 156 ] — Powtarzam, że z wyż przytoczonych powodów nie mogę przyjąć twojej ofiary — rzekł Rollin.
— I nawet mi nie podziękujesz za moje starania?
— Wdzięczen za nie ci jestem!
— Wdzięczność... ha! ha! zwykła zdawkowa moneta! Dużo się mówi o wdzięczności, ale jej nie spotykamy na świecie! Mówisz, że przytoczone przez ciebie powody są ważne? To blaga!... bajki, dobre do usypiania dzieci! Tłumaczysz mi, że nie jesteś o tyle bogatym, abyś mógł opłacać służącą dla pilnowania twej żony, a odmawiasz przyjęcia żołdu dowódzcy, z którego mógłbyś zapłacić dwunastu takim dziewczętom? Ofiaruję ci stopień, jaki utorowałby tobie drogę do zajęcia wyższego stanowiska. Zwróciłem na ciebie uwagę członków centralnego Komitetu, ludzi dzielnych uczciwych, przy których mógłbyś się wzbogacić... a ty widocznie drwisz ze mnie, wymawiając się chorobą swej żony. Do miljon tysięcy dyabłów! wszakże istnieją szpitale; umieść babę w szpitalu, znajdzie tam wygody i opiekę, a ty będziesz mógł pójść z nami!
Gilbert zbladł, usta nerwowo mu drgały.
— Mówiłem ci — odrzekł — że przyjąć niemogę!
Duplat nalegał coraz natarczywiej i brutalniej.
— Powiedz do stu piorunów, że niechcesz służyć Kommunie! — zawołał — że czerwona chorągiew drażni ci nerwy! to będzie prawdą!
— Nie mówię tego-wymruknął Gilbert.
— Ale tak myślisz, to wszystko jedno! Ha! znają cię dobrze, obywatelu Rollin! Jesteś arystokratą, reakcyonista! twoi krewniacy posiadają tytuły... służą w półkach regularnych, niechcesz więc iść na Wersalczyków, których zmiażdżymy lada chwilę i oczyścimy z nich ziemię! Niechcesz przyjąć dowództwa nad naszym bataljonem, tem gorzej dla ciebie. Jeśli dobrowolnie nie weźmiesz w rękę bagnetu, będziesz zmuszonym siłą ku temu!
— Siłą? — powtórzył Gilbert.
— Tak, siłą! Posłuszeństwo, lub przykucie do ściany i kula! Z nami żartów niema! Ha! podczas oblężenia, nie byłeś tak dumnym, obywatelu Rollin, gdy zatapialiśmy ręce obadwa w płóciennym worku naszego pułku i wyskrobywali ztamtąd pieniądze. Przyjmowałeś chętnie udział na[ 157 ]tenczas w małych niedokładnościach mojego rachunku. Głos wygłodzonego twego żołądka przemawiał silniej nad twoje sumienie... sumienie z kauczuku, z którego szelki zrobićby można. Czasy się zmieniły! Gardzisz obecnie dostatnim żołdem, bo zapewne otrzymałeś worek talarów od krewnego swej żony, tego miljonera z prowincyi. Przyjdzie i nanich kolej!... cierpliwości! Skoro ukończymy z Wersalczykami, z niemi się załatwimy. Ha teraz, gdy Paryż zaopatrzonym jest w żywność i gdy się ma mięso pieczone na ruszcie, odwracamy się tyłem do towarzyszów jacy ratowali nas w ciężkich czasach od głodowej śmierci. Do ściany takich ludzi i dwanaście kul w serce!
Gilbert stał milczący, przczroczysto blady.
Mówiąc to, Duplat, głos podniósł, krzyczał prawie, a każde jego słowo dochodziło wyraźnie do Henryki i księdza Raula znajdujących się w przyległym pokoju.
Ach! cóżby nie był dał Gilbert, ażeby nakazać milczenie temu nędznikowi, którego był niegdyś wspólnikiem, nie śmiał mu wszelako przerywać, z obawy powiększenia jego wściekłości i wywołania skandalu. Korzystając z krótkiej przerwy, w której Duplat zamilkł zmęczony:
—Pozostaw mi przynajmniej czas do namysłu odrzekł,
— Niema żadnych namyślań, — krzyczał gwałtownie dawny sierżant. Decyduj się natychmiast. Tak lub „nie“ słyszysz? niech się to nie przewleka. Potrzebujemy obywateli z silną pięścią; potrzebujemy dzielnych oficerów, którzy by poprowadzili naszych ludzi do walki z Wersalczykami. Takich obywateli i oficerów rekrutujemy z pośród ludności Paryża, chcą nie chcą, iść muszą! Daję ci zatem do wyboru, szabla dowódzcy, lub prosty bagnet gwardzisty? Inaczej do ściany... i kulą!
— Mówił to, a raczej krzyczał, wygrażając brutalnie.
Gibert dobrze obliczył, że ruch Kommunistów nie mógł odnieść zwycięstwa i że prędzej czy później, stłumionym zostanie, jego więc osobisty interes bardziej po nad opinją zabraniał mu przyjmować w nim udział.
Gdy jednak niebezpieczeństwo było groźnem i natychmiastowem, trzeba było wynaleźć jakiś sposób uchronienia się odeń. Rollin chciał zatem przekonywać dalej swojego [ 158 ]przeciwnika, gdy nagle otwarły się drzwi sypialni, a w nich ukazał się ksiądz Raul, blady, lecz spokojny, wraz ze stojącą po za sobą przestraszoną Henryką.
Na widok wikarego, Gilbert uczuł, że zimny pot oblewa mu skronie. Cios, którego uniknąć pragnął, wybuchnąć miał za chwilę.
Serwacy Duplat ujrzawszy księdza, zerwał się i podskoczył wybuchając głośnym sarkastycznym śmiechem.
Ksiądz d’Areynes zbliżył się ku niemu.
— Propagujecie wolność — zaczął z powagą — uszanujcie więc ją i nie zmuszajcie nikogo groźbą i siłą do ujęcia za broń i staczania walki za waszą sprawę!
Były sierżant z wściekłością zacisnął pięści.
— Co... co? morały — wykrzyknął świszczącym głosem. Pozwalasz sobie, księże, dawać mi lekcję zachowania się? ty, którego jednym słowem mogę wtrącić do lochu. To doskonałe! Wiem teraz, dla czego pan Rollin niechce połączyć się z nami? Ty mu tego zakazałeś! Ha! ha! wiem teraz, jak postąpić w tej sprawie i w oka mgnieniu załatwię się z tobą!
Tu oszołomiony wściekłością, wydobył z za pasa pistolet i szybkiem poruszeniem ręki, nacisnął kurek.
Henryka zachwiała się z okrzykiem przerażenia. Gilbert, wspomniawszy o dziecku, mającem mu przynieść majątek, podtrzymał ją, niedozwalając upaść na podłogę.
Duplat wycelował pistolet w Raula d’Areynes, który stojąc niewzruszony przyskoczył doń szybko, jak piorun, a pochwyciwszy jego podniesioną rękę, spuścił ja na dół z niezrównaną, siłą.
Łotr pomimo tego, zdołał nacisnąć kurek. Strzał wypadł, ale na szczęście kula utkwiła w podłodze.
[ 159 ] Henryka podtrzymywana przez męża, zemdlała.
Ksiądz Raul był silnym, a do owej siły fizycznej łączył krew zimną. Serwacy Duplat uczuł, że ręka wikarego miażdży mu pięść, jak gdyby młotem żelaznym.
Zapienił się z wściekłości, z oczu tryskały mu błyskawice gniewu i cierpienia. Zawył przeraźliwie.
— Posłuchaj! — zaczął młody kapłan stanowczym lecz tak spokojnym głosem, jak gdyby nie zaszedł żaden wypadek — zobelżyłeś mnie bez przyczyny, chciałeś mnie zabić bez powodu.
Tu, lewą ręką, jaką miał wolną, wyrwał mu z za pasa drugi pistolet.
— Mógłbym teraz cię zabić — mówił dalej ksiądz Raul — Zostałoby pewnie uwzględnionem, ponieważ walczę w obronie własnego życia, wszelako jako sługa Boży, przebaczam tobie! Tak, przebaczam — mówił — lecz jednocześnie nakazuje ci wyjść z tego mieszkania, opuścić je natychmiast, inaczej nie bacząc na to, że jestem kapłanem będę pamiętał tylko, że jestem człowiekiem, a ów człowiek w imieniu wszystkich uczciwych ludzi, wymierzy sprawiedliwość zabijając cię bez litości, jak się zabija drapieżne rozjuszone Zwierzę, jak się zabija psa wściekłego!
Duplat przestraszony, cofnął się wstecz.
— Owem drapieżnem zwierzęciem, tym psem zaciekłym, ty jesteś! zaczął chrapliwie. Poczekaj! ja cię odnajdę!
— A wskazując na Gilberta: Jak i tego zarówno — dodał — odpłacę wam obu!
I wybiegł.
Henryka wróciwszy go przytomności, przypomniała sobie o tem co zaszło.
— Ach! księże wikary, cożeś uczynił? — zawołał z trwogą Gilbert.
— Stanąłem w twojej obronie...
— Zgubiłeś nas i siebie. Ten człowiek jest łotrem ostatniego rodzaju, nienawidzi księży! Wszakże słyszałeś co mówił? — On tu powróci za chwile, przyprowadziwszy wraz z sobą kilku nędzników, któremi dowodzi. Zagrożonem zostało twoje życie, tak jak i nasze zarazem!
[ 160 ] — W rzeczy samej! Gilbert ma racją ozwała się Henryka drżącym ze wzruszenia głosem. — Błagam cię kuzynie, wyjdź ztąd co prędzej, ponieważ ten potwór wróci tu wraz ze swojemi wspólnikami! stanowczo.
— Będę na nich oczekiwał — odrzekł stanowczo.
— Ależ to szaleństwo! — zawołał Gilbert.
— Odejdź... zaklinam! prosiła Henryka. — Jestem kobietą, mam zostać matką... może to wzbudzi nieco litości w sercu tamtego rozbójnika. Lecz tobie on nie przebaczy, na pewno! Rozbroiłeś go... pokonałeś, upokorzyłeś! On pragnie teraz krwi twojej! Przenieś się z tego okręgu... wyjedź z Paryża... udaj się do Wersalu i połącz z rządem regularnym.
— Henryka dobrze radzi, kuzynie poparł Gilbert — Tu zostałbyć zamordowanym, to nieuchronne, podczas gdy ja sam pozostawszy, potrafię stawić czoło temu łotrowi i jego towarzyszom. Odjeżdżaj, odjeżdżaj co prędzej!
Wikary zrozumiał, iż rzeczywiście jego obecność u Rollinów powiększała niebezpieczeństwo, tak dla nich, jak i dla niego i że byłoby bezrozumnem wystawiać się na śmierć niechybną, gdy ta śmierć nie przyniesie nikomu pożytku.
Rozdrażnił jedną z tych natur występnych, której nic w świecie teraz powstrzymać nie byłoby w stanie od wybuchu wściekłości posuniętego aż do zbrodni!
Uścisnąwszy przeto Henrykę, podał rękę Gilbertowi.
— Śpiesz się na Boga! powtórzył tenże, drzwi otwierając — a bądź bacznym wychodząc z tego domu; mogą czatować na ciebie na zewnątrz.
Ksiądz d’Areynes mając wyjść, zatrzymał się w progu.
— Ale wy... wy... co poczniecie? zapytał. Skoro jesteście do tego stopnia zagrożonymi przez tego zbrodniarza, dlaczego nie wyjedziecie z Paryża, jak mnie to radzicie uczynić? Moglibyśmy razem wyjechać?
— Stan zdrowia Henryki na to nie pozwala, rzekł Gilbert. Upewniam cię kuzynie że potrafię przywieść Duplat’a do upamiętnienia, choćby mi przyszło chwilowo przyjąć dowództwo przezeń ofiarowane.
Gorączka niepewności i trwogi wstrząsała Henryką. Co [ 161 ]chwila zdawało się jej że słyszy na schodach kroki i szczęk broni.
Wychodź kuzynie! — wołała i niech cię Bóg ma w swojej opiece.
— Niech wami się opiekuje! — odparł wikary, a widząc jaki niepokój sprawia jego obecność biednej kobiecie, wyszedł.
Rollin, mimo że złorzeczył mu w głębi duszy niechciał byłby jednak ażeby śmierć spotkała go w jego domu. Jego obawa o życie księdza d’Areynes nie pochodziła ani z życzliwości, ani ze wstrętu do zbrodni, lecz wywoływała ją myśl o strasznych następstwach jakie wyniknąć mogły z morderstwa, popełnionego w jego mieszkaniu, i w jego obecności.
Rozgłoszono by o tem, rozbierano szczegóły i posądzono by go może o wspólnictwo. Wiadomość o zaszłym wypadku, mogłaby dobiedz do Fenestranges. Hrabia Emanuel natenczas, uczyniwszy go odpowiedzialnym za śmierć swego synowca, w przystępie gniewu, mógł unieważnić testament.
Gdyby wikary został gdziekolwiek zaaresztowanym, wsadzonym do więzienia, a nawet rozstrzelanym przez rozbójniczą bandę Kommunistów, mało to obchodziło Gilberta, byle to tylko nie nastąpiło w jego mieszkaniu. Stawał mu bowiem jak widmo przed oczyma stracony majątek.
Groźby, wymierzone przeciw sobie przez Duplat’a, nie trwożyły go wiele. Zostając w dobrych stosunkach z kilkoma członkami Komitetu centralnego Kommuny, wystarczyłoby mu udać się do nich, aby nakazać milczenie byłemu sierżantowi.
W ostatnim razie, postanowił, że ujmie za broń pozornie, ale do żadnego ruchu mieszać się nie będzie, a nadewszystko nieprzyjmie dowództwa oddziałem. Nazbyt był na to przezornym, przewidywał bowiem bliskie stłumienie tego powstania, a nadewszystko nie chciał, ażeby jego nazwisko figurowało w dzienniku Kommunistycznym, jaki mógłby wpaść w ręce hrabiego Emanuela, a tym sposobem sprowadzić wydziedziczenie przezeń jego synowicy.
— Trzeba cierpliwie oczekiwać!.. — mówił sobie po odejściu wikarego, prowadząc Henrykę do jej pokoju.
Wyszedłszy od Gilbertów, ksiądz Raul d’Areynes przemyśliwał o owej strasznej scenie jaka nastąpiła przed chwilą, i zaczął sobie czynić wyrzuty.
[ 162 ] Porwany chwilowo wzbudzeniem krwi staroszlacheckiej, teraz, po ochłonięciu, stał się znów kapłanem.
Wplatałem się bezpotrzebnie w ową szaloną walkę — mówił sobie. Nie trzeba mi się było ukazywać temu łotrowi, który niewiedział o mojej obecności u Gilberta. Skompromitowałem jego i Henrykę, naraziłem własne życie, o które zresztą niewiele mi chodzi, gdy by nie myśl o moich ubogich, którzy w razie mojej śmierci, pozbawieni by zostali pomocy. Groziłem zabójstwem człowiekowi i uniesiony krewkością gotów byłem go zabić... ja... sługa Boży na ziemi!... Przebacz mi... przebacz!.. Stwórco miłosierny!..
Po kilku sekundach zadumy mówił dalej.
— Henryka dobrze radzi... Wyjadę do Wersalu nieodkładając, tej nocy. W Paryżu byłbym śledzonym, uwięzionym, jak arcybiskup Darboy, i ksiądz Deguerry. Zostałbym zabity nie spełniwszy obowiązków jakie sobie nakazałem? Nie!.. nie!.. żyć powinienem, ażeby dalej pełnić czyny miłosierdzia.
Przystanął, i obejrzał się w stronę ulicy Servan.
Noc była ciemna; przesunął się szybko pod murami domów, a doszedłszy ulicy Chemin-Vert, zatrzymał się powtórnie i spojrzał w około siebie.
Nikogo widać nie było; żaden hałas nie dochodził.
Nagle usłyszał gwar ludzkich głosów, i krok miarowy jakoby nadchodzącego oddziału, i jednocześnie przy świetle gazowej latarni ujrzał na kilkadziesiąt kroków przed sobą błyszczące bagnety i dwunastu żołnierzy Kommuny, prowadzonych przez dowódcę.
— Może to Duplat wiedzie swych towarzyszów do Gilberta Rollin? pomyślał z trwogą. I przebiegłszy szybko ulicę Saint-Maur, wszedł na pusty plac, znajdujący się w pobliżu, gdzie ukrył się poza szczątkami starego muru.
Oddział, przeszedłszy spokojnie, minął ulice Saint-Maur, zwracając w stronę Roquette.
Wikary odetchnął i zaczął iść dalej. W kilku minutach przybył do swego mieszkania przy ulicy Pepincourt.
Stara jego służąca oczekiwała nań z niepokojem.
— Postaraj się coprędzej Magdaleno, o jakie cywilne ubranie; — rzekł do niej. — Przynieś mi pantalony, surdut i kapelusz.
[ 163 ] — Co się stało... na Boga? — pytała przestraszona kobieta.
— Jadę do Warsalu.
— Jakto... teraz, w nocy?
— Natychmiast! Grozi więc niebezpieczeństwo?
— Tak!
— Ach! wielki Boże.... ulituj się nad nami!... wołała łkając służąca.
— Nie płakać i rozpaczać, Magdaleno, ale spieszyć się nam potrzeba, — mówił wikary. Czas nagli!.. Mogą tu lada chwila przyjść po mnie!
— Nasz zakrystyan mieszka tu obok. Jest on tegoż samego wzrostu i tej tuszy... Biegnę do niego po ubranie! mówiła, zabierając się do wyjścia.
W pół godziny potem, ksiądz d’Areynes zmieniony do niepoznania, w świeckiem ubraniu, wyszedł z ulicy Pepincourt, zwracając się ku Belleville. Postanowił wyjść z Paryża od strony Près-Saint-Gervais, ażeby nie budząc podejrzeń mógł uniknąć badań obostrzonych przez przepisy. Słusznie przypuszczał, iż fortyfikacye, położone z drugiej strony miasta, słabiej są strzeżone i nie mylił się w tym razie.
Dwudziestu gwardzistów, pod wodzą porucznika, stanowiło straż od strony Saint-Gerwais.
Była godzina druga nad ranem, gdy Raul d’Areynes znalazł się naprzeciw biur Akcyzy, zajętych obecnie na odwach przez związkowych.
Echa pijackich głosów, wybuchy idiotycznego śmiechu, mężczyzn i kobiet, zwrotki sprośnych pieśni, uderzyły słuch jego.
Przystanął.
Pomieszany ów hałas, wybiegał z wnętrza budynku, w którym obecnie, jak wspomnieliśmy, mieścił się odwach.
Uczucie wstrętu wstrząsnęło młodym kapłanem; zatrzymał się, wachając. To jednak wachanie krótko trwało. Potrzebując bądź cobądź wydostać się poza obręb Paryża, postąpił naprzód.
Pijany szyldwach zastąpił mu drogę.
[ 164 ] — Stój obywatelu! wykrzyknął głosem chrypliwym, zaledwie trzymając się na nogach. — Niewiesz, ze przechodzić tędy nie wolno?
Nie zważając na to, ksiądz Raul, postąpił dalej.
— Stój.. mówię do kroć piorunów!.. inaczej, strzelę!.. wołał rozwścieczony żołnierz.
— Ależ ja wracam do siebie... — odparł spokojnie wikary.
— Co znaczy do siebie? Gdzie, dokąd idziesz?
— Do Près-Saint-Gervais.
— A zatem wejdź na odwach, i zapytaj, czyli ci przejść dozwolą?
— Możebyś mógł sam udzielić mi to pozwolenie, nie kłopocząc swoich towarzyszów?
— Nie mogę.
— Dla czego?
— Ponieważ nie posiadam kluczów do otwarcia bramy.
Widząc, że nie ma rady, wikary zwrócił się w stronę odwachu, zkąd dobiegały śmiechy, pieśni i szczęk uderzanych o siebie szklanek.
Wszedłszy na schody, otworzył drzwi, i zatrzymał się na progu.
Gęsty obłok dymu z fajek i cygar, napełniał izbę; cierpka woń cuchnącego tytuniu pomieszana z wyziewami alkoholu, ścisnęła mu gardło, i powstrzymała oddech.
Wstrętny widok, jaki ujrzał przed sobą, wstzrąsnął nim od stóp do głowy.
Wokoło długiego stołu siedziały wygorsowane, z rozczochranemi włosami dziewczęta, ostatniej kategoryi, śpiewając ochrypłemi głosami. Dzbany wina i wódki, niektóre z nich [ 165 ]pełne, inne opróżnione, oraz szklanki zielonawe, zapełniały stół, na którym paliły się trzy świece..
W katach izby widać było porozkładane sienniki, na których spali pijani mężczyźni. Komendanta odwachu otaczało z pół tuzina tych dziewcząt, kłócących się z sobą o względy tego sułtana haremu. Cała ta tłuszcza pijana, oddawała się rozpuście z haniebnym bezwstydem.
Raul d’Areynes cofnął się na tak sromotny widok i chcąc odejść, gdy nagle zabrzmiał głos oficera:
— Po co tu przyszedłeś? Kto jesteś, obywatelu?
Krzyki i śpiewy naraz umilkły, nastąpiła cisza. Spojrzenia wszystkich zwróciły się ku nowo przybyłemu.
Młody ksiądz stał niemy, jak gdyby sparaliżowany wrażeniem strasznego wstrętu.
— Nie słyszysz o co pytam? — zawołał porucznik, brutalnie podrażniony milczeniem przy byłego. Jeżeliś jest głuchoniemym, odpowiedz znakami.
spostrzegłszy, że milczeć Wikary zapanował nad sobą, dłużej niepodobna mu było.
— Zapóźniłem się w Paryżu odrzekł bawiąc tam do rana i proszę o upoważnienie do przejścia, ponieważ chcę wracać do domu.
— Gdzież ten twój dom?
W Près-Saint-Gerwais.
— A więc ofiarujemy ci tu u siebie gościnność. Zanocujesz tu, a upewniam, że nigdzie by ci lepiej nie było. Masz wino wyborne, wesołe dziewczęta, nudzić się nie będziesz. Wyjdziesz z Paryża równo ze świtem.
Na tę propozycyę, zadrżał wikary. Spędzić noc w takiem towarzystwie niepodobna mu było.
— Proszę cię, panie oficerze — odrzekł — każ mi bramę otworzyć. Mam żonę, kilkoro małych dzieci, gdybym niepowrócił, niepokoić się będą.
— Kto jesteś?.. Czem się zajmujesz?
— Jestem ogrodnikiem odrzekł Raul d’Areynes, przewidziawszy naprzód to zapytanie. — Muszę dopilnować wysyłki na targ warzywa.
— Do stu piorunów! nazbyt dobrze się przedstawiasz jak na ogrodnika. Porządny paltot, buciki, miękki, arystokratyczny kapelusz...
[ 166 ] — Nie codziennie tak się ubieram; — odrzekł wikary, usiłując się uśmiechnąć.
— Może ty jesteś jednym z tych, którzy nie w ziemi grzebią, ale w cudzych kieszeniach, i coś zbroiwszy chcesz się wymknąć z Paryża? — badał oficer.
— Dla przekonania się o prawdzie, niech który z was mi towarzyszy, a zo baczycie, że nie kłamię.
— Dobrze już... dobrze... Każę ci otworzyć obywatelu, lecz trzeba ci wiedzieć, że tu u nas, to jak w porządnych domach, kto chce wyjść lub wejść po jedenastej godzinie, musi dać napiwek.
Cała banda obecnych wybuchnęła śmiechem, przyklaskując dowcipowi porucznika i powtarzając: „Napiwek!.. napiwek!.. poczem zanucili chórem Marsyliankę.
Raul d’Areynes uczuł, iż serce mu bije gwałtownie, a krople potu występują na czoło.
Sięgnąwszy szybko do kieszeni, wydobył luidora i rzucił go na stół.
— Ofiaruje — rzekł, — z przyjemnością. Oto napiwek.
Frenetyczne „brawo!“ powitało ukazanie się tej sztuki złota, którą pochwyciła jedna z dziewcząt mniej pijana, niż jej towarzyszki.
— Ha! ha! — zaśmiała; — jesteś paniczem „szyk“ ogrodniku. Sztuka złota! za to kupić można sałaty, marchwi, kalafiorów, i różnych przysmaków.
— Zachęca mnie to stanowisko... — zawołał jeden z obecnych. Ja także do pioruna zostanę ogrodnikiem.
Dziewczyna, która pochwyciła luidora, napełniwszy wódką kieliszek, podała go wikaremu.
— Dalej!.. kolejkę... — — zawołała, maczając usta w kieliszku. — Pij stary będziesz wiedział moje myśli.
Niepokój z zakłopotaniem ogarnął Raula d’Areynes Co począć w takiem położeniu? Odepchnąć ze wstrętem podany sobie kieliszek byłoby to tyle co skompromitować się i wydać, zniweczywszy udzielone już sobie pozwolenie do wyjścia z Paryża. Lecz pić!.. pić, po tej dziewczynie... po tych rozbójnikach... z tego samego kieliszka... ach! czyliż będzie miał siłę?... Czy znajdzie ku temu odwagę? Zawachał się przeto.
[ 167 ] — Do kroć tysięcy djabłów!.. bierzże i pij!.. — krzyknął porucznik. — Czemu się namyślasz? Możnaby sądzić, że pogardzasz nami?..
Posłyszawszy to, ksiądz Raul, zrozumiał, ze nie ma czasu na rozważanie, jeżeli pragnie uwolnić się od śmierci, i wziąwszy podany sobie kieliszek, zmuszonym był trącać się znów z każdym z obecnych w tej izbie.
— Niech żyje Kommuna wykrzyknęli chórem.
Powtórzyć tego okrzyku Raul nie był wstanie. Wolałby był umrzeć na miejscu, niż się do tego stopnia upodlić!
Przełknąwszy wódkę jednym haustem, postawił kieliszek na stole.
Wstrętnie cuchnący alkohol palił mu gardło jak rozżarzonym żelazem, krew nosem buchnęła. Na szczęście żaden z pijanych bandytów niedostrzegł, że nie wygłosił wraz z niemi okrzyku na cześć Kommuny.
Porucznik podniósł się z krzesła, zaledwie mogąc stać na nogach.
— No! teraz, — rzekł, skoro dałeś napiwek, każę otworzyć ci bramę. Chodź! obywatelu, i zdjąwszy z haka pęk kluczów, zawieszonych przy drzwiach, wyszedł z wikarym, któremu się zdawało, że wyzwolonym został z głębi piekieł.
Idąc, Raul d’Areynes uczuwał pewne uderzenie krwi na mózg, w uszach mu huczało, a nogi się pod nim uginały.
Wreszcie otworzyła się brama, poza którą miał znaleźć wolność i przestrzeń.
— Wychodź obywatelu i dobranoc! mówił oficer podając mu rękę.
Wikary udał, że nie spostrzega wyciągniętej ku sobie dłoni, i wyszedł.
Brama zamknęła się za nim, a pijany oficer wrócił na odwach, gdzie orgia wrzała w dalszym ciągu.
Przyszedłszy pod fortyfikacje, Raul d’Areynes zatrzymał się i uklęknął.
— Boże! pełen — Boże! — wyszepnął, składając ręce; dobroci i miłosierdzia, przebacz mi... przebacz! Przebacz!.. żem skłamał, dla złudzenia tych nieszczęśliwych zbłąkanych, dla ułatwienia sobie ucieczki! Przebacz mi Boże miłosierny!.. a oświeć ich, proszę!
[ 168 ] Skrzepiony modlitwą, podniósł się i rozglądać zaczął pośród ciemności. Teraz nie oba wiał się już Duplata.
Od bram Saint-Gervais, udał się drogą przez pola, ażeby dostać się prędzej do wioski Aubervilliers, zajętej przez prusaków wraz fortem, według jednego z warunków traktatu podpisanego w Wersalu.
Tu zatrzymany został przez niemieckiego szyldwacha, który mu kazał wejść na odwach.
Złożywszy tam zadawalniające zeznanie wraz z wyjawieniem nazwiska i celu swojej podróży przed badającym go oficerem, polecono mu resztę nocy spędzić w fortecy, zkąd miał wyjść nazajutrz rano, zaopatrzony w kartę wolnego przejścia.
Podczas, gdy się to działo, Gilbert z Henryką oczekiwali zatrwożeni powrotu Duplat’a.
Żona Rollina, złamana na duchu i ciele przebytemi wrażeniami, udała się na spoczynek. Gilbert, zamknąwszy drzwi na klucz, czuwał w pierwszym pokoju. Był pewien, iz lada chwila ujrzy przybywającego owego niegdyś sierżanta w towarzystwie silnej eskorty i naprzód już ułożył sobie obronę dla uspokojenia tego łotra i przyprowadzenia go do należytego poszanowania.
Do godziny jedenastej w nocy, Duplat się nie ukazał.
Północ uderzyła.
Gilbert nieco uspokojony, rzuciwszy się na sofę w ubraniu, ażeby być gotowym na wszelki wypadek, zagasił lampę.
Co się stało z naszym nędznikiem? Jakież okoliczności, silniejsze nad jego wole, powstrzymały go od wykonia gróźb wygłoszonych przed kilkoma godzinami? Wyjaśnić to śpieszymy.
Zapieniony, owładnięty szałem, literalnie pijany z wściekłości, Duplat, wybiegłszy od Rollinów, miał jedną myśl tylko, jedno gorące pragnienie zemsty po nad swym byłym kapitanem i księdzem, który mając jego życie, w ręku nie tylko wyświadczył mu upokarzającą łaskę, darowując takowe, ale ośmielił się jeszcze prawić mu morały!
— To przebaczone być nie może! — powtarzał. — Zemsta wymierzoną będzie i to jak najprędzej!
Postanowił przyaresztować wikarego, wtrącić go do [ 169 ]więzienia w la Roquette, gdzie znajdowali się już inni zamknięci, jako zakładnicy.
Co zaś do Gilberta Rollin, ten stawionym będzie przed plutonem wojska, dla wykonania po nad nim natychmiastowej egzekucyi.
— Tak! mruknął groźnie — to nastąpić musi i bez zwłoki czasu!
Do wykonania jednak tych projektów, potrzeba było pomocy i upoważnienia do działania. Pomienione upoważnienie mógł z łatwością otrzymać od Komitetu centralnego, w którym znał kilku członków i w dobrych stosunkach z niemi pozostawał. Co zaś do pomocników, tych postanowił sobie odnaleźć w 166 bataljonie związkowym strzegącym merostwa, tym który odznaczył się sromotnie w kilka dni później, rozstrzeliwając niewinne ofiary, na pustych polach, wprost placu Woltera.
Do merowstwa zatem jedenastego okręgu udał się Duplat, wyszedłszy od Gilbertów, pewien, iż znajdzie tam do pomocy podobnych sobie nędzników, a zarazem zyska rozkaz do wykonania swej zemsty.
Drzwi tego budynku były na oścież otwarte, we wszystkich oknach światło gorzało. Czuwano wewnątrz pośród ogólnego nieładu w przewidywaniu blizkiej katastrofy.
Podwórza, wschody i sale, napełnione były żołnierzami różnych oddziałów, noszących najróżnorodniejsze nazwy. Wygalonowani oficerowie w pióropuszach, jak muły hiszpańskie, przechodzili się dumnie, uderzając z hałasem przypasanemi pałaszami o bruk dziedzińca i marmurową posadzkę salonów.
Widać tu było również grupy mężczyzn w mieszczańskich ubiorach i kobiety o podejrzanem zachowaniu się.
[ 170 ] Całe to zbiorowisko, chodziło, paliło tytuń, krzyczało, dyskutowało nad wypadkami dnia i rezultatami potyczki stoczonej z wojskiem w Wersalu.
Tłumy szpiegów krążyły pośród nich, nasłuchując pilnie i zbierając wygłoszone zdania.
W chwili, gdy Serwacy Duplat wchodził do merostwa, jakiś mężczyzna za pomocą kułaków wymierzanych tłumowi rękoma, usiłował torować sobie drogę ku wschodom, znajdującym się wprost niego
Mężczyzna ów wygolony, bez zarostu, mógł mieć lat trzydzieści. W bawełnianej błękitnej bluzie, burką odziany, miał na głowie płaski pilśniowy kapelusz z szerokiemi brzegami, a w prawej ręce trzymał gruba pałkę drewnianą.
Można go było wziąść tak dobrze za jakiego wieśniaka z okolic Paryża, jak za ogrodnika, lub właściciela winnic z Argenteuil. Powracał z bióra zajętego przez delegatów Komitetu centralnego, gdzie jak mówiliśmy, czuwano dniem i nocą, zmieniając się kolejno, w oczekiwaniu na instrukcye drugiego Komitetu, osadzonego w ratuszu.
— Jak się masz! — zawołał, chwytając za rękę Duplat’a — spotykamy się nareszcie.
Były sierżant chciał mu się wymknąć.
— Niezatrzymuj mnie, Merlin! — odpowiedział — idę do biura w bardzo ważnym i pilnym interesie.
Merlin wszelako trzymał go silnie, a pochyliwszy się, wyszepnął cicho:
— Ja również mam bardzo ważny i pilny interes, pilniejszy na pewno od twojej sprawy. Musisz mnie wysłuchać!
— Później... później!... jestem bardzo zajęty.
— Czem takiem?
— Chce zesłać pewnego nicponia do Roquette!
Merlin chwycił go za rękę.
— Nie czyń tego! — wyszepnął tejemniczo.
— Jakto... dla czego? Masz w tem widocznie jakieś wyrachowanie.
— Niech Bóg uchowa! Ten hultaj zobelżył mnie... rozbroił... chciał mnie zabić.
— Tem lepiej, że tego nie uczynił. Zawdzięczasz mu życie, a razem i korzystanie z pewnego świetnego interesu, [ 171 ]jaki nadarza się własnie. Nie jesteś głupim, potrafisz więc zdobyć piękną sakwę, zaiste nie do pogardzenia! mówił Merlin coraz cichszym głosem.
— Piękna sakwę? — powtórzył Duplat a co w niej będzie?
— Złoto! do pioruna! złoto, spływające jak deszcz do jej wnętrza!
Ostatnie słowa wywarły silne wrażenie na byłym sierżancie. Jego zaciekłość przeciw Gilbertowi i wikaremu znikła. Złociste miraże błysnęły mu przed oczyma.
— Złoto będzie jak deszcz spływało? — wyjąknął z cicha.
— Tak..
— Trzeba zatem urządzić jakieś odwiedziny w domostwie?
— Nie.
— Cóż więc u czarta? Wytłumacz?
— Dobrze, ale nie tu.
— Dla czego?
— Ponieważ mógłby ktoś podłuchać, a ja niechcę być słyszanym.
— A więc pójdź do mnie.
— Za dużo jest lokatorów w twojem nowem mieszkaniu. Przepierzenia są tam tekturowe.
— Chcesz mi więc powierzyć jakąś wielką tajemnice?
— Nie inaczej. Przyniesie ona nam świetną korzyść... Nagroda jest pociągającą!
— Idźmy więc! rzekł Duplat, uprowadzając wraz z sobą Merlin’a. — Niedaleko ztąd znam pewien zakątek, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać, nie obawiając się podsłuchania.
I wyszedłszy z merostwa, kroczyli ulicą Parmentier, ku Chemiu-Vert. Merlin postępował w milczeniu.
W owym czasie, na rogu tej ulicy wznosił się dom świeżo wybudowany, wykończony na zewnątrz, ale przy którym wewnętrzne roboty wstrzymanemi zostały skutkiem wojennych wypadków. W stronę tego też domostwa zaprowadził Duplat swego tajemniczego towarzysza.
— Wejdźmy tu-rzekł — porozmawiamy i nikt nam nie przeszkodzi.
[ 172 ] Żadne ogrodzenie nie wzbraniało wejścia do budynku. To, które niegdyś istniało, zostało zniszczone podczas oblężenia.
Duplat znając dobrze wejście do tego domu, prowadził Merlin’a, wziąwszy go pod rękę i tak oba szli na dół schodami do piwnicy, macając w ciemności.
Poniżej schodów, potknęli się o kupę złożonych tu gruzów.
— Stój! — zawołał Duplat, jesteśmy w miejscu; są i fotele, siadajmy!
Merlin siadł na kamieniach nazwanych przez jego towarzysza pompatycznie, „fotelami“.
Obu przybyłych, otaczała ciemność głęboka. Żaden szmer nie mięszał tu grobowego milczenia. Siedząc obok siebie, dotykali się prawie nawzajem, nie widząc się jednak.
Korzystając z owych ciemności, Merlin, sięgnął do kieszeni, a wydobywszy z niej długi nóż Kataloński, otworzył go cicho i trzymał w lewej ręce.
— No! teraz mów! rzekł Duplat.
— Posłuchaj-zaczął Merli — a nie brykaj, jak znarowiony, osioł na to co powiem, lecz naśladując mnie, załóż potrójną kłódkę na usta.
— Rzeczywiście więc jest to coś tak bardzo tajemniczego? — pytał były sierżant.
— Ma się rozumieć! obywatelu kapitanie!
— Raz... dwa!... słucham więc!
Merlin zadumał przez kilka sekund, jak gdyby zbierając myśli, a potem:
— Otóż takie są rzeczy... wyszepnął. Przybywam z Wersalu.
— Nie dziwi mnie to bynajmniej przerwał Duplat.-Ponieważ wiem dobrze, iż dwa lub trzy razy w tygodniu zachodzisz tam przebrany za wieśniaka, ażeby wywąchać co się dzieje u reakcyonistów i zdać następnie o tem zaport centralnemu komitetowi Kommuny.
— To poświęcenie! wielkie poświęcenie z mej strony! rzekł Merlin.
— Wierzę temu i mówię wraz z tobą, że czynisz to z poświęcenia dla sprawy. Zresztą, znają cię dobrze! Jesteś odważnym, wytrwałym, a bardziej przebiegłym i chytrym [ 173 ]niźli najdoświadczeńszy z policyjnych agentów. Wiernie służysz Kommunie!
— Narażam dla niej mą skórę!
— To prawda, że ja narażasz i skończysz na tem, że przedziurawią ci ją dziś lub jutro.
— Mniejsza z tem!
— Co się dzieje w Wersalu?
— Nie wesołe rzeczy!
— Dla kogo?
— Dla tych, którzy walczą przeciw władzy spółecznego porządku.
— Co?... co?.. przeciw władzy porządku? — wykrzyknął Duplat z oburzeniem, podnosząc głos.
— Milczenie! — wyszepnął Merlin, ściskając rękojeść sztyletu, gotów uderzyć nim w towarzysza, gdyby jakieś nierozważne słowo wybiegło z ust tegoż.
— Tak, rzeczy niewesołe! dodał dla tych, którzy pobrali zakładników.
— To znaczy, dla nas?... dla wszystkich tych, którzy służą Kommunie?
— Ma się rozumieć, nie kryję tego przed tobą, lecz mówię otwarcie, że strasznie jest zdyskredytowana i poszarpana ta nasza Kommuna!
— Widziałeś to ze swego okna? pytał szyderczo Duplat.
— Tak, z mego okna, niepotrzebując go nawet otwierać!
— Cóż oni układają więc, ci rozbójnicy w Wersalu?
— Mają szturm przypuścić do Paryża.
Duplat zaczął chrapliwie, jak to czynić miał w zwyczaju, będąc niezadowolonym.
— Raz się tylko umiera!
— Ha! ha! — zawołał — niechaj spróbują! Przyjmiemy ich dobrze tych szpagaciarzów, tak, że będą zmuszeni porzucić swoje bagnety, gdy nasze kartaczownice pluć im w twarz zaczną!
— Dotąd się jednak to nie udało...
— Bo złą była nasza komenda. Niech tylko wynajdą dzielnego dowódzcę, a zobaczysz jaki obrót przybierą rzeczy natenczas!
— Być może... Lecz zkąd wziąść takiego? Musimy go odnaleźć.
[ 174 ] — Czy wiesz jednakże, że w Wersalu znajduje się sto tysięcy ludzi?
— Aż tyle?
— Mniej więcej.
— Do djabla! — mruknął Duplat, drapiąc się w głowę — to wiele!
— Ponówmy dalej; jesteś rozumniejszym niż to stado bydląt, który mi dowodzisz.
— Dzięki za szczerość.
— Niema za co! Otóż mówmy otwarcie... Powiedz według twoich zapatrywań, jak długo przeciągnąć się może obecne położenie?
— Czy ja wiem... do czarta!
— Jak ci się zdaje? Czy Kommuna zmieni się w rząd stały, rząd, który kierować będzie Francyą i zostanie uznanym przez wszystkie europejskie mocarstwa?
— Duplat osłupiał spostrzegłszy jaki obrót bierze rozmowa i drapał się w głowę coraz bardziej.
—Zadajesz mi — wyrzekł głupie zapytania.
— Czy przypuszczasz wreszcie — mówił dalej Merlin — ażeby tłuszcza pijaków, hultajów, mogła stanowić prawa, rządzić finansami, dowodzić armiją, i że wszystko dobrze iść będzie, jeżeli postawią łotrów ostatniego rodzaju w miejscach jakie zająć powinni uczciwi ludzie? Podyskutujmy nieco w tej mierze. Odpowiedz mi, czy wierzysz?
— O czem mamy dyskutować? rzekł Duplat — ja na tem wszystkiem nieznam się wcale. Stawiasz mi kwestye, jakiej rozwiązać nie umiem. Otóż ci powiem, że ja drwię sobie z Kommuny!
— Dla czego więc jej służysz?
— Służę jej dopóki coś wyskrobać z niej można, jak można było coś wydrapywać podczas oblężenia Paryża! Służę Kommunie ponieważ ona daje mi galony i stopień kapitana! Niechaj tak będzie do czasu. Wszak gdyby upaść miała ta klika, dobranoc!... Odwracam na druga stronę mój paltot i szukam innego dla siebie rzemiosła, z którego od czasu do czasu kapnęło by mi do kieszeni kilka sztuk monety... Ja niemam uprzedzań ani przesądów, mój stary! Czyściłbym buty papie Thiers’owi i wycierał do wieczności szkła jego okularów, gdyby mi dobrze chciał za to płacić! [ 175 ]Dla mnie mają wartość tylko pieniądze, to moje bożyszcze, to jedyny cel mojego życia! Gotów byłbym rozstrzelać wskazana sobie osobistość, gdyby za to stawiono przedemną worek napchany monetą.
— Otóż co chciałem właśnie wiedzieć! — zawołał Merlin. — A więc taki worek złota ja tobie ofiaruję!
— Ty??
— Tak, ja! a raczej jeżeli wolisz ofiaruję ci go przezemnie rząd z Wersalu.
Duplat na te słowa uczuł, iż mięsza mu się w głowie. Co śpiewa mu przebiegły ów Merlin? Byłoż by to na serjo?
— Rząd Wersalu ofiaruje mi przez ciebie nagrodę? — powtórzył
— Nie inaczej.
— Czy podobna? Nie!... ty chcesz mnie w pole wyprowadzić... To żart.
— Przedmiot jest nazbyt poważnym, ażeby było można zeń żartować — odpał Merlin.
— W jakim celu i za co miałby mi to proponować rząd Wersalski?
— Później ci to wyjaśnię. Na teraz to tylko powiem, iż trzydzieści tysięcy franków zostały przeznaczone między nas dwóch do podziału.
Duplat zerwał się nagle. Oczy zaiskrzyły mu się w ciemności, jak ślepie u wilka.
— Trzydzieści tysięcy franków? — powtórzył chwytając za ramię Merlin’a.
— Tak! każdemu z nas po połowie. Podzielimy się jak bracia.
— A więc po piętnaście tysięcy dla każdego? Mów! do kroć piorunów! co trzeba zrobić ażeby wypaproszyć tę żabę?
— Nic więcej. jak tylko otworzyć armii Wersalskiej jedną z bram Paryża — wyszepnął Merlin — przykładając usta do ucha byłego sierżanta.
[ 176 ]
Duplat osłupiał, posłyszawszy tę propozycye, siedząc niemy, z otwartemi ustami.
Merlin, ściskając w ręku sztylet, oczekiwał odpowiedzi, wreszcie były sierżant podniósł głowę.
— Wszakże Centralny Komitet nasz odrzekł — posyła cię do Wersalu w swojej sprawie? Chodzisz tam służąc niby Kommunie, a powracasz tu dla prowadzenia interesów Wersalskich! Znaczy to, nosić płaszcz na dwóch ramionach, mój stary!
— Wobec ciebie, jako intelligentnego człowieka i godnego zaufania, wyznam, iż tak jest w rzeczy samej!
— Mógłbym cię oskarżyć przed komitetem — szeptał dalej Duplat — a wtedy rozstrzelano by cię w jednej chwili.
— Wiem o tem; zanim jednak byś zdołał mnie zadenuncyować, otrzymałbyś tęgie uderzenie w bok nożem. Zresztą ta denuncyacya nie przyniosłaby tobie korzyści, niema więc nie bezpieczeństwa.
— Mówiłem to tylko dla żartu — odparł kapitan — pokładasz we mnie zaufanie, dowiodłeś mi tego, ja cię więc przekonam nawzajem, że jestem twoim przyjacielem; będziemy mogli, sądzę, porozumieć się z sobą.
— Byłem tego pewny, wiedząc, że jesteś wyższym po nad gminne przesądy.
— Przesądy? — powtórzył Duplat — niema ich tam, gdzie chodzi o przygaszenie pożaru.
— Zwróć także uwagę — zaczął Merlin — że Wersalczykowie, stawszy się panami Paryża, wymierzą straszny odwet tym wszystkim, którzy z bronią w ręku służyli Kommunie, a nadewszystko dowódzcom.
— Duplat zadumał, pomyślawszy o swoich galonach, któremi się tak pysznił przed chwila.
—Ha! odwet!... wyszepnął. Czy przedsięwziąłeś jednak środki ostrożności? Wszak jesteś przezornym?
— Nie chełpię się z tego.
[ 177 ] — Uważam więc, że lepiej usunąć się z tej gry i rentę sobie zapewnić?
— Tak rozum nakazuje, do czarta!
— Pomyślałeś więc o mnie i chcesz mnie wydobyć z tej dzieży, pełnej szumowin? Jak to szlachetnie z twej strony! A więc porozmawiajmy. Z kim się widziałeś w Wersalu?
— Z jenerałem Valentin--rzekł Merlin.
— Naczelnikiem publicznego bezpieczeństwa?
— Tak. Jemu to składam moje raporta o tem co się dzieje w Paryżu.
— I on to obiecał ci trzydzieści tysięcy franków?
— On.
— Chcąc je otrzymać, mówisz, należy otworzyć jedną z bram Paryża?
— Tak.
— Kiedy
— W oznaczonej chwili.
— Zgoda! lecz jak się wziąść do tego?
— Rzecz bardzo łatwa.
— Tak sądzisz?
— Przekonasz się, że mam słuszność. Jest środek ku temu nader prosty.
— Ciekawym?
— W jakich odstępach czasu stajesz na warcie przy bramach ze swoim oddziałem? — pytał Merlin.
— Co pięć dni.
— Do których bram bywasz przeznaczanym?
— Do bramy Romainville, bramy Pantin, Chaumont i Près-Saint-Gervais.
Możesz ze ufać ludziom swojego oddziału?
— Ach! to są idjoci... Zrobią wszystko, co im rozkażę, nie rozumiejąc o co chodzi...
— Doskonale! Zajmiemy się później tymi głupcami, gdy nadejdzie chwila działania. Gdybyś w dniu, w którym zapotrzebuję ciebie nie stał na straży, czy nie mógłbyś zmienić lub przyśpieszyć swojej kolei?
— Mogę z łatwością to uczynić.
— Czy mógłbyć według woli wybrać sobie stanowisko?
— Tak, porozumiawszy się naprzód z którym z kolegów.
[ 178 ] — Zapytuje o to, ponieważ, jak sądzę, trzeba będzie wybrać bramę w Près-Saint-Gervais.
— Zastosuje się do tego.
— Gdy rzecz ta będzie zadecydowaną, powiadomię cię o tem, tymczasem zaopatrz się w cywilne ubranie, ponieważ twój mundur trzeba będzie spalić, a pałasz wrzucić do rzeki.
— Bądź spokojny przygotuję sobie wszystko co trzeba — odparł Duplat. — Ale rzecz najważniejsza. Kiedy nam wypłacą za tę sprawę pieniądze?
— Nazajutrz, skoro wojska wejdą od strony Saint-Gervais, otrzymasz część swoją.
— Nazajutrz dopiero? do pioruna! A gdyby niezapłacono nam po dokonanym fakcie?
— Zapłacą! ja za to ręczę!
Duplat zaczął drapać się po głowie.
— Ty ręczysz? rzekł— to dobrze, ale gdzież jest twoja gwarancya? Gdyby rząd w Wersalu nie wypłacił, pracowalibyśmy dla króla Pruskiego. Nie byłoby nawet gdzie się udać w tym razie. Ja radbym od razu przyłożyć ząb do tego maślanego placka.
— To znaczy, że żądasz zaliczki?
— Tak; choćby nie wielkiej.
— Niepodobna!... Powinieneś to zrozumieć.
— Każą mi więc tylko ufać twemu zapewnieniu?
— Tak, ponieważ ten zamiar mógłby ci się nie udać, mógłbyś stchórzyć w ostatniej chwili, a w takim razie byłyby straconemi wypłacone tobie pieniądze.
— Jest to więc ostatnie twe słowo?
— Ostatnie, a jakiej sumy żądałbyś teraz?
— O! nie byłbym wymagającym, bynajmniej. Zanim bym otrzymał oznaczoną kwotę, zadowolniłbym się taką, któraby mi wystarczyła na przyzwoitą kolacyjkę z dziewczętami.
— A więc ja ci udzielę ową zaliczkę z moich własnych pieniędzy.
— Jesteś więc kapitalista?
— Jeszcze nim nie jestem, wszak mam nadzieję zostać w przyszłości — odrzekł Merlin — zamykając swój nóż i wsuwając go do kieszeni. A wydobywszy portmonetkę:
— Niechaj cię to przekona — dodał — iż nie wątpię ani [ 179 ]na chwilę o wypłaceniu przyobiecanej nam sumy, w razie, gdyby się nam powiodła ta sprawa.
— Och! i ja zarówno, wszak będę wierzył silniej, skoro otrzymam od ciebie nieco monety. Ile mi dasz?
— Równy tysiączek.
— To za mało!
— Nie mam przy sobie więcej.
— Ha! to daj ile możesz.
— Mam więc twoje słowo?
— Słowo uczciwego człowieka!...
Na te wyrazy Merlin wykrzywił twarz komicznie, czego ciemność niedozwoliła dostrzedz jego towarzyszowi, a wydobywszy z portmonetki papier, na osiem części złożony, wsunął go w rękę Serwacego.
— Oto, — rzekł, tysiąc franków.
Duplat, chwyciwszy banknot, przesuwał po nim palcami.
— Czy nie podrobiony przynajmniej? — —pytał zartobliwie.
— Życzę ci takich jak najwięcej! Schowaj i milcz.
— Idźmyż więc teraz na kieliszek...
Zaraz, ponieważ jeszcze mam coś do powiedzenia.
— Mów prędko, bo dyabelnie zimno w tej piwnicy. Wilgoć przejmuje do kości.
— Otóż więc jesteśmy obadwa, nowo zaciężni w służbę Wersalskiego rządu; zaczął Merlin.
— Ułożone i zrozumiane, a jeżeli dobrze zapłaci służyć mu będę dobrze za jego pieniądze.
— Powinieneś czynić tak, jak ja czynię, okazywać najwyższą gorliwość dla Komitetu centralnego Kommuny, ażeby zyskać ich zaufanie, a potem z tego korzystać na inną stronę.
— Bądź spokojny! Potrafię to lepiej od ciebie uczynić.
— I zachowaj w pamięci me słowa. Pozostaw księży w spokoju, a w razie potrzeby stań nawet w ich obronie, jeżeli będziesz miał ku temu sposobność.
Wyrazy te przypomniały Duplat’owi zaszłą scenę z wikarym, gniew jego jednak wkrótce przeminął.
— Zostawić ich w spokoju? — wymruknął niechętni — będzie to rzecz trudna... wszak jeśli takim jest rozkaz rządu [ 180 ]Wersalskiego, będę się starał doń zastosować. Skończyłeś już?
— Skończyłem.
— Wychodźmy więc.. Drżę cały z zimna.
Wyszli obadwaj, udając się do składu win, gdzie kazali sobie podać obfita wieczerzę, skropioną najlepszemi gatunkami Burgunda i wypróżniali butelki za zdrowie rządu Wersalskiego.
∗ ∗
∗ |
Pomimo, że artylerya niemiecka z całą świadomością popełnianego okrucieństwa wymierzała swoje armaty na szpitale Paryża, a pruskie kartacze paliły i w szczątki rozszarpywały służbę francuzkich ambulansów, którą wszelako obronić powinna była biała chorągiew z czerwonym krzyżem Stowarzyszenia Genewskiego dla ratowania ranionych, znalazł się niemiec potępiający te czyny niecnej dzikości, a był nim znany nam dobrze doktór Blasius Wolff, ów chirurg major, służący jako dowódzca w jednym z korpusów pruskiej armii.
Potępiał on wojnę, starając się złagodzić jej opłakane następstwa.
Wiedziony szlachetnym poczuciem ludzkości musiał walczyć ciężko przeciw zaciekłemu oporowi współziomków, zanim zdołał urządzić służbę w ten sposób, ażeby ranni Francuzi na równi traktowaнi z Niemcami, otaczani byli temże samem co oni staraniem i opieką.
Usuwał ze służby ambulansowej tych wszystkich, którzy w swej nienawiści w ranionym francuzie widzieli jedynie wroga.
Szczególniej w okolicach Paryża najbardziej walczyć mu przychodziło ze złą wola jenerałów, którzy skutkiem zdenerwowania wywołanego długiem oblężeniem, wybuchali Teutońską prawdziwie brutalnością.
Doktor Wolff, pokonawszy te wszystkie przeszkody, urządził ze szczególną pieczołowitością obsługę w niemieckich ambulansach.
Sam osobiście wszystkiem się zajmował, wglądał we wszystko własnemi oczyma, a gdy pod tą szorstką zewnętrz[ 181 ]ną jego powłoką uderzało serce pełne uczuć humanitarnych, ocalił znaczną liczbę ranionych Francuzów, którzy bez jego pomocy, napewno byliby zginęli.
Po podpisaniu pokojowego traktatu, gdy armia niemiecka opuściła Wersal, pozostawiając swoje garnizony jedynie w głębi fortów, doktór Wolff oddał w ręce francuzkich chirurgów obsługę szpitalną, i ambulanse, gdzie się mieścili razem ranieni z różnych oddziałów piechoty kawaleryi, gwardyi ruchomej i narodowej, pomieszani z ranionymi niemcami, którym stan zdrowia niepozwalał powracać do rodzinnego kraju.
Rząd francuzki zobowiązał się odesłać ich później, gdy wyzdrowieją. Wszyscy ranieni wychwalali jednogłośnie pieczołowitość starań udzielanych im przez francuzkich lekarzy.
W dniu 18-ym Marca, gdy wybuchnęła Kommuna, szpitale i ambulanse były już nieco opróżnione, próżne jednak te łózka zostały wkrótce zapełnione żołnierzami wojsk regularnych, ranionemi kulami Kommunistów. Ich liczba zwiększała się prawie z dniem każdym.
Bitwa pod Mont-Valerien, i ciągłe utarczki ze związkowymi powiększały liczbę przybywających ranionych, która wreszcie dosięgnęła takiej cyfry jak w końcu wojny.
Wersal przedstawiał natenczas szczególny a niezapomniany widok.
Uczciwi ludzie, mogący uciec z Paryża dla uchronienia się od prześladowań i wyroków Kommuny, zjeżdżali tu, osiedlając się bądź w mieście, bądź w jego okolicach. Wiele żon oficerów wraz z dziećmi przybywało ze czterech stron Francyi dla połączenia się z mężami, po sześciu miesiącach bolesnego rozdziału. W każdym okręgu tworzyły się stowarzyszenia dam dobroczynnych, do których przyłączali się księża emigranci z Paryża, ażeby nieść pomoc i pociechę ranionym żołnierzom.
Stowarzyszeni, odwiedzali codziennie chorych w szpitalach i ambulansach, znosząc im przysmaki wraz z dobrem słowem, którym się ich pokrzepić starali.
Okrzykiem radości powitali mieszkańcy Wersalu wiadomość o przybyciu tamże księdza d’Areynes. Mniemano, że zo[ 182 ]stał uwięzionym przez Kommunistów i zamkniętym w la Roquette wraz z innymi zakładnikami
Wikary z parafii świętego Ambrożego, słynny z kazań miewanych u świętego Sulpicyusza był znaną zaszczytnie osobistością, zarówno ceniony przez wyższe klasy społeczne Paryża, jako i czczoną przez ubogich okręgu Pepincourt. Uwielbiano jego prawy charakter, jego serce pełne litości i wysokie ukształcenie umysłu.
Widziano go bezustannie na stanowisku, gotowego do walki, gdzie chodziło o przyniesienie ulgi niedoli i pozyskanie dusz dla Stwórcy.
Widziano w nim to prawdziwe a godne podziwu wcielenie kapłana, gdy kapłan jest zarazem apostołem. Gromadzono się tłumnie w około niego, proszono o radę, a rada przezeń wydana stawała się prawem dla wielu!
Ksiądz d’Areynes dołączył do swojej tarczy herbowej rozsiane promieniście gwiazdy miłosierdzia i stał się założycielem Stowarzyszenia, które w kilka lat później powstało pod piękną nazwą:
Dzielni francuzcy żołnierze z Tonkinu, Dahomeju i innych posiadłości kolonjalnych, wiedzieli dobrze z jakiem poświęceniem wykonywali swe obowiązki, ci którzy przyrzekli swą pomoc temu podniosłemu dziełu miłosierdzia.
Ksiądz Raul d’Areynes został mianowany dyrektorem Stowarzyszenia. U niego to składano dary, bądź w pieniądzach, bądź w naturze i on to przyjął na siebie obowiązek ich rozdawania.
Wiedziano, że ksiądz d’Areynes był bogatym, ale wie[ 183 ]dziano zarówno, że jego majątek był więcej własnością ubogich, niż jego samego.
Niestrudzona litość zjednywała mu serca wszystkich, ufność bez granie i poszanowanie.
Między członkami powyższego Stowarzyszenia, znajdował się hrabia Edmund de Kernoël, kapitan okrętu, pozostający w czynnej służbie, który odbył, jak najświetniej wszystkie kampanje na Wschodzie, należała również jego żona Rolanda de Kernoël i syn dziesięcioletni Lucyan.
Ksiądz Raul uczuł dziwny nieprzeparty pociąg ku tej rodzinie, której ojciec zdawał mu się być wcieleniem męztwa i szlachetności.
Kapitan miał lat trzydzieści pięć, jego żona trzydzieści.
Pan de Kernoël jednego z ciężko rannych swych marynarzów, umieścił w szpitalu i pewnego rana wybrał się wraz z żoną i synem dla odwiedzenia chorego.
Ivon Kerdrac, tak się nazywał ów majtek raniony, był współziomkiem hrabiego de Kernoël. Urodzili się oba w Ploërmel, owej uroczej wiosce Bretońskiej, w jednym roku, miesiącu, dniu, a nawet prawie o jednej godzinie.
Hrabia lubił Ivona, syna jednego ze sług swego ojca, a Kerdrac odwzajemniał mu się ślepem bez granic przywiązaniem.
Gdy Edmund de Kernoël został mianowany kapitanem okrętu, Ivon zaciągnął się do marynarki, ażeby iść za nim wszędzie i odtąd nieopuszczał go na chwilę.
Pewnego dnia, po południu, o godzinie oznaczonej dla przyjmowania odwiedzin, rodzina Kernoël udała się do szpitala.
Ivon Kerdrac leżał na łóżku oznaczonym numerem 9, na sali świętego Jana. Obok niego na łóżku pod numerem 10 znajdował się gwardzista, z noga od dawna amputowaną, którego stan zdrowia trwożył chirurgów, mających nadzór na tej sali.
Amputacya miała miejsce nazajutrz po bitwie pod Montretout, w niemieckim ambulansie.
Silne zaognienie się rany, nakazywało obawiać się złych następstw, jakie śmierć sprowadzić by mogły.
Tegoż dnia rano, przy oględzinach, chirurg mówił do towarzyszów.
[ 184 ] To gangrena! ten człowiek zgubiony, bez odwołania!
Raniony cierpiał niewysłowione katusze. Straszna gorączka krew mu paliła.
— Biedny mój towarzysz popłynie wkrótce na czarne morze“ wymruknął Ivon Kerdrac, w swojem bretońskiem narzeczu. Dobrze by zrobił, zażądawszy księdza przed tą podróżą.
Ivon, został zarówno raniony kulą w lewą nogę. Pocisk utkwił w ciele, wśród siatki ścięgnów i muskułów, ztąd wydobycie kuli musiało być bardzo bolesnem.
Nie pozwoliwszy się uśpić narkotykiem, dzielny marynarz podczas operacyi „otwierał paszczę jak wieloryb“. Tak się wyrażał, opowiadając o chwili, w której rzeźnik, „zagłębiał mu w mięso srebrne swoje obcęgi“.
Operacya jednak dokonana zręczną, doświadczoną ręką, świetnie się udała. Za kilka tygodni Kerdrac mógł być zdrów zupełnie, pozostać jednak musiał na całe życie kulawym.
Hrabia de Kernoël wraz z żoną i synem spotkali się w bramie szpitalnej z księdzem d’Areynes. Wikary, uścisnąwszy rękę kapitana, powitał jego żonę, ucałował małego Lucyana, poczem razem we czworo weszli na salę świętego Jana.
Ksiądz Raul rozpoczął przegląd łóżek od prawej strony, zatrzymując się przy wezgłowiu każdego z ranionych. Hrabia wraz z żoną i synem, pozostawiwszy go za sobą, szli w stronę, gdzie leżał Kerdrac.
Oblicze majtka było pogodnem, wzrok jego zabłysł radością na widok nadchodzącego z rodziną kapitana.
Trzy tak drogie dla mnie istoty! — wyszepnął, zrywając się na łóżku.
Lucyan rzucił się w objęcia marynarza, na rękach którego będąc pacholęciem igrał nieraz swobodnie, hrabia ścisnął dłoń dzielnego majtka, a pani Kernoël położyła przed nim parę pomarańcz, paczkę tytuniu i kilka sztuk srebrnej monety.
— Uzuchwalacie mnie państwo swoją dobrocią! — wołał Kerdrac, wsuwając pod kołdrę otrzymane dary. — Dzięki wam, mogę sobie nieraz kazać przynieść ukradkiem jakiego uchara.
[ 185 ] — Suchara? — powtórzył, śmiejąc się mały Lucyan.
— Tak; u nas, to jak na pokładzie okrętu, nic schować w kieszeń nie wolno czegoby nie przetrząśniono na podwórzu, a gdy ja sam sobie usłużyć nie mogę z przyczyny tej lewej nogi, która mnie przykuwa do łóżka...
— Bardzo więc cierpisz? — przerwał hrabia.
— Nie zbyt.
— Badź co bądź cierpisz jednak?
— Trochę, wszak w obec tego co inni cierpią, moja boleść jest fraszką!
— Gdzież ten ból najbardziej uczuć ci się daje?—
Tu! zawołał majtek rozpaczliwie, wskazując palcem na głowę.
— Czyś stracił zmysły? Chcesz sobie życie odebrać bez powodu?
— Bez powodu? — powtórzył z uniesieniem Kerdrac. — Ach! do kroć miljonów kul armatnich! widocznie nie wiesz kapitanie co mi ten pies chirurg powiedział?
— Cóż takiego?
— Mówił, że wyjdę ztąd uzdrowionym, ale moje prawe „wachadło“ nigdy już w zgodzie z lewem nie będzie. Nie będę mógł prosto chodzić i do końca życia kulawym pozostanę! To tak, jak dziób naszego okrętu — mówił dalej — gdy straci linje prostopadła i chwiać się pocznie, to w jedną, to w drugą stronę, żegnaj okręcie, niema już na tobie co robić! Tak i ja kapitanie pójdę w kąt, wygolony jak stary zużyty ponton i umieszczonym będę u inwalidów
Kerdrac mówił to głosem drżącym ze wzruszenia, jego oczy napełniły się łzami.
— I będę zmuszonym — kończył rozłączyć się z tobą kapitanie!...
Z płaczem pochwycił rękę pana de Kernoël.
Kapitan ujął go w objęcia.
— Zastanówże się, mój poczciwy Ivonie — mówił tkliwie. Widzę, że w twojej biednej głowie mięszać się poczyna. Czyż dla ciebie miejsce tylko w Zakładzie inwalidów? Jeżeli nie będziesz mógł odbywać służby na morzu, będziesz pracował i żył na ziemi, w domu, ma się rozumieć! Posiadasz jeszcze sił tyle, że zdołasz usłużyć mojemu synowi i żonie.
[ 186 ] — Tak, wiem o tem! — jakał majtek wiem dobrze! Lecz ziemia nie jest morzem, a dom nie okrętem; zresztą ciebie nie będzie w tym domu, kapitanie! Ach! podli kommuniści! — wołał, zgrzytając zębami — gdy pomyślę, że to szubrawstwo jest przyczyną tego, co mnie spotkało, mnie... który po dwadzieścia razy stałem wystawiony na ogień pruskich bateryi, nie doznawszy najmniejszego zadraśnięcia i że ot! właśnie francuska kula zrobiła mnie kaleką! gdybym pochwycił w me ręce, którego z tych gałganów, odpłaciłbym mu za to! — kończył zaciskając pięść.
Hrabia de Kernoël usiłował uspakajać biednego marynarza, gdy poruszenie się na sąsiedniem łóżku spoczywającego człowieka zwróciło jego uwagę.
Ow raniony, leżący pod 10 numerem, uniósłszy się z trudem, wspierając łokciami, usiadł na pościeli. Twarz jego pałała od gorączki, wielkie krople potu spływały mu po skroniach. Utkwiwszy nieruchome spojrzenie w drugi koniec sali, szeptał bez związku jakieś niezrozumiałe wyrazy.
Pani de Kernoël zbliżyła się do jego łóżka.
— Czego ty sobie życzysz, mój biedny przyjacielu? zapytała z ewangeliczną litością. Możebym mogła w czem ci usłużyć?
Raniony, z wysileniem podniósłszy rękę, wskazał na księdza, stojącego przy łóżku jednego z chorych i zawołał wyraźnie:
— Księdza!... och... księdza!
— Chciałbyś więc pomówić z wikarym d’Areynes? Usłyszawszy to nazwisko, chory drgnął nagle.
— Ksiądz d’Areynes? powtórzył — ksiądz Raul d’Areynes?
I jego twarz wypogodziła się radośnie, zniknął z niej wyraz pierwotnej boleści.
— Chciałbyś więc, aby tu przyszedł do ciebie? — zapytała powórnie hrabina.
— Tak! tak! — odrzekł.
Pani de Kernoël dała znak synowi, stojącemu opodal.
Lucyan, zrozumiawszy o co chodzi, pobiegł z pośpiechem.
— Księże wikary — rzekł, biorąc go za rękę — mama mnie tu przysyła z oznajmieniem, iż jeden z ranionych życzy sobie, ażebyś przyszedł do niego.
[ 187 ] — Który to z ranionych, moje dziecię?
— Ten, z którym mama rozmawia.
Wikary szybko przebiegłszy salę, pośpieszył do wskazanego sobie chorego.
-Ach! to wy, księże d’Areynes, jakżem szczęśliwy, że was widzę! — szepnął raniony, padając na poduszki ze łkaniem.
Ksiądz Raul usiadł przy nim na krześle. Hrabia de Kernoël wraz z żoną i synem, cofnęli się dyskretnie w głąb sali. Wikary ujął rękę chorego, ściskając ją życzliwie.
— Ach! to ty... ty księże d’Areynes — szeptał, wpatrując stę łzawym wzrokiem w oblicze kapłana — o! jakże Bóg miłosierny, że cię tu sprowadził.
— Znasz mnie więc? — pytał ksiądz łagodnie.
— Jak nie mam znać! wszak to ty, księże wikary, połączyłeś mnie z moją Joanną w kościele świętego Ambrożego w kaplicy Najświętszej Maryi Panny.
— Jakże się nazywasz, mój przyjacielu?
— Paweł Rivat.
Ksiądz Raul miał dobrą pamięć, nie tylko pamiętał zaszłe fakta, ale i nazwiska.
— Paweł Rivat? — powtórzył tak... przypominam sobie, udzielałem wam ślub. Lecz w jaki sposób znalazłeś się tutaj, mój biedny człowieku?
— Podczas oblężenia służyłem w bataljonie Gwardyi Narodowej.
— Było to twoim obowiązkiem, jako francuza.
— Obowiązek ten spełniłem. Zostałem raniony w bitwie pod Montretout.
— Rozumiem teraz!
— Niemieccy chirurgowie przenieść mnie tu kazali, zkąd wiem, że nie wyjdę, jak na cmentarz szeptał Paweł ze łzami.
— Nie trać nadziei, mój synu! — odrzekł wikary, wzruszony do głębi, tak wielką boleścią nieszczęśliwego.
Paweł westchnął głęboko.
— Ach! już skończona! — odrzekł — skończona!... ja czuje... jestem tego pewnym! Dla siebie samego nie boję się śmierci, ponieważ mam wiarę w Boga! ale moja żona, moja biedna Joanna... co się z nią stanie?
— Nie przychodziła tu do ciebie?
[ 188 ] Wcale jej niewidziałem. Czyliż podobna mi było z nią się zobaczyć?
— Pisałeś jednak do niej zapewne?
— Ach! czyż Prusacy pozwalali przejść listom?
— Po podpisaniu układów, usunięto to obostrzenie.
— Pisałem wtedy, lecz moja żona nieprzyszła. Miałażby umrzeć? o Boże!... Księże wikary — szeptał błagalnie — jeżeli chcesz mi sprawić nieco radości przed zgonem, zaklinam!... napisz do Joanny. Twojemu listowi przejść dozwolą!.... Niechaj tu przyjdzie moja żona.... Niechaj ją zobaczę i uścisnę po raz ostatni przed śmiercią.
Grube łzy spływały po wychudłych policzkach umierającego.
— Wszak nie odmówisz mej prośbie, księże wikary? — powtarzał.
— Radbym zadość ci uczynić — odrzekł smutno młody kapłan — ale nieszczęściem to niepodobna!
— Dla czego?
— Paryż obecnie jest jak najściślej zamkniętym dla wszelkiej korespondencyi, przychodzącej z zewnątrz.
— Ach! tak... wojna domowa gorsza nad wszelkie inne! — wyszepnął Rivat!
— Dotad trwa ona, niestety!
— A zatem przed śmiercią nie zobaczę mojej Joanny?
Ksiądz d’Areynes na to nic niemógł odpowiedzieć. Nie znajdował wyrazów na pocieszenie tej duszy strapionej, na zabliźnienie tych ran serca palących, a nieuleczalnych!
— Joanna zatem nie przyjdzie! — powtarzał z rozpaczony i ja sam umrę... sam... opuszczony! Śmierć mnie zabierze i ta biedna moja istota ukochana nie będzie nawet wiedziała, gdzie moje ciało spoczywa! Nie będzie wiedziała, [ 189 ]gdzie uklęknąć nad moja mogiłą i pomodlić się za mnie. Ach, to straszne! — zawołał — przysłaniając oczy rękoma. Joanna wkrótce wyda na świat dziecię, a to dziecię urodzi się sierotą, nie znając własnego ojca!
— Mój przyjacielu... mój bracie!... błagam, uspokój się! — prosił wikary.
Lecz Paweł zamiast się uspokoić, rozpaczał coraz bardziej.
— Księże d’Areynes!-szeptał z cicha, usiłując pochwycić obie ręce wikarego księże, ja wkrótce umrę! Nic nie jest mnie wstanie ocalić!... ja to rozumiem i czuje. Jesteś dobrym, jesteś miłosiernym... chcesz że ażebym umarł spokojny, pocieszony, wierzący?
— Boże! ty zapytujesz mnie o to? — odparł ksiądz Raul. Mów czego żądasz? uczynię wszystko dla ciebie — dodał, pochylając się ku umierającemu, którego głos przygasał zwolna. Mów!... mów prędko!...
— Żądam... przyrzeczenia...
— Jakiego?
— Przyrzeczenia... że skoro powrócisz do Paryża... zobaczysz się z moją biedną żoną i powiesz jej, żeś był obecnym przy mojej śmierci. Uczynisz to dla mnie, nieprawdaż?
— Przyrzekam ci to!... przysięgam! — odrzekł uroczyście wikary. — Więcej po nad to uczynię!...
m Więcej? cóż takiego? — poszepty wał raniony, utkwiwszy wzrok w twarzy księdza.
— Przysięgam ci, że będę czuwał nie tylko nad twoją żoną, lecz po nad mającem przyjść na świat dziecięciem!
— Dziękuje!... dziękuje! jaka Paweł Rivat. — Uspakajasz mnie temi słowy.
— Gdzież mógłbym odnaleźć twą żonę? — pytał ksiądz Raul.
— W jej mieszkaniu. Ulica Saint-Maur Nr 156, na pietem piętrze.
— Wikary zapisał sobie ten adres w notatniku.
— Gdyby umarła Joanna, a dziecię żyło, weź to dziecię w swoją opiekę — prosił umierający przygasłym głosem. — A gdyby i dziecię umarło, módl się za nas wszystkich!
Nastąpiła chwila milczenia, po której chory:
[ 190 ] — A teraz, chciej mnie wyspowiadać, księże wikary wyszepnął.
Ksiądz d’Areynes usiadł w pobliżu łóżka.
Krótko trwała spowiedź tego uczciwego człowieka, który nigdy nikomu nie wyrządził nic złego.
Głos Pawła słabł z każdą chwilą. Usta mu pobladły. Zimny pot okrywał twarz z żółkniałą.
Ksiądz d’Areynes udzielił mu rozgrzeszenie i kapłańskie błogosławieństwo. Coś nakształt łagodnego śmiechu, ukazało się na ustach zbielałych umierającego, poczem jego ręce skostniały, głowa w tył się przechyliła, ostatnie drgnięcie wstrząsnęło ciałem, serce bić przestało. Paweł Rivat żyć przestał.
Wikary, zamknąwszy oczy zmarłemu, ukląkł i zaczął się modlić.
— Spoczywaj w spokoju!--wyszepnął powstając — spoczywaj... biedna ofiaro największej z klęsk tego świata, wojny! Nie chybię uczynionej tobie przysiędze, będę czuwał po nad twą nieszczęsną żoną i dzieckiem!
Nazajutrz ciało Pawła, zostało pochowanem na Wersalskim cmentarzu.
Ksiądz d’Areynes prowadził kondukt.
Mała garstka ludzi postępowała za ubogim karawanem w jednego konia, wiozącym na miejsce doczesnego spoczynku ciało męża Joanny.
∗ ∗
∗ |
Pragnąc położyć kres okrucieństwom Komuny, Thiers za zgodą z jenerałami dowodzącymi armią w Wersalu, wydał rozkaz przypuszczenia szturmu na Paryż, oddany od dwóch miesięcy na pastwę wzburzonej tłuszczy.
Brama d’Auteil oznaczoną została za punkt wytyczny tego szturmu.
Opór związkowych był strasznym. Wprędce zrozumiano, że nie posiadając zdolnego dowódzcy, trzeba będzie obrócić to miasto w perzynę, chcąc zmusić kommunistów do kapitulacyi.
Jak widzieliśmy, wypadek ten został przewidzianym.
Merlin, zjednawszy sobie pomoc Serwacego Duplat, [ 191 ]w celu ułatwienia wojskom regularnym wejścia od strony Saint-Gervais, był jednym z licznych szpiegów pozostających na żołdzie jenerała Valentin, u którego zbierała się cała policya bezpieczeństwa.
Przekonano się, że to wystarczało.
Wieść o wkroczeniu armii Wersalskiej do Paryża wprawiła w wściekłość kommunistów i oba ich Komitety.
Związkowi zamiast broń złożyć wobec grożącego sobie niebezpieczeństwa i nieuchronnego ich prędzej czy później zdruzgotania, zaciekli się bardziej niż kiedykolwiek w swoim uporze.
Zewsząd powiewały czerwone chorągwie. Działa huczały straszliwie wśród bataljonów, wyśpiewujących Marsyljankę.
Był to wir straszny oszołomionych, tryumf dzikiego roznamiętnienia! Rozdawano broń kobietom i dzieciom, a rząd Kommuny wygłaszał appel bezustanny.
Podczas, gdy jedna część owej zaciekłej w swem zaślepieniu ludności, zaprzysięgała opór do śmierci, inni z owych zbłąkanych, którym pozostała iskierka zdrowego rozumu, zamyślali już o złożeniu broni i zniszczeniu swoich mundurów.
Bębnienie bezustanne dobiegało zewsząd. Na wieżach biły dzwony. Sklepy pozamykano.
Ze wszech stron wznosiły się barykady, dozwalając widzieć w swych głębiach otwarte paszcze dział nabitych kartaczami, gotowych do wystrzału.
W dniu 23 Maja, oddziały wojsk z Wersalu obozowały na Marsowem polu, na przedmieściu Saint-Germain, w la Muette i w około Łuku Tryumfalnego. Czoło tych kolumn, znajdowało się na lewym brzegu stacyi Montparnasse i na prawej stronie Batignolles. Przednie ich straże groziły placom Europejskiemu, Pepinère i Nowej Opery. Związkowi zaś, ufortyfikowali ulice Auber’a Chaussèe-d’Autin, ulice Druot, Chateandun, des Martyrs i Montmartre.
Wzgórza Chaumont, Belleville, Memilmontant i Pèr-Lachaise, najeżone były bateryami.
W głównych arteryach ruchu miejskiego, składano na kupy brukowe kamienie, przewracano wozy, słowem gro[ 192 ]madzono wszelkie przeszkody mogące opóźnić pochód wojsk Wersalskich.
Obronę z drugiej strony Sekwany urządzano z nie mniejszą zaciekłością.
W tej wojnie ulicznej, w walce pomiędzy francuzami, walce bratobójczej, potwornej, po wsze strony płynęły potoki krwi.
W dniu 25, brama Ornano została oddaną wojskom Wersalskim, jako też brama d’Auteuil. Nie było to jednak dostatecznem. Należało ze wszystkich stron otoczyć kommunistów.
Jenerał Valentin, wysłał Merlin’a do Paryża.
Zdobyte wejście od strony Saint-Gervais dozwoliło Wersalczykom wykonać ruch rozstrzygający.
Przy użyciu tysiącznych ostrożności Merlin, zdołał przejść bagnety i przybyć od rana w dniu 26 do merostwa jedenastego okręgu.
Sądził, że spotka tu Duplat’a.
Bataljon 57, istniał już tylko w połowie. Czwarta część składających go ludzi, zniknęła. Jedni się poukrywali, drudzy uciekli.
Były sierżant dowodził oddziałem złożonym z najróżnorodniejszych żywiołów, z których część otrzymała nakaz strzeżenia merostwa.
Przybywszy tam Merlin, zapytał o Duplata.
— Nasz kapitan odrzekł zapytany ma zostać wysłanym na służbę do więzienia la Roquette z kilkoma swojemi żołnierzami dla rozstrzelania osadzonych tam zakładników. Czas nam już pozbyć się tego robactwa!
Usłyszawszy to, Merlin zadrżał, i nie żądając już innych objaśnień, pobiegł do więzienia, gdzie znajdowali się osadzeni: ksiądz Darboy Arcybiskup Paryża, ksiądz Deguerry i senator Bonjean.
Wchodząc w ulicę Servan, usłyszał huk wystrzałów. Zatrzymał się, a spojrzawszy na mur, okalający więzienie, dostrzegł kłęby białawego dymu unoszące się w powietrzu.
Postąpił kilka kroków naprzód i znów oczekiwał.
Po chwili, otwarły się drzwi la Roquette i dwunastu pijanych żołnierzy, zaledwie trzymających się na nogach, [ 193 ]wyszło pod wodzą Duplat’a z więzienia, gdzie tak potworna zbrodnia przed chwilą dokonaną została.
Byli to mordercy zakładników.
Śmiertelna bladość pokrywała cyniczną twarz Duplat’a.
Merlin przebiegł w poprzek ulice, dążąc naprzeciw niego.
— Na stanowisko! — zakomenderował Duplat, zwracając się do żołnierzy — wkrótce do was przybędę!
Żołnierze odeszli pod wodzą sierżanta, a ów przewódzca morderców pozostał sam z Merlinem.
— Cóżeś uczynił nieszczęśliwy? — Wyjąknął tenże, drżąc z przerażenia.
— Gdybym odmówił zakomenderowania: „Ognia“, byliby mnie rozstrzelali, jak tamtych!
— Ależ to zbrodnia!
— Cóż więc miałem zrobić? Przede wszystkiem własna ma skóra!
— Tę zbrodnię okupić należy! — szeptał Merlin przyciszonym głosem.
— W jaki sposób?
— Otwierając Wersalczykom wolne przejście przez bramę Saint-Gervais.
Dziś w wieczór nie podobna tego uczynić! A kiedy?
— Jutro, gdy zechcesz, ponieważ jutro będę tam stał na straży z dwudziestoma ludźmi.
— Na pewno?
— Nieodmiennie; urządzę się tak, ażeby to nastąpiło.
— O której godzinie będziesz mógł działać?
— O dziewiątej wieczorem.
— Mogę więc liczyć na ciebie?
— Jak na siebie samego! Już mi się naprzykrzyła ta Kommuna! Lecz gdzież pieniądze?
— Oto są! rzekł Merlin, wsuwając w rękę Duplata banknoty. Jest to pięć tysięcy franków.
— A kiedy reszta?
— Jutro. Posłuchaj jednak co powiem! — mówił groźnie Merlin. — Gdybyś nie wykonał dokładnie tego do czego się zobowiązałeś, gdybyś chciał się wymknąć w ostatniej chwili, potrafię ciebie odnaleźć, choćbyś się jak najlepiej schował [ 194 ]i będziesz rozstrzelanym tak, jakeś rozstrzelał niewinnych ludzi.
Duplat uczuł dreszcz przebiogający mu po skórze.
— Nie obawiaj się! — odrzekł — wykonam ściśle polecenie. Jutro o dziewiątej wieczorem, brama Saint-Gervais będzie otwartą dla czerwonych pantalonów!
— Zatem, do widzenia jutro wieczorem!
Merlin zwrócił się w stronę Père-Lachaise, podczas gdy Duplat podążał w stronę merostwa jedenastego okręgu, ażeby tam zdać raport o potwornej egzekucyi, w jakiej przewodniczył.
Duplat został przeznaczony do odbywania straży przy bramie de Montreuil, a jeden z pomocników jego oddziału, miał strzedz wejścia od Saint-Gervais.
Nie przeszkadzało to byłemu sierżantowi, który bądź co bądź chciał się wywiązać dokładnie z misyi powierzonej sobie przez Merlin’a, a tym sposobem pochwycić do kieszeni piętnaście tysięcy franków, jako nagrodę za popełnioną zdradę.
— Zamienimy nasze stanowiska — rzekł Duplat do swego kolegi. Sądzę, ze dla ciebie to wszystko jedno.
Porucznik odurzony alkoholem, przeszkód mu nie stawiał.
— Dobrze, mój stary-odrzekł — niech będzie jak żądasz. Widocznie masz naznaczoną jakąś miłosną schadzkę w stronie Saint-Gervais?
— Odgadłeś!
— A zatem, idź, co prędzej, ale musisz mnie za to za prosić na wieczerzę.
Duplat, nie pozwolił sobie powtarzać tego dwa razy i obaj godni oficerowie Kommuny weszli do szynku na bul warze Woltera.
O godzinie dziewiątej wieczorem Serwacy rozszedł się [ 195 ]z porucznikiem, zaledwie stojącym na nogach i udał się na ulice Parmentier.
Przyszedłszy naprzeciw owego niewykończonego domostwa, gdzie w piwnicy rozmawiał wtedy z Merlin’em, przystanął.
— Niewiadomo co może nastąpić wymruknął z cicha. — Pieniądze będą tu bezpieczniejszemi, niż u mnie. Gdyby Wersalczykowie stłumili Kommune, nie będę się obawiał i przyjdę wydobyć z kryjówki moje skarby.
Przestąpiwszy próg domu, zwrócił się na schody prowadzące do piwnicy, na których przyświecał sobie zapałkami.
W jednej z tych piwnic zapełnionych gruzem i gliną, odnalazł dość czysty zakątek. Wydrążając nożem grunt miękki, wyżłobił wprędce otwór, na dziesięć centymetrów głęboki i szeroki na tyleż.
Było to wystarczającem.
Dobywszy z kieszeni paczkę banknotów, danych sobie przez Merlin’a, wsunął ją w stary pugilares, a owinąwszy go w papier ułożył, w głębi otworu.
Ukończywszy tę czynność, zasypał otwór ziemią, wyrównał grunt i pokrył z wierzchu go gruzem.
Robota dość długo trwała, ponieważ musiał bezustannie przyświecać sobie zapałkami.
— Skończyłem nareszcie! — zawołał, zacierając ręce. — Pięć tysięcy franków!... nielicząc monety z pierwszego banknotu, a jutro dostanę dziewięć tysięcy, ogółem piętnaście! Otóż jestem bogaty jak bankier, a skoro Paryż się uspokoi, wynajmę sobie mieszkanie w jakiej przyzwoitej dzielnicy miasta i otworzę mały handel.
Oczarowany tem pięknem marzeniem, wyszedł z domostwa i pogwizdując wesoło, udał się do swego mieszkania przy ulicy Saint-Maur pod Nr 157.
Duplat jak wiemy, zajmował pokój w tym domu, gdzie mieszkała Joanna Rivat i matka Weronika. Ów pokój znajdował się w końcu korytarza, na który wychodziły drzwi od obu kobiet.
Od czasu bitwy pod Montretout, Joanna ciągle chorowała skutkiem przebytych wstrząśnień moralnych, do tego stopnia, że przez kilka tygodni obawiano się o jej życie. [ 196 ]Ocalenie swoje zawdzięczała więcej młodości i silnemu organizmowi, niżeli lekarstwom.
Żyła, lecz pogrążona w głębokim smutku, dręczona wspomnieniem ukochanego męża, o którym żadnej wiadomości zasięgnąć nie zdołała.
W dniu 25 Maja wydała na świat dwoje dzieci, dwie małe dziewczynki bliźniaczki, którym matka Weronika udzielała pierwszych starań. Od dwóch dni ta zacna kobieta nie odstępowała na krok wdowy po Pawle, krzątając się przy niej bezustannie i dostarczając wszystkiego co było potrzeba.
Przygotowano pieluszki i kolebkę. W owej kolebce spoczywało teraz dwoje niemowląt.
Joanna leżała na łóżku mocno osłabiona. Pojawiła się silna gorączka, jaka mogła była poprowadzić ją do grobu, a tu ani akuszerki, ani doktora, w tak niebezpiecznej chwili!
Dzielna jej sąsiadka podwajała starania i pracę, dokonywając prawdziwych cudów poświęcenia.
— Mam nadzieję, iż wybrniemy nareszcie z tej biedy! Ufajmy Bogu! — powtarzała.
Wszystkie drobne oszczędności Weroniki wyczerpanemi niezadługo zostały. Grosz po groszu wymykał się szybko, mimo to nie traciła ufności, wierząc, że jakaś pomoc przybędzie!
Całe noce spędzając przy łóżku Joanny, pielęgnowała zarazem i dwie maleńkie bliźniaczki, których różowe usteczka na wpół otwarte, zdawały się uśmiechać jakoby dziękując za matkę i siebie.
W chwili, gdy Duplat po zakopaniu pieniędzy wracał do swego mieszkania, Weronika schodziła na dół z dzbankiem po wodę. Trzymała w ręku lampkę, dla zaświecenia sobie, ponieważ gaz teraz nie dochodził do domów, a stróż, korzystając z nieobecności właściciela, latarki na schodach nie zapalił.
— Witajcie matko! — zawołał, przechodząc koło niej Duplat, a wskazując na dzbanek jaki trzymała w ręku: — Cóż to niesiecie, petroleum dla braci do podpalania domów? — zapytał.
— Milcz! ty szubrawcze... podpalaczu! — wykrzyknąła rozgniewana kobieta. — Tobie tylko w głowie petroleum! Połóż się spać, to lepiej, niż popełniać łotrowstwa, a nade[ 197 ]wszystko nie rób hałasu przechodząc pode drzwiami pani Rivat.
— Czemu? jest więc chorą ta dzierlatka?
— Ma się rozumieć, wczoraj porodziła bliźnięta. A ta dzierlatka, jak ją nazywasz, ma więcej odwagi w jednym swym palcu, niż ty w całej swojej osobie! Ostrzegam, ażebyś cicho przechodził, ponieważ biedna leży w gorączce.
— Gorączka? głupstwo! — wymruknął to przeminie, niema obawy!
I przeciągnąwszy krótko rozmowę, wszedł do swego mieszkania, gdzie przed udaniem się na spoczynek, rozpoczął przegląd swojej garderoby.
Z pośród zużytych rupieci wybrawszy palto, kamizelkę i kapelusz, zrobił z tego pakiet i położył go na krześle.
— Otóż w ten sposób rzekł sprawę poprowadzę. Po otworzeniu bramy Wersalczykom od strony Saint-Gervais, przybiegnę tu, zmienię ubranie i czmychnę tak, że sam czart mnie nie odnajdzie!
Rzuciwszy się na łóżko, zasnął snem twardym, nie doznawszy ani na chwilę wyrzutów sumienia za ową potworną zbrodnię, jaką popełnił, rozstrzeliwając niewinnych zakładników.
Zerwawszy się równo ze świtem, pobiegł na merowstwo jedenastego okręgu, gdzie miał przyjąć komendę nad oddziałem dwudziestu ludzi, mających strzedz wejścia od strony Saint-Gervais.
Wojska Wersalskie podczas nocy, naprzód się posunęły. Zajmowały one teraz plac Trinitè, ulice Saint-Lazare i des Martyrs. Od strony Ornano, opanowały Montmartre i Clignaucourt. Z tych wzgórz potężna artyllerya słała kartacze na Père-Lachaise, zkąd komuniści jej odpowiadali gradami kul, zasypując niemi wybrzeża, a w szczególności ulicę Rivoli, na której rozwinęły się wojska regularne, zniósłszy barykady nad rzeką z lewej strony.
Nagle wybuchły pożar, zatrzymywał pochód tych wojsk. Komuniści postanowiwszy obrócić Paryż w perzynę, podpalili domy przy ulicy du Bac i Rivoli.
Gmachy Rady Stanu, Biura rachunkowości, Pałac Legii Honorowej, Ministeryum finansów, Tuilleriès, Ratusz, Składy [ 198 ]zboża, Teatr Saint-Martin, wszystko to na raz płonęło, trzeszczało, zapadało się w gruzy!
— Gęsty obłok czarnego dymu zawisł nad miastem.
Co chwila wybuchały nowe ogniska, czerwone, iskrzące. Dachy załamywały się z trzaskiem przeraźliwym, działa zewsząd huczały, a kartacze zakreślając ogniste koła w powietrzu, rozpryskiwały się w tysiące iskier błyszczących na szkarłatnem niebie!
Chrypliwie dysząca Kommuna, podobna do psa wściekłego, który przed śmiercią chce kąsać jeszcze, rozsiewała w stolicy rzeź, postrach i spustoszenie. Prusacy, patrząc na to z wyniosłości fortów śmieli się, że francuzi palą Paryż, jak oni spalili Saint-Cloud.
Do jedenastego okręgu schroniły się szczątki potwornego rządu Kommuny, rządu, utworzonego z błota i krwi! Komitet, tak zwanego przez nich Ocalenia publicznego, urządził w merowstwie centrum dzikiego szalonego oporu, oporu zrozpaczonych, którzy widząc się zgubionymi przeczuwają, że łaski dla nich nie będzie!
Wojska regularne musiały zgarniać na kupy trupów, ażeby cofnąć stoczenie ostatniej potyczki pod mury Paryża, gdzie Kommuna ostatecznie zdruzgotaną została.
Kartacze spadały jak grad ognisty na ulice przebijając dachy domów, gdzie wybuchały, opróżniając je wewnątrz.
Przerażeni mieszkańcy, chronili się do piwnic.
W domu przy ulicy Servan zamieszkiwanym przez Gilberta Rollin i Henrykę pobyt stawał się niemożliwym, z przyczyny nagromadzonych kup drzewa i węgli, oraz starych barykad, stosów opróżnionych butelek, które oświetlały ponurym blaskiem płonące lampki naftowe.
Ten dom, jak wiele innych, posiadał dwa rzędy piwnie, z których nie wszystkie były zajęte.
Większa część lokatorów, powyjeżdżała z Paryża, oczekując stłumienia Kommuny.
Gilbert, oszołomiony cierpieniem żony, która pierwsze bóle porodu uczuwać zaczęła, schronił się wraz z nią do piwnicy. Inni lokatorowie pouciekali do suteryn.
Do tej piwnicy Rollin poznosił kołdry, poduszki, materace i ułożywszy na nich Henrykę, oczekiwał w niepokoju.
[ 199 ] Po ośmiu godzinach ciężkich cierpień, zakończonych omdleniem, Henryka wydała na świat córkę, dziecię to jednak zaledwie żyło kilka minut.
Gilbert nie mając możności sprowadzenia doktora, sam czuwał przy leżącej bez zmysłów synowicy hrabiego d’Areynes, sam... w obec zmarłego dziecka!
Wziąwszy na ręce tę drobną istotę, przyłożył ucho do jej piersi nasłuchując uderzeń serca. Serce to niestety bić już przestało. Wściekły z gniewu, wydał okrzyk, podobny do dzikiego zwierzęcia i położywszy to drobne skostniałe już ciałko w kącie piwnicy, nakrył je kołdrą.
Henryka, wyszedłszy z omdlenia, majaczeć w gorączce zaczęła. Nie wiedząc nic, co się z nią dzieje, niepoznawała nawet swego męża.
Gilbert pobladły, z obłędnym wzrokiem, drżącemi nerwowo ustami, zapytywał siebie, czyli to nie kres najwyższych nieszczęść dla niego?
Dziecię umarło! Skoro się dowie o tej śmierci ksiądz Raul, powiadomi o niej niezwłocznie stryja Henryki. Hrabia natenczas zniszczy testament sporządzony na korzyść zmarłego dziecka.
Ksiądz d’Areynes przebywał obecnie w Wersalu, skoro powróci jednak po stłumieniu Kommuny, ukryć przed ni prawdę niepodobna będzie!
Co począć?...
Było to rozpadnięcie się naraz w gruzy wszystkich marzeń Gilberta, ruina złotych snów jego! Cóż go oczekiwało teraz? Nieustanna nędza, jaką powiększyć jeszcze mogły zaszłe obecnie wypadki.
Straszliwa rozpacz go ogarnęła! Zapytywał siebie, czy nie lepiej byłoby, ażeby kartacz, padłszy na dach domu, w proch go obrócił i zagrzebał ich oboje z Henryką pod swemi szczątkami!
— Ach! gdyby dziecię to żyło! — wyszepnął przez zaciśnięte zęby — gdyby żyło to dziecię!
I po owym kryzysie rozpaczy, popychającej człowieka do samobójstwa, lub zbrodni, nagle się uspokoił.
Podniósł głowę.
[ 200 ] Jak błyskawica w noc ciemną, myśl dziwna przez mózg mu przebiegła. Przypomniał sobie Weronikę, te stara kobietę, która przyszła prosić go o opiekę nad wdowa po Pawle Rivat. Przypomniał opowiadanie staruszki, o tej młodej kobiecie.
Joanna Rivat miała wydać na świat dziecię jednocześnie z Henryką. Gdyby to dziecię Joanny żyło?... chłopiec czy dziewczyna, mniejsza o to! Gdyby mógł je dostać to dziecię, kupić je... lub ukraść wreszcie!
Potrzebował żyjącego dziecka, na zastąpienie zmarłego, dla stawienia zapory hrabiemu d’Areynes, ażeby tenże nie unieważnił testamentu, ażeby on, Gilbert mógł otrzymywać dochód z czterech miljonów pięciuset tysięcy franków, legowanych na rzecz dziecka Henryki.
— Sto siedemdziesiąt tysięcy liwrów rocznej renty! — powtarzał, chwytając się za głowę.
Taka suma miałaby mu się z rąk wymknąć? Nie!... nigdy! On niedopuści tego!..
— Ach! gdyby Duplat tu był? — poszeptywał z cicha — Serwacy Duplat, gotów do wszystkiego! Oto człowiek jakiego mi trzeba. Jakże by mi łatwo przyszło z nim się porozumieć!
Zaczął rozmyślać, a z tego rozmyślania wynikł rezultat, iż potrzeba mu jak najrychlej z tym łotrem się widzieć.
O zaszłą zwadę z wikarym, Gilbert nie troskał się wcale. Duplat za pieniądze zapomni o wszystkiem i zrobi wszystko!
Lecz gdzie go odnaleźć?
Gilbert znał dobrze tego człowieka, wiedział, że o ile jest podłym, o tyle i tchórzem, obawiał się przeto, czyli on nie uciekł z chwilą wejścia wojsk Wersalskich do Paryża. Nie przypuszczał, ażeby on dozwolił się zabić na barykadzie.
[ 201 ] Jednego tylko można się było obawiać, czy nie wpadł w ręce wojsk regularnych, bo wtedy zostałby rozstrzelanym na miejscu. To jednak przypuszczenie nie było prawdopodobnem.
— Nie!... nie!... — powtarzał mąż Henryki — on żyje, ale gdzie, gdzie go szukać?
Przy świetle małej lampki oświetlającej jego obecne w piwnicy schronienie, spojrzał na zegarek. Dziesięć minut do ósmej brakowało.
— Pójdę! — rzekł — pójść muszę!
Zbliżył się do łóżka Henryki.
Gorączka się wzmagała, a z nią i bezprzytomność chorej.
Podszedłszy ku lampce, na wierzchołku której gotowały się ziółka w małym imbryczku, nalał połowę filiżanki tego płynu, a ująwszy w pół chorą i uniosłszy ją lekko, przybliżył do jej ust filiżankę.
Henryka wypiła chciwie napój do ostatniej kropli, poczem osłabiona padła na poduszki.
— Dalej! wymruknął Gilbert, powstając trzeba wszystko stawić na kartę! Bądź co bądź udać się to musi!
Wziął kawałek świecy, a zapaliwszy je, wyszedł dla przyświecenia sobie.
Znalazłszy się po za piwnicą, zamknął drzwi na klucz, schowawszy go do kieszeni, przebiegł szybko schody i wszedł do przysionka domu, którego drzwi były jak szeroko otwarte.
Przed temi drzwiami leżało jakieś nieruchome zakrwawione ciało, tamując mu przejście. Pochylił się po nad tym trupem, w którym poznał odźwiernego domu.
Nieszczęliwy ten przypłacił życiem swoją ciekawość. W chwili, gdy wyjrzał na zewnątrz, wybuch granatu rozerwał mu piersi.
Rollin, zgasiwszy świecę, postawił ją w kącie korytarza, a przeskoczywszy trupa, wybiegł na ulice.
Pomimo zapadłej nocy, działa huczeć nie przestawały. Słychać było zdala wystrzały ręcznej broni, zbliżające się z każdą chwilą.
Ulica Servan była opustoszałą i pogrążoną w ciemności.
Gilbert, przymknąwszy bramę domu pobiegł ku Chemin-Vert. Na rogu tej ulicy spotkał bandę kommunistów, dźwi[ 202 ]gających nosze z rannemi, których jękliwe skargi, ponuro się rozlegały wśród ciemności tej nocy żałobnej.
Pomiędzy niosącymi jacy przystanęli dla odpoczynku, dostrzegł gwardzistę, służącego niegdyś w jego oddziele.
— Firmin! ty tu? — zawołał.
Wezwany zbliżył się do niego.
— A! to ty, obywatelu Rollin? Dla czego chodzisz w cywilnem ubraniu? Nie walczysz więc wespół z naszemi?
Były kapitan nie zmięszał się tem zapytaniem.
— Moja żona jest umierającą — odrzekł — biegnę po doktora.
— Do kroć tysięcy! Wątpię ażebyś mógł go odnaleźć. Ci tchórze zdjęci obawą, poukrywali się w nory, jak krety. W ambulansie, przy ulicy Servan, dokąd niesiemy rannych towarzyszów, niema ani jednego lekarza! Dyrektor, chłopak bardzo intelligentny, który liznął nieco farmacyi, opatruje chorych jak może. Nie radzę ci jednak tam się udawać, jest on teraz bardzo zajętym, zresztą do słabości twej żony, potrzeba specyalisty. Co zaś do tych kretynów — dodał, wskazując leżących na noszach poranionych, krótra z nim sprawa. Nic już im nie pomoże!
— Iluż niesiecie rannych?
— Siedmiu od razu. Piękna rzecz, jak widzisz!
— Wersalczykowie zawładnęli więc tym okręgiem?
— Do kroć piorunów! nie dopuścimy tego! Nie pozwolimy im tu się pojawić!... Ten okręg jest pilnie strzeżony, a gdyby nieszczęściem zechcieli tu wsunąć swe łapy, przygotowaliśmy wszystko by ich wysadzić w powietrze!
Gilbert drgnął na te wyrazy.
— Ci, których niesiemy, zostali z własnej winy poranionymi — mówił dalej Firmin. — Stanowili oni część naszych artyleryjskich bateryi, ustawionych w Père-Lachaise. Odurzeni wódką, pogwizdując wesoło jak drozdy, przyłożyli zapalony lont do armaty, zapomniawszy zamknąć szczelnie jej z tyłu, więc granat zamiast pójść na przód i poszarpać te przeklęte czerwone pantalony, wybuchnął tyłem, porozrywawszy brzuchy tym niedołęgom.
— Nieszczęśliwi! wykrzyknął Gilbert z udanem współczuciem.
— Mów... głupcy raczej — rzekł Firmin. Gdyby nie [ 203 ]wysuszali byli od rana tyle butelek, niepotrzebowalibyśmy dźwigać ich teraz do ambulansu.
— Powiedz mi, czy Serwacy Duplat znajduje się w Père-Lachaise? — pytał Rollin.
— Niema go tam.
— Jesteś tego pewnym?—
Jak najpewniejszym! Stoi on na straży przy bramie Saint-Gervais. Widziałem dziś rano jak defilował z żołnierzami
Tu sierżant kommunistów dał znak, aby wyruszono w drogę.
Posługacze szpitalni ujęli swój ciężar, zwracając się z nim w stronę głównego ambulansu przy ulicy Servan. Firmin, uścisnąwszy rękę swego dawnego kapitana, udał się za niemi. Gilbert zaś pobiegł ku stronie Père-Lachaise by ztamtąd dojść do Saint-Gervais dla odszukania Duplat’a.
Ów były sierżant 57 bataljonu Gwardyi Narodowej, został, jak wiemy, na inny punkt naznaczonym, zamienił się jednak ze swym towarzyszem, aby otworzyć wolne wejście wojskom regularnym od Wschodniej strony Paryża.
Mając jeszcze do odebrania dziewięć tysięcy franków, jako nagrodę za swoją zdradę, pragnął ją otrzymać jak najprędzej. Lecz za nim się wsunie pieniądze do kieszeni trzeba wypełnić zobowiązanie Po długiem rozmyślaniu nad owym planem i rozważeniu następstw pomyślnych i niepomyślnych rezultatów, przyznał wreszcie sam w obec siebie, że wykonanie było łatwem, a skutek zapewniony.
Serwacy Duplat był w wyśmienitym humorze. Wybuchając co chwila głośnym wesołym śmiechem, opowiadał mnóstwo anegdot swoim podwładnym, prowadząc ich ku bramie Saint-Gervais.
— Kapitan jest podochoconym od rana — szeptali pomiędzy sobą żołnierze, znający jego zwykłą brutalność. — Dziś nam napewno nasz żołd wypłaci.
— Ma się rozumieć iż wypłaci! — odpowiadali inni.
Owi żołnierze myśleli jedynie o pijaństwie, godziny wolne od służby w szynkowniach spędzali, podczas gdy Wersalskie baterye, umieszczone na szczytach wzgórz Montmartr’u, rozszarpywały ich kartaczownice na Père-Lachaise, Belleville i Menilmontant.
[ 204 ] Mały ów oddział szedł pod murami domów, tworząc z nich sobie niejako osłonę, poprzedzany przez Duplat’a, który chcąc wszystkich przekonać o gorącość swego patryotyzmu, wykrzykiwał o ile mu tylko sił starczyło:
— Ha! otwierajcie działa swe paszcze!... świszcie kartacze granaty! Kommuna z was drwi sobie!... Pójdźcie no bliżej tu... do nas!... my potrafimy tak was okiełznać, że przestaniecie pluć na nas, wy!... podle robactwo!
A postępujące za nim żołnierze powtarzali chórem.
— Tak! my zginiemy, ale wy wprzód zginiecie! Oznaczona marszruta, którą iść mieli, ażeby przybyć do Saint-Gervais przedstawiała trójkąt, którego brzegi stanowiły ulice Ménilmontant i Amandiers. Na końcu la Roquette, Duplat zakręcił w prawą stronę przez bulwar Mènilmontant ku ulicy Amandiers.
Tu trzeba im było przejść przez kilka barykad, silnie zestawionych. Ominąwszy je, szli dalej, ku ulicy Haxo, jako prowadzącej ich na mające być zajętem stanowisko.
Na rogu Ménilmontant i ulicy des Amandiers Serwacy zmuszonym był zwolnić pochód swoich żołnierzy.
Tłum dziki, wyjący, poprzedzał bande związkowych idącą ze środka Paryża. Wpośród gromady tych łotrów, szła dumnie z podniesionemi głowami, nie okazując żadnej obawy, setka więźniów między któremi znajdowali się, dawni sierżanci miasta, niesłusznie oskarżeni gwardziści municypalni, oraz księża, przyaresztowani z tego powodu jedynie, że byli uczciwymi ludźmi.
Po za tą garstką niewinnych zkazanych na śmierć przez rozstrzelanie, toczył się z hałasem tłum dziko wrzeszczący, miotający bluźnierstwem i obelgami.
Plwano na biednych więźniów i obrzucano ich kamieniami. Gromady kobiet publicznych i obdartusów miejskich, zbierając błoto z rynsztoków, w twarz im rzucali!
Jeden krzyk wtórzony tysiącem głosów, panował nad innemi:
— Na ulice Haxo!... na Haxo!
— Idziemy tam!--odpowiadali związkowi, tworząc z każdej strony szpaler nad ofiarami idącemi mężnie na kaźnię.
Duplat kazał maszerować zwolna swym ludziom po za [ 205 ]tym konwojem dzielnych, na śmierć skazanych przez rzezaków Kommuny.
Na rogu ulicy Haxo, zmuszony był zatrzymać się z oddziałem, podczas gdy na pierwszym lepszym z napotkanych placów, przykuwszy do muru razem tych nieszczęśliwych, strzelano do nich potrójnemi ładunkami!
I otóż po śmierci tych męczenników, dziki, zaciekły tłum przypadłszy do ich ciał jeszcze drgających, rozbijał im głowy brukowemi kamieniami i rozdeptywał obuwiem ich krew spływającą[1]!
Po dokonaniu tej strasznej egzekucyi, Serwacy Duplat przeszedłszy z oddziałem, starał się okazywać wesołym, jak w chwili wyjścia z merowstwa, lecz myślał w głębi duszy:
— Bądź co bądź, za daleko się posuwają... Baczność na odwet, który w swych skutkach strasznym okazać się może!
Tak rozważając przybył do zabudowań Akcyzy znajdujących się w pobliżu bramy Saint-Gervais, gdzie umieszczono obecnie posterunek związkowych, podczas gdy w tej chwili właśnie ksiądz Raul d’Areynes wychodził z Paryża.
Zmiana szyldwachów szybko nastąpiła.
Nowa warta została umieszczoną na pochyłości przed fortyfikacjami jako też zmieniono posterunek wewnątrz budynku, odchodząca zaś straż udała się ku Ménilmontant, gdzie miała stanąć przy barykadzie, wzniesionej na dawnym zewnętrznym bulwarze.
Hej! potrzebuję trzech ludzi dobrej woli!-zawołał nagle Duplat.
[ 206 ] — Jesteśmy! — odpowiedzieli razem żołnierze.
— Trzech mi tylko potrzeba. Najprzód ciebie — dodał, wskazując na wielkiego draba w czerwonej koszuli i kapeluszu z piórami, który służył niegdyś w korpusie garybaldczyków.
— Wezwany, zbliżył się ku niemu, poczem Duplat wybrał dwóch innych.
— Cóż tedy robić mamy? — zapytali.
— Wszystko to, jestem pewien, podoba się wam moi chłopcy, lecz o tem, potem. Najprzód, niech który z was pobiegnie do kupca win i każe mu przygotować śniadanie na jedenastą godzinę, śniadanie wytworne!... na dwadzieścia jeden osób! Ja dziś funduję!
Głośnym „hura“ przyjęto te propozycję.
— Niech żyje kapitan! — krzyczano z zapałem.
— Chcę odbyć tu wesele, w spokojności, zdala od kul, przesyłanych mu przez Wersalczyków. Dalej więc!... w drogę... ty, stara czerwona koszulo!... Biegnij, a prędko!
— Dobrze! lecz gdzież moneta?
— Oto jest! — odrzekł Duplat i z dumą sięgnąwszy do kieszeni, wydobył z niej garść złota.
— Ha! ha! luidory? — wołali w uniesieniu, ujrzawszy napełnioną nimi rękę dowódzcy.
— Obłowiłeś się widocznie, kapitanie, w ministeryum finansów przy podpalaniu — rzekł, śmiejąc się jeden.
— Mylisz się. To podarunek, od mojej narzeczonej — odrzekł wesoło Duplat.
— Chwacka dziewczyna, do pioruna!
Kapitan zaczął rachować sztuki złota.—
Dwadzieścia jeden śniadań, po trzy franki na osobę, nie licząc wina, to wyniesie ogółem sześćdziesiąt trzy luidory... Masz stary siedemdziesiąt!... przedstaw się po pańsku i zapłać naprzód. Powiedz zarazem kupcowi, że gdyby śniadanie było liche, albo zostało podane niedbale, przyjdziemy z bronią w ręku żądać od niego zwrotu pieniędzy. Leć! każ sobie bramę otworzyć!...
— Dobrze, to na jedzenie — odparł garybaldczyk — a wino?
Znajdziemy je tam na miejscu.
— A kawa?
[ 207 ] — Ma się rozumieć, że wliczoną będzie w to śniadanie.
— A likiery?
— Kupiec nam je dostarczy.
Garybaldczyk zgarnąwszy pieniądze, pobiegł szybko do składu win, znajdującego się w pobliżu Saint-Gervais.
Duplat zwrócił się teraz do jednego z dwóch drugich wybranych przezeń żołnierzy.
— Biegnijcie oba do składu spirytualii — rzekł do nich na róg ulicy Lemiere i Belleville. Przyniesiecie ztamtąd piećdziesiąt litrów „picolo“. Jest ono dobre, wiem z doświadczenia. Prócz tego dwadzieścia pięć litrów rumu i pięć absyntu. Dalej!
— A moneta? — zapytał żołnierz.
Duplat wybuchnął śmiechem.
Czy oszalałeś? zawołał na co moneta? Zapomniałeś o prawach rekwizycyi? Znajdujemy się w Paryżu... jesteśmy jego panami. To kupieckie szubrawstwo powinno się uważać za szczęśliwych, jeżeli może spłacić napojem dług obrońcom Kommuny. I wziąwszy arkusz papieru pisał, co następuje:
Naczelnik strażniczego posterunku przy bramie
Paryż 27 Maja 1871 roku.
Podpisał zmyślone nieczytelne nazwisko i podał oczekującemu żołnierzowi mówiąc:
— Bierz i leć!
Żołnierz nie ruszył się z miejsca.
— A jeśli kupiec nie zechce wydać bezpłatnie? zapytał.
— Weź z sobą bagnety — odparł Duplat — gdyby uparcie odmawiał, przybij mu pierś. — Na przód marsz...
[ 208 ] W ten sposób wszyscy noszący mundur Kommuny zabierali gdzie się tylko dało i co się dało, w owych dniach krwi i hańbu.
Właściciel składu win wskazany przez Duplata wiedział, iż należało obawiać się owych rozbójników, poprzebieranych za żołnierzy. Wykonał więc rozkaz nie stawiając przeszkody, lecz myślał:
— Szczęściem, że już temu koniec się zbliża. Aby się tylko ukazały czerwone pantalony w Paryżu, zniknie to podłe robactwo!
Dwaj wysłani przez Duplat’a żołnierze objuczeni pakunkami wracali w chwili, gdy i ów garybaldczyk nadchodził z Saint-Gervais’u oznajmując kapitanowi, że zapłacone śniadanie będzie dostarczonem na odwach punktualnie na jedenastą godzinę.
Okrzyki pełne zapału powitały kosze z butelkami, przyniesione przez żołnierzy, a w oczekiwaniu na owo śniadanie, odkorkowano butelki z absyntem i pić poczęto szklankami ów płyn upajający.
Po pierwszej kolejce, przywołano stojących na warcie.
— Chce, ażeby wszyscy uczestniczyli dziś w mojej uroczystości rzekł Duplat ojcowskim tonem.
Nikt jednak nie zauważył, że wbrew zwyczajowi, sam nie pił wcale.
Nastąpiła druga kolejka na cześć warty mającej zostać zluzowaną, a później, trzecia i czwarta.
Większa część kommunistów, połykała absynt, bez likieru, a ów płyn ognity, przepływał jak woda przez ich gardła żelazne, nawykłe do alkoholów.
Języki się rozwiązały, mózgi majaczeć zaczęły.
Nadesłano prawdziwe z pod rogatkowej garkuchni śniadanie, w ogromnej ilości, złożone z najrozmaitszych potraw, sałat obficie octem skropionych i serów zabójczo cuchnących.
Wszystkie te dania przyjęto gorącemi oklaskami.
Butelki opróżniano ze zdumiewająca szybkością.
Podano kawę. Rum teraz zaczął przepełniać filiżanki.
Zaproszeni zbierali ze stołu jedzenie, okruszyny, ażeby nic nie pozostawić.
[ 209 ] Po kawie nastąpił poncz „monstre“ zwany, zapalony w tej samej salaterce, w jakiej podawano sałatę.
Mężczyźni byli już na dobre pijani; poncz reszty dokonał. Duplat uśmiechał się, widząc tak pomyślny obrót swych planów.
— Dobrze idzie! — rzekł jeden z obecnych zająkliwym głosem. Przyjęcie wspaniałe!... brak nam tylko kobiet. Gdyby tak można było na prawach rekwizycyi zwerbować ich tu choć z jakie dwa tuziny?!
Duplat zerwał się z majestatyczną powagą, zmarszczonemi brwiami. Dobył z za pasa rewolwer.
— Nieważ się powtórzyć tego więcej! — zawołał grzmiącym głosem, podnosząc rewolwer nie waż się!... mówię, inaczej w łeb ci strzelę. Komuna powierzyła nam posterunek, jakiego pilnie strzedz trzeba. Kobiety przeszkadzałyby nam tylko w pełnieniu obowiązków... One tu niepotrzebne! Pijcie, krzyczcie, śpiewajcie, róbcie co wam się tylko podoba, ale bez kobiet... bez kobiet!
Zaczęto pić na nowo.
— Ha! ha! — pomyślał Duplat — kobiet im się zachciewa? Tego by tylko jeszcze brakowało, aby zniweczyć me plany! I zakomenderował:
— Hej! zmienić wartę!
Sierżant się podniósł.
Zataczając się i chwiejąc, wywoływał żołnierzy, mających pójść na zmianę. Było ich pięciu, a wszyscy w straszny sposób pijani.
W kilka minut później szyldwachy, dla których pozostawiono część żywności i napojów, zasiedli przy stole.
Nie wiele było potrzeba, aby popili się tak, jak ich towarzysze, z których trzecia część leżała bezprzytomnie na materacach rozrzuconych w kątach sali, zmienionej obecnie na sypialnię. Butelki i dzbanki po winie stały opróżnione, niemi na stole dawało się pomiędzy niemi jedynie kilka butelek rumu i absyntu.
Serwacy Duplat zanosił sam napełnione szklanki leżącym, którzy nie mając siły się podnieść, przybliżali je do ust drżącemi rękoma, rozlewając połowę płynu po ubraniu.
Powietrze w tej sali było przepełnione zabójczemi wyziewami z wina, potraw i alkoholu.
[ 210 ] Nastąpiła noc.
Żołnierze będący na warcie, kładli się na trawie, rosnącej na wałach i na dobre chrapali, pogrążeni we śnie głębokim.
Duplat sam jeden tylko pozostał trzeźwy, spokojny, zadowolony ze swego dzieła, on, współpracownik Merlin’a, poglądając wzgardliwie na tych nędzników, których potrafił uczynić ślepymi, głuchymi, zepchnąwszy na niższy stopień od zwierząt!
Zegar wierzowy w Belleville wydzwonił wpół do dziewiątej. Powiew wschodniego wiatru przyniósł do uszu Duplata, ów dźwięk oznajmujący mu zbliżającą się chwilę, w której miał otworzyć jak szeroko bramę Saint-Gervais wojskom regularnym.
Niebo było pochmurne i ciemne. Drobny deszcz padał, przenikliwy lodowaty.
Duplat, wyjąwszy z kieszeni klucz od furtki w osztachetowaniu, zamykającem fortyfikacje, wziął w rękę zapaloną latarnię, otworzył furtkę i oczekiwał na zewnątrz, po za nią, niespokojny, rozgorączkowany, z natężonym słuchem i piersią z ściśniętą obawą, jakby żelaznemi kleszczami.
Zdala od strony równiny, posłyszał oddalony tentant, nawet drganie gruntu.
— Ten głuchy tentent i owo drganie — pomyślał — to oznaka maszerującego Wersalskiego wojska. Powiększający się ów hałas przekonywał, o zbliżaniu się armii.
Nagle, Duplat zadrżał od stóp do głowy i obrócił się z pośpiechem. Ujrzał po za sobą, od strony Paryża nadchodzącego po bruku ulicy konia w pełnym galopie. Na koniu tym siedział jeździec.
Serwacy pobiegł szybko naprzeciw niemu. Przy świetle trzymanej w ręku latarni, dostrzegł nadjeżdżającego majora Kommuny, wygalonowanego z pióropuszem u kapelusza.
— Przywozi mi jakieś rozkazy, —pomyślał. — Zginie, gdyby zechciał wejść na odwach!... I, nabiwszy szybko rewolwer, postąpił na spotkanie oficera, który pędzącego konia nagle w miejscu osadził.
[ 211 ]
— Dowódzca posterunku?-zapytał major.
— Ja nim jestem-odrzekł Duplat.
— Dla czego ta furta nie zamknięta?
— Ponieważ stojącego przy niej szyldwacha wysłałem na zewnątrz.
— A czemu pan innej warty nie postawiłeś przy otwartej furtce?
— Bo sam czuwam przy niej.
— Każ wyjść żołnierzom z odwachu, ażeby...
Oficer nie dokończył rozpoczętego zdania. Wystrzał z rewolweru zwalił go z konia, jak masę bezwładną. Spadając, pozostawił jedną nogę w strzemieniu.
Koń przestraszony wystrzałem Duplat’a, wspiął się na tylnych nogach, a czując się wolnym, pomknął, jak strzała, pod forteczną drogą, wlokąc wraz z sobą po kamieniach zabitego jeźdźca, z którego wkrótce jedna tylko zakrwawiona masa pozostała.
Ów głuchy odgłos, jaki dochodził zdala, zbliżał się, wzrastał. Duplat zajął swój posterunek przy furtce oczekując.
Nagle ucichł ów odgłos i na paręset kroków odległości, zatrzymała się ściśle zbita gromada ludzi, bardziej czarna, niż otaczające ją ciemności.
Duplat się nie mylił.
Ten ciemny tłum, nagle unieruchomiony w miejscu, była to przednia straż pewnej części armii Wersalskiej.
Kapitan Duplat podniósł w górę latarnię.
Z owej czarnej gromady, wyłoniła się ludzka postać raz z małą eskortą, idącą cicho, ostrożnie.
Człowiek naprzód dążący, zbliżył się do Duplat’a, postępujący za nim, przystanęli.
Ów dowódzca miał na sobie ubiór marynarza. W każdej ręce trzymał nabity rewolwer.
— Wersalczykowie!— rzekł cicho.
[ 212 ] — Merlin! — odpowiedział Duplat, poznawszy mówiącego.
— Tak... to ja! — szpieg odrzekł. — Jest że droga wolną do przejścia?
— W zupełności!
Merlin, odwróciwszy się do towarzyszących, świsnął lekko. Dwaj stojący po za nim marynarze zeszli w podziemną galeryę i stanęli po prawej fortyfikacyi, przy wejściu, spuściwszy broń do nogi.
Wprędce po za niemi, ukazał się jenerał z adjutantem, a dalej major z oddziałem, dowodzonym przez kapitana.
Na rozkaz jenerała, kapitan wszedł na odwach, dokąd towarzyszyli mu Duplat z Merlinem.
Na widok pijanych kommunistów, porozciąganych po różnych kątach sali, kapitan odwrócił się ze wstrętem.
— Powyrzucać tych łotrów w rowy fortyfikacyi! — zawołał. — Niech śpią na trawie!
Rozpoczęto opróżnianie odwachu i za chwilę wszyscy pijani zostali powynoszeni na dwór.
— Gdzie szyldwachy? — zapytał oficer Duplata.
— Znajdują się w takimże stanie bezprzytomnym, jak ci z odwachu.
— Proszę pójść z nami i wskazać miejsca, w których stać byli powinni.
— Jestem na rozkazy kapitana.
Zdawszy straż odwachu porucznikowi, ów oficer linjowego pułku, wziąwszy z sobą dziesięciu ludzi szedł za Duplatem na szczyt fortyfikacyi. Warty związkowych śpiące na trawie, nic nie słyszały. Wyniesiono ich, jak poprzednich żołnierzy do rowów, a zastąpiono Wersalskiemi szyldwachami.
Posterunki zostały podwójnie obsadzone.
Podczas, gdy się to działo, komenderujący jenerał, kazał defilować przed sobą czterem artyleryjskim bateryom, dwom bataljononi strzelców Wińcenskich, oraz dwom pułkom linijnym, którzy rozwinąwszy się szybko około fortyfikacyi, zajęli wschodnią stronę Paryża. Tym sposobem wojska Kommuny zostały od rana wzięte na dwa ognie.
Duplat wrócił na odwach, gdzie Merlin nań oczekiwał.
[ 213 ] Pracowałeś gorliwie — rzekł do niego oto reszta przyobiecanej ci nagrody. I wsunął mu w rękę dziewięć tysięcy franków w biletach bankowych. Teraz uciekajmy! dodał. Brama otwarta. A kryj się gdzie na wsi, zanim nadejdą inne oddziały.
— Jakto?... uciekać, zaraz... natychmiast? — pytał Duplat oszołomiony temi słowy. — Ależ ja muszę wrócić do mieszkania... Nie mogę uciekać w mundurze oficera Kommuny?
— Masz słuszność. Wracaj do domu, zmień swoją skórę co prędzej, zniszcz broń i mundur. Możesz teraz przemknąć się z łatwością na ulicę Saint-Maur, gdzie mieszkasz, lecz śpiesz się, bo wciągu dwóch godzin zdobędziemy Belleville wraz w całym jedenastym okręgiem. Przetrząśnij wszystkie kąty u siebie, gdybyś bowiem został pochwyconym przez nasze wojska w tych galonach, rozstrzelano by cię na miejscu i niemógłbyś korzystać z otrzymanych pieniędzy.
Duplat pobladł.
— Rozstrzelano by mnie? — wyjąknął.
— Och! bez odwołania! Ależ ja służyłem armii Wersalskiej?... dla niej pracowałem?
— Nie ty, ale ja, mój stary, służyłem Wersalczykom — odrzekł Merlin — ty byłeś prostym komparsem, o którego nazwisku niepotrzebuje nikt wiedzieć.
Były sierżant zadrżał od stóp do głowy. Chciał już korzystać z otwartej bramy i uciec z Paryża, do Saint-Dénis lub Bagnolet, lecz mundur mógłby go był zdradzić.
A pieniądze? Ta piękna sumka, ukryta w piwnicy domu, przy ulicy Parmentier? Miałżeby ją na pastwę losu pozostawić? Nie! nigdy!
— Narażasz mnie na djabelne niebezpieczeństwo! ― rzekł do Merlin’a.
— W czem takiem? — odparł tenże, wzruszając ramionami.
— Wprost na rzeź mnie wysyłasz!
— Mówisz to z tchórzostwa! Przekonano się, o ile jestem lepszym niż sądzisz i sam odprowadzę cię do mieszkania. Idźmy.
[ 214 ] Wyszli obadwa z odwachu.
Wojska Wersalskie przestały defilować. Ukazał się cały tłum szpiegów i policyjnych agentów w mieszczańskich ubiorach.
Zajeżdżały powozy, jeden po drugim. W niektórych znajdowali się merowie, świeżo mianowani przez rząd w Wersalu, gotowi objąć swe obowiązki, jak to miało miejsce w okręgach, któremi zawładnęły wojska regularne. W inych karetach przyjeżdżali księża, śpiesząc do objęcia parafii i kościołów.
Merlin zwrócił się do grupy policyjnych agentów, wśród których odznaczał się mężczyzna wysokiego wzrostu, dekorowany, wydając rozkazy.
— Może pan masz mi wydać jakie polecenie? — zapytał go Merlin.
— Tak, staraj się dowiedzieć, co zaszło w merowstwie jedenastego okręgu i przyjdź mnie jak najprędzej o tem powiadomić. Będę oczekiwał na odwachu.
— Wypełnię ściśle — odparł szpieg z ukłonem. — Właśnie odprowadzam do domu jednego ze związkowych, tego który otworzył nam wejście od strony Près-Saint-Gervais.
Tu poruszeniem ręki wskazał Duplat’a oczekującego o kilka kroków od grupy.
Odprowadź go! — rzekł dowódzca.
Oba ci godni siebie towarzysze, znaleźli się wkrótce na wzgórzach Belleville, idąc ku stronie jedenastego okręgu. Po za niemi, w niewielkiej odległości szedł oddział marynarzy.
Punktem wytycznym jedenastego okręgu był cmentarz Père-Lachaise, gdziała artyleryjskie Kommuny grzmiały bezprzestannie, kierując zwoje wystrzały ku Chemin-Vert i ulicy Saint-Maur.
Na wieżach uderzyłą dziewiąta godzina.
Cała akcya wojenna była teraz skoncentrowaną na przestrzeni pomiędzy ulicami Saint-Antoine des Enfants-Rouges, Saint-Martin i przedmieściem Temple.
Kommuniści walczyli z zaciekłą rozpaczą, lecz z każdą nieomal chwilą, zmniejszała się ich liczba.
- [ 215 ] Opuściwszy orszak, niosący do ambulansu siedmiu ranionych kommunistów, Gilbert Rollin biegł z całą szybkością ku Belleville.
Z braku obsługi, wystrzały armatnie z cmentarza słabły widocznie i ucichały.
Kapitan artyleryi związkowych, dowodzący tą bateryą zażądał jak najrychlejszego dostarczenia sobie ludzi z merostwa jedenastego okręgu, gdzie znajdowali się zebrani członkowie Centralnego Komitetu Kommuny, ci przynajmniej, którzy nie myśleli o niczem, znaczna bowiem ich liczba porzuciwszy walkę, dla uchronienia się przed odwetem pod najróżniejszemi przebraniami, powychodziła z Paryża.
Posłano cmentarnej bateryi całą gromadę łotrów dla prowadzenia obrony niedostrzegłszy, że byli pijanymi, a tym sposobem niezdolni do pełnienia służby.
Po nad idącym Gilbertem, kartacze zakreślały ogniste swe koła.
Szedł coraz prędzej, niezwracając uwagi na niebezpieczeństwo, myśląc jedynie o jednej tylko rzeczy, o owem podstawieniu dziecka, które go mogło ocalić, szedł mając przed sobą cel tylko jeden, a mianowicie, odnalezienie Duplata, który wyłącznie w obecnych okolicznościach mógł mu dopomódz w spełnieniu obmyślonej zbrodni.
Droga, którą mąż Henryki iść musiał, chcąc przybyć do Saint-Gervais, była rzecz prostą, tą samą, jaką szedł rano Duplat, udając się na posterunek.
Rollin, minąwszy Père-Lachaise, zwrócił się w ulicę Amandiers.
Wystrzały z ręcznej broni dobiegały zdala. Działa huczeć zaczęły na nowo.
Z głowa na dół spuszczoną, przesuwając się pod ścianami domów, przeskakując napotykane co chwila barykady, powznoszone na wszystkich punktach dla obrony, lecz opuszczone w tej chwili, przesuwał się z trudem, podczas gęsto padającego deszczu, jaki przesiąkał mu przez ubranie.
Po nad Paryżem na wszystkich punktach horyzontu wielkie czerwone światła tworzyły krwawe plamy na czarnem niebie.
[ 216 ] Gilbert wchodząc w ulicę Ménilmontant, cofnął się nagle przerażony.
Granat wybuchnał na dziesięć kroków od niego, bruk przedziurawiając. W pięć minut póżniej druga bomba spadła nieco dalej roztrzaskując się na wszystkie strony z piekielnym hałasem, dziurawiąc mury, wysadzając drzwi i okiennice zamkniętych sklepów.
Droga stawała się szalenie niebezpieczną.
Na szczęście owe bezładne strzelanie z bateryi na Père-Lachaise obrało inny kierunek.
Rollin szybko biedz zaczął, ale zaledwie postąpił kilka kroków, zatrzymał się po raz trzeci.
Napotkał barykadę, którą dwaj mężczyźni przesadzić usiłowali, dążąc w przeciwną stronę.
Spojrzawszy na biegnących, krzyknął zdumiony.
Na ów krzyk, dwaj mężczyźni się zatrzymali.
— Tyżeś to... Duplat? — zapytał Gillbert.
Były sierżant poznał głos swego dawnego kapitana.
— Ja jestem odrzekł, podchodząc do męża Henryki. Co u djabła tu robisz?
— Szedłem, ażeby ciebie odnaleźć.
— Mnie?
— Tak.
— Gdzie szukać mnie chciałeś?
— Przy bramie Saint-Gervais, gdzie powiedziano mi, że stoisz na służbie.
— Ztamtąd powracam w rzeczy samej, ale to wejście wzięte zostało przez Wersalczyków. Część moich ludzi rozstrzelano, a ja uciekam, jak widzisz.
— Idziesz na barykady?
— Nigdy w życiu!
— Gdzież więc tak dążysz?
— Do siebie, do mieszkania, ażeby zmienić zwierzchnią skórę i nie pozwolić się zarznąć czerwonym pantalonom, które zajęły już wzgórza Belleville.
— A więc, ja idę wraz z tobą.
— Gdzie? po co?
— Mam coś do pomówienia... Jest to rzecz ważną i bardzo pilna!
[ 217 ] To mówiąc, Gilbert spojrzał na Merlina, stojącego w pobliżu.
Towarzysz Duplat’a zrozumiał znaczenie tego spojrzenia.
— A więc, zostawiam was! — odpowiedział. Idźcie razem, bez obawy... Do widzenia!
I zniknął wkrótce w jednej z poblizkich ulic.
Duplat z Rollinem szli razem.
Mąż Henryki słusznie osądził, jak widzimy, że były ów sierżant, spodziewając się nowego zarobku, zapomni o tem co nastąpiło. W rzeczy samej Duplat usunął to już zupełnie z pamięci. Jedna myśl obecnie napełniała mózg jego; pośpieszyć i wyjąć jak najprędzej pieniądze ukryte w piwnicy domu przy ulicy Parmentier, poczem powrócić do siebie dla zmiany ubrania.
Wspólnik Merlin’a szedł tak prędko, że Gilbert zaledwie zdołał za nim wydążyć.
— No! mów teraz — rzekł — o co chodzi? Szedłeś mnie szukać pod nawałą kul i granatów, spadających jak deszcz na głowę. Sądzę, że nie było to w celu zobaczenia mego oblicza?
— Masz słuszność — rzekł Gilbert.
Rzecz, o której chcesz mówić zemną, jest więc bardzo ważna.
— Niewątpliwie.
— Dotyczy ona mnie czy ciebie?
— Dotyczy nas obu.
— A więc mów prędko, ponieważ się śpieszę.
— Nie na ulicy, ani wśród niebezpieczeństwa możemy o tem mówić...
[ 218 ] — A więc idź w swoją drogę, ja pójdę w moją. Niemam czasu słuchać twoich historyi!
— Nawet gdyby chodziło o zarobienie przez ciebie stu tysięcy franków?
Duplat przystanął w miejscu, jak skamieniały, a chwyciwszy za ramię Gilberta spojrzał mu w oczy.
— Mówisz prawdę? — zapytał.
— Mówię, że chodzi o zarobienie przez ciebie stu tysięcy franków.
— Dla mnie.. samego?
— Dla ciebie.
— Odziedziczyłeś więc spadek, po owym pamiętnym wieczorze, gdyśmy się widzieli po raz ostatni? Może po owym twoim kuzynie, który mnie natenczas chciał zabić?
— Bez komentarzy! — zawołał Rollin. Potrzebuję ciebie.. i rzecz skończona! —
— A więc te sto tysięcy franków, nie blaga?
— Rzecz najpewniejsza w świecie!... chciej wierzyć!
— Cóż trzeba czynić, aby pozyskać tę pełną sakwę pieniędzy?
— Powtarzam, że na ulicy mówić o tem niemogę.
— Gdzież więc?
— Chodź zemną do mieszkania.
— W mundurze?
— U mnie znajdzie się ubranie, a podczas, gdy się będziesz przebierał, porozmawiamy.
— Zgoda! Pójdźmy więc na ulice Servan.
Idąc z pośpiechem, przybyli wkrótce na róg ulicy.
— Wrzuć swoją broń, w tę dziurę rzekł Gilbert, wskazując głęboki otwór na brzegu trotuaru.
Duplat nie dał sobie powtórzyć tego dwa razy. Wrzucił tam najprzód rewolwery, któremi był uzbrojony, następnie odpiąwszy pas, wrzucił pałasz i ładownicę. W kilka minut później stanęli przed domem.
Brama była uchyloną, jak w chwili, gdy wychodził mąż Henryki.
Weszli.
Bezwładne ciało odźwiernego leżało na przejściu bez znaku życia. Gilbert potknął się o te zaporę.
[ 219 ] — Zaczekaj! — rzekł do Duplat’a i potarłszy zapałkę rozniecił światło.
Przeszedłszy wierzchem przez trupa, odnalazł świece w kącie korytarza, jaką tam pozostawił i zapalił ją przyświecając.
— Chodź! — zawołał na towarzysza.
Zamiast zejść jednak po schodach, do piwnicy, poprowadził go na wyższe piętra.
Były sierżant postępował za nim w milczeniu, rozmyślając o owej sprawie tajemniczej, a którą prawdopodobnie wypadnie mu być wmieszanym.
Sto tysięcy franków! Ofiarowane miał sobie, sto tysięcy franków!... Szczęście więc sprzyjać mu zaczęło.
Z piętnastoma tysiącami jakie posiadał, gdy doda do nich sto tysięcy, ujrzy się być panem kapitału, prawdziwego majątku, on, który dotąd żył z dnia na dzień, zmuszony nieraz uciekać się do różnych sposobów podejrzanych! Ów majątek niespodziewany, nieoczekiwany, spadał nań jak z nieba!
Wprawdzie potrzeba było wiedzieć, co robić należało, aby otrzymać te sto tysięcy franków, przyobiecane przez Gilberta, lecz o to nie wiele się troszczył, jakaż bowiem zbrodnia, chociażby nawet chodziło o zabójstwo — myślał ów łotr nikczemny — nie byłaby sowicie zapłacona tą samą? Sto tysięcy franków!... Pomrukiwał z cicha
Przybywszy do mieszkania, Rollin wydobył klucz z kieszeni, otworzył drzwi i wszedł.
— Zamknij! wołał na Duplat’a, idącego za sobą.
Weszli obadwa do przedpokoju, a ztamtąd do jadalni, zmienionej, jak wiemy, na kancelaryę Gilberta.
Mąż Henryki spojrzał w około siebie.
— Okiennice zamknięte wyszepnął — to dobrze, nie widać będzie światła na zewnątrz, co mogłoby stać się niebezpiecznem. Przejdźmy do sypialni — dodał, zwracając się do swego towarzysza — chcę dla ciebie wynaleźć ubranie. Jesteśmy prawie jednego wzrostu i jednej tuszy, dobrze więc się nada.
Przerzuciwszy kilka zniszczonych garniturów wiszących po za firanką, Gilbert wybrał z nich jeden brunatny i podał go Serwacemu, który pośpieszył co prędzej zrzucić [ 220 ]swój mundur kompromitujący go obecnie i przebrał się, dołączywszy do tego czarny krawat i miękki pilśniowy kapelusz.
— A co? zmienionym do niepoznania! — wołał uradowany, zawijając w pakiet uniform, pantalony i obwiązując to czerwonym pasem. Wrzucę ten cały pakunek w ów otwór, niech idzie połączyć się ze szpada i rewolwerami. Lecz gdzież jest twoja żona? — dodał, spoglądając po pokoju — miałażby wyjechać z Paryża?
— Nie! jest ona w suterenie, inaczej mówiąc w piwnicy.
— Co znowu... dla czego?
— Tu nie byliśmy bezpieczni. Granat przebił dach domu, trzeba było uciekać i skryć się pod ziemię, co też uczyniliśmy. Właśnie to w sprawie dotyczącej mej żony, chcą z tobą pomówić. Zadziwia cię to nieprawdaż, a jednak nic prostszego w świecie!
To mówiąc, wrócił do jadalni z Duplat’em zmienionym na mieszczanina.
— Postawiwszy świecę na stole, podał mu krzesło.
— Siadaj! — rzekł i rozmawiajmy. Niema czasu do stracenia; musisz natychmiast się decydować.
— Słucham! — mruknął sierżant, siadając.
— Moja żona, ubiegłej nocy, wydała na świat dziecię — zaczął Gilbert Rollin.
— Winszuję! zestałeś więc papa!
— To dziecię umarło.
— Do djabla!
— Była to dziewczynka. Teraz przystępuje do faktu, zbierz więc uwagę.
— Słucham z otwartemi uszami, a mogę sobie pochlebić, że staram się zrozumieć nietylko wyrazy, lecz umiem odgadywać i pół słówka.
— Stryj mojej żony, stary dziwak, sporządził przed sześcioma miesiącami szczególnego rodzaju testament, tak obwarowany, że go w niczem naruszyć ani zmienić nie można.
— I ów testament?
—Jest całkiem ułożony na korzyść naszego dziecka.
[ 221 ]które jeszcze się nie narodziło, gdy stary ów akt spisywał, Rozumiesz co mówię?
— Jak najlepiej! rzekł Duplat. To znaczy, że ów starzec zapisał swój majątek dziecku, jakie zmarło po urodzeniu się, ubiegłej nocy. Wszakże tak, nie inaczej?
— Tak! Otóż ów testament — mówił zwolna Gilbert, ważąc każde słowo przeznaczał mnie i mojej żonie używalność dochodów od legowanego majątku dziecięciu, aż do pełnoletności, lub zamąż pójścia tego dziecka.
— Bez różnicy płci?
— Bez różnicy, chłopiec czy dziewczyna.
— A ileż wynosi ogółem ten majątek?
— Cztery i pół miljona.
Były sierżant podskoczył na kreśle, usłyszawszy te cyfrę.
— Cztery i pół miljona! — powtórzył.-Do pioruna! miljony, to nie grosze!
— Te cztery miljony pięćset tysięcy franków — mówił Gilbert dalej —przedstawiają czystego dochodu sumę sto siedemdziesiąt tysięcy franków.
— Jaką pobieralibyście corocznie przez lat dwadzieścia jeden, gdyby stary umarł, a dziecię żyło.
— Tak.
— Piękny grosz! przyciągający, do czarta!
— Trzeba ci jednak wiedzieć, że znajdujemy się w bardzo złych stosunkach z tym stryjem mej żony. On mnie nienawidzi!
— Przekonałeś się o tem? — Ha! skoro tak, trudno było go nakłonić do innych warunków testamentu?
— Potrzeba było, aż użyć wpływu jednego z krewnych mej żony, który go błagał, zaklinał, ażeby się zdecydował zapisać ów majątek na korzyść spodziewanego dziecka. Gdyby moja żona nie była się znajdowała w stanie blizkiego macierzyństwa, byłby nas wydziedziczył zupełnie.
— Z czego wynika przerwał Duplat, pragnąc okazać, że jego intelligencya znajdowała się na wysokości zadania że ten świeżo narodzony malec, zamknął oczy nie w porę. Gdyby ów stryj, miljoner, dowiedział się o tem zmieniłby na pewno swoje testamentowe rozporządzenia, co wypadłoby na wielką dla was niekorzyść.
[ 222 ] — Jestem o tem przekonany!
— Manjaki ci starzy! a źli i uporni jak osły! — zawyrokował były sierżant. Ileż lat ma ten twój pradziad?
— Siedemdziesiąt pięć.
— Powiedz, czy nie byłoby lepiej ażeby dał się pogrzebać bez pisania testamentu? I to zwierzę jestem pewien twardej natury, długo jeszcze żyć będzie?
— Miał już attak apoplektyczny i dla tego też właśnie zrobił testament.
— Piękna rzecz! Przy drugim attaku, przeniesie się tam, zkąd nie wraca się więcej! Bądź co bądź — dodał po chwili — wszystko to, co mi opowiadasz jest bardzo zajmującem, lecz pozwól zapytać, co mnie to wszystko obchodzi? i w jakim celu mógłbym się w to mięszać?
Nie odgadujesz więc mojej głównej myśli?
— Przeciwnie, dobrze ją rozumiem i zaraz ci to wytłumaczę. Chcąc, ażeby ten stryj niezmieniał nic w testamencie, trzeba było, ażeby dziecko nie umarło?
— Tak.
— A zatem?... Mów śmiało, bez ogródek! Skoro się jest w Bastylii, niepotrzeba okrążać przez Passy, ażeby dojść do Magdaleny. Ofiarowałeś mi sto tysięcy franków zarobku?
— I ofiaruję ci je teraz.
— Chcąc je pozyskać, cóż zrobić trzeba? Mów!
— Trzeba mi wynaleźć dziecko nowo narodzone, chłopca lub dziewczynę, ażeby zastąpiło zmarłe.
Duplat wybuchnął śmiechem.
— Sądzisz do djabła, że ja mam u siebie jakiś skład noworodków? — odrzekł.
— Nie! ale ci wskażę, gdzie można je znaleźć.
— Ha! ha! naprzód wiec o tem pomyślałeś! Jesteś lis szczwany, jak widzę!
— Pewne wspomnienie, na ślad mnie naprowadziło...
— Na jaki ślad? Jakie wspomnienie?
— Wspomnienie gwardzisty, z naszego oddziału, który poległ w bitwie pod Montretout, naprowadziło mnie na ślad jego żony.
— Jej nazwisko?
— Joanna Rivat.
Serwacy Duplat odgadł wszystko od razu.
[ 223 ] Gdyby ów człowiek był użył na dobre swojej intelligencyi, byłby mógł stać się jednostką rzeczywistej wartości. Szybko rozumiał i rozwiązywał różne zagadnienia życia przyczem krew zimna, jaką zachowywać umiał, stanowiła jego największą siłę.
Nazwisko Joanny Rivat, było dla Duplat’a tą błyskawicą, rozświetlającą ciemności zaległe w jego umyśle.
Podniósł się zwolna, a przystawiwszy krzesło do stołu, przy którem siedział jego niegdyś kapitan, wsparł głowę na łokciach w zamyśleniu.
— Tak — odrzekł — jesteś szczwanym lisem, mój pryncypale. Widzę, że oddawna już sobie ułożyłeś swe plany.
— W ogólności, tak; ale dopiero od kilku godzin pomyślałem o Joannie Rivat.
— Zkąd i dla czego?
— Przypominam sobie, że mi mówiono jakoby ona w jednym czasie z mą żoną miała urodzić dziecię.
— Nieomyliło cię to bynajmniej. Powiła zatem?
— Tak.
— Córkę? Tego, niewiem. To tylko jest mi wiadomem, że dziecię żyje, chłopiec czy dziewczyna. Dowiedziałem się o tem wczoraj wieczorem, przypadkowo, jak również, że matka mocno jest chorą.
— Joanna Rivat jest więc chora?
— Nawet niebezpiecznie.
— Jożeli tak — zawołał żywo Gilbert — byłoby to czynem ludzkości uwolnić te biedną chorą kobietę, od kłopotów z dzieckiem.
— Tylko bez filantropii — odparł śmiejąc się Duplat. — Mnie to pozostaw proszę. Zatem ów malec Joanny Rivat — dodał po chwili — jest ci potrzebnym do szczęścia?
— Ten albo inny, wszystko mi jedno; lecz skoro ten się nasuwa, więc o nim myślę.
[ 224 ] — Masz słuszność, bardzo to logiczne — odrzekł z ironią były sierżant, patrząc pod oka na Gilberta. — Idź więc zapytaj wdowy Rivat, czy zechce ci sprzedać swe dziecię?
— Sto tysięcy franków dla ciebie, jeżeli mi je przyniesiesz dziś w nocy!
— Serwacy Duplat, zmienił nagle ton mowy.
—Gdzież są te pieniądze... te sto tysięcy franków? — zagadnął.
Gilbert milczał, zmięszany tem zapytaniem, pomimo że powinien się był jednak spodziewać, że ono jasno nareszcie postawionem mu będzie.
Duplat spostrzegł jego zakłopotanie.
— Nieposiadasz w kasie nawet stu groszy mówił szyderczo-a chcesz rozporządzać setkami tysięcy! A więc każesz mi pracować na kredyt?
— Możemy się porozumieć — wymruknął Rollin.
Duplat nic nie odpowiedział.
Nastąpiła chwila milczenia.
— Opowiedz mi szczegółowo, ale tak, słowo po słowie, co się znajduje w testamencie stryja twej żony? — zapytał nagle były sierżant.
— Lecz... zaczął mąż Henryki.
— Och! bez wykrętów! — przerwał Serwacy. — Za nim przyjmę zobowiązanie, chcę poznać od A do Z ten testament. Jestem pewien, że ów kuzyn pani Rollin, który się wstawiał do stryja za wami, musiał ci kopję tego aktu pozostawić skoro dziś chcesz rozpoczynać grę tak niebezpieczną? Pokazuj! spiesz się, bo czas uchodzić, a ja potrzebuję wracać do siebie.
Niepozostawało Gilbertowi jak wykonać ów rozkaz. Wyjąwszy klucz z kieszeni, otworzył biórko i dobył z szuflady paczkę papierów. Wśród nich znajdowała się kopja testamentu, który jak sobie przypominamy ksiądz Raul d’Areynes pozostawił mężowi Henryki. Podał ten papier Duplat’owi, który rozwinąwszy go czytał z uwagą.
1Podczas, gdy tenże siedział zagłębiony w czytaniu, Rollin myślał, ukradkiem nań spoglądając.
Żądaj odemnie wszystkiego, co ci tylko przejdzie przez głowę. Podpiszę się na wszelkie twoje wymagania, ponieważ nie mogę się obejść bez twojej pomocy. Skoro [ 225 ]jednak nadejdzie chwila wykonania zobowiązań, potrafię łatwo pozbyć się ciebie!
Duplat wciąż czytał, marszcząc brwi z niezadowoleniem.
Skończywszy. złożył kopję i podał ją w milczeniu mężowi Henryki.
— I cóż? — zapytał tenże.
— Djabelnie ścieśnione i obwarowane! — odparł pokrecając wąsa. — Niepozwalają ci nawet powąchać nic z tego. Gdyby testament miał uledz zmienieniu, znalazł byś się natenczas posiadaczem chudej dwunastotysięcznej renty, co jest niczem dla takiego jak ty rozrzutnika! Czarny chleb po białej bułce... he?...
— Ależ — zaczął Gilbert — aż do pełnoletności lub małżeństwa dziecka, służy nam prawo pobierania obojgu z żoną rocznie, po sto siedemdziesiąt tysięcy franków...
— Wiem, że, piękna to suma, lecz kiedy doczekacie się tej sukcesyi? Ów stryj miljoner może was wprzódy połknąć z nogami.
— Mówiłem ci, że został tknięty paraliżem i słusznie zauważyłeś, że po takim ataku, nie może żyć długo.
— A gdybyśmy się mylili oba w tym razie?
— To niepodobna!
— Dla czego? Widujemy starców, którzy mają duszę jak gdyby, wbitą w głąb ciała. Oni to grzebią właśnie młodych. Ow stryj pieniężny może jeszcze pożyć z lat dziesięć, a nawet więcej. Oczekując na owa spuściznę, zostaniesz w długach po samą brodę i głębiej. Mówmy mało, lecz mówmy praktycznie... Ofiarujesz mi sto tysięcy franków zahypotekowanych na skrawku papieru, który dziś nie wart szeląga! Owóż, ażeby przyjść tobie z pomocą i wybawić cię z kłopotu, chcesz abym popełnił zbrodnię, narażał się na zesłanie na galery, ryzykoweł co jeszcze gorzej własną skórę na rozstrzelanie przez Wersalczyków, co nastąpi niechybnie jeśli nie umknę tej nocy, a na to wszystko cóż mi dajesz... ciekawym? Otrzymasz odemnie weksel prawnie napisany, a zapewniający ci wypłatę stu tysięcy franków, skoro obejmę w posiadanie dochód od czterech i pół miljona hrabiego d’Areynes
[ 226 ] — Weksel... z twoim podpisem? Cóż on dziś wart, ten podpis? Zresztą, nie ty mi będziesz wypłacał te sto tysięcy franków, ponieważ twej żonie wyłącznie przeznaczono dochód od kapitału. A czy twoja żona zechce podpisać ów weksel?
— Nigdy! Moja żona niemoże i nie powinna wiedzieć o tem co zaszło pomiędzy nami
— A więc?
— Ona nie wie, że jej dziecię umarło...
— W jaki sposób może niewiedzieć?
— Silna gorączka pozbawiła ją przytomności. Nie wie o niczem, co się wkoło niej dzieje!
— A zatem rzekł zwolna Duplat pomiędzy nami dwoma, nie więcej jak tylko pomiędzy nami, rzecz ta rozstrzygnąć się powinna?
— Tak, tylko pomiędzy nami dwoma!
Były sierżant wstał z krzesła. Przemierzał izbę wolnemi krokami, pomuskując wąsa, w kapeluszu wsuniętym na tył głowy, okiem na wpół przysłoniętem powiekami, zmarszczonem czołem pod nawałą myśli uciskających myśl jego.
Gilbert śledził go wzrokiem, z niespokojną obawą.
Duplat układał plan w milczeniu.
Trzymać go będę — myślał — ponieważ posiadam jego tajemnicę. Pradziadek miljoner może się nagle zdecydować na podróż do mogiły, a wtedy zona Gilberta obejmie natychmiast swe renty. Zrobi ona wszystko co mąż zechce, bo on nią rządzi. Trzymany przezemnie i okiełznany, będzie zmuszonym wykonać co ja zechcę z obawy skandalu, którego bym nie szczędził dlań w tym razie. Będzie zmuszonym zapłacić, abym milczał, znaglę go ku temu. Nie będę więc napróżno pracował. A zatem, dalej! przystępujmy do rzeczy!
Rozmyślania Duplat’a, z których zaledwie część jedną przytoczyliśmy, trwały bardzo długo. Gilbert zaczął tracić cierpliwość.
— No jakże? — zapytał — kończmy... czas nagli.
Były sierżant zatrzymał się naprzeciw swego dawnego kapitana.
[ 227 ] — Masz słuszność — rzekł — kończmy! Czy masz u siebie pięć arkuszy papieru stemplowego?
— Mam je.
Mąż Henryki, jak wiemy, zmuszonym był posiadać zapas tego papieru, do różnych spraw sądowych jakie prowadził od pewnego czasu.
— To dobrze — rzekł Duplat — ponieważ jednak niszczyć go napróżno nie należy, pisz bruljon na zwykłym papierze, za moim dyktowaniem.
Rollin siadł przy stole, wziął pióro w rękę i czekał. Duplat dyktował:
Gilbert zerwał się z krzesła.
— Mówiłem sto tysięcy! — zawołał.
— Ja mówię sto pięćdziesiąt! — odrzekł stanowczo były sierżant. — Więcej i owszem... gdy zechcesz; mniej ani szeląga! Zgadzam się, że będę ci służył, zostanę twoim wspólnikiem, przyniosę ci dziś w nocy dziecko, które na twoją intencye ukradnę i które zastąpi tobie twe zmarłe, ale za to wszystko żądam sto pięćdziesiąt tysięcy franków! Jeżeli to zdaje się tobie zbyt drogo, nic się nie stało! Nie mówmy o tem więcej!.. Dobranoc! Czas uchodzi i tak już zbyt długo nad tem dyskutowaliśmy!
— Ależ sto pięćdziesiąt tysięcy franków, to szaleństwo! — rzekł Gilbert!
— Tak tobie się zdaje, a mnie inaczej! Zastanów się proszę. Ty nie ryzykujesz nic... ja wszystko! Policya... sady... galery!... Nie targuj się zatem. Oznaczyłem cenę po przyjacielsku. Zresztą, dokończyć mi nie pozwalasz.
Wynalazłem pewną kombinacyę, która i dla ciebie będzie dogodną. Pisz zatem!
Gilbert na nowo ujął za pióro, a Duplat dyktował:
Paryż, 27 Maja 1871 roku.
Gilbert pisał nie czyniąc uwag.
— No! jakże ci się to podoba? — zapytał Duplat.
— Nie zupełnie.
— W czem takiem?
Pozostawiasz mi tylko szesnaście miesięcy na wypłacenie. To termin zbyt krótki.
— A ileż byś potrzebował?
— Dwa lata przynajmniej.
— O! na to się nie zgadzam. By jednak przekonać cię, że jestem dobrym przyjacielem zamiast czterech miesięcy prolongaty weksli, napisz sześć miesięcy, to razem uczyni dwa lata.
Gilbert zmienił te cyfry.
— A teraz przepisz swem pięknem pismem na stęplowym papierze — mówił Duplat. — Wydasz mi ogólne zobowiązanie, obok czego cztery weksle, każdy na trzydzieści siedem tysięcy pięćset franków. Dalej! zabieraj się żywo do pisania.
Mąż Henryki skopjował akt, podpisał go, poczem rozłożył przed sobą cztery blankiety wekslowe.
— Dyktuje... a więc uważaj! — rzekł Duplat i zaczął:
— Dla tego też daję ci dłuższy termin — odparł były sierżant. Mamy Maj teraz, zatem do Marca roku przyszłego, upłynie dziesięć miesięcy. Przypuśćmy, że stryj twej żony będzie chciał zwinąć swe flagi i przenieść się „ad patres“ aż w następnym dopiero roku, w miesiącu Kwietniu nowa zatem zwłoka jedenasto miesięczna przed pierwszą wypłatą. To razem stanowi blizko lat dwa, mój stary. Przez ten czas będziecie mogli wygodnie się urządzić, i ten wydatek nie uczni różnicy w waszym budżecie. Pisz zatem na tych czterech świstkach i uważaj mnie jako swojego dobroczyńcę!
Gilbert spścił oczy, ażeby ukryć dziką nienawiść, jaką zaiskrzyło jego spojrzenie.
Gdyby Duplat był pochwycił w przelocie ów straszny blask jego oczu, gdyby był odgadł, jaka burza wstrząsała mózgiem męża Henryki, byłby niewątpliwie zdusił na miejscu swego dawnego kapitana.
Na szczęście nic nie dostrzegłszy, dyktował dalej:
— Koniec rzekł a teraz napisz trzy takie same weksle, z zatrzeżeniem prolongaty na sześć miesięcy.
Gilbert zaczął pisać, a gdy ukończył, były sierżant wziąwszy weksle w ręce, czytał je jeden po drugim, szczegółowo, uważnie.
— Dobrze rzekł, po owym przeglądzie. Schowaj te papiery, dopóki ci nie dostarczę tego małego komara, którego tak pilno potrzebujesz. Wtedy zrobimy zamianę. Ja ci przyniosę dziecko, ty oddasz mi weksle. Ale, miałem zapytać — dodał — co zrobiłeś z ciałem swego zmarłego noworodka?
Zostawiłem je przy matce w piwnicy.
[ 230 ] — Rozumiem; zajmiemy się tem, skoro powrócę. Mam więc tu przyjść do ciebie?
— Nie! Będę oczekiwał w korytarzu, przy zejściu do piwnicy. A jak prędko powrócisz?
— Za zbyt wiele wymagasz ode mnie do pioruna! wykrzyknął Duplat. Nic jeszcze niewiem w jaki sposób dokonać mi to wypadnie, ażeby zręcznie i cicho pochwycić malca Joanny Rivat. Pojmujesz dobrze, iż trzeba unikać hałasu, czem możnaby popsuć wszystko. Będę się starał wrócić jak najprędzej, czasu jednak oznaczyć nie mogę. A teraz dalej! do dzieła!
Gilbert, wziąwszy świecę, wyszedł z mieszkania z Duplatem, zamknąwszy je na klucz i oba schodzili cicho po schodach.
Z korytarza były sierżant wybiegł szybko na ulice, a mąż Henryki schodził do piwnicy.
Duplat powiedział prawdę. Nie obmyślił on jeszcze sposobu w jaki przyjdzie mu ukraść dziecko Joanny, o którego przyjściu na świat dowiedział się od Weroniki. Ta kobieta właśnie — myślał i nie bez powodu — będzie mu główną przeszkodą w spełnieniu kradzieży, ponieważ zapewne na krok nie odstępuje chorej.
Joanna według opowiadania Weroniki miała silną go rączkę. Czy jednak w tem paroksyzmie nie pozostanie jej iskierka przytomności, jakiegoś instynktu macierzyńskiego, który utrudnić może tę naprzód ułożoną zbrodnię?
Wyszedłszy od swego dawnego kapitana, Duplat zaczął rozważać na serjo te wszystkie gromadzące się przed sobą trudności, na jakie w razie nie zwrócił uwagi, a które jednak pokonać postanowił za jaką bądź cenę. Gdyby ich niemógł usunąć, zdruzgotać je był gotów, pragnął bowiem bądź co bądź pozyskać sto pięćdziesiąt tysięcy franków, a jeśliby dla dopięcia celu jedna zbrodnia nie wystarczyła, popełnić drugą stanowczo był zdecydowany.
Godzina dziesiąta uderzyła na wieży kościoła świętego Ambrożego, gdy ów łotr wychodził od Gilberta. Liczył te słabo płynące zegarowe dźwięki pośród szumu, hałasu i ogłuszającego, huku dział, brzmiących bezustannie.
Odgłosy wystrzałów z ręcznej broni zbliżały się coraz [ 231 ]bardziej. Drobny deszcz, przenikający do kości, padać nieprzestawał.
Nie zważał na te przeszkody zbrodniarz, mówiąc sobie:
— Przed wszystkiem moje pieniądze!
I biegł z pośpiechem w stronę domostwa, w którego piwnicy zakopał pierwsze banknoty, otrzymane od Merlin’a.
Doszedł bez wypadku do ulicy Saint-Maur, wrzuciwszy swój pakiet z ubraniem w ów otwór, gdzie już poprzednio broń wrzucił, gdzie nagle wzniesiona tu barykada zastąpiła mu drogę.
Stała ona na wprost składu powozów, na pustym placu pomiędzy ulicami Parmentier i Chemin-Vert strzeżona przez dwunastu kommunistów.
— Kto idzie? krzyknął szyldwach, ukryty po za kupa kamieni, posłyszawszy ciężki krok Duplat’a.
Jednocześnie kilka strwożonych twarzy ukazało się na szczycie barykady i broń w ciemności zabłysła.
Po wygłoszonem przez szyldwacha „Kto idzie“ nastąpiło milczenie.
Duplat przystanął, rozmyślając:
— Jeżeli hasło wydane dziś z rana mówił sobie pozostało niezmienionem, przejść mi pozwolą, inaczej, będę zmuszonym parlamentować z niemi i dać się poznać, zmyśliwszy jakiś ważny powód dla którego mnie wysłano.
— Kto idzie? powtórzył szyldwach raz drugi, biorąc broń w rękę i celując.
Ubrany w suknie mieszczańskie, nieśmiał powiedzieć: „Patrol oficerski“, użył więc tego podejścia.
— „Patrol bezpieczeństwa“ Przepuść“ — odrzekł Duplat.
— Od dni kilku Komitet centralny, przestraszony obrotem obecnych wypadków, wysyłał związkowych w różnych przebraniach, celem czuwania nad posterunkami.
Na wyrazy Duplata: „Patrol bezpieczeństwa. Przepuść“ wyszło kilku ludzi ukrytych po za barykadą i ustanęli rzędem, po za szyldwachem, celującym w piersi przybyłego. Duplat zbliżywszy się natenczas, wymówił z cicha na chybił trafił, wydane tego rana hasło, którego szczęściem nie zmieniono, a uzyskawszy wolne przejście, wszedł na barykadę.
[ 232 ] — Dokąd idziesz, obywatelu? — zapytał go stojący tam sierżant.
— Do merostwa jeneralnego okręgu, do Komitetu publicznego ocalenia.
Sierżant poznał w przybyłym kapitana związkowych.
— Co widzę? tyżeś to obywatelu Duplat? — zawołał. — Ty... w takiem ubraniu? Sądziłem, że pełnisz służbę przy bramie Saint-Gervais?
— Byłem tam... lecz rozkazano mi tu przybyć.
— Przebranym po mieszczańsku?
— Tak.
— Ho! ho!... Jeśli tak, rzecz ważna jak widzę!
— Bardzo ważna! mam spisać raport i otrzymać nowe polecenia.
— Idź... śpiesz się stary, bo działa chrapią nie żartem na bulwarze Saint-Martin i przedmieściu Temple. Oczekujemy na przybycie posiłków, ale mniejsza o nie. Przyjdą czy nie przyjdą, bronić się będziemy do ostatniego tchnienia. Padniemy, być może, ale i Paryż wraz z nami rozsypie się w gruzy. Patrz! jak gore wszystko! Na wszystkich punktach pożary!
Tu wskazał palcem czerwone światła po nad domami, odbijające się krwawą luną na czarnem niebie.
Duplat, nic nie odrzekłszy, oddalił się śpieszno, a odgłos jego kroków umilknął wkrótce na błotnistym bruku.
W kilka minut później, przyszedł do onego niewykończonego domu, w piwnicy którego zakopał swoje pieniądze. Zeszedł po ciemku ze schodów w obawie, ażeby światłem nie zwrócić czyjej uwagi i macając rękoma odnalazł kąt piwnicy, w którym ukrył swoje pięć tysięcy franków otrzymane od Merlin’a.
W oka mgnieniu uprzątnął gruzy, jakiemi przysypał ową kryjówkę, rozkopał grunt, a wydostawszy pugilares, schował go do kieszeni.
Po dokonaniu tego, wyszedł cicho, ostrożnie.
Wystrzały ręcznej broni brzmiały ze wszech stron, armaty huczały bez przerwy. Kartacze, zakreślając w powietrzu ogniste pół kola, wybuchały po nad dzielnicami miasta, wzniecając pożary.
Nowe czerwone światła zabłysły od strony przedmieścia du Temple, Menilmontant i świętego Antoniego. Snopy iskier, [ 233 ]wzlatując w górę, rozpryskiwały się jak bukiety sztucznych ogni. Odgłos zbliżającej się walki, dobiegał coraz wyraźniej.
Olbrzymia barykada przy Château-d’Eau zdobytą już została. Wersalczykowie śmiało na nią nacierali.
Związkowi na przedmieściu świętego Antoniego zmuszeni byli zacięcie się bronić, wzięci od rana we trzy ognie. Oddziały wojsk regularnych oblegały okręg czwarty i piąty, a żołnierze Kommuny padali jak muchy, pod gradem kul i nawałą granatów wyrzucanych z kartaczownic Wersalczyków.
Duplat biegł wśród tego wszystkiego ku Chemin-Vert. Zatrzymany na nowo przy innej barykadzie, zmuszony był parlamentować, jak pierwej. Przepuszczony za wygłoszeniem hasła dążył w stronę swego mieszkania ku ulicy Saint-Maur.
Na wprost ulicy świętego Antoniego, wznosiła się znowu barykada. Nastąpiło ponowne zatrzymanie go przez szyldwacha i nowe po raz trzeci tłumaczenie Duplat’a.
Przerażająca panika owładnęła kommunistów, broniących tego kąta ulicy, gdzie kule świszczały im nad głowami, a padając roztrzaskiwały się o ściany domów.
— Wersalczykowie zbliżają się! Zdradzono nas! Jesteśmy otoczeni! — zewsząd wołano.
Związkowi pół nieprzytomni i przerażeni, cofali się śpieszno w stronę bulwaru Woltera.
Dwadzieścia kroków dzieliło zaledwie Duplat’a od jego mieszkania. Mknął pod murami domów, pochyliwszy głowę, ażeby się uchronić przed wybuchem kul, roztrzaskujących w około niego.
Granaty na dachach pękały. Ze wszech stron płonęły pożary!
— Do kroć piorunów! jeżeli ujdę cały, zarobiłem krwawo te sto pięćdziesiąt tysięcy franków! — pomrukiwał Duplat, chroniąc się we wgłębienie bramy jednego z domów, ażeby dozwolić przeminąć temu huraganowi ognia i ołowiu.
Nagle, dostrzegł jakąś ludzką postać, całkiem czarną jaka przekraczała opuszczoną barykadę od strony ulicy świętego Ambrożego.
Przypatrując się pilnie, rozeznał księdza w owej postaci.
[ 234 ] — A to odważny! do pioruna! — wymruknął z cicha, mknąc dalej.
***
Od dwóch dni matka Weronika żyła w ciężkiem strapieniu i trwodze.
Joanna wciąż gorączkowała, a w owych strasznych paroksyzmach, snuły się jej przed oczyma krwawe obrazy, jakie opisywała dysząca, cała potem oblana.
Aptekarz z sąsiedztwą, w braku doktora sam przygotował lekarstwo dla nieszczęśliwej; mikstura ta jednak nie wywarła skutków pożądanych i zacna sąsiadka Joanny, nie odstępując chorej na chwilę, z obawą zapytywała siebie, czyli ta młoda kobieta nie umrze na jej ręku?
Co ona poczęła by wtedy z dwojgiem tych małych niemowląt?
Mleko jakie kupiła zrana dla pożywienia bliźniąt w braku piersi macierzystej, wyczerpało się zupełnie. W jaki sposób sprowadzić zapas innego, wśród tej zaciekłej walki, wstrząsającej do głębi fundamentami Paryża?
Pod nawałą bomb i granatów, spadających jak grad na ulice miasta wychylić się biednej kobiecie niepodobna było.
Dzień przepędziła wśród trudnych do zrozumienia męczarni. Z zapadnięciem zmierzchu, korzystając z chwilowego uspokojenia się na ulicy, wyjść postanowiła z narażeniem życia do apteki i za kupnem dla siebie chleba. Zastała wszelako sklepy zamknięte.
Z wielkim trudem zaledwie dostać się zdoławszy do apteki, uprosiła prowizora o przyrządzenie nowego lekarstwa dla Joanny oraz ulepku dla zastąpienia mleka dwojgu niemowlętom.
Zabrawszy to, wróciła, dając natychmiast łyżkę płynu tego chorej.
Tym razem skutek pomyślny nastąpił szybko; Joanna uspokoiła się i ciężka senność zastąpiła u niej miejsce gorączkowych paroksyzmów.
[ 235 ]
— Bitwa na zewnątrz wrzała z całą zaciekłością.
Bombardowanie miasta zwiększało się z każdą chwilą. Bicie w bębny ze wszech stron huczała. Dzwony poczęły uderzać żałobnie.
Pomimo lampki oświetlającej wewnątrz ubogą izbę, w której Joanna Rivat zdawała się dogorywać, a gdzie dziwnym przeciwieństwem losu, dwie nowonarodzone bliźniaczki spały snem spokojnym, jak gdyby kołysane ręką anioła, Weronika uczuła nagle przestrach, mrożący krew w jej żyłach.
Dzikie okrzyki dobiegały aż do niej z ulicy. Wzywania do broni, bicie bębny, odgłosy trąb, przekleństwa i śpiewy ponure, wszystko to razem tworzyło przerażający haos.
Jakiś pies pozostawiony w opustoszałym domu, wył przeraźliwie.
Biedna Weronika rada była zadrzemnąć, spocząć choćby przez godzinę, ażeby wzmocnić swe siły. Czyż jednak mogła przymknąć powieki w takim piekielnym hałasie?
Drżała od stóp do głowy.
Nagle, zdawało się jej, ze słyszy jakieś kroki biegnącego szybko po wschodach człowieka.
Byłożby to złudzeniem? Pobiegła do drzwi i otworzyła je, a jednocześnie Joanna się rozbudziła.
Wsparłszy się na łokciach, rzuciła wzrokiem w około siebie. Jęk cichy wybiegł z jej piersi.
— Moje dzieci! szepnęła, spoglądając na uśpione w kołysce niemowlęta.
Weronika pośpieszyła do niej, pozostawiwszy drzwi otwarte.
— Jakże? Czy ci lepiej Joasiu? — zapytała. — Może chcesz..
Huk nagły, straszliwy, przeciął jej mowę.
Sufit zapadł się, pod ciężarem granatu, który, przedziurawiwszy dach, wybuchnął w pokoju.
[ 236 ] Weronika upadła twarzą na podłogę, z piersią przebitą odłamem bomby
Joanna, krzyknąwszy z bólu, usunęła się na poduszki z zakrwanioną twarzą. Odłam granatu ranił ją w wierzch głowy.
Za chwilę potem, na tenże sam dach domu padła inna bomba, wzniecając pożar.
Rzecz dziwna, niewytłumaczona, mimo podwójnej eksplozyi, spowodowanej dwoma wybuchami, pomimo nadymionego powietrza świeca paląca się w pokoju Joanny nie zagasła.
Błyszczała jak gwiazdka, przysłonięta mgłą dymu, rzucając blade światło na kołyską, w której wciąż spały dwie małe dziewczynki.
Na wschodach, odgłos dosłyszanych kroków przez Weronikę, coraz się zbliżał. Kroki stawały się coraz szybszemi.
Wkrótce dały się one słyszeć na przedziale wschodów następnie w korytarzu, i ksiądz Raul d’Areynes ukazał się z odkrytą głową, zdyszany z twarzą ociekającą potem, w zabłoconej sutannie.
Skoro tylko rozbiegła się wieść w Wersalu, iż rząd postanowił bądź co bądź skończyć z Kommuną, wikary przygotował się do odjazdu, ażeby wrócić do Paryża jednocześnie z wejściem tam wojska pod wodzą jenerała Vinoy.
Nie wahając się narazić na największe niebezpieczeństwa dla wypełnienia danej obietnicy umierającemu Pawłowi Rivat, obrał sobie dzień i godzinę, w których ostatnie oddziały armii Wersalskiej wejść miały do miasta, celem położenia kresu rozszalałej Kommunie.
Jenerał Valentin podpisał podpisał paszport wikaremu.
Podczas nocy, więc z d. 27 na 28 Maja, ksiądz d’Areynes przyjechał do Paryża jednocześnie z objęciem w mieście służby przez policyę i powrotem do swoich parafii innych duchownych, co nastąpiło przez bramę Saint-Gervais, wydaną za pieniądze wypłacone Duplat’owi.
Od tej to strony, pokonawszy tysiące przeszkód i uniknąwszy niebezpieczeństw, ksiądz Raul podążał w kierunku mieszkania Joanny Rivat, postanowił albowiem przed wszystkiem z nią się zobaczyć.
Jak wiemy, drzwi do pokoju chorej pozostały niezamknięte przez Weronikę.
[ 237 ] Przez drzwi te na wpół uchylone, ksiądz d’Areynes spostrzegł kołyskę, stojącą wśrkd gęstego dymu, opodal trupa kobiety, a na łóżku drugą zakrwawioną postać, jaka zdawała się być umarła.
Wszedłszy przerażony chciał biegnąć w stronę łóżka, gdy posłyszał chód szybki w korytarzu.
Myśl nagła, jak błyskawica, przebiegła mu przez głowę.
— Może go śledzono i tu go właśnie szukano? Może go poznał ów oficer kommunistów, który u Gilberta Rollin zaprzysiągł mu śmiertelną zemstę? Gdyby go pochwycono i rozstrzelano?
Ksiądz d’Areynes dla siebie nie obawiał się śmierci ani na chwilę, niechciał umrzeć jednak przed wypełnieniem przysięgi, danej umierającemu Pawłowi Rivat, że zaopiekuje się jego żoną i dzieckiem.
Drzwi oszklone do przyległego maleńkiego gabinetu były na wpół otwarte. Schronił się tam z pośpiechem.
Cierpki dym, a coraz gęstszy, zapełniał izbę.
Ogniste języki zaczęły się ukazywać na ścianach.
Dom palił się od szczytu.
Ksiądz d’Areynes, zamknąwszy drzwi szybko za sobą, patrzył przez muślinową firankę przysłaniającą szyby we drzwiach i dostrzegł, że jakiś człowiek wskoczył do pokoju.
Drgnął, poznawszy tego człowieka, pomimo zmiany jego ubrania.
Był to ten niegdyś kommunista, Serwacy Duplat, ów nędznik, którego wtedy wikary rozbroił, a który groził mu zemstą.
Spostrzegłszy trupa Weroniki i zakrwawioną w omdleniu na łóżku Joannę, zatrzymał się zdumiony, trwało to jednak tylko sekundę, poczem, przyskoczywszy do kołyski, w której spały niemowlęta, pochwycił ją, nierozeznawszy dobrze co ona w sobie zawiera, wykręcił się i zniknął, unosząc ją z sobą.
Pożar się wzmagał.
Podejrzenie o spełnieniu zbrodni nie przeszło przez myśl księdzu d’Areynes!
Ten człowiek mieszka zapewne w tym samym domu, — pomyślał — i zna smutne położenie wdowy po Pawle Rivat.
Zmiana jego ubioru przekonywała, że nie brał udziału [ 238 ]w ostatnich utarczkach Kommuny. Widocznie w głębi jego duszy pozostała jakaś iskierka ludzkości, chciał przyjść z pomocą nieszczęśliwej i uratował dziecię — mówił sobie wikary. — Lecz matka, matka czy nie umarła?
Wyszedłszy z gabinetu, zbliżył się do łóżka i przyłożył ucho do ust chorej, nasłuchując.
Joanna oddychała. A więc żyła jeszcze.
Dym zgęszczał się coraz bardziej. Trzeszczały płomienie.
Przed upływem kwadransu, ów dom w gruzy się rozpadnie!
Schody jedynie tylko pozostały jeszcze nietknięte, ponieważ pożar zaczął się od dachu.
Ksiądz d’Areynes, owinąwszy co prędzej chorą w prześcieradło i kołdrę, obdarzony, jak wiemy, wielką siłą muskularną, pochwycił ją, zarzucił sobie na ramiona i biegł wśród duszącego dymu i płomieni, stawiających przed nim niezwyciężoną zaporę.
Zejście na dół po wązkich schodach z takim ciężarem, było niesłychanie trudnem i przykrem. Potrzebował kilku minut czasu za nim wydostał się na ulicę, dosyć spokojną w tej chwili.
Bitwa skoncentrowała się w innym punkcie miasta, a mianowicie w pobliżu Chateau-d’Eau.
Wikary miał zamiar chwilowo zanieść Joannę do siebie i oddać ją pod opiekę swej wiernej, starej Magdaleny, lecz w chwili, gdy wychodził z palącego się domu, spotkał oddział marynarzów dowodzonych przez oficera.
— Pan de Kernoël!...
— Ksiądz d’Areynes!
Wybiegły dwa okrzyki na raz z ust tych dwóch spotykających się ludzi.
— Zkąd idzież i gdzie podążasz księże d’Areynes? — pytał kapitan marynarki.
— Niosę te biedną umierającą kobietę, wyrwawszy ją płomieni — odrzekł wikary. — Wypełniam przysięgę uczynioną jej mężowi na łożu śmierci, w szpitalu.
— Trzeba ją zanieść do ambulansu.
— A gdzież on się znajduje?
— Ztąd o parę kroków, przy ulicy Servan. Postawiłem [ 239 ]tam na straży dwudziestu pięciu ludzi. Przeniosą ją z łatwością moi marynarze.
— Dalej chłopcy, żywo! — zawołał.
Czterej majtkowie zrobili nosze naprędce ze swojej broni i położyli na nich ciągle bez zmysłów pozostającą Joannę.
— Wracaj księże wikary do swego mieszkania-mówił hrabia de Kernoël a spiesz się... bo kule na nowo świstać poczynają. Wypędzamy kommunistów z przedmieścia du Temple, wkrótce będziemy ich tu mieli.
— A więc ze świtem wszystko się ukończy?
— Zapewne, będziesz mógł jutro odwiedzić tę chorą w ambulansie.
Czterej majtkowie niosący Joannę Rivat, zwrócili w stronę ulicy Bertrand dla skrócenia sobie drogi.
— Idź prędko! — dodał kapitan, ściskając rękę wikarego i udał się po zamarynarzami.
Trzysta kroków zaledwie dzieliło księdza d’Areynes od jego mieszkania w Pepincourt.
Działa grzmiały zaciekle na bulwarach Woltera i Richard-Lenoir.
— Związkowi wciąż zajmowali potężną barykadę, wzniesioną przez nich w tem miejscu, odpowiadając bez przerwy na wystrzały Wersalczyków.
Wystrzały wzmagały się, jak z jednej tak z drugiej strony. Oddziały wojsk Wersalskich szły na bulwar Woltera dla zdobycia tam barykady, bronionej z dziką zaciekłością przez kommunistów.
Wobec tego huraganu spadających bezprzestannie bomb i granatów, ksiądz d’Areynes zapytywał siebie, azali zdoła przybyć żywym do mieszkania?
Przedostał się wreszcie na róg ulicy Pepincourt.
Kule padające ze wszech stron na bruk, roztrzaskiwały się o mury domów. Jedynie środkiem ulicy przejść było jeszcze można.
Poleciwszy swą duszę Bogu, wikary podbiegł ku bramie domu, w którym zamieszkiwał.
Brama była na wpół otwartą.
W chwili, gdy próg jej przestępował, wchodząc do sieni, padł nagle.
— Boże! jestem raniony! — wyjąknął cicho.
[ 240 ] Podniósł się z nadludzkim wysiłkiem, a zawlókłszy w głąb ciemnego korytarza, od którego zdołał jeszcze drzwi zamknąć za sobą, szedł krok za krokiem, bardzo zwolna, tracąc wiele krwi za każdem stąpieniem.
W ten sposób przywlókł się do wschodów.
Chciał na nie wejść, lecz nagle uczuł, jak gdyby gruntu zabrakło mu pod nogami. Ogniste koła, podobne do słońc elektrycznych zamigotały w ciemności przed jego oczyma i wielki huk, połączony z szumem, jak gdyby przypływającego morza na wybrzeże, napełnił słuch jego.
Przestał widzieć, słyszeć, poczem na pierwszych stopniach wschodów padł bez przytomności.
Przypisy
[edit]- ↑ Fakt historyczny.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |