Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom II/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza |
Wydawca | Władysław Izdebski |
Data wydania | 1898 |
Druk | Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Izdebski |
Tytuł oryginalny | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały Tom II Cała powieść |
Indeks stron |
[ 5 ]
Gilbert Rollin, jak mówiliśmy, po rozstaniu się z Duplat’em, szedł do piwnicy, gdzie od trzech dni mieszkał wraz z żona, podczas gdy inni lokatorowie z tegoż domu poukrywali się w suterenach.
Maż Henryki szedł cicho, bez hałasu.
W pierwszych suterenach drzwi były pouchylane, a z po za nich wyglądały blade twarze, wodząc przestraszonem wzrokiem w około. Ukazywali się mężczyźni, kobiety i dzieci poukrywani w owych podziemiach.
— Czy pan powracasz z miasta, panie Rollin? — zapytała go jakaś kobieta, z dzieckiem na ręku.
— Tak — odrzekł.
— Kiedyż wreszcie odzyskamy spokój i swobodę?
— Niezadługo, mam nadzieję!
Drugie drzwi się otwarły i inna kobieta na progu się ukazała, a po za nią głowa mężczyzny.
— Wojska Wersalskie zawładnęły wreszcie okręgiem? — pytał ów człowiek.
— Nastąpi to za chwilę — odrzekł Rollin.
— Daj nam Boże pozbyć się jak najprędzej tej rozbestwionej tłuszczy kommunistów!
— Jutro nie będzie już ich ani śladu.
— Oby spełniły się pańskie słowa! A jakie zdrowie żony, panie Rollin? — pytała kobieta.
— Lepiej.
[ 6 ] — A dziecię?
— Zdrowe zupełnie. I właśnie też, panie Launay mówił Gilbert, zwracając się do męża owej kobiety — jeżeli rzeczy tak dobrze pójdą, jak mamy nadzieję i porządek na ulicach przywróconym zostanie, będę cię prosił o pewną małą przysługę...
— Cóż takiego?
— Ażebyś zechciał mi towarzyszyć do mera tego okręgu, dla spisania Aktu urodzenia mojego dziecka.
— Jak najchętniej! Jestem na twoje rozkazy sąsiedzie.
— Dziękuję, panie Launay. Spijcie spokojnie dziś w nocy, już bowiem koniec nieszczęściom się zbliża.
Tu odszedł Gilbert. Jak widzimy naprzód przewidział on wszystko.
Drzwi pouchylane w suterenach zamknięto. Wszyscy, orzeźwieni dobrą wiadomością, uspokoili się, pokrzepieni nadzieją spędzenia nocy bez trwogi o własne życie i mienie.
Gilbert wszedł do piwnicy, w której, jak wiemy, pozostawił Henrykę na wpół umarłą.
Biedna kobieta w chwili jego odejścia leżała w strasznej gorączce. Po owym paroksyzmie, nastąpiło ogólne obezwładnienie, oraz ospałość letargiczna, nadająca temu młodemu ciału pozór śmierci.
W pierwszej chwili Rollin, spojrzawszy na chorą, przeląkł się.
Pochylony po nad Henryką, ujął obie jej ręce, przygotowany, iż znajdzie je zlodowaciałemi, przeciwnie jednak, były one silnie rozpalone. Nie umarła więc ta biedna istota, a krew gorączkowo płonęła w jej żyłach.
Leżąc bezprzytomna, nic nie wiedziała o powrocie swojego męża, o jego obecności.
Gilbert dolał oliwy do maszynki, na której ziółka się grzały oraz nafty do lampki palącej się dniem i nocą.
Załatwiwszy się z tem, wyszedł cicho do korytarza, gdzie oczekiwał z trwogą, łatwą do zrozumienia, na przybycie swojego wspólnika.
Stojąc nieruchomy przy uchylonej bramie wsłuchiwał się w najlżejszy szelest na zewnątrz.
Związkowi uciekali, gnani bojaźnią. Odgadł to po bez[ 7 ]ładnym ich biegu, a wkrótce posłyszał miarowy krok oddziałów regularnego wojska.
Od czasu do czasu dobiegały wystrzały ręcznej broni.
Mijały godziny. Rollin oczekiwał, ocierając krople potu, wilżące mu czoło.
Serwacy Duplat nie ukazywał się wcale.
Czy przybędzie? Czy mu się udał plan ułożony? Czy zdoła przedostać się żywym?
Czy jaka kula nie sprzątnęła go w drodze?
Pogrążony w strasznej obawie mąż Henryki stał wciąż, nasłuchując.
Słyszał brutalne wezwania, drżące odpowiedzi podejrzanych ludzi, badanych szczegółowo.
— Stój!
— Dokąd idziesz o tej godzinie?
— Co tu robisz?
— Przechodź!.. i śpiesz się?
— Na odwach go!
— Przybić do muru!
I głośne wystrzały, głuche okrzyki i jęki oraz uderzenia ciał, upadających na bruk ulicy, dochodziły go bezprzestannie.
Był to odwet!... straszny odwet ze strony Wersalczyków!
Po tych przerażających odgłosach, następowało milczenie przerywane echem dalekich wystrzałów i hukiem armat.
Spokój przez jakąś chwilę zaległ po takich hałasach ponurych. Słychać było jak oddalali się zwycięzcy i zwyciężeni!
Nagle, drgnął Gilbert.
Kroki szybko pędzącego człowieka, pędzącego prawie galopem, zapluskotały wśród błota.
Rollin uchylił bramę, po za którą stał ukryty.
Szybkie te kroki ucichły na wprost bramy, którą teraz oczekujący na oścież otworzył i ujrzał przed sobą mężczyznę niosącego kołyskę, której białe prętki odbijały się wyraźnie w pośród ciemności nocy.
Za pierwszem spojrzeniem poznał swego wspólnika.
— Czekam! — wyszepnął do niego. — Wejdź bez hałasu [ 8 ]jak najciszej, ponieważ mieszkają tu ludzie jacy nas śledzą. Niechcę ażeby słyszeli żeś przyszedł.
Serwacy Duplat wszedł w bramę z kołyską, w jakiej spały bliźnięta Joanny Rivat.
Gilbert zamknąwszy za przybyłym bramę:
— Zaczekaj! — wyszepnął.
I szedł, macając ku schodom piwnicy, gdzie na pierwszych schodach świecę pozostawił.
Zapaliwszy ją, świecił Duplat’owi, idącemu na palcach.
Owo schodzenie na dół dokonywało się bardzo zwolna, aż stanęli wreszcie przededrzwiami podziemia, gdzie Rollin miał teraz swoje mieszkanie.
Henryka wciąż pozostając w letargicznem uśpieniu, nie nie widziała, nie słyszała.
Duplat postawił kołyskę na ziemi.
— Uf! — szepnął, ocierając pot spływający po czole. — Ileż mnie to trudu kosztowało!... Mogę powiedzieć żem ciężko zarobił te pieniądze!
Gilbert zapaloną świecą w ręku, pochylił się po nad kolebką.
Podczas szybkiego biegu Duplat’a, kołderka i poduszki pokrywające bliźnięta, na twarz im się zsunęły. Rollin uniósł to zlekka w górę i nagle ukazały mu się dwie drobne blade istotki, z zamkniętemi oczyma, śpiące na poduszeczce obok siebie.
— Dwoje dzieci! — zawołał, cofając się z osłupieniem.
— Niepodobna! — odrzekł były sierżant.
— Przekonaj się... zobacz!
Duplat pochylił się po nad kołyską.
— A do kroć piorunów! to prawda! — wyszepnął. — Obywatelka Rivat porodziła dwoje na raz!
— Dwie dziewczynki! Co począć? — pytał mąż Henryki.
— Nie ma rady!... musisz wziąść obie.
— Czyś ty oszalał?
— Nie można przecie zgładzić z nich jednej. Co ci to szkodzi, że je wychowasz?
— Nie!... nie! mówił Rollin — to mogłoby skłonić hrabiego d’Areynes do zmienienia warunków testamentu. Trzebaby było podzielić majątek, a to mogłoby sprowadzić zawikłania, szkodliwe dla moich interesów. Wziąć obie dziew[ 9 ]częta?... Nigdy! To niepodobna!... Trzeba jakiś sposób wynaleźć?
— Sposób nasuwa się bardzo prosty!...
— Masz go więc?
— Mam
— Cóż zatem?
— Pójdę do mera, jedenastego okręgu i powiem żem uratował dwoje tych piskląt z palącego się domu... żem je z narażeniem własnego życia wydobył z płomieni! Wynajdę taką historyjkę, która może mi jeszcze zjednać kiedyś nagrodę cnoty Monthyon’a. Bądź spokojny! Ja to potrafię pięknie ułożyć! Nikt mi kłamstwa nie zada w tym razie!
— Jesteś tego pewnym?
— Ma się rozumieć i opieram tę pewność na silnych podstawach. Dom, w którym mieszkałem przed kilkoma godzinami, już nie istnieje. Kupa gruzów zaledwie pozostała z niego.
— A Joanna Rivat?
— Nie obawiaj się ażeby przeczyć zechciała! Widziałem ją na łóżku, broczącą we krwi. Odłam granatu ranił ją w głowę.
— Umarła zatem?
— Gdyby nawet od tego pocisku nie umarła, to pożar dokonał reszty dzieła. Zostały z niej na pewno popioły, jak i z matki Weroniki leżącej z przebitą piersią na podłodze. Ta okoliczność właśnie pozwoliła mi porwać dwoje tych malców. Obie kobiety leżały bezprzytomne niezdolne do jakiegokolwiek oporu.
— A więc o tem porwaniu nikt nie wie?
— Jakież to głupie, idjotyczne zapytanie! Ty i ja tylko wiemy o tem co nastąpiło!
— W takim razie, możesz pójść śmiało do mera i zeznać, że ta dziewczynka jest córką Joanny Rivat.
— Nigdy! — zawołał żywo Duplat.
— Dla czego?
— Dla tego, że to dla malca byłoby niepezpiecznem. Zaraz ci to wytłumaczę.
Oddziały w biurach zejść i urodzeń, funkcyonują jak dawniej w merostwie jedenastego korpusu. Nic nie upewnia, czy stara Weronika nie chodziła z zeznaniem o narodzeniu się bliźniąt, a gdyby nawet tego nie zrobiła [ 10 ]inni mogą wiedzieć, że Joanna porodziła dwoje dzieci. Pójść przeto z zeznaniem o jednem dziecku, byłoby wielką niezręcznością z mej strony. Mogliby mnie łatwo zapytać, com zrobił z drugim tym malcem? Ten dom już nie istnieje powtarzam. — Zgorzał do szczętu, będą sądzili, że zagrzebał w popiołach kurę wraz z kurczętami. Wszak to loiczne, nieprawdaż?
— Masz słuszność — rzekł Gilbert. — Ale co począć do jutra z tem dzieckiem?
— Piersią go nie pokarmię, to pewna! odparł, śmiejąc się nikczemnik — ale mu podam ocukrowanej wody, ażeby je podtrzymać, dopóki mamki nie otrzyma, o którą Przytułek postara się dlań jak najprędzej.
— Ależ ty nie możesz pozostać przez resztę nocy tu w tej piwnicy?
— Wiem o tem.
— Gdzież więc się udasz?
— Do innego lokalu, a ponieważ ów lokal jest twoim własnym na górze mieszkaniem, pomieszczę się tam, do jutra. Te kilka godzin prędko przeminą.
Był to w rzeczy samej jedyny sposób jaki im pozostawał. Gilbert więc niesprzeciwiał się temu.
— Zaprowadzę cię rzekł lecz przedtem w pewnej robocie dopomódz mi musisz.
— W czem takiem?
— Musimy uprzątnąć to dziecko umarłe.
To mówiąc, wskazał leżące w kącie piwnicy nakryte kołderką, zlodowaciałe ciałko córki Henryki.
— Nic łatwiejszego rzekł Duplat. — Wykopiemy otwór w tej ziemi piwnicznej i wsuniemy weń malca. Nikt o tem wiedzieć nie będzie.
— Jakto? chcesz je tu pochować?
— Dla czego nie? Jest to miejsce najbezpieczniejsze. Masz rydel, łopatę lub motykę?
— Nie niemam.
— Może jaką sztabę żelazną?
— I tej nieposiadam. Nic! oprócz siekierki do rąbania drzewa.
— To wystarczające, daj mi ją!
[ 11 ] Gilbert podał mu siekierkę, o mocnej rękojeści drewnianej.
— Przez ten czas — mówił Duplat, biorąc toporek — przygrzej cukrowej wody dla malców, skoro się obudzą. Trzeba je obie napoić. Powiedz mi jednak, czy nie obawiasz się, ażeby twa żona czegoś nie usłyszała?
Niema obawy, śpi ona snem letargicznym! Staraj się jednak przy kopaniu jak najmniej robić hałasu.
Duplat rozpoczął swoją żałobną robotę grabarza, podczas gdy Rollin przyspasabiał cukrowaną wodę dla niemowląt.
Grunt w piwnicy był miękki i ów były kapitan Kommuny zagłębiał w nim z łatwością narzędzie. W ciągu dziesięciu minut wyżłobił otwór głęboki na pięćdziesiąt centymetrów i zrzucał rękoma ziemię na prawo i lewo z ostrza siekierki.
— Jeszcze za mało wymruknął, zmierzywszy głębię otworu. I kopał dalej.
Wkrótce ów mały dołek posiadał głębokość na dziewięćdziesiąt centymetrów.
— Teraz dostateczne! — rzekł, ocierając spotniałe czoło. Włóż że tu swoje to pisklę!
Gilbert uniósł kołderkę okrywającą skostniałe ciałko jego dziecka i bez łzy jednej, bez drgnięcia, wrzucił je w otwartą głębinę dołu.
— Spij dodo!.. — wymruknął Duplat szyderczo.
I zasypawszy dół, udeptał ziemię nogami.
Dwie małe bliźniaczki w kolebce wciąż spały.
— Skończona! — rzekł po dokonanej robocie — prowadź mnie teraz do siebie. Jestem djabelnie znużony, spocząć potrzebuję!
— Zaraz cię zaprowadzę!
— Lecz przedtem, wybierz sobie jedno z tych kurcząt[ 12 ]mówił Duplat — to, które chcesz wychować. Jako przyszłemu papie, służy ci prawo wyboru. Obyś miał szczęśliwą rękę, wybrał zdrowsze i silniejsze!
Gilbert pochylił się po nad kołyską i wskazał na niemowlę leżące po prawej stronie.
— Te wybieram — rzekł.
— A zatem dla mnie ta druga — wyszepnął Duplat i owinąwszy dziecię w kołderkę wziął je na ręce.
— Idźmy teraz! — dodał.
Wyszedłszy oba z piwnicy, sunęli cicho po wschodach do mieszkania Gilberta, gdzie tenże umieścił swego wspólnika w sypialni.
Na łóżku znajdował się tylko materac i kołdra, reszta pościeli zniesioną została do piwnicy.
— Mogę ci tylko to ofiarować — rzekł Rollin.
— Wystarczające! Położę malca obok siebie zawinąwszy go w kołderkę. I otuliwszy troskliwie dziecię, umieścił je na łóżku.
Maleństwo przebudziwszy się, znpłakało żałośnie, lecz wkrótce potem zasnęło.
— Tam jest kuchnia — rzekł Gilbert, wskazując. — Znajdziesz na niej wodę, cukier, węgle i zapałki; słowem to wszystko, czego zapotrzebować możesz... oprócz żywności.
— Bądź spokojny! potrafię sobie zasadzić. A teraz uregulujmy nasz rachunek. Ścisłe rachunki tworzą dobrych przyjaciół. Przyniosłem ci to, czego żądałeś, ty teraz w zamian oddaj mi naszą umowę i weksle, podpisane przez ciebie.
Gilbert, wyjąwszy z kieszeni żądane papiery, podał je Duplat’owi.
— Co myślisz robić, gdy się porządek ustali? — zapytał.
— Przyznam ci, że o tem niepomyślałem jeszcze.
— Pozostaniesz w Paryżu?
— Wątpię! Wolałbym umknąć na prowincyę.
— Bo gdybym zapotrzebował ciebie, gdzież cię odnaleźć? — Mogą nastąpić okoliczności, w których niezbędnem mi będzie widzenie się z tobą, pomówienie o czemś osobiście?
— Będę cię powiadamiał o moich ruchach i czynach. Przyślę ci mój adres.
Trzeba dozwolić przeminąć pierwszym pociskom odwetu, zaczekać, aż się to się to wszystko ukończy i dopiero po zapuszczeniu zasłony przedsięwziąść [ 13 ]jakieś postanowienie. To tylko jest pewnem, że po moich odwiedzinach w merostwie dokąd zaniosę to pisklę, którem pogardzasz, będę się starał wszelkiemi sposobami wydostać po za obręb fortyfikacyi. Nie chcę być zadenuncyowanym przez ludzi z tych dzielnic miasta, jacy mnie nie lubią... a nawet nienawidzą!
— Masz więc gdzie jakie bezpieczne schronienie na zewnątrz?
— Znam pewną kuropatwę w Champagny, dawną ma przyjaciółkę. Dobra to dziewczyna, udzieli mi ona kącik w swem gniazdku, dopóki wszystko nie uspokoi się w Paryżu i dopóki nie będę wiedział, w którą obrócić się stronę? Gdybyś mnie przeto zapotrzebował, jak mówisz, znajdziesz mnie u niej. Będę tam przebywał przez jakie dwa tygodnie, niewychylając nosa po za dom.
— Jakże się nazywa ta dziewczyna?
— Palmira, praczka drobiazgów.
— A mieszka?
— Przy ulicy Bretigny, Nr 9. Według tego adresu wysyłaj list pod nazwiskiem Palmiry.
— Będę pamiętał.
— Lepiej zanotuj sobie, to pewniejsze.
— Masz słuszność. I wyłąwszy notatnik z kieszeni, Gilbert zapisał sobie podany adres.
— Życzę ci dobrej nocy rzekł Duplat, kładąc się na łóżko. Wracaj do swojej piwnicy. Ja będę spał jak zabity!
Pozostawiwszy świecę swojemu wspólnikowi, Rollin udał się do podziemia. W chwili, gdy tam wchodził, Henryka nagle wyrwana ze snu jakimś hałasem dobiegającym aż do niej podniosła się z wysileniem na posłaniu.
— Gilbert podbiegł ku niej.
— Moja córka... moja córka! — szeptała przygasłym — głosem.
— Henryko!... droga Henryko!... jest ci więc lepiej? — pytał z udaną troskliwością Rollin, czując jak życie żony było mu teraz potrzebnem.
— Tak, lepiej — wyjąknęła. — Czuję się nieco silniejszą. Moje dziecię... moja ukochana córka... krzyczała ona, nieprawdaż? Jest głodna. Podaj mi ja... och! podaj co prędzej!
[ 14 ] Gilbert z najzupełniejszym spokojem, nie myśląc o popełnionej zbrodni wespół z Duplat’em, wyjął dziecię z kołyski podając je żonie.
Porwawszy niemowlę, Henryka okrywała je pocałunkami i pierś mu podała, którą pochwyciwszy dziecię, szybko puściło, płacząc żałośnie.
Gorączka i przebyłe ciężkie cierpienia, wysuszyły z płaczem Henryka widzę, że karmić jej nie mogę!
Gilbert, nalawszy w szlankę ciepłej ocukrowanej wody, napoił nią dziecię.
Zdawało się biednej kobiecie, iż odzyskuje nowe siły i zdrowie tuląc niemowle, jakie za swoje własne uważała, po chwili jednak osłabiona, osunęła się na poduszki i Rollin zmuszonym był położyć dziecko w kołyskę. Podał następnie chorej lekarstwo, jakie powtórnie wprawiło ją w sen letargiczny.
— Przyniesiesz mi ty... mała, majątek! — szeptał z uśmiechem, spoglądając na córkę Joanny. — Bądźmy cierpliwi i czekajmy!
Nazajutrz, dnia 28 Maja w Niedzielę, przypadła uroczystość Zielonych Świątek.
Dzień był pochmurny i mglisty. Drobny deszcz padał po nad Paryżem, spalonym, krwią obryzganym, wstrząśnionym aż do podstaw ostatniem konwulsyjnem drganiem Kommuny, która, jak rozjuszone zwierzę, konając pragnęła gryźć jeszcze. Niezwykły widok przedstawiał natenczas plac Bastylii. Całą obszerną tę przestrzeń zajmował park artylleryjski, a każda z przyległych ulic, każdy z poblizkich bulwarów bronione były przez barykady.
Przy wejściu na ulicę świętego Antoniego trzy działa potężne stały z otwartemi groźnie paszczami. Również uzbrojonemi były ulice Charenton i la Roquette. Wzdłuż domów, pod ścianami, stała zebrana amunicya
Przy zbiegu bulwarów Bordou i Lenoir stała olbrzymia barykada utworzona z przewróconych powozów, worków na kupy zebranych, brukowych kamieni, oraz pęków starej bielizny przeznaczonej dla szpitali. Głęboki rów, przekopany tuż pod barykadą powiększał bardziej jeszcze jej siłę odporną.
Porozstawione naszynia z naftą, okręcone słomą, oczekiwały na podpalaczów.
[ 15 ] Okna we wszystkich domach poprzemieniano w strzelnice. Stali w nich żołnierze gotowi na każde skinienie dać ognia.
Tu znajdowali się także kierujący walką, zebrani razem, szczątki różnych oddziałów Kommuny. Galonowane mundury oficerów i ich pióropusze, tworzyły jakąś dziwną przedśmiertna jakoby maskaradę.
Na środku placu, wznosiła się wciąż jeszcze kolumna Czerwcowa, obłożona w około kartaczami, której genjusz wznoszący się w górę, niknął w dymie pożarów.
Tutaj to właśnie miał się zakończyć ów krwawy melodramat!
Wystrzały wojsk regularnych padały ze wszech stron na ulice miasta; odpowiadali na nie związkowi z energią godną zaiste lepszej sprawy.
Podczas, gdy na każdej barykadzie obsługujący, pochyleni nad rozpalonemi armatami nabijali je i strzelali bezprzestannie, gdy walczącym kobiety i dzieci klęcząc na kolanach podawali ładunki, gdy ze wszystkich okien domów, ze wszystkich pięter pędziły kule, bataljon pieszych strzelców kroczył śmiało przy odgłosie trąb, siejąc ogień tyraljeryjski na barykady.
Jęk ciężkiej skargi rozległ się w około.
— Zgubieniśmy!.. zgubieni! — powtarzało tysiące głosów.
Otoczonym zewsząd Kommunistom, wziętym we dwa ognie nie pozostawało nic więcej jak poddać się, lub dać się zabić.
Wojska Wersalskie przyśpieszały marsz w ściśnionych kolumnadach, poprzedzani odgłosem trąb i biciem w bębny.
Groza dosięgała teraz szczytu.
Pooblewane naftą, popodsadzane materyałami wybuchowemi domy, paliły się jak pochodnie od szczytów do piwnic.
Wszystko co wściekłość szatanów wynaleźć może najstraszniejszego, zebrało się i padło na ten nieszczęśliwy okręg Paryża.
Krótko to trwało przynajmniej.
Bronione najlepiej barykady zostały wkrótce zdobytemi przez wojska regularne.
[ 16 ] Z zaułków, ulic, bulwarów, marynarze, i żandarmi przybiegali razem.
Czerwone chorągwie kommunistów, podarte, poszarpane na strzępy, znikały w błocie, deptane nogami. Związkowi byli zwyciężonymi. Kommuna zdławioną nareszcie została.
Wojska regularne zawładnęły Paryżem.
Mieszczanie, zamknięci dotąd w mieszkaniach, pojmując instynktownie koniec panowaniu anarchii, odważyli się pootwierać okna i wyjrzeć na zewnątrz.
Widok żołnierzy rozstawionych na ulicach uspokoił ich.
Odważniejsi z pomiędzy nie mających nic na sumieniu powychodzili z piwnic jeden za drugim.
Jednym z piewszych, który opuścił swoje podziemne schronienie był Gilbert Rollin. Inni mieszkańcy domu, poszli za jego przykładem.
Po tylu dniach cierpień i trwogi, uspakajani przez oficerów i żołnierzy, odetchnęli nareszcie, przygotowując się do rewizyi, jaką miano czynić w ich mieszkaniach, ponieważ rozkaz został wydanym, ażeby przetrząsnąć wszystkie domy, badać mieszkańców i stawić przed radą wojenną tych, na których ciążyło podejrzenie, iż solidaryzowali z Komuną.
Gilbert przekonawszy się, iż wszystko ostatecznie ukończonem zostało, szedł po schodach wiodących do jego mieszkania.
Serwacy Duplat, ukryty po za muślinową w oknie firanką, śledził co się działo na ulicy.
Za pierwszem spojrzeniem odgadł, co nastąpiło: Widział jak żołnierze i agenci po mieszczański! przebrani, zatrzymywali i badali przechodniów, jak prowadzono za kołnierze wąchających się z odpowiedzą, widział jak ludzie wskazywali agentom indywidua przesuwające się chyłkiem pod ścianami kamienic, z opuszczonemi głowami.
Duplat znał tych ludzi. Byli to jego koledzy kommuniści.
Spieszono za niemi, zatrzymywano ich, prowadzono strażą. Wystarczało ku temu jedno oskarżenie.
Ów byty kapitan Kommuny, zaczął drżeć o własne życie. On także był znanym, bardzo znanym w całym okręgu, gdzie blizko przez dwa miesiące rozsiewał postrach w około. Gdyby za wyjściem na ulicę ktokolwiek bądź oficerem lub agen[ 17 ]tom palcem wskazał na niego, wiedział co go oczekiwało naówczas.
u niegdyś trzęsący całym okręgiem, oficer związkowych, on, który na dziedzińcu w la Roquette zakomenderował ognia do niewinnie uwięzionych zakładników, jego nie stawionoby przed sądem, ale przykutemu do muru dwadzieścia kul w serce wymierzyłyby sprawiedliwość!
Smutne te rozmyślania przerażały Duplat’a.
— Zginąć!... rozstrzelanym... jemu, który bez skrupułu wysłał na śmierć najniewinniejsze ofiary? A pieniądze, jakie miał w kieszeni, co z niemi się stanie? A owa suma, stanowiąca prawdziwy majątek, jaką miał otrzymać kiedyś od Gilberta? Wszystko więc ma pójść wraz nim w mogiłę? Umrzeć!... w chwili, gdy życie tak mu się uśmiechało? Nie!... nigdy!
— Co począć zatem?
Gdyby wyszedł z tego domu na ulicę w celu udania się do mera jedenastego okręgu, aby tam złożyć zeznanie o ocalonem jakoby dziecku Joanny Rivat, to zaledwie by się ukazał, zostałby zadenuncyowanym.
Z sercem ściśnionem trwogą, zimnym potem oblany, ów łotr drżał cały.
Nagłe wejście męża Henryki zwiększyło jego obawy.
— Co się dzieje? — zapytał przyciszonym głosem.
— Skończone! — odparł Rollin. — Kommuna umarła! Wojska Wersalskie zawładnęły Paryżem. Stan oblężenia ogłoszony. Zarząd miasta oddano w ręce merów. Musisz ztąd odejść... niema rady!
— Odejść? — powtórzył Duplat z przerażeniem.
— Nieodwołalnie!
— Dla czego?
[ 18 ] Ponieważ rozpoczęto poszukiwania we wszystkich domach, dla chwytania osób skompromitowanych. Przyjdą do mnie, tak jak do drugich. Muszę tu sprowadzić i ulokować ma żonę. Pojmujesz, iż niemogę dozwolić ażeby ciebie tu znaleziono.
Duplat zbladł jak ściana.
— A jeżeli poznawszy mnie na ulicy, przyaresztują... rozstrzelają? — mówił coraz ciszej.
— Obawiasz się?
— Do pioruna! sądzę, że jest się czego obawiać! Lecz pozostawszy tu u mnie, zginiesz napewno! Jak wytłumaczyć!... czem usprawiedliwić twoją obecność?
Zgubisz mnie siebie nie ocalisz! Powinieneś był naprzód przewidzieć wszelkie mogące wyniknąć następstwa, za nim zawarłeś ze mną wiadomą ci umowę.
— Więcej dla mnie warta ma skóra, niż twoje głupie sto pięćdziesiąt tysięcy franków! — krzyknął brutalnie Duplat.
Gilbert przeląkł się teraz.
Miałżeby ten człowiek niechcieć dokończyć tak zręcznie rozpoczętego dzieła, od którego jego przyszłość zależała?
— Powtarzam ci— odrzekł, nie tracąc odwagi — powtarzam, co i sam pojąć winieneś, że pozostając tu u mnie, narażasz się na stokroć większe niebezpieczeństwo niż gdziekolwiek bądź indziej. W jaki sposób tłumaczył byś się, gdyby cię tu znaleziono z drugim dzieckiem Joanny Rivat? W jaki sposób ja bym to usprawiedliwił? Wszystko od razu straconem by zostało! Kazano by mi świadczyć o tożsamości twojej osoby, a kłamać bym nie mógł w tym razie, ponieważ znają cię w całym domu. Wraz z tobą i ja zostałbym oskarżony, żem dał przytułek u siebie oficerowi Kommuny. Wszystkie nasze plany od razu zdruzgotanemi by zostały. Tu u mnie powtarzam zagraża ci nieuniknione niebezpieczeństwo. gdy przeciwnie, wyszedłszy na ulice, możesz się przemknąć niepostrzeżony. W obecnem przebraniu zmieniłeś się do niepoznania, zresztą ów powód, jaki cię prowadzi do mera, świadczy na korzyść twojej uczciwości. Pełnisz czyn chwalebny, ocaliwszy to dziecię, i zanosząc je do Przytułku. Wobec tego, nikt nie przypuści ażebyś przed kilkoma godzinami walczył w obronie Kommuny. Wczoraj wieczorem tak zrobić [ 19 ]postanowiłeś. Zobowiązałeś się!... Mam więc prawo powiedzieć ci teraz: „Dotrzymaj tego coś przyrzekł“.
— A zatem, na los szczęścia! — wykrzyknął Duplat, któremu logiczne rezonowanie Gilberta uspakajało po trosze nerwy. — Kto nic nie ryzykuje, nic niema! Przyrzekłem, dotrzymam! Lecz biada ci, gdybym nie wyszedł całym, a ty w chwili płacenia, gdybyś chciał cofnąć swój podpis... Powtarzam, do kroć piorunów, biada ci wtedy!...
— Bądź spokojnym! — odrzekł Rollin — zapłacę!
— Liczę na to!
Tu Duplat, zabrawszy dziecię, owinięte w kołderkę, nie zważając na to, co w drodze spotkać go mogło, wybiegł, udając się do mera.
— Niech zginie wraz z dzieckiem! — myślał Gilbert, patrząc za odchodzącym. — Ha! gdyby do zgładzenia go ze świata wystarczyło moje słowo, wygłosił bym je natychmiast!
Z zastosowaniem wszelkich środków ostrożności ów były kapitan kommunistów wyszedł na ulicę.
W miejscu odwagi jakiej mu brakowało posiadał chytrość lisa, jego bezczelność zuchwałą, umysł płodny w wybiegi, i postanowił użyć tego wszystkiego, aby wydobyć się zdrowym i całym z tej nie bezpiecznej sytuacyi.
Żyć pragnął!... żyć.. aby używać tych otrzymanych już piętnastu tysięcy franków i stu pięćdziesięciu tysięcy, znajdujących się w wekslach, jakie miał w kieszeni.
Wprost domu, z którego wyszedł, ulica była wolną, ale przy zbiegu Servan i Chemin-Vert spostrzegł grupę żołnierzy, ludu i mieszczan.
Kobiety znajdowały się tu w przeważającej liczbie.
Duplat szczególnie obawiał się kobiet, których wielomówność go przestraszała.
Znany ogólnie w tej dzielnicy miasta, a co więcej nienawidzony przez mieszkańców i utrzymujących sklepy, niemógł pomyśleć o przesunięciu się chyłkiem koło tego zebrania.
Spojrzał w stronę ulicy la Roquette.
Tam również dostrzegł oddziały wojska, ale mniej było ludzi, a tem samem i mniej sposobności do spotkania się ze znanemi sobie osobami. Zwrócił się więc w ulice la Roquette, mając nadzieję przedostania się bez przeszkody, niemniej wszelako drżał cały.
[ 20 ] W kapeluszu spuszczonym na oczy, szyją wciśniętą w ramiona, tuląc dziecię do piersi, jak prawdziwy ojciec, szedł, przyśpieszając kroku, mijając się z przechodzącemi, którzy jakoby zbiegi z tej dzielnicy miasta, wracali szybko do mieszkań, zapytując się wzajem, czyli w miejscu dawnego schronienia, nie znajdą kupy gruzów ze zgorzałych już domów?
Ci ludzie nie zwracali na niego uwagi z czego był mocno zadowolonym.
Na placu de la Roquette, pułk linjowego wojska zamykał wszystkie wyjścia czuwając przy bramach obu więzień, do których sprowadzono setkami kommunistów, po części przeznaczonych do stawienia ich przed trybunałem, po części przed sądem wojennym w Wersalu.
— Ho! ho! — pomyślał — tu będzie rzecz trudna!
Chciał przejść, przytrzymano go.
W owych strasznych chwilach gorączkowej walki, nie przebierano w wyrażeniach i owe żołnierskie apostrofy bywały nieraz bardzo brutalne.
— Zkąd pełzasz, ty podła gadzino?
— Gdzie idziesz?
— Cuchniesz prochem zdala!
— Pokaż łapy?
— Umyj nos i otrzyj swą paszczę!
— Co tam niesiesz?... Odpowiadaj!
— Nie odpowiedziałem dotąd dla tego, że wszyscy krzyczeliście razem odparł Duplat, z doskonale udanym spokojem — Niosę dziecko, jak widzicie, do merostwa jedenastego okręgu, ażeby spisać akt urodzenia mej córki, której matka wydawszy ją na świat, umarła. Schroniliśmy się do piwnicy z obawy przed kartaczami i tam przyszło na świat to dziecię.
To mówiąc, uchylił kołderkę, ukazując obecnym tę drobną głośno płaczącą istotę.
— Dobrze, przejdź! — odpowiedziano.
Łotr przeszedł uradowany.
O kilkanaście kroków dalej, powtórnie go zatrzymano. Nastąpiły też same same zapytania i też same z jego strony odpowiedzi, z tymże samym rezultatem.
Dziecię Joanny Rivat służyło za paszport nikczemnikowi.
Szedł dalej, spotykając na każdym prawie kroku pikiety [ 21 ]żandarmeryi, prowadzące więźniów, a po za niemi jadące wozy pogrzebowe, napełnione trupami, zebranemi we wszystkich punktach, gdzie zacięcie srożyła się bitwa.
Na rogu placu Woltera, Duplat miał podledz ostatecznemu badaniu.
Biuro merostwa było strzeżone przez dwie kompanje linjowego wojska. Bagnety zdala połyskiwały.
Wyczerpani znużeniem, złamani straszliwą walką trwającą od tygodnia, ukazywały się blade wychudzone oblicza żołnierzy, zakurzone prochem.
W ubraniach błotem zbryzganych, bronią do nogi spuszczoną, niektórzy z nich stojąc, lub wsparłszy się na armacie, drzemali, inni obozowali na chodnikach, gotując sobie pożywienie.
W rowach, leżały kupami nagromadzone mundury kommunistów, płaszcze, czapki, połamane szpady, bagnety, poskręcane armaty.
Dalej nieco widać było stosy trupów jakich pogrzebowe wozy niezdążyły zabrać jeszcze, trupów z roztrzaskanemi głowami, na wskroś przebitemi piersiami, krwią zaczernionemi.
Przy tych trupach, stały gromady płaczących kobiet, młodych dziewcząt i dzieci. Stali mieszczanie, kupcy i urzędnicy.
Kobiety dążyły do merostwa, prosić o pomoc o udzielenie chleba, ponieważ ich mężowie i bracia zniknęli przyaresztowani, lub zmarli być może.
Duplat, uczuł dreszcz, przebiegający mu po ciele.
— Czyliż nie dążę dobrowolnie myślał w paszczę wilka? Cofać się jednak było zapóźno.
Szedł dalej, usiłując okazać się spokojnym i przybył wreszcie na dziedziniec merostwa.
Podwórze zapełnione było wojskiem, na wschodach uwijali się strażnicy miejscy i policyjni agenci w mieszczańskich przebraniach.
Przechodzono, wracano, potrącając się wzajem, wszędzie panował ruch gorączkowy.
Duplat powtarzał sobie dla dodania odwagi.
— Idźmy! Kto nic nie ryzykuje, nic niema!
Przy wejściu do biura, zatrzymano go.
[ 22 ] — Gdzie idziesz? Co chcesz? — pytano.
— Idę do biura — odpowiedział — dla spisania aktu, narodzenia się tego dziecka.
— A czy wiesz, gdzie się znajduje to biuro?
— Wiem.
— To przechodź!
I przepuszczono go.
Wszedł na szerokie wschody merostwa, poczem zwrócił się na prawo, pod arkady pierwszego piętra, a dosięgnąwszy końca galeryi, przystanął.
Nie było na tę chwilę nikogo w pobliżu, korzystając więc z osamotnienia, otarł chustką spocone czoło, szybko oddychając.
Nagle drzwi przed któremi przystanął, otwarły się po za nim i ukazał się w nich mężczyzna, wydający na widok Duplat’a okrzyk zdziwienia.
Był to Merlin, ów potajemny agent Wersalczyków.
— Ach! czyżeś oszalał? — wyszepnął, zbliżając się do przybyłego. — Chcesz więc koniecznie ażeby cię rozstrzelano? Po co tu przyszedłeś, gdzie spotkać możesz tyle znających cię osób?
Duplat pobladł z przestrachu i na skinienie Merlin’a cofnął się wraz z nim w kąt sieni.
— Po co tu przyszedłeś, do merostwa — powtórzył Merlin.
— Przyszedłem, ażeby oddać to dziecko — łotr odrzekł, wskazując trzymaną na ręku dziewczynkę.
— Dziecko!
— Tak.
— Komuż je ukradłeś?
— Nie nkradłem... lecz ocaliłem od śmierci — mówił bezczelnie nikczemnik, mając już przygotowaną historye do opowiadania.
[ 23 ]
— Ty... ocaliłeś dziecko? powtórzył Merlin z zdumieniem.
— Nie inaczej.
— Gdzie to miało miejsce?
— Przy ulicy la Roquette.
— W jaki sposób?
— Szedłem do jednego z kolegów, ażeby się ukryć u niego do ukończenia wypadków, a następnie wyjechać z Paryża. Sądziłem, że ta dzielnica miasta jest spokojna, lecz im bardziej się w nią zagłębiałem, przekonywałem, żem się omylił. Kartacze jak grad spadały, domy w około mnie walić się zaczęły. Gdym już dochodził do owej nory, w której ukryć się chciałem, huragan kul przeciął mi drogę. Cała ulica la Roquette stała się jednym gorejącym piecem. A jednak przejść było trzeba! Przerażeni mieszkańcy powybiegali z domów, uciekając przed pożarami. Ja również, zebrawszy odwagę, rzuciłem się w ów grad kul i obłok ciemnego dymu, tak gęstego, że nóż na nim zawiezawiesić by można!
W około siebie słyszałem krzyki rozpaczy, przywoływania ratunku. Kobiety z dziećmi na rękach pędziły jak oszalałe nie wiedząc gdzie i dokąd dążą.
Jedna z nich wybiegłszy z płonącego budynku, z dzieckiem na ręku, przebiegała tuż koło mnie.
Wystrzały zwiększały się, śląc bomby i kule w podwojonej sile i ta nieszczęśliwa raniona granatem w piersi padła ze strasznym okrzykiem na ziemię.
Przebiegając koło niej, przystanąłem. Podała mi dziecię wołając gasnącym głosem:
— Ratuj je! ocal od śmierci. Co wygłosiwszy, nie poruszała się więcej. Umarła!
Bezwiednie, ująłem tego malca na ręce. Nie można go było przecież zostawić na martwem ciele matki? Nie! to byłoby nazbyt nikczemnem! Mówiłem sobie: „Trzeba to maleństwo uratować!... I przemykałem się jak chart, wśród [ 24 ]spadających bomb, pragnąc co prędzej przybyć do domu. Niestety dom ten stał tak jak i inne w płomieniach.
Widząc, że niema sposobu, zwróciłem się na Chemin-Vert, do owego niewykończonego budynku, gdzieśmy to obadwa w piwnicy naradzali się z sobą. Wszedłszy tam siedziałem do obecnej chwili, widząc wszelako, iż trzeba dziecko zanieść do merostwa, ponieważ pożywić go czem nie miałem, wymknąłem się na świat i otóż tu jestem, jak widzisz!
Opowiadanie Duplat’a, wygłoszone najnaturalniej w świecie, miało na sobie wszelkie cechy prawdy, o której Merlin nie wątpił na chwilę.
Dobrze zrobiłeś! — rzekł, ujmując rękę tego nikczemnika. — Zacnym tym czynem, okupiasz wiele swych błędów! Bądź co bądź jednak, ukazując się tu, narażasz swe życie. Czy wiesz, że mieszkańcy tego okręgu już cię zadenuncyowali.
Duplat drgnął przestraszony.
— Ocal mnie na Boga! — szeptał przyciszonym głosem. — Przyszedłem tu jedynie dla dokończenia rozpoczętego dzieła, dla ocalenia tego dziecka... Ratuj mnie w tak strasznem położeniu!...
— Uczynię wszystko, co będzie odemnie zależało — rzekł Merlin. — Czy nie znasz matki tego niemowlęcia.
— Nieznam jej wcale! Nigdy jej przedtem niewidziałem! To dziecię trzeba oddać do Przytułku dla sierot. Niema ono więcej nad twa lub trzy dni, biedna ta istota!
— A czyś nie zapamiętał numeru spalonego domu, z którego wybiegła jego matka?
— Nie zwróciłem na to uwagi. Zresztą cały szereg domów zgorzał po tej stronie. Niema więc śladu.
— To prawda. Zresztą, na coby się to przydało? Trzeba to dziecię umieścić w Przytułku. Jestem tu znanym, dopomogę ci w tem. Moim słowom uwierzą, a ty nie wymieniaj mego nazwiska! Wiedzą, że Serwacy Duplat przewodniczył w rozstrzelaniu zakładników w la Roquette... Zostałbyś natychmiast przytrzymanym, sam byś zginął i mnie skompromitował.
— Jak więc mam się zachować?
— Nie odzywać się wcale.
[ 25 ] — Dobrze!
— Idźmy zatem.
Tu Merlin prowadził za soba Duplat’a do biura, gdzie pomimo pierwszego dnia uroczystości Zielonych Świątek, siedział urzędnik załatwiający interesantów.
Starano się wszelkiemi sposobami zaprowadzić porządek w administracyi, pogrążonej przez czas wojny w największym nieładzie, ażeby zadość uczynić potrzebom mieszkańców tego okręgu, napływającym licznie do merostwa.
Merlin był tu osobistością dobrze znaną urzędnikom, którzy uważali go jako pożytecznego agenta dla rządu Wersalskiego podczas Kommuny.
— Dzień dobry panie Merlin — rzekł jeden z piszących przy stole. — Czem panu mogę służyć?
— Oto dziecko wyratowane z płomieni, przez tego dzielnego człowieka — odrzekł zapytany, wskazując na Duplat’a trzymającego dziecię. — Zechciej pan zapisać do rejestru szczegóły, jakie on poda, podczas gdy ja pobiegnę powiadomić o tym wypadku pana mera i zapytać go co mamy czynić tym dzieckiem?
— Rozumiem, panie Merlin, ale niemogę wpisać do ksiąg tego niemowlęcia bez upoważnienia pana mera.
— Zaczekaj pan zatem, ja rychło powrócę.
Merlin wyszedł.
Na uprzejme zaproszenie urzędnika Duplat usiadł, trzymając, dziecię na kolanach.
Ów łotr doznawał śmiertelnego niepokoju, myśląc co dalej się stanie
Pokładał ufność w Merlina, lecz nie był pewnym czy tenże miał tyle wpływu, ażeby wydobyć go z tego kłopotu?
Po dziesięciu minutach Merlin ukazał się wreszcie.
Panie Bertin — rzekł do urzędnika — pan mer życzy sobie ażebyś pan przyszedł do jego gabinetu. Chodź i pan także dodał,— zwracając się do Duplat’a i na ucho szepnął mu z cicha: Wszystko dobrze.“
Wyszedłszy z biura, udali się we trzech razem do oddzielnego gabinetu mera, gdzie otworzy wszy drzwi, Merlin, wpuścił urzędnika i Duplat’a z dzieckiem, poczem sam wszedłszy, drzwi zamknął za sobą.
[ 26 ] — Oto ów człowiek i dziecię — rzekł, zwracając się do Podczas mera pan Juljan Servaize, znany mi oddawna. Podczas Kommuny był nieobecnym w Paryżu i teraz powrócił wraz z nami.
Posłyszawszy nadane sobie nazwisko Juljana Servaize, Duplat spojrzał zdziwiony na Merlin’a, który niedostrzeżonem prawie mrugnięciem oka zdawał się mówić:
— Milcz! i czekaj!
Mer podniósł się z krzesła.
— Winszuję panu — rzekł, podając rękę Duplatowi — winszuję z całego serca wysoce szlachetnego czynu, jaki spełniłeś. Będziemy się starali wyjednać dla tej małej sierotki co tylko będzie w naszej mocy i mam nadzieję, że pańskie starania w jej ocaleniu, bezowocnemi nie pozostaną. Panie Bertin — dodał, zwracając się do urzędnika wszak pan wiesz dobrze jak w podobnym wypadku postąpić należy? Staraj się pan, aby to dziecię jak najrychlej mamce powierzonem zostało. Porozumiej się w tym względzie z Zarządem Przytułku dla sierot. Spisz pan protokuł jaki zastąpi miejsce aktu urodzenia, ponieważ prawdopodobnie to dziecię do ksiąg narodzin jeszcze wciągniętem nie zostało. Ułóż pan to wszystko w ten sposób, ażebyśmy byli wstanie odpowiedzieć zgłaszającym się, bądź to za lat dziesięć lub dwadzieścia, jakiemikolwiek wskazówkami względem tego niemowlęcia. Należy niczego nie zaniedbywać, aby nie dopuścić pomyłki.
— Dobrze panie merze odrzekł urzędnik — lecz..
— Lecz co?
— Biuro Przytułku dla sierot nie funkcyonuje jeszcze.
— Wszak pan masz zapisane nazwiska kobiet, którym się powierza podrzutki lub osierocone dzieci?
— Mam panie.
— A zatem wybierz jedną z takich, zamieszkałą w pobliżu Paryża, ażeby to z nią porozumienie się jak najprędzej nastąpiło, ponieważ dziecię zapewne rychłych potrzebuje starań i pokarmu.
— Jest jedna z takich kobiet właśnie w Saint-Maurles-les-Fossé.
— Tej to więc trzeba oddać te sierotkę.
— Potrzebnem jest pańskie upoważnienie, panie me[ 27 ]rze, ażeby Franciszka Leroux, tak się nazywa ta mamka, zechciała się podjąć opieki po nad tem dzieckiem.
— Przygotuję ten dowód.
— Lecz kto zaniesie tam małą? — pytał urzędnik.
— Jej wybawca! — zawołał Merlin z rzadką przytomnością umysłu.
— Chciałbyś pan spełnić ów czyn tak piękny, panie Servaize? — pytał mer, zwracając się do Duplat’a.
— Bez wachania, panie merze! — łotr odrzekł, a w duchu myślał: Szczwany lis ten Merlin, nasuwa mi najlepszą sposobność wymknięcia się z Paryża, a raz wydostawszy się zeń, ukryje się w Champigny, u Palmiry.
Będę towarzyszył temu panu aż do bram Charenton — mówił Merlin dalej — i w tym celu będę pana prosił, panie merze, o podpisanie paszportu, który następnie zawizuję w komisoryacie Grande Roquette.
— Na czyje nazwisko mam wydać ten paszport?
— Na nazwisko Juljana Servaize — rzekł agent.
— Przygotuję go. Chciejcie panowie zaczekać w kancellaryi.
Urzędnik wraz z Merlin’em i Duplat’em wyszedł od mera udając się do swego biura, gdzie zaczął spisywać protokuł.
— Pańskie nazwisko? — pytał Duplat’a. — Zdaje mi się, że Juljan Servaize. Czy tak?
— Tak panie odrzekł bez wachania były sierżant.
— Miejsce zamieszkania?
— Ulica la Roquette, numer 22, dom spalony — odrzekł szybko Merlin.
— A pana jak mam zapisać, panie Merlin?
— Alfons Izydor Merlin, ulica des Boulets, numer 14.
— Proszę podać numer spalonego domu, z którego wybiegła matka tego dziecka.
— Nie znamy go panie. Wszystko tam na raz gorzało, zresztą pod gradem kul, niepodobna było rozpatrywać się w numerach.
— Żadnych więc śladów niemamy co do matki?
— Żadnych.
— To dziecię, które pan uratowałeś, czy było natenczas owinięte w kołderkę jaką okryte jest teraz?
[ 28 ] — Tak panie.
— Podyktuj mi pan szczegółowo opis tej kołderki.
Merlin oglądając nakrycie dziecka, dyktował:
— Kołderka biała wełniana, mająca na każdym rogu pięć prążków czerwonych, pooddzielanych jedne od drugich przestrzenią na pięć centymetrów. Na ostatnim prążku tkaniny, wyryty wyraz: „Surfine“.
— Bielizna dziecka znaczona?
— Niewiem tego.
— Chciej pan zobaczyć.
Merlin rozwinął małą, która krzyczeć głośno zaczęła.
Biedactwo to, miało tylko na sobie perkalowy kaftaniczek.
— Bielizna jest znaczona literą R. tak jak i czapeczka — rzekł agent.
Urzędnik zapisywał podane sobie szczegóły.
— Litera R. myślał Duplat — początkowa w nazwiskach Rivat i Rollin. Diwnie się to składa zaiste?
— Na ciele dziecka niema żadnych szczególnych znaków? — pytał urzędnik Bertin.
— Żadnych! — odrzekł po obejrzeniu Merlin.
— Jaki wiek może mieć to dziecię?
— Och! trzy dni, najwyżej... a musi dziewczynka być silną i zdrową, skoro się zachowuje tak spokojnie po tylogodzinnem wygłodzeniu.
— Trzeba jej dać jakiś napój wzmacniający — mówił Bertin — dopóki nie powierzymy jej mamce. Idź pan do apteki, panie Merlin i każ to przyrządzić, podczas gdy ja dokończę protokułu z panem Servaize.
— Biegnę! — odparł agent. I wyszedł.
Po kilku minutach powrócił, niosąc płyn i łyżeczkę.
Duplat napoił małą bez trudu.
— Dobrze pije... chce żyć! — zawołał śmiejąc się Merlin.
Urzędnik skończył wpisywanie protokułu do ksiąg rejestrowych.
— Pzeczytam panom ten akt, który podpiszecie oba — rzekł wstając.
[ 29 ] — Słuchamy!
Bertin czytał głośno:
„W dniu 28 Maja 1871 roku, o godzinie dziesiątej z rana, przede mną, merem jedenastego okręgu, stawili się: pan Juljan Servaize, zamieszkały przy ulicy la Roquette pod numerem 22, w domu spalonym obecnie, oraz pan Alfons Izydor Merlin, zamieszkały przy ulicy des Boulets i przedstawili nam dziecię płci żeńskiej, znalezione na ulicy la Roquette, przez pana Juljana Servaize w chwili, gdy jakaś kobieta, przypuszczalnie matka tego dziecka, wybiegłszy z palącego się domu padła zabita kulą, na bruku ulicy.
„Dziecię o ile sądzić można, przyszło na świat przed trzema dniami. Owinięte było w białą wełnianą kołderką mającą na każdym rogu pięć prążków czerwonych, rozdzielonych od siebie przestrzenią do pięciu centymetrów, a na ostatnim prążku tkaniny wyryty wyraz: „Surfine“.
„Koszulka i czapeczka dziecka, znaczone literą R. ręcznie haftowaną czerwoną bawełną.
„Powyższe szczegóły zamieszczamy w akcie niniejszym, ażeby umożliwić poszukiwania osobom pragnącym odnaleźć to dziecię...
— Tu przerwał czytanie.
— Jakież imię pragniecie panowie nadać temu dziecku? — zapytał.
Pierwsze lepsze, jakie panu na myśl przyjdzie — rzekł Duplat.
— Bielizna znaczona literą R. — wtrącił Merlin — dajmy więc imię tej małej poczynające się od R.
— Może więc Róża?
— Niech będzie Róża.
Urzędnik wypełniwszy swój akt, zostawił puste miejsce do wpisania nazwisk, poczem czytał dalej, powtarzając ostatnie słowa:
...której nadano imię Róża.
Na tem się akt kończył.
— Zechciejcie podpisać panowie — mówił Bertin, podając pióro Duplat’owi.
— rzecz Były sierżant podpisał bez wachania Juljan Servaize.
Sfałszowane nazwisko w akcie prawnym, ryzykowna do pioruna! myślał, podpisując. — Nie z mojej to jednak winy. Zdziałał to Merlin. Zresztą nie pociągnie to złych następstw za sobą. Skoro to pisklę raz oddanem zostanie do Przytułku, nie usłyszę o nim więcej.
Merlin podpisał teraz z kolei swoje nazwisko.
— Panie Servaize — wyrzekł urzędnik do Duplat’a — skoro pan oddasz dziecię tej mamce, bądź łaskaw nakazać jej, ażeby nam jak najprędzej odniosła kołderkę i to wszystko w co niemowlę jest ubranem, a co zapisaliśmy w protokule.
— Uczynię to, przyrzekam — rzekł Duplat.
— Idźcie teraz panowie, do mera, prosić go o potrzebne dowody, za ukazaniem których mamka przyjmie to dziecię w Saint-Maur.
Duplat z Merlinem mieli już wychodzić, gdy we drzwiach ukazał się Gilbert Rollin, w towarzystwie swego sąsiada pana Launay i kobiety niosącej dziecię na ręku.
[ 31 ] Oba z Duplat’em zamienili szybkie spojrzenie.
— Dokonane! — pomyślał mąż Henryki. — Jednak dotrzymał słowa!
Spojrzenie byłego sierżanta mówić się zdawało:
— Widzisz, że wszystko idzie dobrze!
Po krótkiej, niemej tej scenie, Duplat wyszedł z Merlin’em.
Mer, pomimo nawału przeciążających go interesów niezapomniał przygotować dla mniemanego Juljana Servaize potrzebnego świadectwa, które dopomódz mu miało w przyjęciu dziecka przez mamkę. Gdy Merlin z Duplat’em weszli do jego gabinetu, potrzebował tylko wpisać do owych papierów imię Róży nadane obecnie dziecku.
Na mocy tego upoważnienia, mamka zależąca od przepisów Zarządu Przytułku dla sierot, przyjąć dziecię musiała, a dołączywszy do tych papierów paszport, mającym być poświadczonym przez komisarza przy bocznego jenerła Vinoy, oddał razem te dowody Merlin’owi.
— Każ pan sobie zawizować ten paszport — rzekł do niego — wynajmij powóz na koszt merostwa i jedź wraz z panem Servaize, aż do bram Charenton. Jest to droga najkrótsza, jaką udać się należy do Saint-Maur, ponieważ obsługa na Winceńskiej drodze żelaznej nie jest jeszcze należycie urządzoną. Wróciwszy przyjdź pan tu do mnie, ponieważ chcę panu oddać papiery, jakich żąda odemnie jenerał Valentin. A zwróciwszy się do Duplat’a; Raz jeszcze winszuję panu twego szlachetnego czynu — dodał. — Bez twej pomocy zginęłoby niechybnie to dziecię. Spełniłeś czyn, jaki ci zaszczyt przynosi!
Tu podał rękę nikczemnikowi, który kłaniając się nizko, myślał sobie:
— Ha! ha! to mi się udało oszukać ciebie poczciwcze!
Oba z Merlinem wyszli z merostwa.
W kilka chwil później, wynajętym fjakrem jechali do więzienia Grand-Roquette, gdzie komisarz policyi miał podpisać paszport dla mniemanego Juljana Servaize’a.
Merlin wyrobił sobie wszędzie wolne wejście. Przekroczył więc bez przeszkody kraty więzienne, podczas gdy Duplat oczekiwał wtulony w kąt powozu, starając się nie okazywać przechodniom swego oblicza.
[ 32 ] Jego towarzysz powrócił wkrótce z paszportem.
— Do Charenton! — zawołał na woźnicę. — Jedź prędko. Dostaniesz dobry napiwek!
Powóz potoczył się szybko.
∗ ∗
∗ |
Po odejściu Duplat’a, unoszącego z sobą drugą córeczkę Joanny Rivat, Gilbert z pomocą swego sąsiada pana Launay i kilku innych lokatorów z tego domu, przeniósł Henrykę z piwnicy do mieszkania.
Szybko to nastąpiło, poczem powiadomił obecnych, iż musi wyjść za odszukaniem doktora dla matki i mamki dla dziecka, Henryka bowiem ciężko chora, niemogła zajmować się dziewczynką, ani jej karmić.
Gilbert miał wiele trudności w odszukaniu lekarza, ponieważ wszyscy oni prawie wyjechali z Paryża podczas tej ostatniej, a tak strasznej chwili panowania Kommuny, udało mu się wszakże odszukać jednego.
Akuszerkę łatwiej odnalazł w pobliżu, przy ulicy Saint-Maur.
Była to dzielna, energiczna kobieta, która mimo tak strasznych wojennych wypadków, wytrwała na swem stanowisku, gotowa spieszyć na wezwanie potrzebującym jej pomocy.
Doktór wraz z tą kobietą, przybyli razem do Henryki, Pewien, że jego żona otrzyma teraz troskliwą opiekę.
Gilbert, postanowił jechać do mera dla spisania tam aktu narodzin dziecka, tego dziecka ukradzionego Joannie Rivat przez Duplat’a.
Sąsiad, którego prosił na świadka w tej sprawie, towarzyszył mu do merostwa, równie jak akuszerka, niosąca to dziecię.
Widzieliśmy ich wchodzących do biura jednocześnie, gdy Merlin z Duplat’em ztamtąd wychodzili.
Gilbert był mocno ucieszony tem spotkaniem, przekonywało go ono albowiem, że ów były kapitan kommunistów wypełnił ściśle swoje zobowiązania, oraz że nie można się było żadnych złych następstw obawiać.
[ 33 ] Przystąpiono do spisywania aktu urodzenia.
Niemowlę Joanny Rivat zostało przedstawionem jako dziecię, urodzone w dniu 25 Maja o godzinie drugiej nad ranem, przy ulicy Servan, pod numerem 39 z małżonków Gilberta Rollin i Henryki z d’Areynes. Dziewczynce nadano imiona: Marya Blanka.
Dziwnem zrządzeniem losu, jakie zdaje się bardziej należeć do romansu niż rzeczywistego życia, obie bliźniaczki Joanny Rivat, zostały zapisane na jednej i tejże samej karcie księgi urodzeń, w merostwie jedenastego okręgu, w tymże samym dniu, jedna obok drugiej.
Pochylony nad biurkiem urzędnika dla dyktowania mu potrzebnych szczegółów do aktu, Gilbert, czytał obok spisany protokuł przed kilkoma chwilami. Dwa podpisane pod nim nazwiska zwróciły jego uwagę.
„Alfons Izydor Merlin“.
„Juljan Servaize“
Duplat nie podał swego prawdziwego nazwiska-pomyślał Rollin — z bojaźni podpisał: Juljan Servaize; dobrze o tem wiedzieć.
Po ukończeniu aktu, Gilbert kazał sobie dostarczyć kopję tegoż, ażeby mieć w ręku dowód, stwierdzający narodzenie się córki.
Sprawa była wygraną. Przyszłość tak przedtem ponura, rozjaśniła się wreszcie. Jego żona, a tem samem i on, będą użytkowali z dochodów od miljonowych sum hrabiego d’Areynes.
Rozpromieniony wrócił do domu, gdzie akuszerka zajęła się sprowadzeniem mamki dla maleńkiej Maryi-Blanki.
Obecnie, gdy wszystko przed nim się uśmiechało, Gilbert miał tylko jedną troskę i obawę, a to, że miał wspólnika, którego rad był pozbyć się jak najprędzej.
Lecz w jaki sposób dojść ku temu?
Obecnie jeszcze nie wiedział. Gdy się jest jednak jak on zdecydowanym nie cofnąć się przed żadnemi środkami, wierzy się w osiągnięcie celu.
Fjakr, wiozący do Charenton Merlina i Duplat’a z dzieckiem, nie przybył na miejsce bez przeszkód.
Wszędzie Merlin musiał parlamentować z dowódzcami posterunków, stojącymi na ulicach, dawać się poznać, po[ 34 ]kazywać paszport wydany przez mera dla pana Juljana Servaize.
Podczas jazdy, Duplat wypytywał Merlin’a, a ten go badał nawzajem.
— Rozumiem doskonale — mówił eks-kapitan Kommuny — dla czego znagliłeś mnie do przybrania fałszywego nazwiska, ale czy się nie obawiasz, aby to oszustwo wydało się kiedykolwiek?
— Dla czego miałoby się wydać? — odparł Merlin — nikt niema interesu w kontrolowaniu tej deklaracyi. Jest to „sprawa klasowa“ jak nazywają w pałacu Sprawiedliwości. Zresztą, z dwóch niebezpieczeństw, trzeba wybierać zawsze mniejsze. Przypłacił byś życiem, gdyby twoje nazwisko raz jeden wygłoszonem zostało... Teraz, niemasz się czego obawiać. Ów malec jest już obecnie własnością Przytułku. Tak nim, jak też Juljanem Servaize nikt się zajmować nie będzie. Wydobyłem cię powtórnie z kłopotu. Kieruj teraz dobrze swą barką, a skoro się znajdziesz po za murami Paryża, możesz spać spokojnie.
Nieobawiaj się o żadną nieroztropność z mej strony — rzekł Duplat.
— Radzę ci nie ukazywać się przez pewien czas wcale. Zaryj się jak kret pod ziemię, pomnąc na to com powiedział. Zostałeś zadenuncyowanym jako kapitan kommunistów, który kierował rozstrzelaniem zakładników w więzieniu la Roquette. Będą cię poszukiwali i dołożą wszelkich usiłowań ażeby cię odnaleźć. Aż do nowego zatem porządku rzeczy noś nazwisko Juljana Servaize, białe jak śnieg! Tak uczynić ci radzę!
— O jednej wszelako rzeczy nie pomyślałeś — odparł Duplat.
— O czem takiem?
— Że nazwisko Servaize, może należeć równie do kogoś innego.
— O ile wiem do nikogo. Przyszło mi ono na myśl pomimowolnie. Osłoni cię przed poszukiwaniem, a to jest właśnie czego potrzeba.
— Gdybym jednakże został przyaresztowanym?
— Dla czego miałoby to nastąpić? To nieprawdopodobne!
[ 35 ] — Wszystko jest możebnem. Powiedz, czy w takim razie mógłbym się powołać na ciebie? Czy mógłbym na swoją obronę przytoczyć usługę, jaką oddałem armii Wersalskiej, otwierając jej przejście przez Saint-Gervais?
— Ani się poważ! — wykrzyknął Merlin. — Nic by to niepomogło. Zaprzeczono by tobie, chociażbyś nawet starał się przedstawić na to dowody. Powtarzam ci po raz drugi, że ja sam tylko jestem znany rządowi i sam działałem w tej sprawie. Ja sam zostałem zapłaconym i byłem panem w wyborze środków i ludzi, których znać nawet nie chciano. Nie mogę teraz potwierdzać, że ty byłeś moim wspólnikiem. Nie byłbym ci za to wdzięcznym bynajmniej, a przekonywam cię o mojej życzliwości, gdy zamiast im wydać ciebie, jak to uczynić należało mnie jako agentowi, starałem się ratować i uchronić ciebie. Zresztą, jeżeli będziesz roztropnie postępował, niepotrzebujesz się obawiać przyaresztowania.
— Cóż robić zamyślasz po wydaleniu się z Paryża, gdy z upływem czasu zapomną o tobie? pytał Merlin dalej.
— Zakopię się w Champigny — rzekł Duplat.
— Masz więc tam kogoś, któremu byś mógł zaufać w tej wiosce
— Mam, pewną przyjaciółkę.
— A! mówiłeś mi... zapomniałem o tem. Pannę Palmirę, praczkę tiulów i koronek.
— Szykowna i dobra dziewczyna! Będę u niej pewniejszym niż we własnym domu.
— Chcesz że posłuchać jeszcze dobrej rady?
— Mów! pokładam w tobie zaufanie.
— Otóż radzę ci pozostań jak najkrócej u tej Palmiry.
[ 36 ] — Dla czego? Ponieważ
— Champigny znajduje się na zbyt blizko Paryża. Policya zajrzy tam kiedykolwiek. Będąc na twojem miejscu, wyjechałbym w podróż do Szwajcaryi lub Belgii oczekując amnestyi, która na pewno będzie wydaną. Masz pieniądze, nie jesteś głupim, potrafisz więc sobie dać radę.
— Być może iż masz słuszność.
— Mam ją na pewno. Zaczekaj dni kilka, a potem mknij jak zając do Szwajcaryi. To najpewniejsza!
— Jak przedostać się jednak przez granicę bez paszportu?
— Nic łatwiejszego.
— Jakto?
— Wysiądziesz z wagonu na dwie stacye przed tą na której od dwóch dni czuwają agenci bezpieczeństwa i przejdziesz pieszo granicę ubocznemi drożynami, jako przechadzający się mieszczanin z laską w ręku.
— Tak i zrobię! Wypocznę dni kilka, a potem dalej do Szwajcaryi.
Tak rozmawiając przy byli do Charenton.
— Zatrzymaj fjakra dla siebie i jedź nim do Gravelle, dla zyskania czasu — rzekł Merlin. — Z Gravelle odeślij go, przejdziesz pieszo z łatwością do domku, w którym mieszka Franciszka Leroux w Saint-Maur-les-Fossés. Ja żegnam ciebie, muszę bowiem powracać do Paryża, gdzie wzywają mnie obowiązki.
Przy bramie Charenton stała kompanja strzelców i żandarmów.
Merlin wszedł na odwach, gdzie się znajdował komenderujący oficer. Dawszy mu się poznać, przedstawił papiery dające pozwolenie na wyjazd z Paryża. Papiery te były urzędownie według form sporządzone, oficer więc przepuścić kazał przybyłego.
— Niezapomnij o moich poleceniach! — mówił Merlin do Duplat’a, podając mu rękę. — Do szczęśliwego widzenia.
Uścisnęli się wzajem.
Fjakr ruszył ku Gravelle, po za obręb fortyfikacyi. Duplat odetchnął z ulgą.
— Otożem ocalony! — pomyślał— a skoro oddam dzie[ 37 ]cko Franciszce Leroux pomyślę o sobie i zobaczymy czy te potwory z policyi Wersalskiej ośmielą się wyciągnąć ku mnie swe łapy?
Powóz toczył się szybko po pustej drodze w Saint-Maurice.
Nagle promień słońca wytrysnął z poza szarych obłoków, obsypując jak gdyby złocistym pyłem krzaki bzu kwitnącego, oświetlając mury mieszkalnych budynków ciągnące szeregiem po lewej stronie drogi. Z prawej po nad cicho płynącą odnogą Marny, pochylały się wierzby i olchy, obsypane rosą, błyszczącą pod promieniami słońca, jak dyamenty.
Ukryte w giętkich gałązkach ptastwo śpiewało zawzięcie, ciesząc się rozkoszą wiosny. Cała przyroda odżywała na nowo, jak gdyby ta straszna walka z Kommuną niezabroczyła krwią francuzkiej ziemi.
W Gravelle, Duplat odesłał fjakra i szedł szybko droga wiodącą wprost do Saint-Maur-les-Fossés.
Wdowa Franciszka Leroux mieszkała przy ulicy Pont-de-Créteil, w domku położonym między ogrodem a podwórzem, gdzie Duplat niosąc na ręku małą Różę, przybył we dwadzieścia minut.
Drzwi od dziedzińca były zamknięte.
Zadzwonił. Stara kobieta mu otworzyła.
— Czego pan sobie życzysz? — zapytała.
— Chce się widzieć z panią Leroux.
— Proszę wejść, zaraz nadejdzie ma córka.
Były kapitan wszedł do obszernego pokoju, pod ścianami którego znajdowało się symetrycznie ustawionych ze dwadzieścia miniaturowych łóżeczek, na których siedziały dzieci bawiąc się i krzycząc.
Najstarsze z nich, mogło mieć lat dwa zaledwie.
Franciszka Leroux zajęta natenczas karmieniem jednego z maleńkich pensyonarzów, ukazała się po chwili. Była to wieśniaczka trzydziestoletnia o nader sympatycznej fizyonomii.
Wyjaśniwszy jej cel swego przybycia Duplat oddał list urzędowy mera, jedenastego okręgu.
— Dobrze, panie odpowiedziała wdowa po przeczytaniu. — Biedne maleństwo! — dodała, biorąc z rąk Duplat’a [ 38 ]dziewczynkę, która płakać zaczęła — Zapewne ono jest głodne, ma pragnienie... Bądź pan spokojny, znajdzie tu ono troskliwą opiekę. Dostaniesz pić, maleńka!
To mówiąc, przytknęła do ust dziecka smoczek od flaszeczki, napełnionej mlekiem, który niemowlę pochwyciło chciwie.
— Prócz tego, mam pani jeszcze udzielić słowne polecenie mówił Duplat.
— Jakie?
— Ażebyś pani w jak najkrótszym czasie odesłała do merostwa jedenastego okręgu, czapeczkę i koszulkę, oraz kołderkę tej małej. ponieważ te przedmioty są zapisane w protokule, jaki zostanie przesłanym Zarządowi Przytułku dla sierot, z chwilą oddania pani tego dziecka.
— Wiem, ze tak uczynić należy i zastosuję się ściśle do tego.
— A teraz proszę o pokwitowanie z odbioru dziecka.
— Natychmiast.
Franciszka Leroux, przyzwała swą matkę.
— Podaj mi mamo — wyrzekła — papier kałamarz i pióro.
Staruszka pośpieszyła spełnić żądanie.
— Na jakie nazwisko napisać mam pokwitowanie? — pytała wdowa.
— Na nazwisko Juljana Servaize.
Franciszka, ująwszy pióro, nakreśliła czytelnym charakterem pisma następujące wyrazy:
Podpisawszy, podała papier Duplatowi.
Dziękuje-odrzekł-chowając go do kieszeni.
Ukończywszy te wszystkie formalności, ów były kom[ 39 ]munista pożegnał wdowę, udając się drogą przez Varennes, na końcu której leżała wioska Champigny.
Ostatnie wypadki w Paryżu, były znane już wszędzie. Armija Wersalska odniosła zwycięztwo, a Kommuna zdławioną została. Duplat na każdym kroku spotykał ludzi powracających z czasowych swych schronień do Paryża.
Przed wojną, wysadzono w powietrze most w Champigny, który jeszcze nie został odbudowanym. Zbieg nasz zmuszonym więc był przepłynąć Marne w najętem czółnie, chcąc dostać się do domostwa praczki znanej w Champigny pod imieniem: Pięknej Palmiry.
Była to dziewczyna ładna, niezaprzeczenie, lecz nader lekkich obyczajów.
W Champigny, gdzie od lat pięciu zamieszkiwała, liczyła setki wielbicieli, z pomiędzy wszystkich jednakże zachowywała w głębi serca najtkliwsze wspomnienie dla swego pierwszego kochanka Serwacego Duplat’a.
Znali się przed sześcioma laty w Paryżu i od tego czasu, pomimo osiedlenia się Palmiry w Champigny nieprzestawali widywać się od czasu do czasu.
Palmira wiedziała, że Duplat służył w bataljonach Kommuny.
Widząc się ze swym dawnym kochankiem, po dniu 18 Marca, przekonać go się starała, ażeby nie brał udziału w owej szalonej, a tak wstrętnej i niebezpiecznej sprawie, obdarzona bowiem zdrowym na rzeczy poglądem, dobrze rozumiała, iż krwawe owo marzenie unicestwionem zostanie. Nie wspominała zresztą nigdy przed nikim o swojej znajomości z Duplatem, a jeżeli widywano ją niekiedy w jego towarzystwie, nie zwracano na to uwagi, wiedząc, zmieniała często kawalerów.
Nie wiele więc znano Duplata w tej okolicy, bo gdy oboje widzieć się z sobą chcieli, następowało to zwykle w Paryżu.
Podczas oblężenia, Palmira schroniła się do stolicy ze swoją pracodawczynią, u której w braku roboty w domu, pełniła obowiązki praczki, gdzie była bardzo cenioną za swą dokładna i zręczną robotę.
Gdy nastąpiło zawieszenie broni, wróciła wraz ze swą pryncypałką do Champigny, gdzie z żelazkiem w ręku pra[ 40 ]cując przez cały tydzień, flirtowała w Niedzielę z chłopcami.
Podczas Kommnny, Duplat raz jeden pisał do niej, lecz w owym liście, który doszedł do jej rąk. po kilkodniowym opóźnieniu, nic nie wspominał o blizkich swoich, odwiedzinach.
Przy pracy często sobie o nim dziewczyna wspominała myśląc:
— Jeżeli nie został przyaresztowanym lub rozstrzelanym, wkrótce go zobaczę! Bądź co bądź gdyby zginął, żałowałabym tego potwora, ponieważ go kocham. W każdym razie jego własna byłaby tu wina. Tyle kroć razy przestrzegałam, ażeby się w to nie wdawał!
Młoda praczka mieszkała przy ulicy Bretigny a małym domku wieśniaczym, gdzie zajmowała trzy pokoiki na dole i spichlerzyk, do którego wchodziło się po drabinie, przybitej do muru na zewnątrz.
Dodajmy do tego małe podwórko i czterdzieści metrów ogródka, a wszystko otoczone płotem i drewnianym oparkanieniem, wśród którego znajdowały się grube drzwi dębowe pod daszkiem, wspartym na słupkach, a będziemy mieli wyobrażenie o schronieniu do którego podążał teraz Duplat.
Ów zakątek, który znajdował się przy ulicy zwanej Paryzką, a wychodził na pola uprawne, po nad rzeką Marną, oznaczony był 19 numerem.
Od strony nieparzystych numerów, wszystkie budynki były sobie podobne, gdy przeciwnie ze strony parzystych, wznosił się tylko dom jeden, a po za nim mur na trzy metry wysoki, otaczający ogród willi i ów budynek w całej długości.
W Niedzielę, Palmira pracowała do południa u swe pracodawczyni, od tej godziny, pozostawała, wolną, aż d Poniedziałku rano.
W dniu 28-go Maja, pomimo uroczystości Zielonych Świątek, przepędziła w pracowni cały ranek, poczem odeszła, umówiwszy się na przechadzko z jedna z swoich koleżanek.
Uderzyła trzecia godzina.
Palmira uporządkowawszy małe mieszkanie, za[ 41 ]częła się ubierać, gdy nagle zadzwonił kłoś od ulicy.
Zaciekawiona, kto może przybywać tak niespodziewanie, pobiegła otworzyć i wykrzyknęła z radością i trwoga ujrzawszy przed sobą Dopłata.
— Ty?.. — zawołała zmieszana Palmira. — Ty... tu?
Ja! — odrzekł, wsuwając się na dziedziniec i zamykając drzwi za sobą. — Tylko bez wzruszeń proszę... Wejdźmy do pokoju.
— Ścigają cię! — zawołała, jak gdyby przeczuwając niebezpieczeństwo.
— Ścigają... nie jest to wyraz malujący dokładnie moje obecne położenie — odparł Duplat, wchodząc do domku. — Ścigają?... nie jeszcze, lecz w każdym razie jestem zagrożony. Mogą na mnie zwrócić uwagę lada chwila. Pdtrzeba więc, ażeby nie wiedziano, że się tu znajduję.
— Ach! mówiłam ci... przestrzegałam!... Słuchać mnie nie chciałeś!
— Miałaś słuszność! Źle postąpiłem, ogólna to wszakże zasada, że kobiety zawsze słuszność mieć muszą. Zresztą, co się stało, to się nie zmieni! Nie mówmy już o tem!
To mówiąc, rzuciła się w objęcia tego hultaja tuląc się do niego.
— Mój Serwaś!... biedny mój Serwaś! — szeptała. — Szukają cię więc... ścigają! Widzisz ku czemu cię to poprowadziło, żeś słuchać mnie niechciał? I okrywała go pocałunkami.
Duplat w owych uściskach zapomniawszy o popełnionej zbrodni, czuł się dumnym, że jest kochanym przez tak piękną dziewczynę. Pochlebiało mu to.
[ 42 ] — Powtarzam, żem winien — odrzekł — widzę to teraz. Ale co chcesz? poświeciłem się z cała ufnością tej sprawie.
— A inni nikczemnicy cios w ciebie wymierzyli?
— Nieszczęściem, niepodobna tego naprawić. Trzeba czekać aż o wszystkiem zapomną.
— Tak, bo teraz nastąpi odwet, nieprawdaż?
— Nie inaczej.
— I straszny!
— Zapewne.
— Wszyscy o tem mówią w Paryżu! Jesteś więc mocno skompromitowanym?
— Ba! pytasz? Szedłem naprzód, niepatrząc w dal... jak ślepy! Zadenuncyowano mnie!
— Zadenuncyowano! — wykrzyknęła z przestrachem Palmira. — Są więc ludzie do tego stopnia spodleni? A gdyby cię pochwycili, co wtenczas by nastąpiło?
— Co? przykuto by mnie do muru i kula rozstrzygnęłaby resztę!
— Wielki Boże!... rozstrzelanoby ciebie?... Cóż za okropność!... Co czynić!... mów! ażeby zmylić im ślady, gdyby cię przyszli tu szukać?
— Tymczasowo udziel mi tylko u siebie schronienie, ukryj mnie przez dni kilka. Wszak dobrze zrobiłem licząc na ciebie?
— Pytasz? Ma się rozumieć! Możesz na mnie rachować. Gdybym nawet miała zostać wraz z tobą przyaresztowana, nie lękam się tego! Nie pozwolę ci wyjść z tego domu Skoro tu się schroniłeś, pilnować cię będę! Sądzisz wiec — zapytała po chwili — że mogliby cię aż tu poszukiwać?
— Nie zdaje mi się to prawdopodobnem, wszystko jednakże naprzód przewidzieć trzeba, dla tego też niepozostaniemy długo w Champigny.
— Masz więc jakiś plan! ułożony?
— Mam.
— Jaki?
— Pojedziemy do Szwajcaryi.
— Oboje.
— Ma się rozumieć oboje. Sądzisz wiec żem przy szedł, abyś mnie wybawiła z kłopotu, a potem opuścił cię [ 43 ]pozostawiwszy w niebezpieczeństwie? Byłoby to najwyższą podłością z mej strony! Nie, moja, doga, umkniemy do Genewy oboje. Ty urządzisz sobie tak, jak tu pralnię i żyć będziemy spokojni, szczęśliwi, nie obawiając się nikogo.
Po tych słowach Duplat oczekiwał ze strony Palmiry okrzyków pełnych radości i zapału. Nic z tego nie nastąpiło. Młoda kobieta stała z pochyloną głową zadumana.
— Widzę, że ci się nie podoba mój projekt? — zapytał po chwili.
— Jechać do Genewy i tam sobie zakład urządzić, nic lepszego! — odparła — Znam dobrze moje rzemiosło i mogę się pochwalić, że jestem zdolną robotnicą, umiejącą kierować zakładem, ale nie żyje się powietrzem, mój kochany! Nie posiadam żadnych złożonych oszczędności! Parę sztuk po sto sous w szufladce, oto cały mój majątek!
— Jak sądzisz? — zapytał Duplat — czy z sumą pięciu tysięcy franków możnaby pralnie urządzić?
— Ach! byłoby to więcej niż trzeba.
— Rachuj więc na tę sumę, będzie ci ona dostarczoną.
— Pięć tysięcy franków?
— Ni mniej, ni więcej; w całkowitości.
— Będziesz mógł więc otrzymać te pieniądze?
— Napewno!
— Zkąd one przybędą?
— Nie przybędą, bo już są. Jest to mój własny kapitał.
— Żartujesz?
— Nie! Chcesz ażebym cię przekonał.
Tu sięgnąwszy do kieszeni, wyjął pięć banknotów tysiąc frankowych.
Palmira wykrzyknęła radośnie, biegnąc z uściskiem ku, swemu kochankowi.
— Ach! mój najmilszy, drogi jedyny! — wołała rzucając mu się w objęcia — równego tobie nie znajduje w całym świecie! Ale cię też kocha za to... kocha zapamiętale, twoja Mimi-ra!
Duplat, jako człowiek przezorny, zachował w tajemnicy, że jest to trzecia część jego kapitału i nie wspominał o spodziewanej sumie stu pięćdziesięciu tysięcy franków z przyszłej sukcessyi Henryki Rollin.
[ 44 ] — Pomówimy później o naszych projektach — mówiła rozradowana dziewczyna. — Na teraz myślmy o najważniejszem. Obawiasz się wiec, ażeby u mnie cię nie szukano?
— Powtarzam, iż to nieprawdopodobne, lecz trzeba mieć się zawsze na baczności.
— Czy który z twoich przyjaciół zna mój adres w Champigny?
— Zna go tylko Merlin.
Mówiąc to Duplat zapomniał o Gilbercie.
— Cóż to za Merlin?
— Jeden z moich kolegów, którego niegdyś widziałaś w Paryżu. On to mi teraz ułatwił ucieczkę.
— A jesteś go pewnym?
— Tak jak siebie samego.
— Skoro tak, to dobrze.
— Będę siedział ukryty u ciebie, nie wychylając nosa na dwór. Nie zmieniaj trybu życia, ani godzin swej pracy, tylko że zamiast chodzić sama na obiad do restauracyi, będziesz wraz zemną tu obiadowała.
— To najłatwiej, lecz...
— Lecz co?
— Mam przyjaciółki, które przychodzą do mnie w Niedzielę, nie mogę więc zamknąć drzwi przed nimi, bez wzbudzenia podejrzeń z ich strony.
— Jakież głupstwo! — rzekł, śmiejąc się Duplat. — W ciągu tygodnia ztąd wyfruniemy, niewspominaj wszakże nikomu o naszym wyjeździe. Najdalej w przyszłą Niedzielę, dom już opróżnionym zostanie.
— Zgoda, na Niedzielę, lecz dziś wieczorem?
— Cóż takiego?
— Umówiłam się z Elodją. Mamy pójść razem na obiad, do Bordie’go. Znasz tę restauracyę nad brzegiem rzeki, a ztamtąd udamy się na bal. Gdyby się ona doczekać mnie niemogła, przyjdzie tu napewno.
— Do pioruna! — zawołał Duplat — zjeść smaczny obiad nad brzegiem rzeki, pociąga mnie to i kusi... Gdybym się nie obawiał.
— Nie rób głupstw — zawołała Palmira — na krok ztąd nie wyjdziesz!
[ 45 ] — To znaczy, umieraj z głodu człowieku! —Od wczoraj wieczorem nic nie jadłem.
— Zaczekasz jeszcze z godzinę...
— Zapewne! ściskając żołądek!
Biegnę do Elodyi, powiem, że mi wypadło niespodziewanie jechać do Chennevières i że powrócę bardzo późno. Ona w to uwierzy, a powracając przyniosę ci obiad.
— Idź... idź! i urządź wszystko jak najlepiej., a nadewszystko powracaj prędko!
Palmira, wziąwszy koszyczek, wybieg uśmiechnięta, zamknąwszy dwoje drzwi na klucz, tak od ulicy jak od pokoju, ażeby dobrze zabezpieczyć zbiega.
Duplat był teraz o siebie spokojnym i po odejściu dziewczyny, postanowił uporządkować pieniądze i papiery jakie miał przy sobie.
— Trzeba to wszystko umieścić w jakiem pewnem miejscu — mówił sobie — dopóki niema właścicielki mieszkania. Wyjmę w chwili naszego wyjazdu do Szwajcaryi.
I wydobywszy weksle, podpisane przez Gilberta Rollin, paszport wydany na imię Juljana Servaize, pokwitowanie Franciszki Leroux na przyjętą przez nią małą Różę, oraz dziewięć banknotów tysiąc frankowych, otrzymanych od Merlin’a, położył to wszystko na stole.
— Gdzie jednak znaleźć kryjówkę na te skarby — pytał, spoglądając w około siebie.
Na stoliku stało kilka wypróżnionych butelek.
— Ot! mam! — zawołał, biorąc z nich jedną. — Jest to kasa żelazna nowego wynalazku.
Odkorkował butelkę, rozpatrując czyli w niej ślady wilgoci nie pozostały, a upewniwszy się w tym względzie, zwinął w ścisły rulonik banknoty, wyłączywszy z nich pięć tysięcy franków dla Palmiry, poczem wsunął je we flaszkę, zamknąwszy ją hermetycznie. W portmonetce zostawił sobie parę set franków w zlocie i nieco drobnych pieniędzy.
— A teraz, gdzie to zagrzebać? — myślał. — I z butelką w ręku wyszedł do ogródka, znajdującego się po za domem.
Kilka drzew owocowych ocieniało tu zagonki z warzy[ 46 ]wem. W samym kacie, dostrzegł rosnącą w odosobnieniu jabłoń.
— Ot! tu zakopie — wyszepnął — pod tym drzewem.
Opodal stał rydel zagłębiony w gruncie, którym widocznie w przed dzień pracowano. Wziąwszy go, wykopał szybko dół na sześćdziesiąt centymetrów głęboki, pod jabłonią.
— Butelka wartości sto siedemdziesiąt tysięcy franków — mówił żartobliwie, wsuwając flaszkę wgłąb otworu, następnie zasypał i wyrównał starannie, poczem wrócił do domu, zadowolony z dzieła tak zręcznie doprowadzonego do celu.
∗ ∗
∗ |
Pozostawiliśmy księdza Raula d’Areynes, rażonego kulą w chwili, gdy przestępował próg domu przy ulicy Popincourt, gdzie zamieszkiwał.
Widzieliśmy, jak podniósłszy się nadludzką prawie siłą mimo otrzymanej rany, wszedł chwiejący w ciemny korytarz i zamknął drzwi za sobą, a postąpiwszy kilka kroków upadł powtórnie, wyczerpany krwią zbroczony, na pierwszych stopniach wschodów, wydając jęk ciężki, z wraz z którym zdawało się jego życie uchodzić.
Dom ten trzypiętrowy, posiadał tylko trzech lokatorów. Ksiądz d’Areynes mieszkał na pierwszem piętrze, na drugim, doktór wojskowy, chirurg, emeryt, trzecie zajmowała jakaś mieszczańska rodzina, nieobecna teraz w Paryżu.
Odźwierny zmarł od miesiąca, a właściciel również nieobecny, niewiedząc o jego śmierci nie postarał się o innego sługę, dom zatem znajdował się pod pieczą lokatorów z dwóch pięter, a nadewszystko starej Magdaleny, wiernej sługi wikarego, która według pozostawionych sobie poleceń nieopuszczała jego mieszkania.
Pan Leblond, ów były chirurg wojskowy, był mężczyzną sześćdziesięcioletnim silnej budowy ciała. Znał on dobrze księdza d’Areynes. Żona doktora, była o lat parę młodszą od niego.
Magdalena, przepędzała codziennie po kilka godzin [ 47 ]u tych sąsiadów, dopomagając im w gospodarstwie, a wtedy, bezustannie mówiła o księdzu Raulu, którego kochała jak własne dziecko.
Wszystko troje oczekiwali z trwoga na przywrócenie porządku i zapadnięcie wreszcie zasłony, na ów ostatni akt krwawej tragedyi, a razem i powrót wikarego.
Od pięciu dni siedząc przykuci w mieszkaniu, oczekiwali zmian, ufni w Opatrzność Boska.
Stara służąca księdza d’Areynes zmuszoną była od czasu do czasu wychodzić na ulicę, dla przyniesienia niezbędnych zapasów żywności.
Owa Bretonka bardzo odważna nie lękała się wychylić po za dom.
— Nie spotka mnie, to czego Bóg nie zechce! powtarzała.
Tego wieczora jednak, wyszła bardziej zaniepokojona niż kiedy. Walka uliczna zbliżała się do tej dzielnicy miasta, z wielkim trudem przeto Magdalena zdobyć zdołała niektóre zapasy żywności, zmuszona przechodzić barykady, słysząc kule świszczące nad głową.
Przestraszona gromadami kommunistów i pijanych podpalaczy, wracała z pośpiechem sądząc że ją ściga ta banda dzikich zwierząt. Wraz ze szczupłem wieczornem pożywieniu, przyniosła jednak dobrą wiadomość.
Kupcy z poblizkich ulic, wszyscy ojcowie rodzin, ludzie dobrze myślący, powtarzali jej:
— Uspokój się pani Magdaleno, do jutra rana wszystko się to ukończy. Kommuniści opuszczają swoje barykady, armja Wersalska naprzód idzie. Otóż nareszcie dzielni, uczciwi ludzie szubrawstwo zwyciężą! Ksiądz d’Areynes powróci, ażeby uczyć nasze dzieci!
[ 48 ] Magdalena wszedłszy do mieszkania zapomniała o swoim przestrachu, i pobiegła co prędzej z tą wieścią do lokatorów drugiego piętra.
Obiadowano mniej smutnie niż przed tem, mimo że wystrzały artyllerji coraz bliżej słyszeć się dawały.
Chwilami dom drżał aż do fundamentów, zdając się, że w proch rozpadnie.
Nikt nie myślał o udawaniu się na spoczynek.
W pokoju bez światła, po za zapuszczonemi szczelnie roletami, stary doktor chirurg stał, nasłuchując. Wystrzały karabinowe oraz huk armat zwiększały grozę z każdą chwila.
— Ida naprzód! maszerują, nasze dzielne oddziały i wkrótce zawładną tym okręgiem, — pomrukiwał Leblond.
Walka w rzeczy samej zbliżała się widocznie w stronę kościoła świętego Ambrożego.
Trzy wyż wspomniane osobistości oczekiwały drżąc, nie oddychając prawie.
Mimo natężonej uwagi z jaką każde z nich nasłuchiwało hałasu na ulicy, nikt nie dosłyszał bolesnego okrzyku księdza d’Areynes, z jakim padł umierający na wschodach, ani ciężkiego upadku jego ciała. Wystrzały z ręcznej broni i huk artyleryi tłumiły wszelkie inne odgłosy.
Przez dwie godziny ów doktor chirurg wraz z żoną i Magdalena stali nieruchomie, pełni trwogi i nadziei.
Na bulwarze Woltera, ludzie przebiegali tłumami. Cienie ich oświetlone ponurym błyskiem wystrzałów odbijały na zapuszczonych roletach. To kommuniści uciekali w nieładzie ku bulwarowi Woltera.
Nagle dały się słyszeć gwałtowne uderzenia kolbami we drzwi od ulicy Popincourt i głosy wołające:
— Otwórcie!... otwórzcie! to Wersalskie oddziały!
Uderzenia we drzwi podwajały się, a od huku strzałów drżała cała dzielnica.
Leblond z najzupełniejszą krwią zimną podciągnąwszy w górę roletę, po za którą stał ukryty, ujrzał czerwone pantalony i błyszczące bagnety.
Dobijać się nie przestawano. Grube drzwi bramy trzeszczały pod uderzeniami.
Doktor-chirurg, otworzy wszy okno, wychylił się na zewnątrz.
[ 49 ] — Zaczekajcie! — wołał — zaraz wam otworzę!
— Spiesz prędko! — odparł oficer — potrzebujemy zająć wasze okna.
— Idę... już idę! Boże!... mój Boże! wołała pani Leblond z rozpaczą — będą się bić w naszym domu, z okien będą strzelali.
Magdalena załamując ręce, poszeptywała:
— Jezu miłosierny! nlituj się nad nami!
— Bez krzyków i płaczów! — zawołał doktór. — Nie zabiją nas... ale przeciwnie, osłonią swoją opieką. Zamiast lamentować, cieszyć się powinniśmy. Armija porządku przybywa nas ocalić. Weź świecę Magdaleno i idźmy otworzyć tym dzielnym ludzom, którzy spieszą zgnieść tę potworną Kommunę!
Wyrazy te, dodały odwagi słudze wikarege. Pochwyciwszy świecę, szła wraz z doktorem na wschody.
Świeca, trzymana wysoko w ręku przez Magdalenę, dokładnie je oświetlała.
Skoro zeszli na dół, pan Leblond cofnął się przerażony przed jakiemś leżącem ciałem, które mimo że twarzy rozeznać nie było można, czarna sutanna rozwinięta na wschodach świadczyła o jego stanowisku.
— Trup! zawołał pan Leblond ksiądz to, ksiądz wyraźnie!
Przestraszona Magdalena, uklękła przy ciele i uniosła głowę leżącego oświetlając ją świecą.
Konwulsyjne drgnięcie wstrząsnęło nią całą i przytłumionym głosem:
— Boże! to ksiądz d’Areynes, nasz zacny wikary! — wyjąknęła.
Przerwane chwilowo uderzenia w bramę, powtórzyły się z całą gwałtownością. Krzyczano niecierpliwie, a nawet groźnie.
— Otwierajcie! bo inaczej....
Leblond poskoczywszy, bramę kluczem otworzył. Na progu ukazał się oficer kawaleryi.
— Dla czego pan się tak opóźniasz z otwarciem? wołał surowo.
— Troje nas tylko jest w tym domu, kapitanie — odrzekł doktór — ja i dwie stare kobiety. Nieposiadamy chybkości lat [ 50 ]młodych, a obok tego obawialiśmy się wpaść w sidła kommunistów. Przebacz nam więc to małe opóźnienie.
— Niema związkowych w tym domu?
— Niema! przysięgam na honor starego żołnierza! Jest tu trup tylko...
Trup?
— Którego znaleźliśmy przed chwilą, zeszedłszy ze wschodów.
— Tup kommunisty?
— Nie! Zobacz pan.
Tu wskazał ciało, przy którem Magdalena klęcząc gorzko płakała.
Oficer wszedłszy w bramę z dwunastoma żołnierzami, zatrzymał się przed leżącym bez życia, krwią zbroczonym wikarym.
— Ależ to ksiądz! — zawołał — Ach! ci nędznicy, zamordowali go jak tylu innych! Czy pan znasz tę nieszczęśliwą ofiarę?
— Znam! Jest to ksiądz Raul d’Areynes, mieszkał w tym domu. Ta stara płacząca przy nim kobieta, to jego służąca. Od miesiąca przebywał w Wersalu. Zkąd go tu znajdujemy? — niewiem... nierozumiem!
— Spotykałem niejednokrotnie księdza d’Areynes w Wersalu — odparł oficer — był tam ogólnie poważanym i szanowanym. Mówisz pan, że on zamieszkiwał w tym domu?
— Tak, kapitanie.
— Ach! to mój pan! mój dobry pan — jąkała Magdalena ze łkaniem.
— Trzeba go przenieść natychmiast do jego mieszkania — mówił oficer. I skinął na żołnierzy.
—Bierzcie we czterech tego ranionego — dodał — i nieście na górę.
Czterech silnych mężczyzn podniosło ciało bezwładne, a poprzedzani przez Magdalenę oświetlającą im drogę, szli na pierwsze piętro do mieszkania księdza d’Areynes, gdzie złożyli go na łóżku, w sypialni.
— Trzeba sprowadzić coprędzej doktora — zawołał kapitan, zwracając się do Leblond’a.
— Jestem byłym wojskowym chirurgiem rzekł ten[ 51 ]że. — Opatrzę sam ranionego, jeżeli w nim jeszcze iskra życia pozostała.
— Przystąp więc pan zaraz do tej czynności.
Tu skinął na porucznika stojącego przy żołnierzach.
W okamgnieniu dom został obsadzony wojskiem na każdem piętrze. Przez okna otwarte można było śledzieć wszelkie obronne ruchy związkowych, którzy teraz myśleli jedynie o ucieczce, ściskani przez oddziały wojsk regularnych i zasypywani kartaczami.
Pani Leblond wraz Magdaleną, pochylone nad łóżkiem ranionego, śledziły na jego bladej twarzy ruchu najdrobniejszego jakiegoś drgnięcia, któryby świadczyć mógł o niewygasłem w nim życiu.
Po chwili nadszedł chirurg, a poleciwszy obu kobietom, aby odeszły, przystąpił do badania obezwładnionego. W obecnej chwili zajmowało go przede wszystkiem odszukanie miejsca, w którem znajdowała się rana. Rozebrał więc wikarego z jego sutanny.
Całe piersi pokryte były grubą powłoką krwi zakrzepłej. Widocznie więc rana w pobliżu znajdować się musiała? Jakoż po kilku sekundach, Leblond odnalazł pod prawą piersią mały czarny otwór, z którego krew się sączyła.
Kula, ugodziwszy księdza d’Areynes weszła przez ciało, a wyszła prawą łopatką.
Jakie uszkodzenia mogła zrządzić w swem przejściu? Które organa naruszonemi zostały, trudno było orzec w tej chwili, ponieważ ciało przedstawiało trupią skostniałość.
Magdalena, pomimo zakazu chirurga, wsunąwszy się do pokoju, jęczała, złorzecząc kommunistom.
— Zabili!... zamordowali go... łotry!... nikczemnicy!— łkała z rozpaczą.
— Uspokój się i nie opłakuj jeszcze swojego pana, jako zmarłego — mówił doktór. — Nic nie wiemy, być może iż nie stracona nadzieja!
Pan Leblond, jako specyalista od ran, zadawanych palną bronią, poznał, że rana ta jaką otrzymał ksiądz Raul była ciężką i niebezpieczną. Mimo to odrzekł:
— Widziałem ja wiele ran cięższych, opatrywałem ludzi mających w ciele po pół tuzina kul, a których organizm nie był ani w części tak silnym jak naszego wikarego, a mi[ 52 ]mo to przetrwali operacye. Myślmy przedewszystkiem o wydobyciu go z omdlenia.
Tu wydał kilka poleceń Magdalenie.
Posiadając u siebie w mieszkaniu przenośną apteczkę, przynieść ją sobie rozkazał, co uskuteczniła jego żona wraz ze starą sługa.
— Pan Leblond, wyjąwszy z tego pudła kilka flakonów; nalał płyn na łyżeczkę i wsączył w usta choremu.
Co pół godziny powtarzając tę dozę, oczekiwano skutków w trwodze i niepokoju.
Świtać poczynało, gdy wikary poruszył się z lekka otwierając oczy.
Ciężkie, żałosne westchnienie wybiegło z jego piersi.
Magdalena upadła na kolana dziękując Bogu ze łzami.
Żył więc jej pan ukochany!
Ocalisz go, panie Leblond... ocalisz, wszak prawda? — szeptała, okrywając pocałunkami ręce chirurga.
— Bóg jest panem życia ludzkiepo, moja poczciwa Magdaleno — odparł z nie mniejszem wzruszeniem — miejmy w Nim nadzieję.
***
— We dwa dni po wyż opisanych przez nas wypadkach, wszystko zaczęło powracać do dawnego dobrze zrozumianego porządku w Paryżu.
Pewna część wojsk regularnych zajęła miejskie koszary inne poosadzano w okolicach, na przestrzeni dziesięciu kilometrów, należało się bowiem mieć na baczności i nie rozdzielać środków obrony.
Paryż, mimo że wyczerpany tą krwawą walką, jaka się w jego murach odbywała, odżył nareszcie.
Wciągu czterdziestu ośmiu godzin, wszystko się zmieniło.
Pootwierano sklepy, teatra, bale, koncerty, słowem wszystkie miejsca publicznych zabaw i tłumy biegły tam spragnione.
Zaiste! Zapominają prędko w Paryżu!
[ 53 ]
W stanie zdrowia Henryki Rollin od czasu przeniesienia jej do mieszkania, nie zaszła żadna widoczna zmiana.
Doktór, zapytywany w tym względzie, nie mógł wypowiedzieć stanowczego zdania. Spodziewał się jednak polepszenia, pokładając nadzieję w młodych latach i silnym organizmie chorej.
Maleńka Marya Blanka, była pełnem życia niemowlęciem. Dostarczono jej zdrową mamkę, której pokarm czysty, obfity, zdumiewająco krzepił jej siły.
Gilbert wobec tego świeżego pełnego życia dziecięcia, marzył o szczęśliwej przyszłości, jaką go ono miało obdarzyć, snując zawczasu tysiące planów w swej głowie. Nie dziwna! Wszak to niemowlę ukradzione matce, miało mu przynieść majątek, cień jednak czarny ukazując mu się pośród tego słonecznego nieba, psuł harmonje radosną, burząc jego plany.
Tym cieniem był Serwacy Duplat, jego wspólnik, który mógł jednym wyrazem zburzyć jego egzystencyę, zrujnować zamiary, obrócić w niwecz całe to dzieło.
Myśl ta ścigała go bezustannie.
Rollin żałował, że dotąd już nie postarał się obezwładnić tego wroga, którego tak lękał się ujrzeć kiedyś groźnym przed sobą.
Co by natenczas powiedział hrabia Emanuel d’Areynes dowiedziawszy się o podstawionem dziecku? co powiedziałby ksiądz Raul? ci dwaj, których on tak nienawidził w głębi swej duszy!
— O nich, pomyślimy później — mówił sobie — teraz najważniejszem jest, oczyścić drogę wytkniętą, gdzie zawadzał mu ów były kommunista, któremu miał wypłacić sto pięćdziesiąt tysięcy franków. Dumał po nad tem wszystkiem pogrążony w głębokiem rozmyślaniu.
Uderzyła godzina dziesiąta rano.
Doktor po dokonanej wizycie u Henryki, zabierał się do odejścia. Mamka Martyna, czuwała przy chorej, a zarazem i przy kołysce maleńkiej Maryi Blanki.
[ 54 ] Gilbert siedząc w jadalni przy stole zabrał się do kreślenia listu. Pisząc kopję zwolna usiłował zmienić charakter swego pisma.
Uważamy tu za niezbędne objaśnić, że lubo porządek społeczny został przywróconym w Paryżu, policya prowadziła cicho dalej dzieło odwetu, dzieło sprawiedliwe i naówczas potrzebne.
Każdy dom podejrzany zostawał pod jej nadzorem, w każdym okręgu rozpoczęto poszukiwania ukrytej broni. Wszyscy, mający przed tem jakąkolwiek łączność z kommuną, byli ścigani za przywłaszczenie sobie władzy.
Było to słusznem. Należało coprędzej oczyścić owo cuchnące bagnisko z jego zabijających wyziewów. Każdy jednakże medal ma swoją stronę odwrotną. Pod pozorem służenia sprawie porządku, wielu jedynie usiłowało wywrzeć swoją nienawiść i zadowolnić osobiste urazy.
Oskarżenia i denuncyacye bezimienne napływały setkami do Prefektury policyjnej, do głównych kwater wojennych dywizjonów, do merostw. I rozpoczęło się polowanie na winnych i niewinnych, wskazanych przez denuncyantów.
Drogi żelazne obsadzone zostały żandarmeryą i policyjnymi agentami.
Nikt nie mógł wydalić się z Paryża nie posiadając karty wolnego przejścia, lub paszportu.
Granica była ściśle strzeżoną. Potrzeba było niesłychanych wysiłków podstępu i zręczności, aby przedostać się niepostrzeżenie na obczyznę.
Powróćmy do Gilberta Rollin i zobaczmy, co kreśli tak pilnie zmienionym charakterem.
Oto wyrazy jego listu:
„Owóż porządek społeczny nie miał bardziej zaciętego wroga, po nad pewnego Serwacego Duplat’a, kapitana związkowych, wykonawcę sromotnych dziel Centralnego komitetu Kommuny.
„Wygalonowany ów zbrodniarz, przez dwa miesią[ 55 ]ce rozsiewał postrach i spustoszenie w jedenastym okręgu Paryża, ścigając uczciwych ludzi swoją nieubłaganą nienawiścią, lżąc i grożąc księżom, aresztując zakładników, zabijając, rabując gdzie sie tylko dało.
„Pomienionemu zbrodniarzowi udało się wymknąć z Paryża, a mając zamiar opuścić Francyę ukrywa się tymczasowo u pewnej dziewczyny imieniem Palmiry, we wsi Champigny, gdzie przebywa pod nazwiskiem Juljana Servaize.
„Palmira jest praczką, znaną z niemoralnego prowadzenia się. Mieszka przy ulicy Bretigny.
Po odczytaniu listu, Gilbert podpisał go przybranym, nieczytelnie nakreślonym nazwiskiem.
Ach! gdyby był wiedział, że ów kapitan związkowych, na czele bandy swoich pijanych kolegów, komenderował rozstrzelaniem zakładników w więzieniu la Roquette, byłby napewno z tego korzystał! Ale nieszczęściem ów potworny czyn łotra był mu zupełnie nie znanym.
Mimo to przytoczone w liście dowody, zdawały się być dostatecznemi do potępienia, a tem samem i usunięcia mu z drogi Duplat’a.
Złożywszy list i wsunąwszy go w kopertę, Rollin, nakreślił zmienionym pismem adres:
Wsunąwszy w kieszeń kopertę, wyszedł, powiadomiwszy mamkę, że niezadługo powróci.
Biuro komisarza policyi znajdowało się na tejże ulicy la Roquette. Przy ścianie była przybitą skrzynka do listów i reklamacyi.
Gilbert, wrzuciwszy list w skrzynkę, powracał do domu bulwarem Woltera. Tłumy robotników pracowały wszędzie nad uporządkowaniem ulic, zniesieniem stojących jeszcze barykad i uprzątnięciem pozostałych po nich materyałów.
[ 56 ] Najgłówniejszym punktem na teraz dla Gilberta był dom, w którym zamieszkiwał ksiądz d’Areynes. Pragnął dowiedzieć się, czy wikary wrócił do Paryża?
Przechodząc koło kościoła świętego Ambrożego ujrzał podwoje tegoż na oścież otwarte.
Oczyszczano kościół skalany przez kommunistów. Wielu pobożnych na klęczkach się modliło.
— Niepotrzebując chodzić do mieszkania kuzyna Henryki, tutaj zaczerpnę potrzebne szczegóły — mówił sobie Rollin. I wszedł wgłąb świątyni.
Zakrystyan ustawiał krzesła w nawie kościelnej. Gilbert zbliżył się ku ni
— Czy odprawiają się już nabożeństwa? — zapytał.
— Tak, dziś od rana. Trzeba było najprzód kościół oczyścić po tych zwierzętach komunistach.
— Proboszcz powrócił do Paryża?
— Powrócił, w nocy, dnia 28 Maja.
— A księża jeden i drugi wikary, objęli już swe obowiązki? Jeden z nich tylko.
— Ksiądz Raul d’Areynes, zapewne?
Zakrystyan potrząsł głową z westchnieniem.
— Niestety! odrzekł - nie... panie.
— Jakto... niepowrócił? — pytał dalej Rollin.
— Owszem, powrócił... ale kto wie czy kiedykolwiek ukaże się nam w kościele!
— Dla czego? — pytał mąż Henryki.
— Ksiądz Raul jest blizkim śmierci.
— Co mówisz?... Czy podobna?
— Mówię prawdę panie Ksiądz proboszcz po odwiedzeniu go tego rana, przyjechał mocno zaniepokojony mówiąc do mnie: „Obawiam się, ażeby wikary nie był już dla nas na zawsze straconym!
— Straconym? Ależ na Boga, mów!... co mu się stało?
— Wróciwszy wraz z wejściem armii do Paryża w nocy z dnia 27 na 28 Maja, w chwili gdy wchodził w bramę domu gdzie mieszka, padł ugodzony kulą w piersi.
— Ach! wielki Boże! — zawołał Gilbert bledniejąc.
I podziękowawszy zakrystyanowi wyszedł z kościoła.
Ne cmentarzu, okalającym świątynię, zmuszonym był [ 57 ]wesprzeć się o kratę, aby nie upaść. Słabo mu się robiło, nogi pod nim drżały. Wiadomość, jaką usłyszał, zabijała go. Śmierć księdza Raula obecnie, mogła by mu przynieść niepowetowane straty w przyszłości. Hrabia Emanuel, dowiedziawszy się o śmierci swego synowca mógłby zmienić wyjednane przez tegoż warunki testamentu.
Gilbert dobrze wiedział, że ksiądz d’Areynes bronił gorliwie interesów Henryki. Gdyby zabrakło wikarego, któż w jego zastępstwie stanął by w jej obronie, gdyby jakieś nowe groziło niebezpieczeństwo?
Nagle, oczy Rollina ponurym ogniem zabłysły, twarz się wypogodziła. Widocznie jakaś myśl szatańska zrodziła się w jego umyśle, krzepiąc go nadzieją, a wraz z nią spokój mu powracał. Odegnawszy przestrach, owładający nim chwilowo, szedł ulicą Servan, mówiąc sobie:
— Nie mam się czego obawiać! Śmierć wikarego przeciwnie, może przyśpieszyć nam użytkowanie z dochodów od kapitału hrabiego d’Areynes. Gdyby bowiem hrabia dowiedział się nagle o tej śmierci byłoby to dlań strasznym ciosem, zdolnym go zabić. W położeniu, w jakiem znajduje się teraz wywołałoby to niechybnie drugi attak apoplektyczny. Ten drugi attak, dokończy tyle potrzebnego dla mnie dzieła!
Wróciwszy do domu, nie troszcząc się bynajmniej ani dowiadując o stan zdrowia księdza Raula, który jak twierdził zakrystyan był blizkim śmierci, Gilbert zasiadł powtórnie przy stole i pisał:
Mocno osłabiona i wyczerpana na siłach moralnem i fizycznem cierpieniem ukochana moja Henryka wydała na świat przed trzema dniami w piwnicy, dokąd schroni[ 58 ]liśmy się przed bombardowaniem, córeczkę zdrową i rzeźwą, którą mam nadzieję, szanowny stryju kochać będziesz, jak niegdy kochałeś jej matkę.
„Henryka przebyła bardzo ciężką słabość, walczyła pomiędzy życiem a śmiercią. Dzięki niebu jednak, niebezpieczeństwo minęło. Otoczona obecnie najtroskliwszą opieką, mam nadzieję, ża będzie mogła niezadługo przedstawić ci osobiście panie hrabio, te ukochaną małą istotę, jaka jest dla nas prawdziwą radością.
„Niestety jednak, szanowny stryju, na ów jasny obraz rodzinny, żałoba zarzuca swoją ponurą zasłonę. Z sercem ściśnionem, z załzawionemi oczyma, zmuszony jestem donieść ci nader bolesną wiadomość.
„Nasz ukochany kuzyn, ksiądz Raul d’Aroynes, który tak gorliwie z zaparciem się własnem popierał wobec Ciebie sprawę naszą i naszego dziecka, ksiądz d’Areynes jest konającym w chwili gdy to piszę. Skoro ten list dojdzie rąk twoich, panie hrabio, my tu będziemy okryci żałoba!
„Wróciwszy do Paryża wraz z wejściem armii Wersalskiej, dla objęcia swych obowiązków, ksiądz Raul, w chwili gdy przestępował próg swego domu, został raniony kulą w piersi! Stał się on jedną z ostatnich ofiar Kommuny.
„Uważałem sobie za powinność, lubo nader przykrą i nieszczęściem nie do odmienienia, powiadomić Cię o tem panie hrabio. Łączymy nasz ból z twym bólem, łzy nasze z twoimi łzami i prosimy Boga, aby Cię obdarzał zdrowiem i życiem, które jest dla nas tak drogiem.
Ów list tak zdradliwie ułożony, przekonywa nas, że łotrowstwo męża Henryki przechodziło granice zwykłych ludzkich przewrotności.
[ 59 ] Napisać list podobnie zabójczy, było to popełnić haniebniejszą zbrodnię, jak uderzenie nożem w człowieka.
W dziesięć minut po dokonaniu tego arcydzieła infamii, Gilbert wrzucił list do skrzynki pocztowej, przekonany, ze dosięgnie on w głąb serca hrabiego Emanuela, i że rana przezeń starcowi zadana będzie nieodwołalnie śmiertelną!
Zaduma ta jednak Gilberta i jego przypuszczenie krótko trwały.
— Co mnie to zresztą obchodzi? — odrzekł. Jeżeli cios jaki wymierzyłem, w cel trafi, wszystko dobrze natenczas; — jeżeli nie... oskarżać mnie niemają zasady. Będzie widoczna, żem na te rzeczy zbyt czarno się zapatrywał. Wszakże nie napisałem, że ksiądz Raul umarł, ale że jest konającym, to całkiem rzecz inna. Miałżem nie wierzyć słowom zakrystyana, jakie on słyszał od proboszcza? Mogliby mnie oskarżać co najwięcej, żem pisał, nie przekonawszy się naocznie o stanie zdrowia ranionego wszak nic nie obowiązywało mnie narażać się na bolesny widok konającego. Nie jest to zbrodnią...
Należy mi teraz oczekiwać bez zaniepokojenia. I Wikary żyje czy umarł, odpowiedź przybędzie do mnie z Fenestranges. Gdyby hrabia Emanuel przeżył ten cios, co nie zdaje mi się być prawdopodobnem, będzie czas wtedy zająć się księdzem Raulem, okazać mu moje najżywsze zainteresowanie i moją radość z przyczyny jego ocalenia, gdyby zaś przeciwnie, hrabia Emanuel zdecydował się przejść do nieba w nagrodę cnót swoich, ksiądz d’Areynes stanie się dla mnie natenczas osobi[ 60 ]stością bez wartości, Henryka bowiem obejmie używalność dochodów od miljonowego kapitału stryja, czego zaprzeczyć nikt jej nie będzie wstanie!
— Bądź co bądź, partya wygrana! dodał łotr z zadowoleniem. Należy teraz jedynie cierpliwie oczekiwać!
***
Denuncyacya bezimienna złożona w biurze policyi przez Gilberta przeciw Serwacemu Duplat silne sprawiła wrażenie.
Oskarżenie to dołączone do innych przed tem przesłanych, stwierdzało rolę jaką ów były kapitan odegrał podczas panowania Kommuny.
Wszystkie te denuncyacye wskazywały go jako niebezpiecznego zbrodniarza, ale żadna z nich nie zawierała wskazówek, gdzie go poszukiwać należy? Ostatnia, przeciwnie, przesłana przez Gilberta, wskazywała ślady i jego obecne schronienie.
Należało go bezzwłocznie pochwycić, jako zakłócającego spokój publiczny, jako jednego z najgorliwszych kierowników spustoszeń dokonywanych w okręgu parafii świętego Ambrożego.
Agenci, którym nakazano już przedtem rozpocząć poszukiwania tej osobistości, otrzymali drogocenne objaśnienia zamieszczone w liście Gilberta.
Było koniecznem rozpocząć jak najrychlejsze działania, jeżeli chciano przeszkodzić Duplat’owi w przejściu granicy i stawić go przed sądem wojennym rezydującym w Wersalu, któryby mu wymierzył rychłą sprawiedliwość.
Dwóch starych doświadczonych łapaczów, z oddziału bezpieczeństwa publicznego, Boulard i Duclos, silnych i tego zbudowanych, zostali wysłanemi w pogoń za ukrywającym się w Champigny pod nazwiskiem Juljana Serwaize-Duplat’em u praczki Palmiry.
Na tem ograniczały się dostarczone objaśnienia.
Gilbert powstrzymał się umyślnie, od załączenia numeru domu przy ulicy Brétigny, niechcąc ażeby jakiekolwiek podejrzenie o zdradzie z jego strony mogło się zrodzić w umyśle byłego kapitana. Mąż bowiem Henryki, jako człowiek nader [ 61 ]praktyczny, w przewidywaniu mogących wyniknąć niebezpiecznych dla siebie okoliczności, pozostawiał zawsze za sobą furtkę otwartą do wyjścia.
Było to we Czwartek.
Dwaj policyjni agenci Boulard i Duclot wyjechali z Paryża o siódmej rano, drogą żelazną Winceńską.
Przebrani za robotników mularskich poszukujących pracy, mogli byli złudzić wzrok najdoświadczeńszego przedsiębiorcy. Nikt nikt nierozpoznałby w nich policyantów spełniających swój obowiązek.
Wysiadłszy z pociągu o ósmej rano na stacyi Champigny, szli ulicą du Pont, prowadzącą do wioski, podobnie jednak jak Serwacy Duplat przed czterema dniami, musieli się przeprawić czółnem na drugą stronę rzeki, w braku niezbudowanego jeszcze mostu.
— Najwłaściwszem według mnie — rzekł Boulard skoro wysiedli na ląd — byłoby pójść zaczerpnąć objaśnienia w merostwie.
— Nigdy! — odparł Duclot.
— Dla czego?
— Przede wszystkiem potrzeba nam praczkę odnaleźć. A zatem po objaśnienia co do niej, należy się zwrócić do pralni, lub suszarni bielizny. Urzędnicy w merostwie są zawsze jak oszołomieni, za waleni interesami, nigdy o niczem nie wiedzą.
— Idźmy więc do pralni, ale przede wszystkiem zoryentujmy się, gdzie ona się znajduje?
— Pralnia? ot! widzisz rzekł Duclot, wskazując przykrępowany na łańcuchu statek Bordie’go, spełniającego jednocześnie cztery bardzo różne profesye, jako to: właściciele pralni, przedsiębiorcy zimnych kąpieli, rybaka i restauratora. Sprzedają tam wino-dodał Duclot — możebyśmy poszli zalać robaka? W rozmowie z właścicielem udało by się nam na pewno pozyskać jakie objaśnienie.
— Masz słuszność! — odparł, śmiejąc się Boulard. — Kawał dobrego sera i butelka wina, dodadzą nam odwagi.
— Można by nawet kazać podać sobie rybę smażoną.
— Nie! Byłaby to kontrawencya, przekroczenie nakazu.
— Dla czego?
[ 62 ] — Połów ryb w rzece jest wzbronionym aż do końca tego miesiąca.
— To prawda! Poszanowanie dla rozkazów policyi!
Tak rozmawiając przybyli do pralni restauratora.
Przez wielki drzwi oszklone, widzieć było można wnętrze obszernych sal na pierwszym piętrze, przepełnionych gośćmi w Niedziele i święta, a pustych w dni powszednie. Most na sznurach, zbity z czterech desek zaopatrzony sosnowa poręczą, łączył statek z wybrzeżem, na którem od świtu praczki pracowały, z kijankami w rękach, pochylone po nad parująca bielizną świeżo z kadzi powyjmowaną.
Boulard z Duclot’em weszli na kładkę.
Mężczyzna pięćdziesięcioletni pośpieszył na ich spotkanie.
Był to właściciel zakładu. Szczupły, nizkiego wzrostu, z małemi przenikliwemi oczyma, znanym był jako ciekawy gaduła.
— Czem mogę panom służyć?-zapytał przybyłych.
Boulard przypatrując mu się myślał sobie:
— Trzeba się mieć na baczności z tym lisem.
A odpowiadając na zapytanie:
— Prosilibyśmy o jaką przekąskę — odrzekł.
— Dobrze, cóż panom podać? Co pan masz gotowego.
Może być porcya sera, chleb i butelka białego wina.
— Zgoda, jeżeli wino jest dobre.
— Jak najlepsze, po franku za butelkę.
— To drogo!... ale niech będzie.
— Wejdźcie panowie, ja wam usłużę, bo moje kobiety zajęte Zona jest w pralni, córka w łazience.
Boulard z Duclot’em weszli po wschodach drewnianych do długiego korytarza, na który otwierały się drzwi kabin kąpielowych, a następnie do obszernej sali zastawionej stołami i stolikami różnego rodzaju.
Ojciec Bordier, sam im usługiwał.
— Panowie pracujecie przy budynkach? zagadnął, spoglądając na poplamione wapnem ubrania swych gości.
— A tak — odrzekł Boulard.
— Jakże idzie robota?
— Licho! wszak mamy nadzieję, że będzie lepiej.
— Zapewne! znajdzie się wiele domów do odbudowania, [ 63 ]tak na wsi, jak w mieście. Prusacy i komuniści dosyć ich naburzyli, a spalili więcej jeszcze. Wiedzą o tem wszyscy w Champigny.
— To prawda! — rzekł Duclot — i spodziewamy się, że robotnicy będą mogli uczciwie zarabiać na życie.
Tu napełnił winem swą szklankę i szklankę Boularda zapytując:
— Wypijesz z nami, gospodarzu?
— Nie odmawiam.
— A więc przynieś drugą butelkę i szklankę, lecz przyznaj, że strasznie małej objętości te twoje flaszki!...
— Ale czysty sok winny wewnątrz! — odparł, śmiejąc się restaurator. To lepiej niż gdyby mieściły w sobie dwa litry z połową jakiej domieszki.
W kilka minut powrócił, niosąc butelkę i szklankę, które postawił na stole przed agentami.
Duclot nalał wina.
— No! nie gniewaj się rzekł panie restauratorze, ty... któremu kommuniści ucięli zapewne połowę nogi, jak królikowi! Zdrowie twoje!
— I wasze! — rzekł Bordier, trącając się szklanką. — Och! ta Kommuna! dodał z westchnieniem dała się nam ona i tu we znaki! Handel się zmniejszył, przestano przychodzić na śniadania i obiady. Zaledwie parę kąpieli na dzień wydawaliśmy... praczki jedynie prały bieliznę, jak gdyby nie zaszło nic w kraju. Nic się nie zyskało przez ten przeciąg czasu, ale przynajmniej, że się nie przejadło ciężko zebranego grosza!
— Ha! ha! zaśmiał Boulard — musisz pan nim mieć sakwę nieźle wypchaną! Restaurator, rybak, właściciel kąpieli i pralni! To nie żart, panie!
— A moja siostra? — zapytał Duclot, mrugając znacząco oczymi. Musisz pan mieć z niej nie zły dochód? Wiem, że przychodzi tu ona często do pana na rybę smarzoną, lub potrawę z królika.
— Pańska siostra? nie mam szczęścia znać jej — odparł Bordier. Niewiem zresztą która to siostra? dodał, uśmiechając się dwuznacznie.
— Pan niewierzysz, że ja mam siostrę — ciągnął Duclot, popijając wino — ależ tak jest, na honor mam ją, mój stary!
[ 64 ] — Jest praczką, mieszkała w Champigny, i dotąd mieszka tu może?
— Nie błaznuj!
— Mówię prawdę... przysięgam!
— Musiał byś wstać bardzo rano, abyś mnie w pole wyprowadził!
— Ha! jesteś upartym gospodarzu. Dla czego mu nie wierzysz? — zawołał Boulard.
— Niech więc wymieni nazwisko tej siostry. Jeżeli prawda, że mieszkała lub mieszka w Champigny, znać ją muszę. Znam bowiem wszystkie tutajszepraczki. A więc...nazywa się ona?...
— Palmira! — odrzekł Duclot, spoglądając w oczy restauratorowi.
— Palmira? — powtórzył tenże uderzając rękoma w swoje wychudłe kolana. — Znam ją doskonale! Urodziwa dziewka!... Jakie oczy..! noc... usta... podbródek!... Nie wiele takich się znajdzie. Ależ ona nie jest praczką, Palmira, lecz prasowaczką!
— Wszystko jedno!
— Mieszką dotąd w Champigny — dodał Bordzier.
— Jak to dobrze się składa! — zawołał Duclot z udanym zadowoleniem niewidziałem jej od rozpoczęcia się wojny i dla tego właśnie przybywam, aby jakąśkolwiek powziąść o niej wiadomość.
Podczas oblężenia, przebywała w Paryżu ze swemi pracodawcami, od których jest bardzo lubiana — mówił Bordier. — Wróciwszy do Champigny, przywieźli ją tu wraz z sobą. Palmira jest bardzo zdolną robotnicą. Lubi się bałamucić, to prawda, młodym chłopcom zawraca głowy w całej okolicy, lecz wynagradza to swoją pilnością w robocie.
[ 65 ] — Przyjemnie mi to usłyszeć — rzekł agent — Mówisz pan zatem, że ona mieszka obecnie w Champigny?—
Dla czego mi pan nie wierzysz, do pioruna? — zawołał Bordier.
— Wierzę w zupełności, lecz mogła wyjechać gdzie niespodzianie.
— To niepodobna! ponieważ była u mnie na śniadaniu w Niedzielę.
— W Niedzielę?
— Tak.
— Była w jakiem towarzystwie?
— Nie! sama. Umówiła się z jedną ze swoich koleżanek, Elodją, gdy wszakże wypadło jej jechać do Channevières a nie zastała Elodyi, prosiła mnie abym powiedział tej koleżance iżby na nią nie czekała. Wszakże niedawno była Niedziela, mam to wszystko w pamięci.
— W Niedzielę więc myślał Boulard — Duplat widocznie przyjechał do Champigny i dla tego nie przyszła tu na obiad ze swą towarzyszką.
— Wszystko co mi pan opowiadasz — mówił Duclot z zadowoleniem — bardzo mnie cieszy! Potrzeba za to wypić jedną butelkę więcej. Będę więc mógł pochwycić i ucałować mą siostrę Dalej! nalewaj gospodarzu! dwie szklanki już próżne. O! i trzecia również.
Bordier wyszedł po wino, z czego korzystając agenci zamienili między sobą słów kilka.
— Daremnem byłoby chodzenie do pralni, w której pracuje Palmira — mówił Duclot-Duplat’a na pewno tam niema. Podpalimy lont w okamgnieniu.
— Przedewszystkiem trzeba nam poznać mieszkanie tej praczki — rzekł Boulard.
— Ma się rozumieć, ponieważ tam się ów łotr zakopał. Wkrótce dowiemy się o tem co chcemy wiedzieć.
Ukazanie się Bordie’go z trzecią butelką, przerwało rozmowę.
Boulard napełnił trzy szklanki.
— Mówisz więc pan — zaczął Duclot — że moja siostra Palmira pracuje w jednym i tymże zakładzie?
— Nie inaczej! Wyszedłszy ztąd, udaj się pan tam, a znajdziesz swą siostrę!
[ 66 ] — Ale może to niewypada? — wtrącił Boulard.
— Tak, w rzeczy samej — poparł Duclot — przeszkadzać w czasie roboty nie można. Mogłoby to wzbudzić podejrzenia nie korzystne dla niej. Z drugiej zaś strony przyjechawszy umyślnie do Champigny dla widzenia się z nią, niechciałbym napróżno odbywać tej podróży. Nie wiesz pan przypadkiem, panie gospodarzu, gdzie ona zamieszkuje?
— Niewiem — rzekł Bordier — ale dowiedzieć się można.
— W jaki sposób?
— W mojej pralni są robotnice, które znają Palmirę. Zaczekaj pan!
— To mówiąc restaurator, podszedł do okna wychodzącego nad rzekę, gdzie na wybrzeżu prało z pół tuzina dziewcząt i wychyliwszy się:
— Hej! Gillott’a!-zawołał.
Obaj agenci zamienili z sobą spojrzenie.
— Czy to mnie wołasz, papo Bordier? — ozwał się głos kobiecy.
— Ciebie.
— Czego więc żądasz?
— Wszakże znasz prasowaczkę Palmirę?
— Ma się rozumieć, że ją znam.
— Niewiesz, gdzie ona mieszka?
— Bardzo ztąd blizko, przy ulicy Bretigny pod 9 numerem, w domu Boutr’ego.
— O której godzinie wychodzi z pralni?
— Z zapadnięciem nocy. Zdaje mi się jednak, że ona nieposzła dziś do roboty.
— Dla czego?
— Niewiem.
— Dziękuję ci za objaśnienia.
Restaurator, zamknąwszy okno, powrócił do dwóch agentów.
— No! otóż pan jesteś zadowolonym — wyrzekł. — Ulica Bretigny, jest to mały zaułek, łączący się z Paryzką ulicą, prowadzącą w pola. Wyszedłszy ztąd, przejdziecie panowie równinę, co najwyżej kwadrans drogi.
— Jesteś zacnym człowiekiem, panie Bordier rzekł Duclot, ściskając rękę restauratora. Będę więc mógł ucałować ma siostrę i pogawędzić z nią trochę. Skoro dziś nie [ 67 ]poszła do pralni, znajdziemy ją w domu. Dalej więc... w droge! — zawołał, zwracając się do towarzysza. Wypróżnijmy szklanki, zapłać rachunek i nogi za pas!
Trącili się po raz ostatni, Boulard zapłacił i obaj agenci skierowali się ku ulicy Bretigny według wskazówek otrzymanych od Bordie’go.
— Denuncyacya złożona u komisarza policyi była widocznie bardzo dokładną rzekł Boulard, gdy nieco się oddalili. Praczka Palmira istnieje, nie znajdujemy się więc wobec jakieś zmyślonej kłamliwie historyi. Były kapitan kommunistów, ukrył się u tej pięknej, chwycimy go więc bardzo grzecznie za kołnierz bez ceremonii.
— A jeżeli stawi opór? — zapytął Duclot.
— Sięgniemy wtedy po nasze tuby — odparł jego towarzysz, głaszcząc umieszczony w kieszeni rewolwer wielkiego kalibru. Gdyby ten łotr rzucił petardę, odpowiemy mu na nią!
Dwaj agenci szli dalej przez pola w milczeniu.
Od czasu ukrycia się u swej kochanki, Serwacy Duplat, nie stąpił noga na ulicę. Zaledwie niekiedy poważył się wyjść do ogródka, położonego w kącie po za budynkami, gdzie zakopał butelkę z pieniędzmi pod jabłonią.
Szczegóły ułożone pomiędzy nim a Palmirą, były ściśle wykonywane.
Dziewczyna udawała się jak zwykle do pralni o siódmej z rana. Powracając na śniadanie o jedenastej, przynosiła zapas żywności na dzień cały.
W południe powtórnie odchodziła, a powracała o wpół do dziewiątej, przepędzając wieczór na układaniu różnych na przyszłość projektów wraz z Serwacym Duplat.
Z owych projektów wyniknęło postanowienie wyjazdu z końcem tygodnia z Champigny i udanie się do Szwajcaryi.
Palmira naprzód już sobie kupiła Przewodnik po drogach żelaznych, który Serwacy studyował pilnie, zwłaszcza linje prowadzące do Genewy, nie przypuszczając wcale, ażeby mógł być zatrzymanym na granicy przez policyjnych agentów, lub żandarmów.
Naprzód obliczył wszystko i był pewien, że jego plan udać mu się musi.
Miał wysiąść w Seyssel, na dwie stacye przed linja gra[ 68 ]niczną Bellegarde, podczas gdy Palmira miała jechaj dalej, wprost do Genewy i oczekiwać tam na niego w hotelu Mont-blanc.
Ubocznemi drożynami w tym kraju, pozbawionemi nadzoru, nasz były kapitan kommunistów przedostawszy się bez przeszkody po za linje graniczna, wsiądzie na Szwajcarskiem terytoryum na drogę żelazną, jaka go powiezie do Genewy.
Plan, jak widzimy, był dobrze i praktycznie obmyślanym. Chodziło jedynie o odbycie pieszej przechadzki na przestrzeni czterdziestu kilometrów, jaka w ciągu dwóch dni odbyć się mogła.
Serwacy wraz z Palmirą, naradzali się bezustannie nad szczegółami odbycia podróży drogą żelazną w ten sposób, aby nie zostać niepokojonymi, tak przy wyjeździe, jak również przybyciu na miejsce.
Mieli wyjść z Champigny pieszo, podczas nocy, bez żadnych bagażów. Przeszedłszy Villeneuf, Saint-Georges, Bonnenil i Crèteil postanowili zatrzymać się w Maisons-Alfort.
Tam wsiądą na pociąg, wychodzący o pierwszej po północy i o wpół do szóstej z rana przyjadą do Maçon, zkąd udadzą się wprost na Szwajcarską linje.
Po ukończonych tych obrachowaniach oczekiwali niecierpliwie chwili wyjazdu. Od natychmiastowego wykonania tego zamiaru powstrzymał się Duplat jedynie z uwagi, aby uspokoiły się nieco poszukiwania ze strony policyi, jakie wrzały obecnie w całej sile.
Było to we Czwartek.
Sobota została oznaczoną przez byłego kapitana na dzień wyjazdu.
Dziewiąta rano uderzyła w chwili, gdy dwaj agenci Boulard z Duclot’em wyszli z restauracyi. Na kwadrans przed tem Palmira udała się za kupnem żywności. Duplat sam został w mieszkaniu.
Ów łotr sypiał długo teraz, paląc cygara jedne po drugim, która to przyjemność jedyna była mu teraz dozwoloną.
W czasie śniadania, Palmira przynosiła mu dzienniki, jakie otrzymać zdołała. Liczba tych pism była bardzo szczupłą, ponieważ niezaprowadzono jeszcze w wydawnictwach należytego porządku.
Ubierając się, Serwacy, zapytywał siebie, czem zabić [ 69 ]zdoła te długie godziny samotności? Przetrząsnął wszystkie szufladki w stolikach, komodach i nigdzie odnaleźć nie mógł ani jednego świstka zadrukowanego papieru, ani śladu jakiejkolwiek książki. Palmira pogardzała lekturą.
Wziąwszy przeto kawałek starego dziennika, odczytywać go zaczął po raz dziesiąty, paląc cygaro.
Boulard z Duclot’em przybyli właśnie natenczas na róg ulicy Bretigny, gdzie przystanęli rozglądając się w około.J ak zajrzeć okiem nikogo widać nie było.
— Spokój panuje głęboki — rzekł Boulard — tem lepiej.
— Numer dziewiąty — odparł Duclot — znajdować się musi na środku ulicy, ponieważ tu jest numer dziewiętnasty. Strona nieparzysta. Jeżeli to w jakiej chałupie zamieszkiwanej przez kilku lokatorów znajduje się ów zbieg tak przez nas poszukiwany, zmuszeni będziemy zapytywać o niego. Bądźmy ostrożni zatem i nie zwracajmy na siebie uwagi. Gdyby zaś przeciwnie sam mieszkał, sprawa pójdzie gładko, jak po maśle!
— Zróbmy przede wszystkiem przegląd tej ulicy, nie jest ona długą.
— Lecz jeszcze słowo...
— Cóż takiego?
— Jeżeli rzeczywiście Palmira nie poszła dziś do roboty, jak o tem mówiła ta praczka, trzeba nam nią się zająć przedewszystkiem. Dobre zawiązanie ust, krzyczeć jej niedozwoli, gdyby ją ku temu nęciła ochota — rzekł Duclot.
— Przewidziałem to i mam grubą chustkę w kieszeni. A teraz dalej kolego, na łowy!
Obaj agenci przemykali się cicho, przy ścianie domów. Na ulicy panował spokój niezamącony.
Okiennice we wszystkich prawie oknach były przymknięte, drzwi również szczelnie pozamykane. Jeden kot tylko jak maruder przesunął się cicho.
Uszedłszy paręset kroków, dwaj policyjny wysłańce zatrzymali się przed domem, w którym mieszkała Palmira.
[ 70 ]
— To tu!... rzekł Boulard pół głosem, wskazując emaljowaną sabliczkę przybitą nade drzwiami a oznaczoną 9 numerem.
Duclot spojrzał badawczym wzrokiem w podwórze okolone żywopłotem z kwitnących cierni, po za którym ukazywał się ogródek.
— Ha! ha! panna Palmira zamieszkuje w willi, to szyk nie lada! — zaśmiał szyderczo Boulard.
— Jak w wieży du Nesle! — poparł Duclot. — Czy jednak mieszka tu sama? o to nam chodzi?
— Według wszelkich oznak, to prawdopodobne!
— A zatem, naprzód... śmiało!
To mówiąc Duclot silnym uderzeniem pięści we drzwi uderzył.
Serwacy Duplat zerwał się w izbie na równe nogi. Zaniepokoił go ten nagły hałas. Zaczął nasłuchiwać.
Uderzono we drzwi powtórnie.
— To nie może być Palmira!-wyszepnął — ona wzięła klucz z sobą. Omylił się ktoś, lub może która z koleżanek przyszła do niej? Czekajmy cierpliwie; skoro sobie potłucze palce stukaniem, odejdzie!
Tu wypuściwszy kłąb dymu z cygara, czytał dziennik dalej.
Policyanci niecierpliwić się zaczęli.
— Czyżby w domu nie było nikogo? wyszepnął Boulard.
— Dowiemy się zaraz — odparł Duclot i głośno zawołał: — Panie Servaize!... panie Servaize!
Na to wezwanie, zerwał się Duplat wystraszony.
— Servaize? — wyszepnął — wołają na mnie Servaize? nazwiskiem jakie nadał mi Merlin przy podpisaniu aktu w merostwie jedenastego okręgu? Co to ma znaczyć? — on tylko jeden zna to nazwisko?
Głos za drzwiami, wołał coraz silniej:
— Panie Servaize!...
[ 71 ] Wszelka wątpliwość w umyśle Duplat’a zniknęła. Jego to wyraźnie wzywano.
Zbliżył się ku drzwiom pokoju, otworzył je cicho, a wyszedłszy do sieni, spojrzał przez szparę pode drzwiami do których stukano. Pomiędzy gruntem a drzwiami dostrzegł dwie nogi obute w buty z grubej skóry, na które spadały nogawice pantalonów z błękitnego płótna.
Duclot dosłyszał szmer przy drzwiach.
— Jest tam ktoś! — szepnął do Boulard’a i znowu zawołał!
— Panie Servaize! otwieraj pan, otwieraj prędko. Rzecz bardzo ważna i pilna!
— To nie jest głos Merlina? — mówił sobie Duplat — ale może on kogoś do mnie przyseła?
Drżenie wstrząsnęło łotrem od stóp do głowy. Niepewność ta była tak straszną dla niego, że zdecydował się odpowiedzieć i zawołał:
— Kto jesteś? czego żądasz?
Było to najwyższą nieroztropnością z jego strony.
— Przybywam ze strony jednego z twoich przyjaciół! — rzekł Duclot.
— Od Merlina? — zapytał nieprzezornie Duplat.
Policyant w biegu pochwycił słowo, którego właśnie było mu potrzeba.
— Od Merlina! — odrzekł — otwieraj pan prędko. Chodzi o rzecz nader ważną dla ciebie. Muszę z tobą mówić natychmiast!
Obawa i niepewność Duplat’a, zwiększały się z każdą chwilą.
— Proszę zaczekać! — odrzekł — wezmę klucz i otworzę.
Wszedł do pokoju.
— Baczność! — wyszepnął Duclot do Boulard’a. — Skoro otworzy, rzuć się na niego i wymierz kułak „ojca Franciszka“. A gdyby nam się wymknąć usiłował, dalej do rewolwerów... choćby mu przyszło utrącić jedną łapę, tem lepiej! Nie będzie uciekał.
Boulard wyjął z kieszeni sznur jedwabny zakończony sprzączką, na jednym końcu tegoż uwiązał węzeł ruchomy, tworząc tym sposobem ze sznura prawdziwie amerykańskie „lasso“.
[ 72 ] Kroki dały się słyszeć w sieni i zbliżały się ku drzwiom. Klucz skrzypnął w zamku, drzwi się otwarły.
Nagłym skokiem jak tygrys, Duclot rzucił się na Serwaza i chwycił go za ramiona. Boulard z drugiej strony zarzucił mu sznur jedwabny na szyję, zaciągnąwszy go mocno na sprzączki.
Duplat ryknął i jak zwierz w zasadzkę schwytany, padł na ziemię w pół uduszony chrapiąc przeraźliwie.
W oka mgnieniu Duclot, włożył mu na ręce kajdany. I otóż ów nędznik znalazł się na raz obezwładnionym.
— Ha! ha! mój stary — zaśmiał Boulard zciskając mu sznur na gardle, to się nazywa, jak widzisz „kułakiem ojca Franciszka“. Zostałeś nareszcie schwytanym, lecz zapowiadam bez szarpań i krzyku, jeżeli niechcesz postradać której z łap twoich! Będziesz nam grzecznie towarzyszył do stacyi drogi żelaznej, gdzie ci kupiemy bilet do drugiej klasy, jak obywatelowi przystało. Pojedziesz wraz z nami do Paryża!
Duplat z nabrzękłą zaczerwienioną twarzą, wysadzonemi na wierzch oczyma, z trudnością podniósł się z ziemi.
Ha! nędzni, brudni służalce! — krzyknął z zaciekłością-schwytaliście mnie podstępem. Nie mieliście odwagi wprost mnie zaatakować, więc użyliście podejścia... jak podli!
— Milcz! zawoła Duclot — bo ci wymierzę takiego szczutka, że nie podniesiesz się żywym! Radzę ci pójść z nami dobrowolnie, skoro nie może być inaczej, a jeśli sprawa w dobry się sposób ułoży, protokuł jaki spiszemy mniej obciążającym będzie dla ciebie.
Duplat odzyskał krew zimną. Zrozumiał, że wszelkie stawianie oporu bądź to w czynie lub słowach pogorszy jego sytuacye Trudna rada!... pozwolił się schwytać, jak głupiec w pułapkę.
Pochylił głowę w milczeniu. Rozpacz go ogarnęła! Unicestwione wszelkie jego projekta!.. wszelkie nadzieje. Widoczna, że został przez kogoś zdradzonym, sprzedanym, ale przez kogo?
Tym zdrajcą mógł być tylko Merlin, ów obłudny przyjaciel... ten Judasz!
Tak! Merlin oskarżył go przed radą wojenną, nie ule[ 73 ]gało wątpliwości, Merlin go oddał na rozstrzelanie, ponieważ on jeden znał tylko nazwisko Servaiz’a i obecne jego schronienie.
Nie przyszło mu na myśl ani na chwilę podejrzewać prawdziwego denuncyanta Gilberta Rollin, nie wiedział bowiem, że on wyczytał to nazwisko Servaize w księdze urodzin, w merostwie jedenastego okręgu!
— Dalej! w drogę, bracie! a prędko — zawołał Duclot — bo inaczej. Tu ukazał mu wystającą z kieszeni lufę rewolwerową.
Boulard toż samo uczynił. Trzeba było się poddać i być posłusznym bez wachania. Pozyskanie jakiejkolwiek bądź zwłoki czasu, choćby na kilka minut było niepodobieństwem.
Duplat zmuszonym był odejść, pozostawiając zakopany w butelce pod drzewem swój cały majątek.
Zresztą i na cóż ten majątek przydałby mu się teraz? Wszystko było skończonem dla niego!
Gdzie i do kogo zwrócić się o ratunek? do Merlina? Na co by się to przydało, skoro Merlin go wydał?
Wszakże ów agent Wersalski powiedział mu wyraźnie: „Nie powołuj się na mnie, ponieważ ja zaprzeczę wszystkiemu... Wierzyć ci nie będą!
Duplat nie miał więc do kogo się udać o pomoc, rozumiał to dobrze. W głowie mu się mięszało od natłoku ponurych myśli.
— Idźmy więc! wyszepnął. Na rozstrzelanie? Ha! idźmy!... To może jedno z najlepszych w mojem położeniu! Raz człowiek przecierpi... i koniec!
Podbiegł szybke ku drzwiom. Duclot go przytrzymał.
— Powoli! — rzekł — bez blagi, jeżeli chcesz ażebyśmy mieli dla ciebie jakiekolwiek względy, za nim cię odstawimy do więzienia Grande-Roquette.
Na ostatni ten wyraz Duplat zadrżał od stóp do głowy.
Więzienie Grande-Roquette! ależ to tam on właśnie komenderował rozstrzelaniem Arcybiskupa Paryża i innych zakładników. Poznają go tam niechybnie!
— Nie przedłużajcie mej męki!— wyjąknął przygasłym [ 74 ]głosem. Prowadźcie mnie natychmiast do Wersalu, ponieważ tam sądzą i dokonywają rozstrzelania!
Mówiąc to, myślał sobie:
— Może w Wersalu zdarzy mi się sposobność uniknienia śmierci? Gdyby skazano mnie na deportacyę, żartuję sobie z tego! Wszak z tamtego powracają?
— Zobaczymy! — odparł Duclot, drzwi otwierając i stając w nich na straży.—
W drogę! zakomenderował Boulard.
Wszyscy trzej zwrócili się w stronę pola, idąc ścieżynką prowadzącą nad rzekę, którą przepłynąwszy czółnem, udali się wraz z więźniem na stacyę drogi żelaznej, zkąd wsiedli na pierwszy pociąg odjeżdżający do Paryża.
Duplat zamknąwszy się w sobie, popadł w głębokie milczenie.
Żyć pragnął pomimo wszystkiego i układał w tajemnicy plan ucieczki, oczekując na sposobność ku temu.
Próżna nadzieja! sposobność ta nie nastręczyła się wcale. Za przybyciem do Paryża został odprowadzony nie do Grand-Roquette, ale do więzienia w Mazas.
Nazajutrz rano wraz z gromadą składającą się ze stu pięćdziesięciu kommunistów, pokrępowanych po dwóch i po trzech razem, Serwacy Duplat odstawionym został do Wersalu.
Z pochyloną głową, a wściekłością w sercu, szedł, prowadzony przez dwa szeregi huzarów z karabinami w rękach. Oddział linjowych żołnierzy zamykał pochód, tworząc straż przednią i tylną.
I owe stado tych prawdziwie nieczystych zwierząt, wlokło się zwolna, wznosząc tumany kurzu na drodze, wchodząc na wierzchołki wzgórz, spotniałe, jęczące. obsypywane w przejściu obelgami i naigrawaniem się przechodniów, o tyle pognębione obecnie, o ile byli bezczelnie nadętymi pychą, w czasach, gdy potrząsając czerwoną chorągwią, usiłowali Paryż poddalić.
[ 75 ]
List napisany, przez Gilberta Rollin do hrabiego Emmanuela d’Areynes. wrzuconym został jak mówiliśmy do pocztowej skrzynki w dniu 1 Czerwca.
Mimo, że obsługa na poczcie nie została jeszcze należycie zreorganizowaną, ten list powinien był przybyć do Fenestranges nazajutrz po wysłaniu go z Paryża.
Od czasu gdy Lotaryngja zabraną została częściowo przez Prusaków, mieszkańcy tej piękuej prowincyi, w pracy szukali zapomnienia klęsk i przebyłych boleści.
Otoczony troskliwą opieką, żyjąc w spokojnej i cichej atmosferze domowej stryj Henryki nie obawiał się nastąpienia powtórnego attaku. Złe, zostało stanowczo pokonanem i wszystko zdawało się wróżyć starcowi lata długiego życia.
Po pierwszem sparaliżowaniu, pozostało jedynie nerwowe rozdrażnienie i ogólny upadek sił, co w każdym razie niepokoiło doktora Pertuiset, odwiedzającego codziennie pana d’Areynes, bardziej jako przyjaciela niż lekarza.
— Mój dobry Piotrze — mawiał niekiedy Rajmund Schloss do starego lokaja — nie zdołamy przedłużyć życia hrabiemu inaczej jak pod warunkiem usuwania z przed niego wszelkich nagłych wzruszeń. To co pozwolił mi Bóg pierwotnie dokonać nie jestem pewien czyli bym potrafił zrobić powtórnie. Pomnijmy, że hrabia ma lat siedemdziesiąt pięć, a w tym wieku po pierwszym attaku paraliżu życie trzyma się prawie na włosku. Najmniejsze wstrząśnienie złamać je może! Od nas należy wytworzyć mu spokojną egzystencyę i niedopuścić aby jakikolwiek cios w niego uderzył.
Rzecz naturalna, iż obaj ci wierni słudzy wypełniali ściśle to wszystko, usuwając przed starcem wszelką sposobność do najlżejszych irytacyi. Postępowano z nim jak z wątłym chorobliwym dzieckiem.
Hrabia Emanuel na to się nie uskarżał. Żył spokojnie, w otoczeniu prawdziwie go kochających ludzi.
[ 76 ] Straszne następstwa wojny, jej spustoszenia i klęski, oraz spodziewana auneksya Lotaryngii, budziły w jego sercu żal głęboki. Dawne wszak wybuchy gniewu hrabiego, ucichły teraz. Poszeptywał tylko ze łzami:
— Biedny nasz kraj!... nieszczęśliwą Francya!
Z listu księdza Raula nadesłanego z Wersalu, dowiedział się o krwawych trageuyach Kommuny i opowiadał o tem doktorowi Pertuiset w długich z nim pogadankach. Z dzienników wydawanych w Wersalu, a dostarczanych do Fenestranges, powiadamiał się o wszystkich bieżących wypadkach, z pośród których, najżywiej dotknęła go wiadomość, o coraz liczniejszych aresztowaniach księży. Od tej chwili niepokój go ogarnął.
— Ach! oby tylko Raul niepowracał teraz do Paryza! — powtarzał nieustannie.-Ci nędznicy gotowiby go zabić. O ileż lepiej byłby uczynił z nami tu pozostając!
W liście nadesłanym do stryja, ksiądz d’Areynes pisał obszernie o Henryce przedstawiając nędzę w jakiej oboje się znajdowali, chwaląc odwagę i wytrwałość młodej kobiety, która skutkiem braku i odmawiania sobie nieraz należytego posiłku, bardzo podupadła na zdrowiu. Wspomniał zarówno i o Gilbercie chcąc dlań wyjednać jakieśkolwiek względy u stryja, iż nie należał on do pomagających sprawie Kommuny.
Hrabiego Emanuela rozrzewniły zawarte W liście szczegóły dotyczące jego synowicy, ale na wzmiankę o Gilbercie, zmarszczył brwi surowo. Instynktowa nienawiść do tego człowieka, nie zmniejszyła się w sercu starca. Pogardzał mężem Henryki jako nizką, brudną istotą i czuł, że nigdy pojednać się z nim nie będzie w stanie.
Po za tem głęboki spokój panował w zamku Fenestranges. Rajmund wraz z Piotrem Rènaud urządzali się w ten sposób, ażeby nigdy na jedną chwilę niepozostawiać hrabiego osamotnionego.
Każdego rana Schloss chodził na pocztę dla odebrania dzienników i listów adresowanych do pana d’Areynes. Zyskiwano tym sposobem pół godziny czasu, otrzymując je wcześniej przed rozdaniem wiejskim listonoszom, czego właśnie pragnął hrabia, chcąc jak najrychlej mieć nowe wiadomości.
[ 77 ] Rano, w dniu 3 Czerwca, przesyłka dla pana d’Areynes była większą niż zwykle. Znajdowało się w niej kilka listów, oprócz dzienników codziennych i tygodniowych.
Odebrawszy tę paczkę z rąk Schlossa, Piotr Rènaud położył ją przed swoim panem na stoliku, poczem wyszedł na chwilę wysłany za jakiemś poleceniem.
Pan d’Areynes siedział na fotelu, przy wielkich oszklonych drzwiach balkonowych, w tem samym miejscu, gdzie go tknął ów straszny attak apopleksyi.
Wziąwszy, listy położone przed sobą, zaczął rozcinać koperty jedną po drugiej, przeglądając znajdujące się na każdym podpisy, aby tym sposobem odnaleźć rychlej list od księdza Raula.
Adres na czwartym liście zwrócił jego uwagę.
Spojrzał na pieczęć pocztową wyciśniętą na kopercie i wyczytał na niej „Paryż“.
— Paryż? — powtórzył — to nie od Raula. Nie jego to jego pismo. Charakter jednak tego pisma obcym mi nie jest... Czy to czasem nie list od Gilberta?
Na tę myśl drgnął nerwowo.
— To być nie może! — wyszepnął. — Gilbert wie dobrze o ile jestem dlań nieprzychylnym, zkądby więc miał pisać do mnie?
I jakby w odpowiedzi na to zapytanie, przyszła mu na myśl Henryka. Wszak pisał wikary, że ona była chorą?
Śmiertelna obawa ścisnęła serce starca. Palce mu drżały podczas, gdy z pośpiechem rozcinał kopertę.
Wyjąwszy list szukał oczyma podpisu. Podpis brzmiał: „Gilbert Rollin“.
— Nie omyliłem się więc! — zawołał i czytać zaczął.
Po pierwszych zdaniach listu, uśmiechnął się ironicznie.
— Jakiż nikczemny obłudnik! — myślał z pogardą na list spoglądając. Sądzi więc, że mnie po raz drugi oszukać potrafi? Nie! nigdy. Podobna sztuka raz tylko udać się może.
Wiadomość o odbytej słabości Henryki i przyjściu na świat zdrowej dziewczynki, zatarła poprzednie przykre wrażenie.
Łza rozrzewnienia spłynęła na policzki hrabiego. Wszak[ 78 ]że on tak gorąco kochał swoją synowicę! Była ona — mawiał jedną z dwojga jego dzieci, licząc ją i Raula.
Po chwili czytał dalej:
Przeczytawszy to, pan d’Areynes drgnął przerażony.
Żałobną zasłonę? co to znaczy? — powtórzył.
Na te wyrazy, zmieniła się nagle fizyonomja starca. Pobladł straszliwie! Uczuł, że serce bić mu przestaje, że jak gdyby obręcz żelazna ściska mu piersi. Konwulsyjne drganie wstrząsało nim od stóp do głowy.
Nie zdołał już czytać dalszych zdań listu. Przebiegał je tylko obłędnym wzrokiem i zatrzymał się na wyrazach:
Po odczytaniu tych słów zabójczych, starzec ujrzał się nagle otoczonym głębokiemi ciemnościami. Wzrok odmówił mu posłuszeństwa. Na pobladłą twarz jego wystąpił szkarłatny rumieniec. Oczy mu krwią nabiegły. Uczuł, jak gdyby młot ciężki spadł mu na czaszkę.
Zerwał się, chcąc wołać o pomoc. Nie mogąc wydać głosu z ust na wpół otwartych, padł całym ciężarem na podłogę, trzymając w zaciśniętej dłoni ów list, który go życia pozbawił.
W pół godziny po katastrofie, wszedł Piotr Rènand do sali. Spostrzegłszy swojego pana leżącym martwo na ziemi, z zaczerniałą twarzą, przypadł do jego ciała z okrzykiem strasznej rozpaczy.
[ 79 ] Na ów krzyk, zbiegła się służba zamkowa, a wraz z innymi Rajmund Schloss pośpieszył.
Spostrzegłszy Piotra klęczącego przy starcu, z ręką położoną na jego sercu, które niestety już bić przestało, zdrętwiał z przerażenia.
— Umarł! nasz pan hrabia umarł! — jąkał ze łkaniem Piotr Rènaud.
— Nie! to niepodobna!... ja ci nie wierzę! — odparł Schloss klękając przy ciele zmarłego i śledząc choćby jednej iskierki w nim życia.
Ciało było zimne, skostniałe.
— Doktora! czemprędzej doktora! — wołał zatrwożony Rajmund.
Kilku służących rzuciło się ku drzwiom, gdy doktór Pertuiset nagle ukazał się w progu.
Schloss poskoczył ku niemu.
— Ach! przybywasz zapóźno doktorze! tym razem skończona! — wołał z rozpaczą. — Nasz hrabia umarł!
Przerażony doktor pochyliwszy się nad zmarłym uniósł drżącemi palcami powiekę oka hrabiego i po kilku sekundach badania.
— Tak! nieszczęściem, skończona! — wyszepnął. — Wszak jakiż cios gwałtowny wywołał tę katastrofę? — pytał, usiłując podnieść martwe ciało starca.
Oswobodzona tym ruchem lewa ręka zmarłego ukazała się, trzymając papier w zaciśniętej dłoni.
— Ha! to, zapewne!... zawołał doktor, usiłując z trudem ów list wydobyć i szybko zaczął go przebiegać oczyma.
— Raul! — zawołał po chwili — Raul!... więc i on także?...
— Ksiądz wikary? Cóż mu się stało? — wołali razem Schloss z Piotrem Rènand.
— Umarł!
— Umarł? ksiądz Raul... tak młody? Tak pełen sił i zdrowia?
— Umarł... raniony kulą w piersi!
— Czy podobna?
— Tak! niestety! Wszak tu napisane...
— Kto napisał? kto śmiał tak brutalnym ciosem ude[ 80 ]rzyć w tego schorowanego starca — pytał Schlos z oburzeniem.
— Kto? Gilbert Rollin!
— Ha! podły zbrodniarz! — wykrzyknął Rènand — zabił stryja swej żony... własnego dobroczyńcę!
Mimo głębokiej boleści i przerażenia jakie wywarły na nim te dwie nagłe śmierci, doktor Pertuiset nie stracił przytomności umysłu i owej godnej podziwu krwi zimnej, jaką zachowywać umiał w najbardziej krytycznych okolicznościach.
— Przenieść ciało hrabiego do jego sypialni — zawołał następnie udamy się do merostwa dla sporządzenia aktu zejścia pana d’Areynes, resztę zaś formalności pozostawimy na później. — Raj!mundzie! — dodał, zwracając się do nadleśnego trzeba zawiadomić Gilberta Rollin o śmierci hrabiego Emanuela. Napiszę depeszę, którą odniesiesz do biura telegrafów. Obecność Rollin’a jest tu niezbędnie potrzebną, jako legalnego reprezentanta interesów swej żony. Zresztą i obowiązek nakazuje mu tu przybyć dla odprowadzenia na cmentarz ciała tego człowieka dobra, którego wszyscy opłakujemy. Skoro przy jedzie pan Gilbert, udzieli nam szczegóły o śmierci księdza Raula.
Dając te polecenia Rajmundowi, doktor Pertuiset wsunął do kieszeni list Rollin’a.
Ciało hrabiego d’Areynes złożone na łóżku w sypialni. W braku gromnic Piotr Rènaud zapalił wielką liczbę świec, zmieniając tym sposobem ów pokój w pośmiertną kaplice.
Umieścił na piersiach swojego pana krucyfiks i gałąź bukszpanu umaczaną w święconej wodzie. Wszystkie okiennice w zamku zostały szczelnie zamknięte i pozapuszczane firanki.
[ 81 ]
Zaopatrzony tym telegramem Rajmund Schloss pobiegł na pocztę, a ztamtąd do merostwa.
Gilbert oczekiwał w Paryżu na wiadomość z Fenestranges, z łatwym do zrozumienia niepokojem. Jakiekolwiek bądź byłyby następstwa z popełnionej przezeń infamii, z tak zbrodniczą premedytacyą, wiedział że zostanie powiadomiony listem, lub depeszą o skutkach wywołanej katastrofy.
W dniu 3 Czerwca przeto, niewydalał się z domu, chcąc być obecnym skoro zadzwoni posłaniec z telegrafu lub listonosz.
Wzburzony jego umysł przez całą oka mu zamknąć nie pozwolił. Wstał z ociężałą głową, złamany bezsennością i zdenerwowany.
Henryka szybko wracała do zdrowia. Doktor po wizycie u niej tego rana, znalazł znaczne zmniejszenie się gorączki, z czego wnosił, iż złe stanowczo pokonanem zostało, a uzdrowienie wpredce nastąpi.
Gilbert wysłuchał uważnie tej tak pocieszającej wiadomości, która wszakże powinna go była rozradować. Jego umysł zajęty był jedyną myślą w tej chwili:
— Hrabia d’Areynes żyje... czy umarł?
Zaniepokojony, rozgorączkowany, niemógł jeść wcale śniadania. Zdenerwowanie jego zwiększało się z każdą chwilą, minuty zdawały mu się być wiekami!
dania.
Wreszcie około godziny trzeciej, zabrzmiał dzwonek w przedpokoju. Pobiegł otworzyć drżącemi rękoma, nogi się pod nim ugięły.
We drzwiach ukazał się posłaniec z telegrafu z błękitnym papierem w ręku.
— Czy to pan Gilbert Rollin — zapytał. [ 82 ]— Ja nim jestem.
— Depesza.
— Daj.
— Oto jest, panie.
— Czy trzeba pokwitować z odbioru?
— Nie trzeba.
Gilbert, odebrawszy kopertę, wszedł do pokoju, gdzie upadł na krzesło obezwładniony.
Utkwił spojrzenie, jak zahypnotyzowany, w ów zamknięty papier niemając odwagi go otworzyć.
Jakąż wieść przynosi ta depesza? — zapytywał siebie.
Niepewność ta stawała się dlań taką katuszą, iż rozerwawszy kopertę, czytał.
Dzika radość zabłysła w jego spojrzeniu.
— Umarł! — wyszepnął z cicha, ocierając spotniałe czoło. Hrabia d’Areynes umarł nareszcie!
Uspokojony odczytywał powtórnie depeszę rozbierając słowo po słowie.
Byłem śmiałym graczem zaprawdę! — mówił do siebie i wygrałem partye nie lada! Skutek był do przewidzenia, cios bowiem zrecznie został wymierzony. Przed upływem miesiąca będziemy posiadaczami dochodów od majatku hrabiego d’Areynes, ostatnie bowiem słowa depeszy nie dopuszczają wątpliwości w tem względzie. — „Obecność pańska jest tu co najrychlej potrzebna“ — pisze doktor Pertuiset. Skoro moja obecność jest im tak potrzebną, zatem nic nie zmieniło się w ostatniej woli zmarłego, doktor widocznie jest tego pewnym, on, taki powiernik nieboszczyka! Wzywają mnie jako reprezentanta interesów mej żony, jako prawowitego opiekuna mej córki abym się zajął uregulowaniem spraw sukcessyi...
Tu zadumał głęboko.
[ 83 ]
w Fenestranges — Lotaryngja.
— Dziś wieczorem, skoro ma głowa nieco wypocznie, napiszę list — mówił, ukończywszy pisanie depeszy.-Najprzód z tem, do telegrafu.
I zabierał się do wyjścia.
***
— W domu przy ulicy Popincourt, w mieszkaniu ranionego księdza d’Areynes sztuka lekarska wojskowego chirurga Leblond’a, dokonała cudu.
ów sławny doktor od lat kilkunastu wypoczywający na emeryturze, odzyskał całą zręczność swego zawodu, cała niegdyś posiadaną energję, stanąwszy przy łożu wikarego.
Dokonawszy z wielkim trudem wysoudowania rany, upewnił się, że żaden z organów naruszonym nie został, a tym sposobem życiu pacyenta nie zagrażało niebezpieczeństwo.
Mimo to najściślejsze starania musiały być zastosowanemi przy chorym, aby uniknąć mogących się objawić złych komplikacyi.
Młody ksiądz, jak wiemy, ciała i wyjątkowo {Korekta|fiizyczną |fizyczną }} siłę, posiadał krzepką budowę zkąd lekarz chirurg liczył wiele na tę jego krzepkość, tyle potrzebną przy uzdrowieniu.
Jakoż przy energicznie prowadzonej kuracyi przez doktora Leblond, stan rzeczy się zmienił.
Chorobliwa ospałość zniknęła. Mimo to wikary nic nie pamiętał co nastą[ 84 ]piło. W jego umyśle panowało zamieszanie, niepewność, a podczas gorączkowych paroksyzmów objawiało się majaczenie.
Pani Leblond wraz ze starą Magdaleną podwajały starania przy chorym, zmieniając się nocami w czuwaniu i dawaniu mu lekarstw w ściśle przepisanych godzinach.
Potrójna ta, a tyle troskliwa opieka, musiała sprowadzić rezultat pożądany, a przewidziany naprzód przez starego chirurga.
Obecnie gdy stan chorego mniej groźnym się okazywał, pan Leblond zauważył, iż należałoby powiadomić rodzinę księdza d’Areynes o nastąpionym wypadku.
— Moja Magdaleno — mówił do starej sługi wikarego, w tym dniu gdy Gilbert Rollin otrzymał właśnie wiadomość o śmierci stryja Henryki — mogę teraz twierdzić na pewno, iż ukochany nasz ksiądz Raul wyzdrowieje.
— Ach! dzięki Bogu! a potem wam panie doktorze — wołała staruszka rozradowana.
— Pozostaje ci teraz ważny obowiązek do spełnienia.
— Jaki? — zapytała.
— Trzeba ażebyś poszła zawiadomić krewnych wikarego o nastąpionym nieszczęściu. Nikt o tem nie wie oprócz proboszcza z parafii świętego Ambrożego, że ksiądz Raul został ranionym. Należy uprzedzić o tem rodzinę z objaśnieniem, że niebezpieczeństwo minęło. Wiem, że ksiądz d’Areynes miał stryja w Lotaryngii.
— Tak, panie doktorze, hrabiego Emanuela, który go wychował, a u którego wikary przebywał podczas oblężenia Paryża.
— Trzeba więc napisać do niego.
— Napisać? niech Bóg uchowa! Chciałżebyś pan go zabić tym listem, tego zacnego człowieka? — wołała z przerażeniem Magdalena, wznosząc ręce w górę.
— Zabić? — powtórzył chirurg.
— Tak, jak wystrzałem z rewolweru!...
— Nic nie rozumiem...
— Posłuchaj więc pan. Hrabia d’Areynes jest starcem siedemdziesięcioletnim. Przed ośmioma miesiącami uległ attakowi apopleksyi z czego przy wielkich staraniach zaledwie go uratowano. Najmniejsze wzruszenie mogłoby drugi [ 85 ]atak sprowadzić, z którego umarłby napewno. Hrabia albowiem kocha tak tkliwie swego synowca, jak gdyby on był własnem jego dzieckiem.
— Sytuacya jest drażliwą, w rzeczy samej odrzekł pan Leblond. Należy usuwać z przed tego starca wszelkie gwałtowne wzruszenia, ponieważ to grozi niebezpieczeństwem jego życia. Lecz zdaje mi się, że ksiądz d’Areynes ma kogoś z rodziny w Paryżu?
— Henrykę, wychowaną wraz z nim przez hrabiego Emanuela.
— Zamężną?
— Tak, z panem Gilbertem Rollin.
— Niewiesz, czy przebywają tu obecnie?
— Tak sądzę, panie doktorze, lecz twierdzić na pewno niemoge.
— A niemogłabyć się powiadomić w tym względzie?
— Owszem, jak najchętniej.
— Znasz adres mieszkania pani Rollin?
— Znam. Mieszkają przy ulicy Servan. Chodziłam raz jeden z listem do pani Henryki od księdza Raula. On sam nie bywał tam często, ponieważ nie sympatyzował z panem Rollin, wszakże był bardzo przywiązanym do swojej kuzynki.
— Trzeba więc powiadomić o tem co nastąpiło panią Rollin, albo jej męża.
— Jeżeli pan uważasz, że to potrzebne, panie doktorze...
— Jest to obowiązkiem naszym, Magdaleno! Wikaremu nie zagraża teraz niebezpieczeństwo. Ja ręcze za jego życie.
Stara służąca rozpłakała się z radości.
— Trzeba koniecznie powiadomić krewnych o wypadku — mówił doktor dalej — uspokoić ich, ażeby się nie trwożyli o życie ranionego. Rozumiesz mnie Magdaleno?
— Rozumiem i biegnę natychmiast, skoro się tylko ubiorę.
— Idź moja poczciwa sługo odrzekł pan Lebloud. Państwo Rollin odnajdą może sposób przesłania tej wiadomości do Fenestranges, bez narażenia zdrowia swojego stryja.
[ 86 ]
Magdalena włożyła biały perkalowy czepeczek, przypasała nowy fartuch, a zarzuciwszy wełnianą chustkę na ramiona, wyszła, udając się na ulicę Servan.
Gilbert miał właśnie wychodzić, jak wiemy, do biura telegrafu z depeszą adresowaną do doktora Pertuiset, gdy zadzwoniono w przedpokoju.
Schowawszy telegram do kieszeni, poszedł otworzyć.
Ujrzawszy starą służącę wikarego, którą poznał natychmiast, nie zadziwił się wcale. Przekonany z opowiadania zakrystyana, i żksiędzu Raulowi grozi niebezpieczeństwo rychłego zgonu, był pewien, iż Magdalena przychodzi powiadomić go o tem.
Jako wprawny komedyant, gotów do wykonania każdej roli, osądził, iż tu należy objawić zdumienie i boleść, jako rzecz bardzo naturalną.
— Ty tu... Magdaleno? — zawołał. — Miałżeby nasz kuzyn wikary już przybyć z Wersalu do Paryża?
— Niestety! panie Rollin — odpowiedziała wzruszona do łez kobieta; ksiądz Raul przyjechał w rzeczy samej przed pięcioma dniam i to było właśnie dlań nieszczęściem!
— Mówże... mów prędko! wołał Gilbert, udając żywe wzruszenie. O jakie tu chodzi nieszczęście? Uspokój mnie co prędzej, ale mów cicho, bo moja żona po wydaniu na świat córeczki jest bardzo słabą i śpi w tej chwili.
Stara służąca usiadła na krześle w pierwszym pokoju.
— Przychodzę zaczęła przyciszonym głosem — a raczej przynoszę wiadomość o księdzu wikarym.
Nie było to zdanie jakiego oczekiwał Gilbert.
Wyrazy: Przynoszę wiadomość o księdzu wikarym nie znaczyło to że: „wikary umarł“.
— Jaką wiadomość? —zawołał, ukrywając niezadowolenie. Niepokoisz mnie Magdaleno! Nie trzymaj mnie dłużej w niepewności... Mów! co się stało? Miałżeby wikary być chorym?
[ 87 ] — Omal nie umarł!
— Wielki Boże!... z jakiej przyczyny?
— Ksiądz Raul otrzymał uderzenie kulą w piersi, w chwili, gdy powróciwszy z Wersalu wchodził w bramę naszego domu.
— Ach! to okropne!... Kulą w piersi!... ależ to rana śmiertelna!...
— Tak panie! i na pewno wikary byłby umarł, gdyby nie pomoc jednego z lekarzów, naszego sąsiada, byłego wojskowego chirurga, który go pielęgnował z całem poświęceniem i znajomością sztuki lekarskiej, tak, iż go ocalił.
— Ocalił? — powtórzył Gilbert drżącym głosem, co można było policzyć na karb żywego wzruszenia. Jest więc na seryo uratowanym?
— O! tak... dzięki Najwyższemu. Doktór twierdzi, iż mylić mu się w tej mierze niepodobna! Wszelkie niebezpieczeństwo zniknęło i ów chirurg pan Leblond, rozkazał mi przyjść powiadomić państwa o tem co nastąpiło, ażebyś pan mógł przesłać zarówno te wiadomość hrabiemu Emanuelowi d’Areynes bez narażenia go na zbyt żywe wzruszenie.
Gilbert nie słuchał już słów Magdaleny.
Ksiądz Raul żył, nie groziło mu niebezpieczeństwo, wtedy, gdy on napisał że umarł! Przed wysłaniem listu, przyszła myśl Gilbertowi, iż nazbyt naraża się może pisząc o tem, czego nie stwierdził naocznie. W gorączkowym jednak pośpiechu wymierzenia stanowczego ciosu w hrabiego, przesadził miarę; i obecnie zapytywał siebie z przerażeniem, jak postąpić co zrobić, aby usunąć podejrzenie, iż z naprzód ułożonym zamiarem uderzył śmiertelnie w stryja swej żony.
Hrabia Emanuel nie żył, to główna, ale zarówno ważną było rzeczą wynaleźć sposób dla uniewinnienia siebie.
Rollin przeto osądził iż najlepiej będzie niepowiadamiać Magdaleny o śmierci pana d’Areynes O tym zgonie sam później powie księdzu Raulowi.
— Moja poczciwa Magdaleno — zaczął słodkim tonem do starej kobiety — nie chce ci robić wymówek, ale co pra[ 88 ]wda, mogłaś mnie wcześniej powiadomić o wypadku jakiemu uległ wikary.
— Masz pan słuszność, powinniśmy byli to uczynić, nie przyszło nam jednak to na myśl w owem tak ciężkim strapieniu.
— Pojmuje i dla tego ci wybaczam. Chciej jednak odpowiadać mi kategorycznie na niektóre zadawane sobie zapytania.
— Jestem na pańskie rozkazy.
— Powiedz mi przeto w jaki sposób ksiądz d’Areynes został ranionym?
— Było to w nocy, z dnia 27 na 28 Maja. Nikt nie był obecnym wtedy, gdy upadł. Znaleźliśmy go leżącego bez życia na pierwszych stopniach wschodów, w chwili wejścia żołnierzy Wersalskich do tegoż domu.
— Uderzyła weń kula komunistów czy Wersalczyków?
— Niewiem tego. Doktór powiedział, że była to kula wyrzucona z Chassepot’a.
— Ksiądz Raul nie objaśnił w jaki sposób otrzymał te ranę?
— Boże! czyliż on mógł to uczynić? Przez cztery dni leżał bez oddechu i poruszenia, jak umarły.
— A obecnie?
— Nie może jeszcze przemówić i słowa.
— A powiedziałaś mi, że minęło niebezpieczeństwo.
— Bezwątpienia, ponieważ doktor tak twierdzi.
— Czy mógłbym odwiedzić księdza d’Areynes?
— Niewiem, jeżeli doktor na to pozwoli. Bądź co bądź jednak, choćby to było możebnem, nasz biedny wikary niepoznałby pana.
— Doprawdy?
— Tak! — odpowiedziała Magdalena. — A gdyby nawet chciał mówić, doktor by mu na to niepozwolił. Nie wolno mu jest z nikim widzieć się teraz, jest to rozkaz ścisły, niedopuszczający wyjątku dla nikogo.
— Niechcę go więc Magdaleno przekraczać tego zakazu, będę posłuszny przepisom waszego chirurga, lecz musisz mi uczynić pewną obietnicę.
[ 89 ] — Jaką panie Rollin?
— Że będziesz o ile można najczęściej powiadamiała mnie o zdrowiu ranionego.
— O! jeśli o to chodzi, przyrzekam. Wypełnię to z prawdziwą radością bo jestem pewna, że przynosić będę tylko dobre wieści.
— Mam nadzieję, wszak radbym słyszeć i te które nie byłyby dobremi.
— Będziesz je pan wiedział w każdym razie.
— Powiadomisz mnie równie o czasie, w którym mógłbym odwiedzić twojego pana.
— Ma się rozumieć, panie Rollin.
A zmieniając nagle przedmiot rozmowy.
— Tak więc pan mówisz — zapytała — iż pańska żona urodziła dziecię?
— Przed sześcioma dniami.
— Córeczkę?
— Tak, zapisaną w księgach stanu cywilnego pod imionami Maryi-Blanki. Oczekiwać będziemy ze chrztem na wyzdrowienie księdza Raula.
— Och! uczyni mu to wielką przyjemność. Zatem pani Henryka jest słabą.
— Bardzo słabą!
— Ale nie niebezpiecznie?
— Teraz nie! dzięki staraniom jakie jej były udzielanemi. Niema obawy tak o życie matki, jak i o dziecka!
— Bogu chwała! Maleńka zapewne ma mamkę?
— Bardzo dobrą mamkę, która czuwa nad obydwiema, matką i córką.
— Tem lepiej.
Tu Magdalena powstała.
Gilbert wiedział wszystko, o czem chciał wiedzieć.
— Wracaj do swego chorego Magdaleno — rzekł do niej c— zuwaj po nad nim, jak dotąd z całem poświęceniem, a zacnemu chirurgowi powtórz odemnie najszczersze za jego gorliwość podziękowanie.
Stara służąca odeszła ucieszona tak grzecznym przyjęciem, a tuż po za nią Gilbert pobiegł do biura telegrafu, [ 90 ]gdzie wyekspedyował depeszę, zaadresowaną do hrabiego Emanuela d’Areynes, jak gdyby nie wiedział o jego śmierci i nie odebrał jeszcze telegramu doktora Pertuiset;
— Działając tak, udam że nie wiem o niczem — mówił sobie nędznik. — Za godzinę wyślę tę drugą depeszę jaką mam przygotowaną. Będą sądzili, że nie odebrałem telegramu doktora Pertuiset, aż po wysłaniu mojego, tym sposobem naprawię pozorną niby ma winę!
Po wysłaniu pierwszej depeszy, Gilbert udał się do kawiarni, aby tam spędzić jaką godzinę czasu, co było mu potrzebnem przed wyekspedyowaniem listu do doktora Pertuiset, o jakim wzmiankował temuż w pierwszej depeszy.
O piątej powrócił na ulice Servan i podczas gdy mamka przygotowywała obiad, napisał list do doktora w Fenestranges.
Pertuiset, jako prawdziwy przyjaciel zmarłego hrabiego Emanuela, zajął się formalnościami pogrzebu, co w braku obecności rodziny, uważał sobie za obowiązek.
Akt zejścia spisanym został w merostwie wioski. Pogrzeb miał się odbyć na trzeci dzień po zgonie. Doktór zażądał tej zwłoki czasu, ażeby dać możność przybycia Gilbertowi do Fenestranges.
Nie wątpił, że mąż Henryki stawi się na jego wezwanie, choćby ze względu na interesa, wymagające jego obecności w Lotaryngii.
[ 91 ]
Obok rozlicznych pośmiertnych formalności, doktor Pertuiset, jako najbliższy przyjaciel zmarłego, rozesłał po okolicy listy zapraszające na pogrzeb..
Pomimo hrabiowskiego tytułu i znacznego majątku pana d’Areynes, obrzęd żałobny miał odbyć się skromnie według życzeń wyrażonych przez starca, aby go odprowadzono do grobu ojców bez przepychu i okazałości.
Wierny wykonawca jego woli, zacny lekarz, wydał rozporządzenie, ażeby trumnę z kościoła wynieśli wieśniacy z Fenestranges do grobowej kaplicy, gdzie spoczywali zmarli przodkowie hrabiego.
Wszystko do pogrzebu było już przygotowanem, oczekiwano jedynie na przyjazd Gilberta Rollin dla którego przysposobiono apartament.
Doktor Pertuiset postanowił nieopuszczać zamku dopóki nie przybędzie który z członków rodziny, aby go zwolnić z tego tak bolesnego obowiązku.
Obliczano czas na minuty, w jakich mogłaby nadejść depesza od Rollina, jako odpowiedź na przysłaną mu wiadomość o śmierci hrabiego.
Telegram wysłany przez Pertuiset’a o godzinie drugiej w nocy, nie mógł dojść wcześniej adresanta jak w południe, gdyby więc tenże natychmiast odpowiedział, otrzymano by te odpowiedź około drugiej godziny, należało coś jednak odliczyć na nieprzewidziane okoliczności. Gilbert mógł być nie obecnym w domu, co znacznie opóźnić mogło odebranie przezeń depeszy. Liczono więc, że około piątej godziny nadejść powinna.
Wysłano z zamku służącego na pocztę, rozkazując mu tam oczekiwać do południa.
O czwartej powrócił ów lokaj z depeszą.
Na adresie telegramu widniał napis:
Zdziwiony Rajmund, śpieszył doręczyć depeszę doktorowi.
— Telegram, adresowany do hrabiego? — zawołał tenże. — Ależ Rajmundzie ja niemam prawa go otworzyć!
— Jestem przeciwnego zdania — odparł nadleśny — posiadasz pan w zupełności to prawo. Byłeś pan poufnym przyjacielem hrabiego i w tej chwili przedstawiasz jego rodzinę.
— To prawda, ale nie w sposób urzędowy.
— Co to znaczy? Nikt by panu niemógł zrobić zarzutu w tym razie, ani przypuścić zarówno, iż wiedziony ciekawością otworzyłeś tę depeszę.
Doktór wachał się.
— Wierzysz pan w przeczucia? — zagadnął Schloss.
— Wierzę, przekonałem się bowiem niejednokrotnie o ich urzeczywistnieniu. Zkąd jednak to zapytanie? Ponieważ przeczucie to właśnie mi mówi, iż trzeba jak najprędzej odczytać pomieniony telegram, ponieważ on przynosi nam szczęśliwą wiadomość.
— Szczęśliwą wiadomość... w naszej ciężkiej żałobie — rzekł doktor.
— Tak, ja to czuję!
Doktor wachał się jeszcze. Nie miał odwagi rozerwać tej koperty, adresowanej do hrabiego. Ręce mu drżały, podczas gdy utkwił wzrok nieruchomie w nazwisko hrabiego Emanuela.
— Doktorze! otwórz... zaklinam! — wołał Raymund wzruszonym głosem — żądam tego w imieniu naszego drogiego nieboszczyka!
{{Korekta|wachanie|wahałnie} Pertuiset’a zniknęło na to zaklęcie. Rozdarł kopertę i wyjął z niej pismo.
Rajmund pochylony nad jego ramieniem, czytał wraz z nim razem.
— Ha! moje przeczucia mnie nie myliły! — zawołał. Czułem, że w tej depeszy mieści się dla nas pociecha. Ksiądz Raul nie umarł... żyje uratowany!... Kłamliwie nas powiadomiono!
— I to kłamstwo zabiło hrabiego! — jęknął Pertuiset.
— Podły, nikczemny ten Rollin! — wykrzyknął Schloss [ 93 ]z wściekłością. Ale dla czego on nieodpowiada na twój telegram doktorze?—
Nie wiem w rzeczy samej, jak sobie to wytłumaczyć? odparł Pertuiset. — Chyba, że wysłał tę depeszę przed odebraniem mojej.
Rajmund potrząsnął głową z niedowierzaniem, podczas gdy doktór rozpatrywał telegram, szukając o której godzinie on został wysłanym z Paryża.
— „Trzy kwadranse na trzecią“ rzekł. Widocznie Gilbert był w domu nieobecnym, gdy przyniesiono mu moją depeszę. Poszedł niezawodnie odwiedzić księdza Raula, gdzie otrzymawszy dobrą wiadomość pośpieszył nam ją zakomunikować, niewiedząc, że hrabia nie żyje. To widoczna dodał, wskazując na otwarty telegram.
— Być może — odparł z powątpiewaniem nadleśny. — Nieprzesądzając, czekajmy. Dla czego jednak tak szybkie i stanowcze oznajmienie o śmierci księdza d’Areynes, gdy w czterdzieści osiem godzin nadseła nam zaprzeczenie tej wiadomości?
— Doktór mógł się pomylić w swojej dyagnozie rzekł Pertuiset. — Iluż ludzi widzimy żyjących, których medycyna na śmierć skazała?
— Niech i tak będzie. Przekonamy się później.
Tu udali się oba do sypialni hrabiego, gdzie jego ciało spoczywało na łóżku oczekując umieszczenia go w trumnie.
— Rajmund Schloss powiadomił służbę zamkową o otrzymanej szczęśliwej wiadomości co do księdza d’Areynes. Wszyscy się ucieszyli, że owa druga żałoba nie połączy się z pierwszą tyle bolesną.
Około siódmej wieczorem, posłaniec z telegrafu przyniósł drugą depeszę, tym razem adresowaną do doktora Pertuiset. Otrzymawszy ją, lekarz czytał niecierpliwie, a na jego twarzy malowało się niezadowolenie.
— To pewnie od Rollin’a? — pytał Rajmund.
— Tak, czytaj — odrzekł, podając telegram nadleśnemu.
Ow telegram, donoszący o zmyślonem pogorszeniu się zdrowiu Henryki, a ztąd niemożności przybycia Gilberta na pogrzeb znamy dokładnie.
Po przeczytaniu go, Schloss odrzucił z pogardą.
[ 94 ] — Kłamstwo!... kłamstwo! i jeszcze raz kłamstwo! — wykrzyknął z oburzeniem. — Rollin niechce tu przyjechać, niechce się zetknąć z trupem hrabiego, bo lęka się zdradzić!...
— Cóż ty więc sądzisz, Rajmundzie? — pytał z niepokojem Pertuiset.
— To, że w Paryżu coś się dzieje takiego, co ukrywają przed nami. Że pan Gilbert Rollin jest nędznikiem ostatniego rodzaju!
Doktór oddawna znał nizką wartość moralną męża Henryki, był dobrze powiadomionym o popełnionych niegdy przezeń występkach, przeszłość więc tego człowieka nadawała cechę prawdy przypuszczeniom nadleśnego. Mimo to Pertuiset nie śmiał nań jeszcze rzucić stanowczego oskarżenia.
— Może się mylisz, Rajmundzie? odrzekł z wachaniem.
— Ha! będę wiedział, muszę się dowiedzieć!... — wołał z gwałtownością nadleśny. Pojadę do Paryża, zobaczę się z księdzem d’Arcynes, obadwa razem rozświetlimy te sprawę!
— Na tym punkcie zgadzam się z tobą, dobrze uczynisz, ale jechać nie możesz dopóki nie oddamy ostatniej posługi temu, który za życia był nam tyle drogim!
— Nie myślę też o tem teraz, panie doktorze. Zostanę do końca obrzędu!
— Zresztą, przed dokonaniem stanowczego postanowienia — dodał Pertuiset— trzeba nam oczekiwać na list Gilberta zapowiedziany w depeszy.
— Będziemy oczekiwali.
Noc całą spędzono na modłach przy ciele hrabiego Emanuela. Nazajutrz, umieszczono je w trumnie i wystawiono w sali zamkowej, zamienionej na gorejącą światłem kaplicę.
W około trumny, modlili się na klęczkach wieśniacy z Fenestranges i dalszych okolic, rzewnie opłakując dobrego pana.
Nazajutrz równo ze świtem, Rajmund pobiegł na pocztę po gazety i listy dla doktora. Jeden list był tylko [ 95 ]adresowany z Paryża, który nadleśny przyniósł do zamku z pośpiechem.
Był to list od Gilberta.
Powtarzał w nim usprawiedliwienia wyrażone dnia poprzedniego w telegramie.
Wśród mnóstwa zdań ściśle wystudyowanych, gdzie sztucznie usiłował przedstawić swoje łzy i wzruszenie, Gilbert pisał o interesach swojej żony, po nad któremi niemógł obecnie czuwać ksiądz d’Areynes przykuty chorobą do łoża.
Prosił gorąco doktora w imieniu Henryki i małej swej córki Maryi-Blanki, ogólnej spadkobierczyni hrabiego, ażeby zechciał się zająć formalnościami administracyjnemi, dotyczącemi rodziny nieboszczyka, dodając, że gotów jest dostarczyć bezzwłocznie potrzebne ku temu akta i dowody.
Po przeczytaniu listu przez doktora, Rajmund go przebiegł oczyma.
— Sukcessor tu przemawia... nie jak sukcessor! wykrzyknął po przeczytaniu listu. W głowie tego człowieka, panuje tylko myśl jedna, a to, ażeby jak najprędzej pochwycił w posiadanie dochody z majątku hrabiego. Jasne to, jak słońce. Samo rzuca się w oczy!
— Jasne to było w rzeczy samej, prawda rzucała się w oczy, Pertuiset ja odgadł, czyż mógł wszelako odmówić prośbie Gilberta zaniesionej w imieniu Henryki? synowicy swego starego przyjaciela, tej kobiety, którą znał od dziecka, która pod jego okiem niegdyś wzrastała, którą pielęgnował wraz z hrabią d’Areynes?
Przyjął więc ów powierzony sobie obowiązek, wspomniawszy, że i ksiądz Raul wdzięcznym mu będzie za ten dowód poświęcenia dla rodziny zmarłego.
O Gilberta nie chodziło mu wcale.
Znając warunki testamentu, wiedział dobrze, iż obojgu małżonkom Rollin służy jedynie prawo używalności dochodów z majątku, przeznaczonego w całkowitości dla ich córki i ze kapitału naruszyć nie mogą.
Miał więc wyłącznie pracować dla dziecka Henryki i postanowił przyśpieszyć o ile się da tylko ukończenie powyższych formalności.
— Henryka jest chorą — mówił sobie — oboje znajdują [ 96 ]się w niedostatku. O ile więc wcześniej przeto ta pomoc im przybędzie, o tyle matka i dziecię mniej cierpieć będą.
Około południa odbył się pogrzeb hrabiego Emanuela d’Areynes. Zbity tłum ludzi szedł za trumną tego człowieka dobra, a tegoż samego dnia wieczorem, Rajmund Schloss wyjechał do Paryża!
Nazajutrz doktor Pertuiset udał się do sędziego pokoju w Fenestranges, a wyjaśniwszy mu cel swego przybycia, prosił go o pośpiech w załatwieniu interesów rodziny d’Areynes’ów.
Opieczętowanie wszystkiego nastąpiło tegoż dnia po spisaniu inwentarza.
Sędzia pokoju wyjąwszy z biurka testament hrabiego, oddał go w ręce prezesa trybunału, pierwszej instancyi w Nancy.
Na żądanie doktora powierzono dozór nad pieczęciami Piotrowi Rènaud.
Zbiegiem okoliczności, wykonawca testamentu ksiądz Raul d’Areynes nie mógł wypełnić swego obowiązku, trzeba więc było dostarczyć dowody potwierdzające jego chorobę, a zarazem akt urodzenia się Maryi-Blanki, oraz metryki spadkobierców mających użytkować z dochodów.
Depesza została wysłaną do notaryusza w Paryżu, posiadającego drugi egzemplarz testamentu hrabiego Emanuela, prosząc go, aby dostarczył jak najrychlej ów testament, w którym wyszczególniony był stan majątkowy, oraz wysokość sum znajdujących się w różnych papierach wartościowych.
Po dopełnieniu tych formalności, sukcesya wprędce miała być otwartą i spadkobiercy wprowadzonymi w posiadanie.
*** [ 97 ] Rada wojenna zasiadająca w Wersalu, funkcyonowała z niezmordowaną pilnością.
Wyroki setkami były wydawane codziennie, przeciw zaaresztowanym, którzy brali udział w Kommunie.
Dziwnym zrządzeniem losu, w dniu pogrzebu hrabiego Emanuela, w chwili gdy składano jego ciało do pośmiertnej kaplicy na cmentarzu w Fenestranges, Serwacy Duplat został stawiony przed sądem wojennym, złożonym z oficerów oddanych duszą i ciałem swojej ojczyźnie, wypełniającymi ściśle przepisy kodeksu wojskowego, nie zachwianie wierzącymi w jego prawa sprawiedliwe, ponieważ na tej granitowej podstawie spoczywa karność, będąca honorem i siłą armii.
Obecnie, uspokoiły się już nieco umysły, zawiści chwilowe ucichły, egzekucye doraźne ustały. Sądzono w początkach bez badań szczegółowych, niepotrzebnych zresztą, ponieważ oskarżeni schwytanymi zostali z bronią w ręku lub zadenuncyowani na mocy dowodów.
Serwacy Duplat po zaaresztowaniu go, rozmyślał co począć?
W pierwszej chwili, mówił sobie: — Ha! raz się tylko umiera! Grałem... przegrałem! tem gorzej dla mnie!
Długie rozmyślania w samotności, zmieniły jego zapatrywanie.
Mówił sobie teraz:
— Nie wszyscy, którzy stają przed sądem wojennym zostają rozstrzelanemi. Niektórych wypuszczają na wolność, innych skazują na deportacye. Byłoby zbyt głupiem pozwolić się wziąść i skrępować jak baran, postaramy się uniknąć kul, wymierzonych w serce!
Ów nędznik jak widzimy chciwie się przywiązał do życia. Żyć pragnął za jakąkolwiek cenę, bo jak umierać, gdy zebrał majątek zakopany w piwnicy? Nie! nigdy! Bronić się będzie zaciekle, potrafi owikłać sędziów i w pole ich wyprowadzić. Wierzył w to niezachwianie!
Wyszedłszy z jednej z sal w Orangerie, zamienionej na więzienie, gdzie spali zebrani na kupę obdarci kommuniści pełni trwogi, wiedziony pod strażą żandarmów do trybunału, był pełen nadziei.
[ 98 ] Wprowadzono go do wielkiej ogołoconej sali, wyklejonej papierowem czerwonawem obiciem, oświetlonej dwiema wysokiemi oknami, bez firanek.
W głębi tej sali, spuszczało się ku ziemi olbrzymie trofeum, złożone z trzech trójkolorowych chorągwi przybitych do ściany, na których to chorągwiach wyryte były słowa złotemi literami:
Pod tem trofeum, stała estrada, na którą się wchodziło po trzech stopniach. W środku estrady stół, okryty suknem zielonym. Z prawej i lewej strony, dwa biurka, biurko sekretarza i pisarza Rady wojennej.
Po za tym dużym stołem, siedzieli mężczyźni różnego wieku, o marsowych postaciach, w wojskowych mundurach, złotem haftowanych.
Byli to oficerowie różnych stopni, tworzący Sąd wojenny. Prezydował pułkownik, stary wysłużony żołnierz, o długim sumiastym wąsie i krótko przyciętych szpakowatych włosach. Oblicze jego było surowe, ale nie wyrażało złośliwości.
Przed prezydującym leżał kodeks karny wojskowy, zawierający wyjątkowe prawa dla miast, znajdujących się w stanie oblężenia, oraz dla schwytanych powstańców z bronią w ręku.
W około sali, tworzyli szpaler żołnierze z bagnetami. Oficerowie mieli dobyte z pochew pałasze.
W całej tej sali panowało głębokie milczenie.
Stanąwszy przed Radą wojenną Duplat, starał się okazywać spokojnym i zrezygnowanym. Rzucił szybko spojrzeniem po sędziach, w których ręku spoczywał dlań wyrok życia, lub śmierci, daremno jednak szukał na ich, rzach odbicia się myśli. Oblicza te, były nieruchome jętne i zimne.
Prezydujący po przerzuceniu leżących przed nim papierów, badać zaczął obwinionego.
— Nazywasz się? zagadnął sucho.
— Serwacy Duplat.
[ 99 ] — Byłeś żołnierzem?
— Tak, panie pułkowniku. Wziąłem uwolnienie z 17-go linjowego pułku.
— Podczas wojny, służyłeś jako sierżant płatnik w 57 bataljonie Gwardyi narodowej?
— Tak, należałem do kompanii jaka wymaszerowała z Paryża. Brałem udział w bitwie z Niemcami pod Montretout, gdzie jak wiadomo sprawa się rozgrywała na gorąco! walczyłem jak dzielny żołnierz, mogą poświadczyć koledzy!
— Dla czego nie złożyłeś broni, po podpisaniu pokoju?
— Ponieważ nie było nakazanem rozbrojenie, strzegliśmy więc dział z bronią na ramieniu, aby nie wpadły w ręce nieprzyjaciela.
— Tym sposobem rozpocząłeś walkę przeciw rządowi?
— Nie pomyślałem o tem, walczyłem wiedziony patryotyzmem, jak inni.
— A później?
— Później... — wyjąknął Duplat z zakłopotaniem.
— Postarałeś się o wyższy stopień w oddziałach Kommuny?
— To znaczy, że go przyjąłem.
— Byłeś kapitanem w pułku związkowych?
Na te wyrazy Duplat drgnął z obawą. Mieliż by mu mówić o owej komendzie w więzieniu la Roquette, gdzie kazał dać ognia do arcybiskupa Paryża i innych zakładników?
— Dla czego walczyłeś przeciw armii regularnej? przeciw własnej ojczyźnie, przeciw współbraciom-badał pułkownik.
Serwacy z ulgą odetchnął.
Prezydujący nie dotykał w badaniu kwestyi rozstrzelanych zakładników.
— Konieczność znagliła mnie ku temu. odrzekł Duplat. Żyć było trzeba, a niemiałem na utrzymanie nic oprócz mojego żołdu.
— Mogłeś się udać do Wersalu, jak zrobiło tylu innych, przejść na stronę uczciwych ludzi, zamiast służyć Kommunie.
[ 100 ] — Nie zastanowiłem się; zresztą, nie miałem grosza na wyjazd z Paryża.
— Wyznaj żeś wolał w nim pozostać i korzystać z panującego nieładu, który był twoim żywiołem i gdzie mogłeś bez kontroli nad sobą dać wolny bieg swoim występnym namiętnościom. Przez dwa miesiące rozsiewałeś postrach i spustoszenie w całym okręgu. Mam przed sobą w papierach dokonywane przez ciebie rekwizycye z twym własnoręcznym podpisem jakie wyciskałeś gwałtem przy pomocy zbrojnych kommunistów, grożąc handlującym rozstrzelaniem w razie gdyby niechcieli zadość uczynić twoim wymaganiom.
— Duplat opuścił głowę, drżąc cały.
Nie kłamał więc Merlin ostrzegając, że liczne denuncyacye zostały wniesione przeciw niemu.
— Zaprzeczysz więc, żeś nie popełnił tych zbrodni, o jakie cię oskarżają? — pytał dalej prezydujący.
— Nie! pułkowniku.
— Uznajesz się więc być winnym?
— Tak, jestem winien, to prawda, ciężko winien, ale nie z własnej dobrej woli...
— Jakto nie z własnej woli?... więc z czyjej?
— Z woli tych, którzy nas podburzali! — zawołał Duplat z udaną rozpaczą. Z woli przywódców, którzy pragnęli ogólnego zamieszania, aby pochwycić władzę i pieniądze, którzy pchali nas naprzód, zachęcając i podniecając wymownemi słowy, upajając nas kłamstwami i utopjami, jakim wierzyliśmy jak głupcy!
Mówili nam, iż po odniesionym zwycięztwie przez związkowych i obaleniu rządu, którego obwiniali o porażkę armii i poddanie się Paryża, bronionego przez dwieście tysięcy ludzi dobrze uzbrojonych, pobijemy Prusaków i wypędzimy ich po za granicę, a nawet i dalej z bagnetami na ramieniu.
To wszystko pozawracało nam głowy!
Podano nam broń i pełne szklanki wina. Uzbrajaliśmy się, pijąc. Zresztą, wyznać trzeba, iż jakiś powiew szału zapanował po nad Paryżem. Znajdowano rozkosz przystrajając się w pióropusze, złocone galony i szarfy czerwone. [ 101 ]Szczęk pałaszów wleczonych po bruku za sobą, dźwięk trąb, uderzenie w bębny, oszałamiało to wszystkich! Cała tę sprawę traktowaliśmy na seryą gotowi zwyciężyć lub umrzeć! Wierzyliśmy w nią, gorąco! Ja, który opowiadam to, panie pułkowniku, byłbym przysiągł, że działam dla szczęcia całego świata! Teraz dopiero poznaje, że źle działałem! Służyłem Kommunie bo mnie popychał u temu mój wygłodniały żołądek, bom sądził, że służę sprawie sprawiedliwej. Jestem winien tylko żem zbłądził, a ów błąd nieszczęściem uznano później za zbrodnię! Ot! wszystko!
Tu zamilkł, skończywszy obronę.
Ta dziwna mimo że dosyć zręcznie wypowiedziana obrona, została w uroczystym milczeniu wysłuchaną przez członków Rady wojennej i wywołała, wyznać to trzeba, wrażenie przychylne dla oskarżonego.
Spostrzegłszy to Duplat, postanowił stanowczy cios wymierzyć.
— Nie masz nic więcej dodać na swoją obronę? — zapytał prezydujący.
— Owszem, panie pułkowniku.
— Cóż takiego?
— To, że pomimo tego ustawicznego pijaństwa w jakiem byliśmy pogrążeni, gdy chwilami zastanawiałem się głębiej, uczuwałem zgryzoty sumienia.
— Ty! zgryzoty sumienia? odparł szyderczo pułkownik.
— Tak, uczuwałem je!
— W jaki sposób... dlaczego?
— Nie wiem, czy znanem Ci jest, panie pułkowniku, nazwisko oficera Kommuny, który z niebezpieczeństwem własnego życia, otworzył wejście dla armii regularnej od strony Saint-Gervais?
— Nie chcemy znać tego nazwiska — odparł sucho prezydujący.
— Ha! skoro tak, to go nie wymienię, lecz zdaje mi się, że działając w ten sposób ów człowiek okupił połowę swych błędów — wymruknął Duplat.
[ 102 ] — Zapóźno to uczynił, niestety! wtedy już trzy części Paryża znajdowały się w naszem ręku.
— Niemógł tego wcześniej uczynić-wymruknął Duplat.
— Dość, zamilcz! — krzyknął surowo prezydujący.
Nakazawszy milczenie oskarżonemu, pułkownik pochylił się ku komendantowi, siedzącemu po prawej stronie i szepnął doń coś z cicha.
Na to wezwanie komendant położył przed nim dwa arkusze stemplowego papieru, na którym wypisane były nazwiska i wskazał palcem na Serwacego Duplat, podkreślonego dwa razy.
Obok tego nazwiska, na marginesie wypisane były czerwonym atramentem te słowa:
W rubryce zaś uwag, nakreślonych ręką jenerala Valentin, dyrektora służby bezpieczeństwa podczas oblężenia i Kommuny, zanotowano:
Spieszymy wyjaśnić dla czego powyższe uwagi znajdowały się obok nazwiska Duplat’a zamieszczonego wśród z obwinionych, którzy tegoż dnia mieli stanąć przed sądem wojennym. [ 103 ] Wszelkie protokuły, dostarczone przez agentów, koncentrowały się w jeneralnym wydziale śledczym, którego głównym kierownikiem był Merlin, jeden z najzdolniejszych najzręczniejszych członków tego biura.
Owóż odczytując powyższe raporty, dowiedział się on o przyaresztowaniu Duplat’a u Palmiry w Champigny i tym razem jeszcze postanowił ocalić mu życie. W tym celu więc powiadomił sędziów o przysłudze tego kapitana Związkowych, oddanej przezeń wojskom regularnym, ułatwiając im wejście od strony Saint-Gervais.
Duplat drżał z przestrachu, podczas gdy każdy z sędziów odczytywał kolejno zamieszczone w papierach powyższe notatki.
Miałyżby tam być jakieś nowe zarzuty wymierzone w ostatniej chwili przeciw niemu?
Pot spływał mu po czole kroplami. Owe pięć minut milczenia jakie zapanowały na sali wojennego sądu, zdawały mu się być wiekami.
Nie oddychał prawie; nie był w stanie wymówić jednego słowa, usta miał zeschnięte a język mu drgał, poruszony nerwowem drżeniem.
Pierwsze wyrazy wygłoszone po owem strasznem milczeniu, czyliż nie będą dla niego wyrokiem śmierci?
Oczekiwanie to i niepewność, równały się katuszom bez miary.
Prezydujący położył wreszcie ów papier na biórku, zwrócony sobie przez sędziów, a po krótkiej cichej z niemi naradzie, wygłosił te słowa:
Po tych słowach oskarżony uczuł, jak gdyby ciężar uciskający mu piersi, znikł nagle. Pochylił głowę w milczeniu, a serce napełniała mu radość.
[ 104 ] To wygnanie, było dlań życiem! Uniknął doraźnego rozstrzelania!
— A amnestya? — mówił sobie w myśli. — Wszak ona nastąpi niezadługo? Niechaj mnie wyślą na koniec świata, żartuję sobie z tego!... Wiem, że powrócę!
W kilka dni później szedł prowadzony pod konwojem z gromadą zawyrokowanych ku Belle-Isle, gdzie wsadzony wraz z trzystoma towarzyszami na wojenną fregatę „Danae“ płynął do Nowej Kaledonii.
Porozmieszczano ich częściowo na wyspach Pius, Noumea, na wyspie Nou i Ducos, gdzie mieli przebywać oczekując ułaskawienia.
Gilbert Rollin, dowiedziawszy się o tak lekkim zawyrokowaniu Duplat’a, niezadowolony był z tego, spodziewał się dlań bowiem wyroku śmierci. Bądź co bądź, mówił sobie iż teraz niepotrzebuje już go się obawiać.
∗ ∗
∗ |
W piewszych zaraz początkach oblężenia Paryża to jest w dniu 15 Września 1870 roku, powznoszono ambulanse dla rannych we wszystkich okręgach.
Jedne pozakładane zostały kosztem miasta, inne z prywatnych funduszów i składek.
Wszyscy starali się zapewnić schronienie ranionym żołnierzom, przewidywano albowiem, że walka będzie długą, zacięta.
Liczba powywieszanych w oknach białych chorągwi, z czerwonym krzyżem, zwiększała się codziennie, każdy bowiem spieszył oddać część swego mieszkania na użytek ofiar wojny.
Wielu ludzi z tych białych ambulansowych chorągwi tworzyło dla siebie ochronę, na wypadek, gdyby Prusacy weszli do Paryża, inni umieszczali się na posługę w ambulansach, aby uniknąć pełnienia obowiązków w Gwardyi Narodowej.
Nazywano ich szyderczo „Kawalerami Krzyża“ od czapek, ozdobionych czerwonym krzyżem, w jakich paradowali po Paryżu.
[ 105 ] W nocy, z dnia 27 na 28 Maja, około godziny trzeciej nad ranem, kompanja marynarzów, pod dowództwem kapitana de Kernoël, przyszła do ambulansu przy ulicy Servan.
Dyrektor sam drzwi otworzył prowadzącym ją oficerom.
Było to podczas ostatnich utarczek pomiędzy armiją Wersalską a oszołomionymi żołnierzami Kommuny. Liczba ranionych należących do obu partyj, zwiększała się z dniem każdym.
Pomiędzy ranionymi znajdowały się dwie kobiety. Trzecią wkrótce przynieśli marynarze kapitana de Kernoël.
Była to Joanna Rivat.
Nikt nie znał jej nazwiska, skutkiem czego niezapisana została w księgach ambulansowych. Zresztą wobec panującego nieładu w tej strasznej nocy, brakowało czasu do zapisywania przybywających.
Dozorca szpitalny kazał położyć chorą na materacu, na ziemi, gdzie pierwszy opatrunek został jej udzielonym.
W dniu 28 Maja, w południe, wojskowi chirurgowie i lekarze cywilni, przyszli zwiedzić ambulans.
Wskutek wielkiego nagromadzenia się chorych obszerne sale szkoły, oddane na ten użytek, okazały się na zbyt szczupłemi, a tym sposobem, nie przedstawiały należytych warunków hygieny.
Chirurg major, komenderujący służba zdrowia, kazał je opróżnić jak najśpieszniej, rozsełając wszystkich ranionych do szpitali wojskowych i cywilnych Paryża.
Nazajutrz wieczorem, Joanna Rivat, raniona w głowę, palona gorączką, bezprzytomna, a ztąd niemogąca dać o sobie żadnego objaśnienia, została zapisana pod nazwiskiem: „Nieznanej“ i przeniesiona do szpitala Miłosierdzia przy ulicy Lacepede, umieszczona na sali Trousseau zajęła łóżko pod 17 numerem.
Biedna kobieta znajdowała się w opłakanym stanie. Zaledwie pobieżnie zająć się nią zdołano w ambulansie przy ulicy Servan. Powstrzymano krwotok, dano jej się napić trochę ziółek dla ugaszenia pragnienia, ot wszystko, co jej na razie udzielonem być mogło.
Praktykant medyczny, znajdujący się w szpitalu Miłosierdzia, który obowiązanym był ją przyjąć wraz z in[ 106 ]nemi nieznanemi jak ona kobietami, zbadał szczegółowo jej rany.
Poniżej czoła, w pobliżu brwi, znajdowało się długie acz nie głębokie zadraśnięcie. Było to drobnostką, ale na wierzchu głowy znajdowała się rana spowodowana wybuchem odłamu kartacza, która naruszyła kostną część czaszki.
Tu leżało niebezpieczeństwo.
W oczekiwaniu wizyty doktora Besson, kierującego oddziałem szpitalnym, w jakim Joanna się znajdowała, asystent medyczny zrobił opatrunek rany, zarządził uspokajające lekarstwo dla powstrzymania wzmagającej się gorączki.
Nazajutrz przybyły doktór, rozpoczął badanie chorych, przyniesionych dnia poprzedniego wieczorem do jego szpitalnego odziału.
Wyborny lekarz, zręczny chirurg, pracował niezmordowanie, a znalazłszy wyjątkowe niebezpieczeństwo, walczył z całem poświęceniem nad jego pokonaniem.
Nie ufając ani dyagnozie, ani szczegółom zamieszczanym w raportach swego pomocnika chciał widzieć wszystko własnemi oczyma.
Rana zadana Joannie, ze względów chirurgicznych mocno go zajęła. Czaszka albowiem przedziurawiona została.
Pomimo niemożności na tę chwilę sondowania rany bez niebezpieczeństwa, lekarz powziął stanowcze postanowienie.
Należało przedewszystkiem przekonać się, gdzie spoczywał odłam granatu, który naruszył czaszkę, a na to zapytanie nie można było natychmiast odpowiedzieć.
Czekać było trzeba na stopniowe zmniejszenie się zaognienia rany, któreby pozwoliło dopełnić sondowania i przekonać się o uszkodzeniach jakie odłam wewnątrz dokonał.
Doktór Besson wobec powyższych nieprzełamanych przeszkód, musiał poprzestać na przepisaniu okładów, powstrzymujących zaognienie rany, poczem opuścił łóżko pod 17 numerem, przeszedłszy do innej chorej.
[ 107 ] Skoro ksiądz Raul d’Areynes, wyszedłszy z ogólnego obezwładnienia, w jakiem przez osiem dni pogrążony walczył pomiędzy życiem a śmiercią, zdołał zebrać swe myśli i zrozumieć co się dzieje w około niego, doktor Leblond wraz z żoną i starą Magdaleną znajdowali się przy jego łożu.
Każde z nich oczekiwało z trwogą nadejścia kryzysu, przepowiedzianego naprzód przez byłego wojskowego chirurga, ponieważ od tego kryzysu zależało życie wikarego.
Gdyby nastąpił gwałtowny, mółgby go zabić, łagodny przeciwnie, przyniósłby oznakę niechybnego uzdrowienia.
Czegóż więc było petrzeba ażeby w tym drugim a tyle pożądanym stopniu on się objawił?
Potrzeba było ażeby chory leżał spokojnie, najmniejsze bowiom poruszenie mogło zniweczyć w oka mgnieniu otrzymane już rezultaty, to znaczy zabliźnienie się wewnętrznych uszkodzeń spowodowanych kulą wystrzału. Co więcej, było potrzeba ażeby chory nie wymówił ani jednego słowa i niedoznał najmniejszego wzruszenia. Wszelkie wstrząśnienie nerwowego systemu i oddechowych organów, przedstawiało groźne niebezpieczeństwo w obec którego sztuka lekarska znalazłaby się bezsilną.
Odzyskawszy przytomność po tak długo zaćmionym umyśle gorączką, ksiądz d’Areynes spojrzał w około siebie, zrazu niepewnym, a następnie badawczym wzrokiem.
Poznawszy swój pokój, widząc starą sługę, pojawiły mu się z razu pomięszane wspomnienia, jakie po chwili rozjaśniać się zaczęły.
Pan Leblond, śledzący to rozbudzenie się działań mózgowych, zrozumiał pracę jaka się odbywała w umyśle wikarego.
Trzeba było jak najprędzej przerwać takową.
— Nie dziw się pan niczemu, kochany księże Raulu — rzekł z ojcowską tkliwością. — Nie badaj o nic swojej pamięci, nie natężaj myśli, a nade wszystko mówić ci zabraniam! Jeżeli chcesz żyć, a od ciebie to teraz zależy, bądź mi posłuszny we wszystkiem! Nie są to rady doktora, ale stanowcze rozkazy twojego przyjaciela, który cię wziął w swoją opiekę i przysiągł, że cię ocali! Aż do chwili nowych mych rozporządzeń, pozwól mi mówić i myśleć za [ 108 ]ciebie. Żądam tego w imieniu tych, którzy cię kochają i którzy stwierdzili to swoim dla ciebie poświęceniem.
Ksiądz d’Areynes wysłuchał słów doktora w uroczystem milczeniu.
Odpowiedział mu spojrzeniem pełnem wdzięczności, lecz nieporuszył się, nie wyrzekł jednego słowa. Zrozumiał znaczenie tego rozkazu.
— Zostałeś ranionym niebezpiecznie, biedny mój przyjacielu — mówił dalej chirurg. — Kula przeszyła ci na wskroś piersi. Cudem prawdziwie, że żyjesz! Spokój bezwarunkowy i absolutne milczenie, mogą przyśpieszyć twój powrót do zdrowia, pod którym to względem jesteśmy na dobrej drodze. Wymagam tylko bezwarunkowego posłuszeństwa, a biorę za wszystko na siebie odpowiedzialność.
Dwie łzy spłynęły na policzki chorego.
Uścisnął lekko rękę doktora, lecz jednocześnie przestąpił nakaz sobie wydany.
— Mój stryj wyszepnął, zaledwie dosłyszanym głosem.
Leblond, rzucił się gniewny.
— Nie mów!... nic niemów!... zaklinam! — zawołał. — Żadnych wzruszeń, żadnych niepokojów, żadnych obaw! Skoro nastąpi rekonwalescencya, pozwolę ci myśleć o tych, jacy są tobie drogiemi. Teraz przed wszystkiem, wyzdrowienie!
Ksiądz d’Areynes uczuł, że posłusznym być trzeba. Przymknął oczy, a usuwając ze swego umysłu wszelką myśl inną jak o Bogu, modlić się zaczął.
Takim go właśnie widzieć pragnął stary chirurg.
W tejże samej chwili, gdy powyższa wzruszająca scena odbywała się w pokoju wikarego, Rajmund Schloss wysiadł na stacyi wschodniej drogi żelaznej.
Przybył do Paryża z postanowieniem przeniknięcia tajemnicy jaka się ukrywała w depeszach i liście obłudnym Gilberta Rollin, przybył dla naocznego przekonania co się działo u synowicy hrabiego Emanuela i księdza Raula d’Areynes.
[ 109 ]
Głębokie przywiązanie Schloss’a do wszystkich członków rodziny zmarłego jego pana, wyprowadziło go z biernej roli podwładnego, w jakiej pozostawać nakazywało mu zajmowane przezeń skromne stanowisko.
Dzielny Lotaryńczyk wyjeżdżając przywdział na siebie najpiękniejsze swoje ubranie.
Zwierzchnie ciemno zielone sukienne swoje okrycie, kazał obszyć czarną krepą, takąż krepą przewiązał rękaw na lewem ramieniu. Tym sposobem nosił załobę po hrabim d’Areynes, tę żałobę, jaka napełniała mu serce i wyciskała łzy z oczu, ilekroć razy samotnym się znalazł.
Cały jego bagaż stanowiła walizka, którą trzymał w ręku.
Ze stacyi wschodniej drogi żelaznej, udał się pieszo na ulice Pepincourt. Pogoda była prześliczną dnia tego; wszak ileż zmian zaszło w Paryżu od chwili, gdy z narażeniem życia przyjeżdżał tu po księdza Raula!
Na ulicach i bulwarach, panował jeszcze nieład. Domy i budynki nosiły ślady kul. Tu i owdzie dostrzedz było można pogruchotane mury, szczątki barykad, poskręcane armaty i broń leżącą kupami na bruku, zakrwawionym miejscami.
Spoglądając na to wszystko Rajmund, szedł z sercem ścieśnionem, duszą pełną smutku.
Dalej nieco spostrzegł domy spalone do połowy, których zezerniałe od dymu ściany groziły zawaleniem się lada chwila.
Szedł przerażony pośród tragicznych tych zwalisk, gdzie miejscami nasuwał się przed oczy jakiś wzruszający szczegół.
Na facyjacie, której część tylna tylko pozostała, wisiala na haku klatka z ptaszyną. Znajdujące się w tej klatce ziarno, dotąd żyć pozwoliło ptaszęciu.
Dalej w zrujnowanym doszczętnie pokoju, bez sufitu bez podłogi, po nad wpół rozwalonym kominkiem wisiał ze[ 110 ]gar ścienny, na pozostałych resztach ścian dwa zwierciadła, które ocalały jak gdyby cudem. Słońce świecąc pogodnie odbijało w nich swe blaski.
Schloss szedł ciągle, przygnębiony, załzawionemi oczyma spoglądając na straszne to spustoszenie.
— O! biedny Paryżu! — wyszepnął — i to Francuzi rodacy zrobili, pod szyderczemi spojrzeniami Niemców! Francuzi! Ach! nędznicy!
Otarłszy łzy szedł dalej.
Gdy zadzwonił do mieszkania księdza d’Areynes, młody kapłan spał głęboko, pod dobroczynnym wpływem dozy lekarstwa z narkotykiem.
Stary wojskowy doktór, wraz z żoną i Magdaleną spożywali śniadanie w jadalni wikarego, niechcąc się od chorego oddalać. Posłyszawszy dźwięk dzwonka, wzdrygnęli się razem.
— Kto to może przybywać? — zapytał Leblond, niezadowolony z odwiedzin, a bardziej jeszcze z przerwania snu choremu.
Pójdę, zobaczę — odparła wstając Magdalena.
— Ktokolwiek byłby — rzekł doktór — powiedz mu, że wikary nie może przyjmować nikogo, oraz że wszelkie nalegania okazałyby się daremnemi w tym względzie.
— Bądź pan spokojny, twój rozkaz jest prawem! uszanować go potrafię
— Idź prędko, aby powtórnie nie zadzwoniono — naglił stary chirurg.
Służąca wybiegła z pośpiechem.
Spostrzegłszy Rajmunda Schloss po nad wschodami, wydała okrzyk zdumienia.
Na ów krzyk zerwał się doktór wybiegając.
— Co pana sprowadza do nas? panie Schloss? — pytała, ściskając rękę przybyłego.
— Mów ciszej! Magdaleno — wtrącił pan Leblond — wszak wiesz jak niebezpiecznie jest chorym ksiądz Raul, a teraz śpi właśnie.
Nadleśny wszedł do przedpokoju.
— To pan Rajmund Schloss — zaczęła przyciszonym głosem, zwracając się ku doktorowi — pan Schloss — powtórzyła — zarządzający leśnictwem w dobrach hrabiego Ema[ 111 ]nuela d’Areynes, stryja naszego wikarego. Przybywa on z Fenestranges. Pójdź pan, panie Schloss.
I wziąszy z rąk Lotaryńczyka walizkę, wprowadziła go do jadalni.
— Jak to dobrze, żeś pan przyjechał! — mówiła — udzielisz nam przynajmniej wiadomości o hrabi Emanuelu. Lecz przede wszystkiem proszę, siądź pan przy stole, zjesz razem z nami śniadanie. Zaraz przyniosę nakrycie. Oto pan doktór Leblond i jego żona. Panu Leblond zawdzięczamy życie wikarego! Ach! panie Rajmundzie, jakiż straszny wypadek! Ksiądz Raul ranionym został śmiertelnie kulą w piersi! Dzięki wszelako opiece pana Leblond, który jest wojskowym chirurgiem, uratujemy księdza d’Areynes!
Mówiąc to wszystko rozradowana staruszka, zapomniała o nakazie doktora i głos nieco podniosła.
— Mów ciszej Magdaleno!-zawołał chirurg.
Rajmund oszołomiony potokiem wyrazów starej sługi, nie był wstanie przyjść do słowa. Mimo to ostatnie zdanie Magdaleny: „Dzięki wszelako opiece pana Leblond, uratujemy życie księdzu d’Areynes“, zwróciły jego uwagę.
Panie! rzekł cicho, zwracając się do doktora wiem o tem strasznym wypadku jaki spotkał księdza Raula. Bolesna ta wiadomość doszła do Fenestranges za pomocą pana Gilberta Rollin, kuzyna wikarego. Ale depesze przesyłane nam przez niego, ustawicznie w drodze się mijały. Przybywam więc tu osobiście, aby się przekonoć o wszystkiem i zaklinam pana wyjaw mi prawdę czyli ksiądz Raul żyje? Magdalena bowiem powiedziała przed chwilą:,, Uratujemy życie księdzu d’Areynes.“ Jestem więc pełen smutku i obawy!
— Uratujemy go na pewno! — rzekł chirurg. — Rana była bardzo ciężką, chory walczył ze śmiercią, wszak dzięki niebu, dziś stwierdzić mogę, iż niemamy się czego obawiać, niebezpieczeństwo minęło!
Rajmund Schloss płakał gorącemi łzami.
— Ach! przynajmniej go więc zobaczę! — poszeptywał — cicho.
— O! co do tego, to nie! — rzekł doktor.
— Jakto, niezobaczę go? — powtórzył Schloss z trwogą.
— W obecnej chwili, niepodobna!
[ 112 ] — Zatem niepozwalasz mi pan zbliżyć się do niego?
— Stanowczo niepozwalam.
— Ależ dla czego? Jeżeli niebezpieczeństwo minęło, jak pan mówiłeś?...
— Tak i powtarzam to teraz. Powinniśmy jednak usuwać przed chorym wszelkie wzruszenie, bądź przykre, bądź radosne. Jakiekolwiek bądź żywsze wstrząśnienie, mogłoby sprowadzić otwarcie się świeżo zabliźnionej rany, a wtedy ratunek byłby daremnym. Chciałżebyś więc pan go zabić?
— Wielki Boże!-wykrzyknął Schloss bledniejąc.
— Chciej więc zrozumieć, że chory do czasu zupełnego wyzdrowienia, niemoże z nikim się widzieć, a z panem bardziej, niż z każdym innym.
— A jednak... szeptał Rajmund z rozpaczą — ja widzieć się i mówić z nim muszę!
Magdalena zbliżyła się drżąca ku nadleśnemu. Spostrzegła teraz albowiem czarną krepę na jego ubraniu i lewem ramieniu.
— Pan nam przywozisz jakąś straszną wiadomość, panie Schloss? — wyjąknęła złamanym głosem.
— Czy nie widziałaś się z panem Gilbertem Rollin? — zagadnął Rajmund w miejsce odpowiedzi.
— Owszem, widziałam go. Chodziłam z powiadomieniem o wypadku jaki spotkał księdza d’Areynes.
— Kiedy to było?
— Przed trzema dniami.
— I cóż ci powiedział?
— Że jego żona urodziła córkę.
— Nic więcej?
— Nic.
— Czy miał na sobie żałobę?
— Tego nieuważałam.
— Ach! moja dobra Magdaleno — wyjąknął Schloss — nieomyliłaś się mówiąc, że przywożę z sobą jakąś straszną wiadomość! Hrabia Emanuel umarł!
— Umarł! umarł! umarł! — trzykrotnie powtórzyli razem, doktór, jego żona i Magdalena.
— Umarł! — ciągnał dalej Rajmund — tknięty powtór[ 113 ]nym atakiem apopleksyi, dowiedziawszy się, że jego ukochany synowiec ksiądz Raul nie żyje.
Piorun nagle spadający z nieba nie wywarłby straszniejszego wrażenia, nad tę wiadomość, wygłoszoną przez Schloss’a.
Magdalena uklękła, a przeżegnawszy się, modlitwy odmawiać zaczęła. Pani Leblond drżała na całem ciele. Jeden tylko chirurg zachował krew zimną.
— Co pan mówiłeś? — zapytał Rajmunda. — Zdawało mu się albowiem, że źle słyszał, lub nie zrozumiał słów nadleśnego.
— Mówiłem, że list napisany przez Gilberta Rollin z datą 1 Czerwca, przybył do Fenestranges w dniu 3 tegoż miesiąca, a przyniósłszy wiadomośc o śmierci księdza Raula zabił hrabiego Emanuela na miejscu, jak gdyby kulą karabinową, wymierzoną temu starcowi wprost w serce! Oto ten list, czytaj go panie doktorze!
— Tu Schloss, sięgnąwszy do portfelu, wydobył ów list fatalny i podał go chirurgowi.
— Boże!... wielki Boże!... zmiłuj się nad nami — jąkała przerażona Magdalena.
— Cisza i spokój! — nakazał Leblond, przeczytawszy pismo Gilberta. — Ten list jest zbrodniczą podłością! Jaki cel miał pan Rollin, przesyłając tę wiadomość hrabiemu?
— Cel, który osiągnął! — zawołał Schloss z oburzeniem. — Chciał jak najprędzej zgładzić hrabiego dla pochwycenia dochodów z majątku pana d’Areynes, zapisanych przez tegoż testamentem synowicy, a żonie Gilberta.
— Potwór! — wykrzyknęła, załamując ręce Magdalena.
— Lecz — zaczął chirurg — w tem wszystkiem jest coś, czego zrozumieć nie mogę...
— Cóż takiego? — pytał Schloss.
— W dniu 1 Czerwca, gdy Rollin ten list napisał, Magdalena nie była jeszcze u niego?
— A przed moim przybyciem — mówiła stara sługa — nie wiedział, że ksiądz d’Areynes został ranionym?
[ 114 ] — Raczej udawał, że niewie! — odparł nadleśny.
Bardzo być może! Ten łotr do wszystkiego jest zdolnym — wymruknęła z pognębieniem staruszka.
Magdalena była u pana Rollin w dniu 3 Czerwca — rzekł chirurg. — Datę zachowałem w pamięci. W tym to dniu kazałem jej pójść powiadomić rodzinę księdza d’Areynes, o stanie zdrowia, w jakim się znajdował. Wyszła ztąd około godziny drugiej po południu.
— Punktualnie o drugiej, przybyłam na ulicę Servan — dodała stara służąca.
— W tym to dniu właśnie — ozwał się Rajmund — hrabia Emanuel o dziewiątej rano otrzymał list, który go zabił.
— Czy przesłano panu Rollin wiadomość o tej śmierci? — pytał Leblond.
— Tak, panie. Sądziliśmy, że ksiądz Raul już nie żyje i w godzinę po nastąpionej katastrofie, telegrafowaliśmy do pana Rollin, iż jego obecność jest potrzebną w Fenestranges, jako przedstawiciela rodziny, przez związek małżeński z synowicą zmarłego.
— O której godzinie wysłaliście panowie tę depeszę?
— O dziesiątej, Ja sam ją zaniosłem do biura telegrafu.
— W jak rychłym czasie mogła przybyć na miejsce przeznaczenia?
— Liczyliśmy oba z panem Pertuiset, iż we dwie godziny. Na poczcie mnie powiadomiono, iż nie potrzeba by to więcej. Komunikacya z Paryżem, w zupełności przywrócona została.
— Tym sposobem pan Rollin wiedział o śmierci hrabiego, skoro przybyła Magdalena?
[ 115 ] — To nie ulega żadnej wątpliwości!
— A dla czego mi o tem nie mówił? — zawołała służąca.
— Dla czego? ponieważ miał w tem osobiste powody... ten zbrodniarz! — zawołał Rajmund. — Wiedząc, że cios wymierzony przezeń sprowadził skutek pożądany, wysłał po twoim odejściu, Magdaleno, pierwszą depeszę, oznajmując w niej, iż ksiądz d’Areynes uratowany, a we dwie godziny później, drugą, w jakiej usprawiedliwiał się, iż pogorszenie zdrowia jego żony, niepozwala mu przybyć na pogrzeb do Fenestranges. Oto są panie, doktorze, te dwie depesze — dodał podając je chirurgowi.
— Wszystko to naprzód zostało uplanowane ze zbrodniczem wyrachowaniem! — mówił dalej Schloss. — Postanowił on zgładzić hrabiego i dokonał dzieła!
— Nie przesądzajmy naprzód, panie Schloss — rzekł chirurg po odczytaniu telegramów ponieważ możemy się mylić. W tej pierwszej depeszy, złożonej w biurze o trzy kwadranse na trzecią, pan Gilbert Rollin oznajmia swemu stryjowi, pojmujesz pan... „swemu stryjowi“, iż ksiądz d’Areynes nie umarł i jest nadzieja, iż wyzdrowieje. W drugim telegramie, wysłanym z Paryża o kwadrans na szóstą, odpowiada Panu Pertuiset, że przyjechać nie może do Fenestranges. Czegóż to dowodzi? A to, że pan Rollin przed przyjściem Magdaleny nie wiedział o śmierci hrabiego d’Areynes i chciał uspokoić obawy, jakie wzniecił donosząc fałszywą wiadomość skutkiem mylnego objaśnienia.
Odebrał widocznie depeszę doktora Pertuiset po wysłaniu pierwszej od siebie.
— To nieprawdopodobne! — rzekł Rajmund.
— Ale przytrafić się mogło; przypuśćmy jakieś opóźnienie... zajęcie nawałem depesz, linii telegraficznych.
— Wszystko to nie przekonywa — ozwała się Magdalena — ażeby zdumienie pana Rollin nie było udanem, gdym mu powiedziała o zranieniu księdza Raula. Wiedział o tem dobrze, trzema dniami naprzód, skoro napisał, że ksiądz nie żyje.
— Logiczna ta uwaga służącej, trafiała do przekonania. Zaprzeczyć temu nie było można.
[ 116 ] — Zkąd jednak mógł wiedzieć o wypadku wikarego — ozwał się doktor po chwili, skoro tu nie przychodził?
— Dowiedział się o tem od proboszcza.
— Wiedział! rzecz dowiedziona! — zawołał nadleśny— a to najważniejsze. Mówił sobie nikczemnik: „Hrabia Emanuel jest to człowiek sędziwy, cierpiący, może żyć tylko w warunkach absolutnego spokoju, nie doznając żadnych wzruszeń. Oznajmując mu nagle o śmierci jego ukochanego synowca, zadam cios, który go niechybnie zabije! I napisał to w formie listu, co zwykły morderca dokonywa nożem. Przysiągłbym, że on na zimno ułożył plan tej zbrodni. Ach! pan go nie znasz, panie doktorze, ale nasz nieodżałowany hrabia znał go dobrze! Ten człowiek niema duszy, niema serca, ma tylko brudne swe namiętności, które zaspakajać potrzebuje za jakąkolwiek bądź cenę! Niedostatek, w jaki popadł z własnej winy, czyni go zdolnym do wszystkiego! Ażeby pochwycić zapisane żonie dochody od majątku hrabiego, potrzebował śmierci tego starca. I zabił go! Błagam cię, panie doktorze, pozwól mi się widzieć z księdzem Raulem. Pozwól mu powiedzieć, że zamordowano jego stryja, którego kochał jak ojca! Trzeba, ażeby ksiądz Raul wiedział całą prawdę. Prowadź mnie do niego. Pozwól z nim pomówić!
— Jeżeli chcesz go zabić, jak tamten zabił hrabiego Emanuela, uczyń to! — rzekł chirurg.
— Jeżeli chcę go zabić? — powtórzył Rajmund z przerażeniem.
— Ksiądz d’Areynes padłby odrazu bez życia, pod tem gwałtownem wzruszeniem odparł Leblond. — Przyznaję, że powinien znać prawdę i wiedzieć ją będzie. Ty sam mu ją przedstawisz, ale wtedy, gdy ja osądzę, że będzie mógł słyszeć to wszystko bez niebezpieczeństwa. Do owej chwili, niepozwolę zbliżyć się ku niemu. Ta misja jaką sobie zakreśliłeś wiedziony gorącem przywiązaniem dla rodziny wikarego, jest chwalebną, lecz zwróć uwagę, że i ja zarówno mam święty obowiązek do spełnienia. Mamy obadwa zarówno ciężkie przed sobą zadanie. Ja muszę spełnić przedewszystkiem moje, ażebyś ty następnie własne swe wypełnił.
— Ha! pójdę więc zobaczyć się z tym kryminalistą — syknął Schloss gniewnie, zaciskając pięści.
[ 117 ] — Zobacz się z panem Rollin, skoro chcesz, to mnie nie obchodzi — mówił Leblond. — Pozwól sobie jednak udzielić pewnej rady. Zanim się wplączesz w tak drażliwą sprawę rodzinną, pamiętaj, że ksiądz d’Areynes zachowuje dla swej kuzynki pani Henryki Rollin głębokie braterskie przywiązanie i że mogłoby to być dlań nader bolesnem, gdyby się dowiedział, iż bez jego upoważnienia rozpocząłeś walkę z człowiekiem, który jest jej mężem.
— Pan Leblond ma słuszność, panie Schloss — poparła Magdalena nie powinieneś pan — nie rozpoczynać bez upoważnienia wikarego. Trzeba czekać ażeby cię wysłuchał i zadecydował w tej sprawie.
Rajmund padł na krzesło przygnębiony.
— A więc — wyszepnął z rozpaczą — nie będę mógł widzieć się z księdzem Raulem dopóki on nie wyzdrowieje zupełnie?...
— Tego nie mówię; źle zrozumiałeś — rzekł doktór. — Pozwolę ci widzieć się z księdzem d’Areynes przed jego kompletnem uzdrowieniem, lecz pod warunkiem, że nie będziesz mu wspominał ani o śmierci hrabiego, ani o swoich podejrzeniach co do popełnionej zbrodni. Co więcej, skoro wejdziesz do wikarego, gdy osądzę, że to jest możebnem i gdy wynajdziemy jakiś pozór usprawiedliwiający twoją obecność w Paryżu, musisz zdjąć z siebie te oznaki żałoby.
— Trzeba więc kłamać wobec księdza d’Areynes — jęknął ze smutkiem nadleśny.
— Tak, kłamać trzeba!
— A więc będę kłamał. Przynajmniej go zobaczę!
Tu opuścił głowę w milczeniu.
Pani Leblond troszcząca się bezustannie o zdrowie ranionego podeszła ku drzwiom sypialni, otworzywszy je cicho i spojrzała na łóżko.
Zerwał się Rajmund, i chciał biedz za nią.
Chirurg powstrzymał go poruszeniem ręki.
— Nie obawiaj się pan, nie wejdę — wyszepnął Schloss — ale pozwól mi go zobaczyć choć zdaleka!
— A więc, patrz! — rzekł doktor.
Rajmund, nie zmieniając pozycyi, pochylił się naprzód i utkwił wzrok w pobladłej twarzy kapłana, który śpiąc ciągle, spoczywał na poduszkach.
[ 118 ] — Biedny! — wyszepnął z wzruszeniem.
Pani Leblond zamknęła drzwi cicho.
— Wzburzenie nadleśnego przeminęło, z czego korzystając Magdalena przypomniała doktorowi, że śniadanie, przerwane wejściem Rajmunda nie ukończonem zostało.
— Siadaj pan i jedz z nami — rzekła do Lotaryńczyka — bądź tak rozważnym i silnym, jak ja nią jestem, stara kobieta. Cierpię bardzo wiele... chwilami serce omal nie pęknie z boleści, a wszystko to przezwyciężyć trzeba! Im więcej nas gniotą strapienia, tem więcej powinniśmy nabierać odwagi!
Rajmund czuł dobrze, iż staruszka miała racyę.
Zasiedli przy stole, Magdalena usługiwała.
— Jak długo zamierzasz pan pozostać w Paryżu — zagadnął doktor.
— Dopóki nie zostanę nagle wezwanym do Fenestranges — odrzekł Schloss. — Radbym zaczekać na polepszenie się zdrowia wikarego.
— Będziesz pan musiał długo oczekiwać, bo rekonwalescencya nie prędko nastąpi.
— Ile czasu na to będzie potrzeba?
— Ściśle oznaczyć nie mogę, wszak sądzę, że lepiej może byłoby panu powrócić do Fenestranges, a ja doniósł bym listownie, kiedyby z chorym widzieć się można?
— Ha! niech i tak będzie — odrzekł nadleśny. — Zresztą, zobaczymy. W każdym razie wypadnie mi zatrzymać się dni kilka w Paryżu. Muszę się zobaczyć z notaryuszem nieboszczyka pana hrabiego; muszę pozyskać dowód urzędownie potwierdzający, że choroba nie pozwala księdzu Raulowi udać się do Fenestranges. Sędzia pokoju wyda mi ten dowód, na mocy którego kto inny zastąpi wikarego w uregulowaniu sukcesyi.
— Ja zajmę się sam wyrobieniem tego dowodu — rzekł doktór — podpiszę go wraz z jednym z moich kolegów i zlegalizuje. Nie troszcz się więc o to.
Schloss podziękowawszy panu Leblond, zwrócił się do Magdaleny.
— Powiedz mi — zapytał — czy tu w pobliżu nieznajduje się hotel, w którym mógłbym pokój wynająć?
— Owszem, o parę domów; znam właściciela, zacny [ 119 ]to człowiek, będziesz pan jak u siebie, zaprowadzę tam pana.
Po ukończonem śniadaniu, Magdalena wyszła wraz z nadleśnym na bulwar Woltera, gdzie w nader porządnym hotelu znalazł wygodne pomieszczenie.
O czwartej po południu, Rajmund przyszedł powtornie do mieszkania księdza d’Areynes, Leblond przez te kilka godzin uzyskał dowód stwierdzający chorobę księdza wikarego, legalizowany przez komisarza policyi i mera okręgowego.
Wieczorną pocztą, Schloss przesłał ten papier Pertuiset’owi do Fenestranges, dołączywszy list od siebie, w którym opisał szczegóły swego przybycia do Paryża i wizyty u księdza d’Areynes.
Ułożono pomiędzy panem Leblond i Magdaleną, że Rajmund, mający zabawić jeszcze przez jakiś czas w Paryżu, będzie przychodził do nich na obiady, pod warunkiem jednak iż przyrzecze nie zbliżać się do chorego, dopóki mu doktór na to nie zezwoli.
Schloss przyrzekł zastosować się do tego. Cieszył się, że będzie żył w pobliżu ranionego i to go zadawalniało.
Ociężała senność w jakiej ksiądz d’Areynes ciągle pozostawał, opuściła go teraz. Zaczynała się rekonwalescencya.
Około szóstej wieczorem, chirurg podał mu do zażycia nową dozę lekarstwa z narkotykiem, skutkiem czego senność powróciła. Chcąc przedłużyć dyetę, pan Leblond osadził, że stan tej ospałości w jakiej utrzymywał chorego, wróci mu utracone siły, a bezwładność, wynikająca z tego stanu, sprzyjała szybkiemu zabliźnianiu się ran.
O siódmej, uspokojeni obecną sytuacyą pacyenta, we [ 120 ]czworo zasiedli do stołu. Zawieszona lampa, rozsiewała łagodne światło w tym punkcie, pozostawiając w cieniu inne części pokoju.
Rozmawiano pół głosem, a przedmiotem tej rozmowy, był jak zwykle, ksiądz Raul. Zacni ci ludzie nie zdołali ani na chwilę usunąć ze swoich myśli tego człowieka, tak dobrego, młodego, powszechnie szanowanego, który byłby zmarł niechybnie, gdyby Opatrzność nie umieściła w pobliżu niego pana Leblond, który go ocalił przy pomocy nauki i nabytego doświadczenia.
Po wieczerzy, Magdalena uprzątać zaczęła, gdy dało się dosłyszeć gwałtowne do drzwi dzwonienie.
Była natenczas ósma godzina wieczorem.
— Magdaleno! — zawołał żywo doktór — idź, odpraw tego niedyskretnego gościa, który śmie o tak spóźnionej porze zakłócać spokój choremu.
Stara służąca wyszła do przedpokoju, zamknąwszy drzwi od jadalni i otworzyła wychodzące na wschody.
W panującem pół cieniu, dostrzegła sylwetkę mężczyzny.
Chciała przemówić; przybyły jej na to nie pozwolił.
— Dobry wieczór — rzekł — Magdaleno.
Staruszka drgnęła, cofnąwszy się z przestrachem, poznała albowiem głos Gilberta Rollin.
— Zadziwia cię moja wizyta? — pytał ironicznie, spostrzegłszy pomięszanie służącej.
— Tak, w rzeczy samej! — wyjąknęła.
— Dla czego?
— Ponieważ jest już późno.
— Czas mi nie pozwolił wybierać godzin przybycia. Potrzebuję widzieć się z naszym kuzynem, Raulem.
— Wikary jest niewidzialnym...
— Będzie nim dla mnie.
— Ależ on śpi obecnie, a zatem...
Gilbert mówić jej nie pozwolił.
— Co mnie to obchodzi? — zawołał brutalnie. — Jeżeli śpi, obudź go!
— Co? jego budzić?
— Powtarzam ci, iż muszę się z nim widzieć i pomówić natychmiast. Mam pilny interes, ważną wiadomość do [ 121 ]udzielenia, znajduję się w konieczności pomówienia z nim choć przez chwil parę. Czas nagli, wprowadź mnie coprędzej!
Magdalena drżała jak w febrze.
On, Gilbert Rollin! którego zbrodnię Schloss wykrył! On! morderca hrabiego Emanuela!... i niewątpliwie wróg wikarego!... On! stał przed nią, podnosił głos, nakazywał bezczelnie!
Iskry posypały się z oczu wiernej sługi. Gniew ją opanował. Usiłowała jednak okazać pozory spokojności.
Gilbert nagłym ruchem chciał ją usunąć i wejść. Zastąpiła mu drogę.
— Nie wejdziesz pan! — wołała — nie wejdziesz!... dopóki nie zapytam o pozwolenie doktora. Nie zobaczysz się z księdzem wikarym dopóki pan Leblond na to nie zezwoli!
— Ha! to za wiele! — wykrzyknął Gilbert niecierpliwie i wejść chciał przemocą.
Nagłem poruszeniem ręki, z siła, jakiej nie można się było spodziewać po tak starej kobiecie, zatrzasnęła mu drzwi przed nosem i wbiegła do jadalni, gdzie z niepokojem oczekiwali pan Leblond z żoną i Rajmund zapytując się nawzajem z kim Magdalena tak długo rozmawia? ponieważ dźwięk głosów dobiegał aż do nich.
Zmieniona twarz starej sługi, wyrażała przerażenie.
— Przyszedł pan Gilbert Rollin! — wyszepnęła.
Rajmund wraz z doktorem zerwali się od stołu.
— Co on chce?... po co tu przyszedł? — pytał nadleśny.
— Chce widzieć się z księdzem wikarym. Wyraża się brutalnie. Rozkazuje! Zatrzasnęłam drzwi przed nim.
Schloss zacisnął pięści. Leblond zadumał w milczeniu.
Czego on chce? ten nędznik! — powtórzył groźnie Lotaryńczyk. — Ha! niechaj nie wchodzi... niech nie wchodzi bo go zabiję na miejscu! —
Pojmuję, że draźni cię jego zuchwalstwo, Rajmundzie mówił chirurg — ale zaklinam uspokój się! — Źle uczynilibyśmy, nie przyjmując pana Rollin. Być może, iż jego wizyta ma jakiś cel ważny?... Ja z nim się rozmówię, a oszczędzać go nie będę, upewniam!
Rajmund upadł na krzesło, zgnębiony.
[ 122 ] — Magdaleno. dozwól wejść panu Rollin — mówił dalej doktor.
Gilbert rozwścieczony, zdenerwowany, dzwonił z całych sił. Stara służąca drzwi mu otworzyła.
— Ha! nareszcie! — zawołał. — Wszak trochę zapóźno?
— Pan doktor chce pana przyjąć, możesz pan wejść — odparła Magdalena.
Gilbert wyniośle, z podniesioną głową, przeszedł przedpokój i stanął na progu jadalni.
Schloss niewidzialny, siedząc w kącie pokoju obrzucał spojrzeniem pełnem nienawiści mordercę hrabiego Emanuela. Całe światło lampy skoncentrowane nad stołem, rzucało cień na jego oblicze tak, iż Rollin nie dostrzegł go wcale.
Wszedłszy do jadalni, mąż Henryki, skłonił się z lekka pani Leblond, która oddała mu ukłon nie wstając z krzesła.
Doktór postąpił parę kroków naprzeciw przybywającego.
— Niemam honoru znać pana, ani też przezeń być znanym — zaczął poważnie — Magdalena mi powiedziała kto pan jesteś... Nalegałeś o widzenie się z księdzem Raulem, dla udzielenia mu jakiejś ważnej wiadomości. Wikary znajduje się obecnie w tak złym stanie zdrowia, że niemoge panu pozwolić na zbliżenie się do niego. Jestem jego lekarzem i przyjacielem, mieszkam w tym domu. Udzieliłem mu pierwszej pomocy, gdy został śmiertelnie zranionym i dalej prowadzę kuracyę, co znaczy, sądzę, że pan to zrozumiesz, iż mam prawo działać w tem mieszkaniu, jak gdyby w mojem własnem. Jakkolwiek bądź byłaby naglącą i ważną wiadomość, którą pan masz udzielić księdzu d’Areynes, niemogę pozwolić, ażeby ją słyszał w tej chwili, lecz jeżeli mnie pan uważasz za człowieka godnego zaufania możesz mi wyjaśnić, cel, w jakim przybywasz, a przyrzekam, iż co najrychlej powtórzę wikaremu to, co mi pan powiesz.
Gilbert wrzał niecierpliwością i gniewem. Leblond to spostrzegł ale nie zwracał uwagi.
— Ja chcę widzieć się z moim kuzynem, księdzem d’Areynes! — zawołał opryskliwie.
[ 123 ] — Przede wszystkiem proszę ażebyś pan mówił ciszej — odparł spokojnie doktór. — Podniesiony głos pański może przebudzić chorego.
— Ja chcę go widzieć! — powtórzył brutalnie Gilbert.
— A ja powiadam, że to nastąpić nie może! Nie jest tak ciężko chorym, aby wysłuchać mnie niemógł.
— Jestem przeciwnego zdania w tym razie.
— Przynoszę mu wiadomość, którą natychmiast słyszeć powinien, tak w moim, jako i swoim własnym interesie.
— Są wiadomości, które zabijają, panie Rollin — podkreślając te wyrazy intonacyą głosu i patrząc mu w oczy rzekł chirurg.
Gilbert drgnął, utkwiwszy badawcze spojrzenie w Leblond’a.
Wyrazy: „Są wiadomości, które zabijają“, czy on je wymówił wypadkiem? lub też umyślnie stosował do tragicznego zgonu hrabiego d’Areynes?
Bądź co bądź bezczelność Rollin’a znikała, uczuł, iż słabo robić mu się poczyna.
Nie zważając na jego widoczne pomięszanie Leblond wskazał mu krzesło.
— Racz pan spocząć — rzekł i powiedz mi o czem tak ważnem pan chcesz rozmawiać z księdzem Raulem?
— Pan raczej mi powiedz — odparł Rollin usiłując pokryć zakłopotanie — jakiem prawem chcesz być wtajemniczonym w nasze rodzinne interesa?
— Nie roszczę żadnych pretensyi w tym rodzaju — rzekł chirurg — ale działając tak, działam na mocy przynależnego mi prawa.
— Jakiego?
— Prawa lekarza, rozporządzającego wszystkiem, gdy chodzi o ocalenie chorego.
— Bardzo wątpliwe to prawo....
— Nie żądam abyś je pan utwierdzał. A nawet źle byś uczynił w tem razie. Przekonam cię o tem.
— Ciekawym? — odparł szyderczo Rollin.
— Pańska wizyta ma na celu powiadomienie wikarego o śmierci hrabiego Emanuela. nieprawdaż? — mówił Leblond.
[ 124 ] Gilbert zdumiony i niespokojny, drgnął nerwowo.
— Zkąd pan wiesz? — odrzekł — że hrabia umarł?
Doktór w miejscu odpowiedzi, wskazał ręką na siedzącego w półcieniu Rajmunda Schloss.
Lotaryńczyk zerwawszy się z krzesła, stanął w pełnem świetle. Rollin natychmiast go poznał.
— Rajmund Schloss! — zawołał drżącym, zmienionym głosem.
— Ja! — odrzekł groźnie nadleśny — ja nim jestem! Przedsięwziąłem umyślnie podróż z Fenestranges do Paryża, ażeby powiadomić księdza d’Areynes o nagłym zgonie jego stryja.
— Zatem — pytał Gilbert, z najwyższą obłudą, udając głębokie wzruszenie — został powiadomiony o tym tak bolesnym wypadku?
— Nie, panie! „Są wiadomości, które zabijają“, jak to panu doktor przed chwilą powiedział, a ta właśnie do nich należy. Dowiedziawszy się o nagłym zgonie hrabiego, ksiądz d’Areynes osłabiony cierpieniem, mógłby umrzeć, jak umarł hrabia Emanuel, po przeczytaniu pańskiego listu, oznajmującego mu fałszywie o śmierci jego synowca.
Gilbert uczuł, iż mają go w podejrzeniu. Wyrazy Rajmunda nie pozostawiały mu wątpliwości w tym względzie.
Należało się bronić, ale obrona była bardzo trudną!
— Gdym pisał ten list wyjąknął — sądziłem, iż rzeczywiście tak się stało. Nieuwierzyć temu niepodo-
— Zkąd pan zaczerpnąłeś wiadomość o śmierci wikarego? — pytał doktor.
— Powiedziano mi o tem w kościele świętego Ambrożego.
— W kościele?
— Tak, przypadkowo Wszedłem, chcąc się zapytać o księdza Raula drugiego wikarego, który powrócił do Paryża. Zakrystyan powiadomił mnie, iż ksiądz d’Areynes, raniony śmiertelnie, jest konającym. Otrzymał on tę wiadomość od proboszcza. Zdawało mi się więc, że ta pogłoska jest autentyczną i zasługuje na wiarę?..
— I bez przekonania się — zawołał Leblond surowo — [ 125 ]nie raczywszy przyjść odwiedzić swego kuzyna, jak to panu nakazywały obowiązki rodzinne, napisałeś brutalnie list do hrabiego Emanuela, którego znałeś stan chorobliwy i nerwową drażliwość, napisałeś... wiedząc, że w jego wieku i po pierwszym przebytym ataku, będzie to dlań ciosem śmiertelnym, napsałeś: „Księdz Raul kona“... Hal możnaby sądzić, iż tak działając, miałeś cel wytknięty, i ten cel osiągnąłeś. Powątpiewam zaiste, ażeby twoje sumienie mogło być choć na chwilę spokojnem!...
Zamiast szukać usprawiedliwień, Gilbert postanowił rzecz tę dumnie traktować.
— Co znaczą podobne insynuacye? — zawołał. — Sposób w jaki pan sobie pozwalasz sądzić moje postępowanie, jest dla mnie obelga!
Mówiąc to, głos podniósł.
— Jeszcze raz proszę, mów pan ciszej — zawołał stary chirurg. — Pańskie postępowanie obchodzi mnie ze względu na zdrowie księdza d’Areynes, za które przyjąłem odpowiedzialność. Gdy wróci do sił, przed nim pan wyjaśnisz tę sprawę. On ciebie osadzi. Uważam sobie jednak za obowiązek powiadomić pana, że pańska wizyta jest nieco spóźnioną. W dniu, w którym dowiedziałeś się o śmierci hrabiego Emanuela, w dniu, w którym Magdalena była u ciebie, donosząc o zranieniu księdza Raula, wtedy powinieneś był pan powiadomić nas o nastąpionej katastrofie w Fenestranges.
— Ale ja wtedy o niczem nie wiedziałem! — zawołał żywo Gilbert.
— Jest pan tego pewien?
— Jakto — czy jestem pewien?
— Czy pańska pamięć nie zawodzi pana w tym razie?
[ 126 ] — Nie! jestem przekonany.
— Depesza, donosząca panu o zgonie hrabiego, została rano wysłaną z Fenestranges.
— Nie otrzymałem tej depeszy, jak po wysłaniu mojego telegramu, adresowanego do hrabiego d’Areynes, uspokajając go co do zdrowia księdza Raula.
— Trudno zadać fałsz panu, mimo że to co mówisz, jest nieprawdopodobnem...
— A jednak... zaczął Gilbert.
— A jednak powtórzyła Magdalena, niemogąca powstrzymać się dłużej — jednak, nie byłeś pan szczerym dnia tego panie Rollin i nie jesteś nim dzisiaj! Powiadomiwszy hrabiego d’Areynes o śmierci jego synowca, dla czego pan wobec mnie odegrywałeś udane zdumienie, gdym oznajmiła, że wikary raniony, ale uratowanym zostanie. Udawałeś pan, że nawet wcale nie wiesz, czy on powrócił do Paryża?
Ta uwaga, której niewzruszona loggiczność uderzyła pana Leblond, podczas rozmowy z Rajmundem, zmięszała teraz męża Henryki.
Widocznie go oskarżano.
Dowody jego obłudy i występku, zbierały się groźnie jak chmury. Nie był ich wstanie pokonać.
Sytuacya stawała się przykrą do niewytrzymania. Należało Gilbertowi wyjść, uciec... jakimkolwiek bądź sposobem usunąć się z przed oczu tych lidzi.
Postanowił udać obrażonego w swej osobistej godności.
— Ha! więc tak-wykrzyknął z dumą — stoję tu, jak gdyby przed sądem i mam ulegać badaniu? Rzecz godna śmiechu, zaprawdę! Nie zwykłem zdawać nikomu rachunku z mojego postępowania i nie zcierpię dłużej, ażeby mnie śledzono, a nade wszystko w sposób tak obelżywy komentowano me czyny. Przyszedłem tu, ażeby spełnić obowiązek. Stawiacie mi przeszkody. Dobrze... niech będzie.
Cofam się przed nimi!
„Nie zobaczę się z księdzem d’Areynes, ponieważ pan, jego lekarz, na to mi nie pozwalasz, lecz przed odejściem wyznać muszę, iż zdumiewa mnie przyjęcie, jakiego tu doznałem, a na które nie byłem zaiste przygotowanym! Znalazłem się pośród nienawistnych dla siebie ludzi, ośmielających się oskarżać mnie o jakąś zbrodnię, wytworzoną w ich [ 127 ]bujnej wyobrakni. Gardzę podobnie podłem oskarżeniem! Jestem mężem i ojcem! Przyszedłem więc tu jako przedstawiciel mej żony i dziecka, legalnych spadkobierców hrabiego d’Areynes, przyszedłem w imieniu naszych wspólnych interesów. Nie panu więc sądzę należy udzielać mi objaśnień i dostarczyć potrzebnych dowodów, jakie tylko ksiądz d’Areynes dostarczyć mi może, upoważniając zarazem do działania.
— Kto wie, czy nie ja w tym razie uczynić to mogę? - rzekł doktór. — O jakich pan mówisz dowodach?
Gilbert nagle się pohamował.
— Niewiem, czy panu wiadomo? — zaczął spokojnie — że według ostatniej woli hrabiego Emanuela, ksiądz d’Areynes jest wykonawcą testamentu, prócz tego, jest naturalnym spadkobiercą testatora, w równym stopniu jak moja żona Henryka. Z tego podwójnego tytułu, powinien być obecnym przy otwarciu testamentu, którego szczegóły zna dobrze, ale obowiązany jest udawać, że nie zna ich wcale. Gdyby niemógł jechać do Lotaryngii na urzędowe wezwanie, celem wprowadzenia spadkobierców w odbiór i posiadanie zapisu, winien dostarczyć bezwłocznie dowód potwierdzający, iż skutkiem nieprzewidzianych okoliczności złożony chorobą, niemogąc ruszyć się z miejsca, mianuje za siebie zastępcę.
— Już to uczyniono!-rzekł chirurg.
— Uczyniono? — powtórzył Rollin ze zdumieniem.
— Tak, panie. Dowód o którym mówisz, mający utrwalić zastępstwo, został dziś wysłany wieczornym kuryerem i doktor Pertuiset, do którego był adresowanym, użyje go jak należy, dla zabezpieczenia interesów spadkobiercom hrabiego d’Areynes.
— A zatem pan mnie oszukałeś! — wykrzyknął gwałtownie Gilbert. — Ksiądz Raul wie, że jego stryj umarł!
Leblond, miał odpowiedzieć, gdy drzwi sypialni nagle się otwarły i ksiądz d’Areynes blady, z wychudzoną twarzą, chwiejący się na nogach. odziany kaszmirową czarną sutanną ukazał się na progu.
Na łoskot otwierających się drzwi, głowy wszystkich zwróciły się w tę stronę.
Krzyk przerażenia i trwogi, wybiegł z ust wszystkich, z wyjątkiem Gilberta Rollin.
[ 128 ]Dokt ór poskoczył ku ranionemu, który stał we drzwiach z zaiskrzonem spojrzeniem.
Rajmund Schloss i Magdalena, jak gdyby przykuci nie mieli siły poruszyć się z miejsca.
Gilbert, stał jak trup pobladły. Nogi się pod nim uginały. To nagłe ukazanie się chorego mroziło go przerażeniem!
Wikary, wyciągnąwszy groźnie rękę ku niemu, wysilonym, złamanym głosem którego dźwięk dreszczem przejmował do głębi, zawołał:
— Ksiądz Raul d’Areynes wie o wszystkiem, Gilbercie Rollin! Wychodź ztąd! Wypędzam cię, nędzniku!
Gilbert cofnął się, oszołomiony, przerażony, czując, że zamęt go ogarnia.
Wychodź! — powtórzył ksiądz Raul — Precz z moich oczu, morderco!...
Nie mógł mówić więcej. Straszne to wzruszenie wyczerpało jego siły.
Potok krwi wytrysnął z ust ranionego i padł omdlały w objęcia doktora.
Magdalena głucho jęknęła.
Rajmund Schloss wrzący wściekłością poskoczył ku Gilbertowi, a chwyciwszy go za ramiona i wstrząsając nim silnie.
— Ha! jeżeli i ten jeszcze umrze — zawołał — ty go zabiłeś! Precz ztąd zbrodniarzu!
I popychał go ku drzwiom.
Gilbert szedł cofając się, oszołomiony, aż dosięgnąwszy drzwi, uciekł.
— Ach! czy on żyć będzie? powtarzał z rozpaczą doktór, trzeźwiąc omdlałego Raula. Wszystko com zdołał otrzymać za pomocą nadludzkich starań, tamten nędznik zniweczył w jednej chwili! By uratować tego nieszczęśliwego, potrzeba było cudu! Aby ocalić go teraz, cudu powtórnie potrzeba! Czyż ten cud nastąpi? Któż, to przewidzieć zdoła?
[ 129 ]
Upłynęło sześć miesięcy od owej strasznej nocy, podczas której ksiądz Raul d’Areynes został ranionym.
Potrzeba było całej potęgi nauki i doświadczenia byłego chirurga, ażeby go ocalić po owem strasznem wstrząśnieniu, któremu uległ dowiedziawszy się od Gilberta Rollin (wiemy w jakich warunkach) o śmierci hrabiego d’Areynes.
Recydywa nigdy nie była straszniejszą! Wreszcic dzięki staraniom i żelaznemu organizmowi chorego, oraz jego silnej woli powrotu do zdrowia, młody kapłan wyszedł zwycięzko z cierpienia, jakie od pięciu miesięcy trzymało go pomiędzy życiem a śmiercią.
Rekonwalescencya trwała przez miesiąc i ksiądz Raul d’Areynes miał wyjść po raz pierwszy, udając się do kościoła świętego Ambrożego dla odprawienia Mszy świętej na podziękowanie Bogu za jego łaskę nad sobą.
Przez te sześć miesięcy wiele się rzeczy zmieniło.
Henryka Rollin, tak ciężko chora, wyszła z niebezpieczeństwa rychlej niż jej kuzyn, a skoro powróciła jej przytomność umysłu, widok córki przyśpieszył jej wyzdrowienie.
Biedna kobieta, nie podejrzewając owej zbrodniczej zamiany trupa swojego dziecka, na dziecię ukradzione Joannie Rivat, ukochała gorąco tę wątłą istotę, przekonana, że ona pochodzi z jej krwi i ciała, oraz posiada cząstkę jej duszy.
Mała Marya-Blanka, stała się dla niej przedmiotem uwielbienia bez granic.
Jednocześnie, gdy zdrowie wraz majątkiem przybyło Henryce, zastępując nędzę, młoda kobieta została boleśnie dotknięta wiadomością o śmierci stryja, uczucie jednak macierzyństwa zatarło zwolna to przykre wrażenie.
Niezapomniała ona tego, który był ojcem dla niej, zachowywała wspomnienie pełne miłości dla szlachetnego starca, któremu zraniła serce zawarciem małżeństwa z Gilbertem, wspomnienie to jednak nie wyciskało jej łez z oczu, mimo, że smutkiem ją napełniało. [ 130 ] Aby przyśpieszyć objęcie w posiadanie dochodów, zapisanych żonie, Rollin, zaopatrzony w rejentalną plenipotencye Henryki, miał jechać do Fenestranges, gdzie doktor Pertuiset czuwał nad interesami synowicy zmarłego jego przyjaciela.
Urzędowe formalności szybko załatwionemi zostały, sukcessye ogłoszono i Henrykę Rollin, z domu d’Areynes wprowa dzono w posiadanie dochodów z majątku hrabiego Emanuela, którego kapitał, jak wiemy, pozostać miał nienaruszonym, matce albowiem małej Maryi-Blanki przysługiwało jedynie prawo pobierania procentów, aż do dnia pełnoletności, lub małżeństwa jej córki.
Obrachunki, dostarczone przez notaryusza z Paryża, wykazały do rozporządzenia spadkobierców sumę, wynoszącą dwieście dziewięćdziesiąt siedem tysięcy franków, pochodząca z zebranych rent od kapitału w roku wojny, z dołączeniem takichże z roku bieżącego.
Gilbert, otrzymawszy czek na tę sumę, wydał stosowne pokwitowanie, jako pełnomocnik, działający za upoważnieniem swej żony, lecz jego władza nie sięgała dalej i odtąd Henryce wyłącznie służyło prawo rozporządzanie dochodami.
Po ukończeniu tych interesów, Rollin zapytał służących czy pragną pozostać nadal w pełnieniu dotychczasowych obowiązków w Fenestranges?
Nie zdołał wszakże zjednać sympatyi tych ludzi. Wszyscy oni wiedzieli od Piotra Rènaud i Rajmunda Schloss, o brudnej przeszłości obecnego sukcesora i jego niskim charakterze Odrzucili więc jego propozycye.
Piotr Rènaud objawił zamiar powrotu do swych rodzinnych Wogezów, gdzie posiadając kawałek własnego gruntu, pragnie życia na nim dokonać.
Rajmund, któremu szczodrobliwość zmarłego pana d’Areynes, zarówno jak Piotrowi pozwalała żyć przyzwoicie z zapisanego im funduszu, oświadczył, iż chce zamieszkać w Paryżu, ażeby być bliżej księdza Raula. Inni odpowiedzieli, że już poprzyjmowali w obcych domach obowiązki.
Gilbert został mocno dotknięty tą tak ogólną odmową, postanowiwszy wszelako przyjeżdżać często do Fenestranges, gdzie go nęciły wielkie lasy, jako amatora polowania, niechciał zmniejszać służby zamkowej i rozpoczął poszukiwania nowych dla zastąpienia odchodzących.
[ 131 ] Załatwiwszy to wszystko, wrócił do Paryża, gdzie co rychlej rozmienił czek na banknoty.
Czując się być posiadaczem tak znakomitej summy, zapomniał w prędce o owych niegdyś dniach czarnej nędzy, gdzie dla utrzymania życia zmuszony był przyjąć wspólnictwo z Duplatem w okradaniu kasy pułkowej.
Myślał jedynie teraz o rozpoczęciu zbytkownego życia, jakie by zadowolnić mogło jego upodobania.
Henryka zgodziła się na zamieszkanie w pałacu przy ulicy Vaugirard, należącym do spadku po hrabim Emanuelu, a do którego jako użytkująca z dochodów, miała wszelkie prawo.
Tam właśnie po wyjściu z pensyonatu, jako młode dziewczę, zakosztowała pierwszych zabaw światowych. Tam po raz pierwszy ujrzała Gilberta i pokochała dodajmy „na swoje nieszczęście“.
Rollin polecił poodnawiać rzeźby, oczyścić złocenia, zmienił meble, urządził stajnię, wybrał personel służbowy i w miesiąc po ukończeniu robót, wprowadził się wraz z żoną do starego, a na teraz odmłodzonego pałacu.
Wielu tych, którzy w czasach jego niedostatku odwracali się doń plecami, spieszyli teraz otwartemi rękoma, nazywając go: „Swym dobrym, zacnym przyjacielem“ posłyszawszy, że hrabia d’Areynes umarł i że pani Rollin dziedziczy po nim cały majątek.
Tak mniemano powszechnie, a Gilbert pozwalał im w to wierzyć, nic nie mówiąc o obostrzonych warunkach testamentu.
Tłumy nowych przyjaciół połączyły się z dawnemi i pałac przy ulicy Vaugirard, stał się teraz miejscem zebrań towarzystwa mieszanego wprawdzie, mimo zewnętrznych pozorów arystokratycznych towarzystwa, pragnącego korzystać z rozrzutności pana domu.
Mówimy „pana“ ponieważ Henryka, pogrążona całkowicie w swojej tkliwości macierzyńskiej zajęta od rana do nocy swoją Marya-Blanka dozwalała czynić mężowi co zechciał, nierozciągając żadnej kontroli nad jego postępowaniem.
Znając wreszcie warunki testamentu swojego stryja, wiedziała, że Gilbert nie może naruszyć kapitału i mówiła [ 132 ]sobie, że należące do niej dochody wystarczą na utrzyma domu na wyższej stopie.
— O odkładaniu oszczędności, jak radził niegdyś ksiądz d’Areynes, z których po kilku latach mógł się zebrać majątek, teraz i mowy nie było.
Pani Rollin po przeniesieniu się do pałacu, zupełnie już zdrowa, zamierzyła odwiedzić swego kuzyna Raula, wiedziała bowiem od Gilberta, że został ciężko ranionym w dniu swego powrotu do Paryża. Powiadomiona o wolnym postępie rekonwalescencyi, jak też o surowym zakazie doktora, niepozwalającego widzieć się z kimkolwiek bądź choremu, nie wiedziała jednak o powtórnem zapadnięciu na zdrowiu wikarego, jakie stawiło jego życie w niebezpieczeństwie, wskutek opłakanego zajścia, wywołanego przez jej męża.
Zataił on przed żoną pomienione szczegóły o jakie zresztą nie troszczył się wcale.
Henryka oczekiwała niecierpliwie chwili, w której usunięty zakaz lekarza, pozwoli jej widzieć się z kuzynem. Pragnęła tego podwójnie, raz z prawdziwie siostrzanego przywiązania do wikarego, a powtóre, że chciała go prosić, ażeby ochrzcił jej córkę.
Rajmund Schloss, tak jak miał zamiar, powrócił na stały pobyt do Paryża i przywiózł z sobą doktor Pertuiset, który chciał naocznie się przekonać o stanie zdrowia księdza d’Areyi leczyć go wspólnie wraz wraz z byłym chirurgiem-majorem.
Stary doktór, wyjeżdżając z Fenestranges, powierzył swych chorych opiece młodego lekarza, postanowiwszy nie wracać dopóki ksiądz Raul nie wyzdrowieje zupełnie.
Porozumiawszy się z panem Leblond, który oddał mu do rozporządzenia pokój w swojem mieszkaniu, oba zaczęli gorąco pracować nad wyleczeniem rannego.
[ 133 ]
Ksiądz d’Areynes, skoro tylko zdołał zebrać swe myśli i mógł mówić bez znużenia, wziął sobie obu doktorów za powierników swych ciężkich cierpień moralnych, jakie wyryła przeszłość w głębi jego duszy.
Pertuiset z Leblond’em, mieli oddawna już ustalone zdanie co do Gilberta Rollin. Tak jeden, jak drugi, oceniali tego człowieka według jego rzeczywistej wartości i sądzili jego postępowanie, jak ono na to zasługiwało.
By jednak nie zasmucać chorego i uspokajać jego wzburzenie, popierali gorąco łagodzące okoliczności, składając większą część jego występków na nędzę, w podobnych razach złą doradczynią.
— Chciałbym zobaczyć się z Henryką — rzekł pewnego dnia wikary do pana Pertuiset. — Ona z pewnością nie wie o czynach swojego męża. Moim obowiązkiem jest powiadomić ją o tem.
Doktor chciał zwalczyć to postanowienie. Wikary przekonać się nie dał.
Posłano list do pani Rollin, wzywając ją do rekonwalescenta.
Przybiegła, przynosząc z sobą maleńką swą córkę.
Wtedy to nastąpiła wzruszająca scena.
Gniew księdza d’Areynes roztopniał, jak śnieg pod promieniami słońca, na widok zalanej łzami, a mimo to uśmiechniętej Henryki, podającej mu do pocałunków tę drobną istotę, której rączęta głaskały zwolna jego wychudzone policzki.
Mimo to, ksiądz d’Areynes przygotował się z wielkim spokojem do tego co miał, powiedzieć. Powiadomił swoją kuzynkę jak zbrodniczym ciosem Gilbert ugodził w hrabiego Emanuela.
Henryka wiedziała dobrze, iż młody ksiądz nigdy nie kłamał, nie oskarżał by więc i teraz fałszywie jej męża.
Broniła Gilberta z zapałem, a wreszcie błagała dla niego o pobłażliwość i przebaczenie.
Wzruszony do łez błaganiem młodej matki, której nie [ 134 ]można było policzyć za zbrodnię, jej wielkiej miłości i zaślepienia do męża, doktor Pertuiset dołączył swe prośby w obronie oskarżonego, błagając o zapomnienie jego przeszłości.
Ksiądz d’Areynes potrząsnął głową przecząco.
— Ach! gdyby to o mnie tylko chodziło! — wyszepnął — zapomnienie z łatwością osiągniętem by być mogło. Mamże jednak prawo przebaczyć mordercy mojego stryja?
Henryka wybuchnęła rozpaczliwym łkaniem.
On!... Raul!... jedyny jej kuzyn, brat prawie, który ją kochał od lat dziecięcych i osłaniał swoją opieką, miałżeby teraz od niej się usunąć? Miałżeby rozdzielać w myśli i uczuciach to, co Bóg złączył? — nieprzebaczyć zbłąkaniu chorobliwego umysłu człowieka, sprowadzonego chwilowo z prawej uczciwej drogi, ale nie straconego bez odwołania?
— Nie!... nie! — wołała, zalewając się łzami — nie!... Gilbert nie jest kryminalistą, nie możesz go sądzić na równi z pospolitym morderca!... Zatruł byś mi tem życie... i zniweczył przyszłość mej córki, co znaczy, iż zabiłbyś nas obie!... Nie! ojciec mej małej Maryi-Blanki niemógł mieć tak haniebnych celów, o jakie go posadzasz! Wyniszczony nędzą i widokiem moich cierpień, zaniepokojony o los dziecka, jakie na świat wydałam, postąpił dobrzeGilberta, bez zastanowienia, ale nie był zdolnym uplanować tak strasznej zbrodni! Znasz lekkomyśnie, jest to człowiek słaby i chwiejny, podlegający wrażeniom chwili, ale tak słabym jak on, silni powinni być podpora! Ten list, który pisał do stryja, wyrażał jego myśli... jego przekonania.
W kościele świętego Ambrożego — mówiła dalej — gdzie przy pierwszem wyjściu po chorobie, udałam się na nabożeństwo, wszyscy sądzili żeś umarł. Proboszcz rozsiał te wiadomość i nikt nie wątpił niestety, że ona jest prawdą. Gilbert, złudzony jak inni powtórzył tę wieść kłamliwą... Powinien był tu przyjść i sprawdzić rzecz na miejscu. Że tego nie uczynił, ciężko zawinił, lecz od tej winy do zbrodni, bardzo daleko!
Upewniam cię, Raulu, iż przez czas naszego małżeństwa, był dla mnie przyczyną wielu zgryzot, co jednak mu przebaczyłam. Miałżebyś bardziej niż ja być zawziętym? W imieniu mej córki, błagam ze złożonemi rękoma, przebacz mu... przebacz!
Wikary uczuł się być wzruszonym.
[ 135 ] — Tak, Henryka wiele cierpiała — mówił sobie — a nietylko, że mu przebaczyła, ale zachowała dla niego całą pierwotną miłość! Miałżeby kapłan być mniej miłosiernym?
Od rozpoczęcia się tej sceny, Henryka umieściła mała Marye-Blankę w objęciach Raula. Spojrzał on teraz na uśmiechniętą do siebie twarzyczkę dziecięcia i nagle dwie małe rączki dziewczynki podniosły się ku niemu, jak gdyby łącząc swą prośbę do próśb matki.
Ów gest dziecięcy, pełen prostoty, wstrząsnął wikarym do głębi. Przygarnąwszy ku sobie dziecinę, ucałował ją tkliwie, a utkwiwszy w Henryce pełne powagi spojrzenie:
— Przebaczam! — rzekł — w imieniu twej córki!
— Przebaczenie nie jest zapomnieniem urazy! — zawołała pani Rollin.
— Zapomnę więc! — zawołał.
Oblicze Henryki zapromieniało radością. Pokój zawartym został.
W kilka dni potem Gilbert na prośby swej żony, przyszedł odwiedzić księdza Raula. Wyrażając żal szczery za popełniona omyłkę, nie szczędził nadal obietnic i słów głębokiej życzliwości.
Nie odtąd nieprzeszkadzało obu mężczyznom w widywaniu się z sobą jak niegdyś i zachowywaniu stosunków, jeżeli nie serdecznych, to przynajmniej uprzejmych z pozoru.
Pani Rollin bardzo pragnęła, ażeby Rajmund Schloss wrócił do Lotaryngii i objął zarząd nad wszystkiem w Fenestranges, nic jednak nie zdołało zmienić postanowienia nadleśnego. Niechciał wyjeżdżać z Paryża, lecz czuwać bezprzestannie po nad wikarym, ku czemu tenże zachęcał go z swej strony.
Piotr Rènaud, powiadomiony przez Rajmunda o polepszeniu się zdrowia księdza d’Areynes, przyjechał z Wogezów, aby uścisnąć synowca swego nieodżałowanego pana, postanowiwszy niepowracać do Lotaryngii, aż po zupełnem wyzdrowieniu tegoż.
Oto główne wypadki z miesiąca po ostatnich wstrząśnieniach w Paryżu.
Przypominając sobie przeszłość, podczas swej długiej choroby, ksiądz Raul d’Areynes, pomyślał o Joannie Rivat, którą wyrwawszy z płomieni palącego się domu, oddał opiece [ 136 ]marynarzów kapitana de Kernoël, dla zaniesienia jej do ambulansu przy ulicy Servan.
Cóż jednak mógł on obecnie uczynić dla tej biednej kobiety?
Obaj lekarze surowo mu zabraniali zajmować się i głębiej po nad czemkolwiek rozmyślać. Ztąd musiał być posłusznym i cierpliwie oczekiwać. — Zresztą, gdyby Joanna żyła — mówił sobie — łatwo ją będzie odnaleźć.
Skoro obadwaj doktorzy pozwalali mu zająć się interesami i przyjmować u siebie, przybywały tłumy odwiedzających.
Między najpierwszemi znajdowali się, hrabia de Kernoël wraz z żoną i synem Lucyanem.
Tego dnia właśnie, skoro przybyli, Henryka była obecną u swego kuzyna z małą swą córeczką i jej mamką.
Pani de Kernoël została oczarowana piękności i wdziękiem w obejściu się kuzynki wikarego, jej zapatrywaniami się na obowiązki rodzinne, a nadewszystko, jej macierzyńską tkliwością, jaką otaczała swe dziecię.
Wspólna sympatya połączyła obie kobiety związkiem serdecznej przyjaźni i w kilka dni potem przyrzeczono księdzu Raulowi, iż oboje państwo de Kernoël zostaną zaproszonemi na chrzestnych rodziców małej Maryi-Blanki.
***
Nadszedł dzień uroczysty dla parafii świętego Ambrożego.
Zajeżdżały przed kościół bogate karety i powozy, stając w długiej linii, sięgającej do środka ulicy, która od tej parafii wzięła swą nazwę.
Stangreci i lokaje, odziani byli futrami, działo się to albowiem w miesiącu Listopadzie a owa jesień, wróżyła niezwykle srogą zimę, podobną do tej, jaka miała miejsce w owym strasznym poprzedzającym roku wojny.
Z owych wspaniałych ekwipażów, zatrzymujących się przed portykiem kościoła, wysiadali panowie o arystokratycznej powierzchowności, eleganckie damy i piękne dzieci, dążąc razem wewnątrz świątyni.
[ 137 ] Zbity tłum zalegał plac przed kościołem, tłum ciekawych, zdumionych owym niezwykłym przepychem roztoczonym w tym okręgu ubóstwa i pracy.
Pomimo zimna, pogoda była prześliczną, słońce świeciło na horyzoncie bez chmur.
Dzwony kościelne brzmiały radośnie, a wewnątrz, ściany świątyni niknęły pod draperyami i kwieciem.
Wielki ołtarz gorzał wspaniale, oświetlony niezliczoną liczbą świec woskowych.
Organy rozlewały uroczyste tony nad tłumem w skupieniu ducha zalegającym środkową nawę i poboczne kaplice.
Po prawej i lewej wielkiego ołtarza, w stallach z rzeźbionego dębu, zasiedli kapłani, z prawej, w pośrodku stall siedział pod złoconym baldachimem Arcybiskup Paryża, zastępca szlachetnego męczennika, rozstrzelanego w la Roquette.
Na pierwszych ławkach nawy zajęli miejsce żołnierze i oficerowie różnych stopni, dalej, delegacye Towarzystw pomocy dla ranionych podczas wojny, za niemi, przedstawiciele najgłośniejszych nazwisk we Francyi, wśród skromnych parafjan z okręgu świętego Ambrożego, wreszcie na ostatnich ławkach i z boku, mężczyźni i kobiety z ludu, oraz robotnicy w swych bluzach.
Cała przestrzeń, wyjąwszy chóru i pierwszych ławek, zastawiona była krzesłami.
Widziano na pierwszych miejscach Henrykę Rollin wraz z mężem, hrabiego i hrabinę de Kernoël z synem, panią i pana Leblond, doktora Pertuiset, starą Magdalenę, Rajmunda Schloss i Piotra Rènaud.
Obok Henryki, przybraną w grubą żałobę, stała mamka również w żałobie, trzymająca na ręku kilkomiesięczne niemowlę, biało ubrane, przyodziane białym futerkiem, ugarnirowanem koronkami.
Zkąd ten tłum ludzi, dla czego ta okazałość w kościele umieszczonym w centrum roboczego okręgu? Zkąd obecność Arcybiskupa Paryża, zkąd jenerałowie, żołnierze, oficerowie, wśród duchowieństwa ze wszystkich parafii wielkiego miasta?
Jakąż uroczystość tu obchodzono? W jakiejż wspólnej myśli zebrali się ci przedstawiciele armii, szlachty, mieszczaństwa i ludu?
[ 138 ] W myśli wspólnego uwielbienia dla człowieka dobra, w uniesieniu wdzięczności dla Stwórcy, który tak cudownie ocalił mu życie.
Dziś to albowiem ksiądz Raul d’Areynes, który okazał tyle poświęcenia i litości w szpitalach podczas wojny, którego w całym okręgu Pepincourt kochano jako dobroczyńcę i czczono jak świętego, miał celebrować Mszę uroczystą na podziękowanie Bogu za ocalenie sobie zdrowia i życia.
Po ukończeniu świętej ofiary, młody kapłan miał udzielić sakrament chrztu małej Maryi-Blance, temu dziecku ukradzionemu Joannie Rivat, którego Henryka mniemała się być matką.
Kapitan de Kernoël wraz z żoną, mieli być rodzicami chrzestnemi niemowlęcia.
Zegar wieżowy wydzwonił dziesiątą godzinę.
Ukazał się szwajcar kościoła, z halabardą w ręku, którą za każdym krokiem uderzał o kamienną posadzkę. Po za nim szedł ksiądz d’Areynes, w towarzystwie dyakona, subdyakona i chłopców do Mszy służących.
Blada twarz wikarego, zachowała ślady przebytych cierpień. Mocno jeszcze osłabiony, szedł zwolna.
Przyklęknąwszy przy wielkim ołtarzu, odmówił krótka modlitwę, poczem powstawszy, zwrócił się w stronę nawy ze złożonemi rękoma i skłonił przed Arcybiskupem.
Organy zabrzmiały wtedy hymnem uroczystym: „Gloria in exelsis“ i ksiądz Raul rozpoczął celebracyę świętej ofiary.
W kilka chwil po Mszy, udał się do kaplicy Najświętszej Maryi Panny, gdzie ochrzcił małą Marye-Blankę. Wróciwszy do zakrystyi, zastał tam Arcybiskupa.
— Oczekuję na ciebie — rzekł Arcypasterz — ażeby wypełnić misyę powierzoną mi od rządu. Posłannictwo to napełnia mnie radością. Rząd rzeczypospolitej przesełając przezemnie wyrazy uwielbienia za twoje szlachetne postępowanie Wersalskich szpitalach składa ci dzięki za czynny twój udział w założeniu wiekopomnego dzieła pod nazwą „Stowarzyszenia Francuzkich kobiet dla niesienia pomocy ranionym podczas wojny“, a jednocześnie na znak uwielbienia i wdzięczności mianuje cię kawalerem Legii honorowej, którą pozwól ozdobić pierś twoją.
I łącząc czyn do wyrazów, prałat otworzył mała szkatuł[ 139 ]kę, z której wyjąwszy krzyż i czerwoną wstążeczkę, zawiesił je na sutannie wikarego.
— A teraz, uściśnienie tobie, mój synu! — dodał z uśmiechem!
I ujął w objęcia Raula, który dławiony wzruszeniem, ukląkł przed nim, poszeptując:
— Pobłogosław mnie, mój ojcze!
Arcybiskup wzniósł obie ręce po nad głowę młodego ksiądza mówiąc:
— W imię Boga pełnego dobroci i sprawiedliwości, błogosławię cię synu.“
Ksiądz Raul podniósł się z twarzą zalaną łzami, łkając z cicha.
— Nie wszystko ci jeszcze powiedziałem — mówił Arcypasterz, podając wikaremu dużą kwadratową kopertę.- — Minister sprawiedliwości mianuje ciebie wielkim jałmużnikiem przy więzieniu Grande-Roquette.
Ksiądz d’Areynes cofnął się zdziwiony i jak gdyby zdjęty przestrachem.
— Przyjmij, moje dziecię! — mówił prałat. — Znajdują się tam dusze, które ocalić należy, jednostki wykolejone, których zwrócić trzeba na uczciwą drogę, ulżyć cierpiącym, krwawe rany zagoić. Otwiera się przed tobą wzniosłe, szlachetne zadanie. Przyjmij!
— Przyjmuję! — odparł wikary, pochylając głowę.
Korzystając z odwiedzin kapitana de Kernoël, ksiądz Raul zapytał, czyliby niemógł go powiadomić o tej zranionej kobiecie, którą jego marynarze zanieśli do ambulansu.
Pan de Kernoël nic o niej nie wiedział.
Chcąc się upewnić, czy żyje lub zmarła, należało zgłosić [ 140 ]się o objaśnienia do władz wojskowych, jakie wydały rozkaz porozmieszczenia chorych w różnych szpitalach Paryża.
Mocno jeszcze osłabiony ksiądz d’Areynes niemógł osobiście tego uczynić, wszak Rajmund Schloss intelligentny jak wiemy i czynny, postanowił go w tem wyręczyć.
Młody Kapłan pragnął nieodwołalnie wypełnić obietnicę uczynioną na łożu śmierci mężowi Joanny Rivat. Gdyby ona zmarła, część jego zobowiązania byłaby spełnioną, gdyby żyła, niezapomni o swojem przyrzeczeniu, będzie czuwał po nad nią i osłoni tę nieszczęśliwą swoją opieką.
Co do dziecięcia, które dostrzegł, jak Serwacy Duplat unosił w kolebce, będzie się starał dowiedzieć co się z niem stało, odnajdując i badając tego człowieka, którego nie posądzając o czyn zbrodniczy, wierzył przeciwnie, że wiedziony on szlachetnem uczuciem ludzkości, ocalił tę biedną istotę przed niechybną śmiercią.
Rzecz naturalna, iż wikary nie wiedział, że w tej kołysce porwanej przez Duplat’a, spoczywało dwoje niemowląt, dwie małe siostry bliźniaczki.
Przedewszystkiem ksiądz Raul postanowił zająć się Joanną.
Przyzwawszy do siebie Rajmunda, opowiedział, jak ważny powierzyć mu chce obowiązek.
Usłyszawszy nazwisko Joanny Rivat, nadleśny drgnął nagle.
— Joanna Rivat!... Wszakże to przywodziło mu na pamięć młodą kobietę, z którą podróżował drogą żelazną, jadąc z Fenestranges do Paryża po księdza d’Areynes; młodą kobietę, której mąż służył naówczas w 57 bataljonie Gwardyi Narodowej.
Rajmund Schloss miał doskonałą pamięć.
Zaczął wypytywać o nią wikarego, a otrzymawszy potwierdzające odpowiedzi, był pewien, że to była jego ówczesna współtowarzyszka podróży.
Zaopatrzony potrzebnemi objaśnieniami postanowił udać się najprzód do dawnego mieszkania Joanny.
Pod wskazanym numerem, znalazł budujący się dom nowy. Nie uważając na to, począł badać robotników.
Stara wznosząca się tu niegdyś kamienica — jeden z nich odrzekł — spalona została podczas Kommuny. Wła[ 141 ]ściciel otrzymawszy wynagrodzenie, stawia nową w tem miejscu.
Więcj ów człowiek nie wiedział.
Na parterze, opodal, znajdował się skład win.
Schloss tam wszedł.
W sklepie nie było nikogo. Właściciel siedząc po za bufetem, czytał spokojnie dziennik.
Na widok wchodzącego gościa, przerwał czytanie.
Rajmund kazał sobie podać kieliszek „Kirszu“, a zbliżywszy się do kupca rzekł:
— Będę pana prosił o małe objaśnienie.
—Jestem na pańskie usługi.
— Czy pan byłeś właścicielem tego sklepu podczas Kommuny?
— Tak panie. Podczas całej wojny. Od lat pięciu prowadzę ten zakład.
— A więc, pan znałeś być może niektórych lokatorów ze spalonego sąsiedniego domu jaki teraz restaurują na nowo?
— Znałem ich wszystkich, tak kobiety, jak mężczyzn. Przychodzili tu do mnie po zakupy żywności. W tym domu zamieszkiwało ze dwanaście rodzin robotniczych.
— Znałeś pan więc zapewne i Joannę Rivat?
— Ma się rozumieć, że ją znałem i jej męża także. Ona, bardzo zacna kobieta, on dzielny człowiek, szkoda, że zmarli oboje.
— Oboje zmarli?... Jesteś pan tego pewnym?
— Jak najpewniejszym! Mąż poległ pod Montretout, zabity kulami pruskiemi.
— A żona?
— Zginęła w pożarze, który zniszczył dom ze szczętem, a jednocześnie z Joanną Rivat spaliła się stara kobieta, jej sąsiadka i opiekunka znana pod nazwiskiem „Matki Weroniki“ i dwie nowonarodzone dziewczynki Joanny.
— Dwie dziewczynki? — zawołał Schloss zdumiony.
—Tak panie, dwie bliźniaczki, które Joanna urodziła na trzy dni przed śmiercią.
Widocznie ów kupiec nie wiedział, że Joanna ocaloną została z pożaru równie jak jej dzieci, byłoby więc bezpotrzebnem wypytywać go o więcej.
Mimo to Rajmund zagadnął:
[ 142 ] — Jesteś pan pewnym, że Joanna Rivat urodziła dwie córki?
— Tak panie, wiadomość tę otrzymałem od matki Weroniki.
— Niewiesz pan, czyli te dzieci zostały zapisane w księgach merostwa?
— O tem to nie wiem.
Rajmund podziękowawszy kupcowi, zapłacił za „Kirsz“ i wyszedł ze sklepu.
— Dwie dziewczynki!... dwie bliźniaczki!... — powtarzał idąc — a ksiądz d’Areynes mniemał, iż w tej kołysce jedno tylko znajdowało się dziecię? Mocno go to zadziwi. Poszukiwania moje przyniosły więc jakiś szczegół nie bez wartości.
Nagle zadumał się i przystanął.
— Trzeba się dowiedzieć — rzekł — kto był dyrektorem ambulansu, w którym złożono Joannę. On tylko zdoła mi wskazać jej ślady.
I zwrócił się ku ulicy Servan, gdzie szkolne sale służyły za szpital podczas wojny i Kommuny.
Gdy wyszedł przełożony na jego przyjęcie, Rajmund wyjaśnił mu cel swego przybycia. Nie mógł wszelako na zapytania, co się stało z ranionemi złożonemi natenczas w ambulansie otrzymać żadnych wskazówek, przełożony nadmienił mu tylko, że zna dyrektora.
Był nim autor dramatyczny, pełniący obowiązki porucznika w Gwardyi Narodowej, od rozpoczęcia się wojny.
— Chciej mi pan udzielić jego adres — prosił Schloss.
— Adresu nie znam, lecz na posiedzeniach Towarzystwa autorów dramatycznych, powiadomią o nim pana.
Posiedzenia te odbywały się natenczas przy ulicy Saint-Maure, numer 39.
Schloss udał się tam bezzwłocznie i otrzymał adres żądany. Przybywszy, kazał się zaanonsować dramaturgowi jako przysłany od księdza Raula d’Areynes i został natychmiast przyjętym.
Dramaturg znając z pochlebnej opinii młodego kapłana, oddał się na jego usługi.
— Przychodzę prosić pana — zaczął Schloss uradowany tak życzliwym przyjęciem — byś raczył objaśnić mnie co do pewnego szczegółu z czasów wojny.
[ 143 ] — Słucham... o co chodzi?
— Wypełniałeś pan, aż do ostatnich dni Kommuny obowiązki dyrektora ambulansu przy ulicy Servan?—
Tak, panie.
— Pomiędzy ostatniemi ze zranionych, przyniesionemi do tego ambulansu, znajdowała się uboga kobieta, której ślady chciałby odnaleźć ksiądz d’Areynes.
— Pod jaką datą ta kobieta została umieszczona w ambulansie przy ulicy Servan?
— W nocy, dnia 28 Maja, w chwili, gdy armia Wersalska pokonawszy Kommunę, zawładnęła jedenastym okręgiem Paryża.
— Jak nazywała się ona?
— Joanna Rivat.
— Raniona była niebezpiecznie?
— Bardzo niebezpiecznie.
— Mam tu podwójną listę chorych przyniesionych do ambulansu, przejrzę ją i natychmiast panu odpowiem.
To mówiąc ów pisarz, wyjął księgę rejestrową z biblioteki znajdującej się w jego gabinecie, przeglądał ją pilnie, a na jego twarzy malował się wyraz niezadowolenia.—
— Nie odnalazłeś jej pan? — pytał Schloss z niepokojem.
— Nie! i to mnie wcale nie dziwi.
— Jakto, dla czego?
— W nocy, z dnia 27 na 28 Maja, liczba rannych przyniesionych do ambulansu była tak wielką, iż zapanował chwilowo nieład, rany okazały się tak ciężkiemi, wymagającemi natychmiastowego opatrunku, iż niepodobna było badać wszystkich chorych o ich nazwiska i stwierdzać ich tożsamość zapisując je w rejestra, które dotąd utrzymywane były we wzorowym porządku. Po obrachowaniu, liczba ogólna przedstawia osiemdziesięciu pięciu ranionych podzielonych w ten sposób:
Mężczyzn — dwudziestu czterech.
Kobiet — trzydzieści dziewięć.
Dzieci —dwanaścioro.
W tej liczbie, dziewiętnaścioro nieprzeżyło zadanych ran. Zmarło dziesięciu mężczyzn, siedem kobiet i dwoje dzieci. Kto wie, czyli ta Joanna Rivat, jakiej pan poszukujesz, nie należy do ich liczby?
[ 144 ] — Na nieszczęście, bardzo to być może Schloss odrzekł. — Nic jednak nie przeszkadza nam wierzyć, ze przeciwnie się stało.
— W jakim wieku znajdowała się ta kobieta?
— Mogła mieć 25 lub 26 lat.
— Jaki był rodzaj zadanej jej rany?
— Tego określić nie jestem wstanie, wszak jeżeli żyje, sądzę, że łatwo będzie ją odnaleźć.
— W jaki sposób?
— Znasz pan zapewne szpitale do jakich po opróżnieniu ambulansu chorzy przeniesionemi zostali? a mianowicie kobiety, których nazwisk na razie stwierdzić nie było można?
— Wiem, do szpitala miejskiego i do szpitala Miłosierdzia. Lecz jeśli pan nieznasz osobiście ranionej, daremnemi będą twoje poszukiwania.
— Znam ją właśnie.
— A! to rzecz inna.
— Pójdę więc do wskazanych mi przez pana tych obu szpitalów — mówił Schloss, powstając. Pozostaje mi teraz podziękować panu za udzielone objaśnienie i uprzejme przyjęcie.
— Jestem na pańskie rozkazy, gdybyś czego potrzebował więcej — odrzekł literat.
Rajmund Schloss wyszedł.
Mrok już zapadał, było zbyt późno na poszukiwania w szpitalach. Wiedział jednakże, co rzecz główna, gdzie udać się teraz.
Wróciwszy na ulice Popincourt, pośpieszył złożyć sprawozdanie księdzu Raulowi z tego o czem się dowiedział.
Wielkiem było zdumienie wikarego, gdy posłyszał o urodzeniu dwóch bliźniaczek Joanny Rivat.
— Co zrobił Duplat z temi niemowlętami?
— Trzeba ci będzie to zbadać mój przyjacielu — rzekł do dzielnego Lotaryńczyka. — Udaj się do merostwa jedenastego okręgu do wydziału metryk i zapytaj, czy dwie córki Joanny Rivat zapisane zostały w księgach urodzeń? Być może, iż matka Weronika tem się zajęła? Jeżeli deklaracya, nie została spisaną, odszukamy Serwacego Duplat i wiedzieć będziemy, [ 145 ]co zrobił z temi ocalonemi przez siebie dziećmi? Jutro od rana, pójdź do szpitalów, a stosownie do tego o czem się dowiesz, udasz się jeśli czas na to pozwoli do merostwa jedenastego okręgu.
Nazajutrz z rana Rajmund Schloss rozpoczął poszukiwania.
Udał się najprzód do szpitala Miłosierdzia, a gdyby się tam nic niedowiedział, pójść postanowił do drugiego.
Punktualnie o dziewiątej, zadzwonił do bramy szpitalnej przy ulicy Lacepède.
— Czego pan sobie życzysz? — zapytał odźwierny.
— Chcę pomówić z dyrektorem.
— Pierwsze drzwi po lewej, w podwórzu.
Stosownie do otrzymanego objaśnienia, Schloss zapukał do drzwi, po nad któremi widniał napis wyryty dużemi literami:
— Wejść proszę! — odpowiedział głos jakiś z wewnątrz.
Przestąpiwszy próg, nasz Lotaryńczyk znalazł się wobec czterdziestoletniego mężczyzny o regularnych rysach twarzy, którego oblicze znamionowała dobroć i intelligencya.
Ow mężczyzna, siedzący przed biurkiem na fotelu, był to dyrektor.
— Co pana do mnie sprowadza? — zapytał przybyłego.
Oświadczywszy, że przychodzi w imieniu księdza d’Areynes, wikarego z parafii świętego Ambrożego, Rajmund w krótkości opowiedział cel swojej wizyty, prosząc o objaśnienie, czyli w szpitalu Miłosierdzia nie znajduje się ra[ 146 ]niona kobieta, przyniesiona przed pięcioma miesiącami z ambulansu przy ulicy Servan.
— Racz pan spocząć i zaczekaj chwilę — odrzekł zarządzający. — Mój sekretarz odpowie panu na to zapytanie.
To mówiąc zadzwonił, a wkrótce wspomniony urzędnik ukazał się we drzwiach.
— Panie Karolu, poszukaj proszę w księgach — mówił dyrektor — czyli pomiędzy ranionemi kobietami przeniesionemi tu z ambulansu przy ulicy Servan, nieznajduje się je dna nazwiskiem Joanna Rivat?
— Joanna Rivat?-powtórzył sekretarz.
— Tak.
— Nazwisko tej ranionej? Joanna Rivat.
— Jest to nazwisko całkiem mi nieznane.
— Może cię pamięć zawodzi? Przejrzyj szczegółowo księgi przyjętych chorych do naszego szpitala i przyjdź mnie powiadomić o skutku swych poszukiwań.
Sekretarz wyszedł spełnić polecenie.
— Znasz pan osobiście tę Joannę Rivat? — pytał dyrektor Rajmunda.
— Znam, panie.
— A zatem, gdyby obecne poszukiwania okazały się bezowocnemi, mógłbyś poznać tę kobietę, jeżeli ona żyje i jeżeli dotąd, pozostając w naszym szpitalu, znajduje się w stanie w jakim niemoże dać o sobie żadnych wyjaśnień?
— Poznałbym ją natychmiast — odparł Schloss.
— To dobrze.
We drzwiach ukazał się sekretarz.
— Panie dyrektorze — rzekł — byłem pewien tego o czem mówiłem. Pamięć mnie nigdy nie zawodzi. Z pomiędzy dwudziestu ranionych kobiet, zapisanych u nas pod rubryką „Nieznanych“ pięć tylko było wstanie odpowiedzieć na zadawane im zapytania. Oto ich nazwiska. Joanna Rivat nie znajduje się między niemi. Osiem z nich zmarło, przed udzieleniem objaśnień o sobie.—
— Pozostaje więc jeszcze siedem ranionych „Nieznanych“ na sali Trousseau?
— Tak panie.
— Dobrze! Dziękuję.
[ 147 ] Sekretarz ukłoniwszy się, wyszedł.
Dyrektor wstał, a zwróciwszy się do Rajmunda.
— Pójdziemy razem — rzek — odwiedzić te siedem chorych „Nieznanych“ jakie znajdują się u nas. Mam nadzieję, że pan odszukasz pomiędzy niemi osobę, którą się tak interesuje ksiądz d’Areynes. Chciej pan pójść za mną.
Siostry świętego Wincentego à Paulo, pełniły tu obowiązki infirmerek.
Do jednej z nich zwrócił się dyrektor o wskazanie sobie łóżek pomienionych siedmiu kobiet.
— Właśnie ordynujący doktór ukończył swoją wizytę.
Pomimo rannej godziny, wszystko tu było w porządku.
Siostra miłosierdzia, zaczęła iść od prawej strony, szeregiem łóżek i zatrzymała się przed jednym z tychże noszącym na blaszanej tabliczce numer 4.
— Oto jedna z tych siedmiu, „Nieznanych“ — rzekła do dyrektora.
Rajmund pochylił się ku chorej, która leżąc z przymkniętemi oczyma, ciężko oddychała.
— Biedna ta istota zaledwie dni kilka przeżyje — mówiła zakonnica. — Niema już dla niej ratunku.
Schloss cofnął się.
— To nie ona! — wyszepnął.
Przeszli do łóżka pod 9 numerem.
— I ta zgubiona! — wyrzekła infirmerka.
Rajmund spojrzawszy bacznie na umierającą powtórzył:
— To nie Joanna!
Szli dalej.
Zakonnica stanęła przed łóżkiem noszącym numer 16, wskazując leżącą na nim chorą, której głowa niknęła zupełnie pod opasującemi ją na krzyż płóciennemi bandażami.
Była to kobieta piędziesięcioletnia.
— Ta tu — zaczęła infirmerk — ma szczękę zgruchotaną odłamem kartacza. Nie jest wstanie słowa przemówić, nie umie czytać ni pisać.
Schloss, spojrzawszy szybko na ranioną, przeniósł wzrok na łóżko obok stojące, a oznaczone 17 numerem.
Drgnął nagle.
Poznał bladą twarz Joanny Rivat, tak bladą, iż nieodróżniała się białością od poduszek, na których spoczywała [ 148 ] Młoda kobieta spała..
— To ona panie dyrektorze! — zawołał z radością — Joanna Rivat!... ta, której szukam właśnie. I pochyliwszy się nad poduszką chorej, zawołał dwukrotnie:
— Joanno!... Joanno!...
Chora otworzyła oczy, a uniósłszy się na łóżku, rzuciła w około siebie szklistem bez wyrazu spojrzeniem.
— Joanno! — powtórzył Schloss raz trzeci — przyjaciel przychodzi do ciebie ze strony wikarego, księdza d’Areynes.
Nieruchome, przygasłe spojrzenie młodej kobiety, nie zmieniło się wcale.
— Ta biedna istota nie odpowie panu — ozwała się siostra Miłosierdzia.
— A jednak mnie usłyszała? Słyszy, ale nie rozumie.
— Dla czego, siostro?
— Ponieważ ta straszna rana pozostawiwszy życie ciału, zabiła w niej rozum! Ona jest obłąkaną!
— Obłąkaną?!... Joanna Rivat obłąkana?!...
— Odłam kartacza zraniwszy ją w głowę, przedziurawił czaszkę.
— Ach! nieszczęśliwa!
— Była poddawaną dwukrotnie operacyi — mówiła dalej zakonnica. — Przez długi czas, obawialiśmy się o jej życie. Nastąpiło wreszcie uzdrowienie, lecz rozum niepowrócil! Panie dyrektorze — dodała zakonnica — odebrałeś pan zapewne dziś rano raport ordynującego chirurga na tej sali? Žąda on, ażeby chora z pod 17-go numeru, przeniesioną została do domu obłąkanych.
— Otrzymałem ten raport w rzeczy samej — odparł dyrektor — i dziś go prześlę Zarządowi Przytułków. publicznych.
Rajmund słuchał tych objaśnień ze ściśnionem sercem, wzrokiem napełnionym łzami!
— Niema więc żadnej nadziei wyleczenia tej obłąkanej? — zapytał.
— Niema! potrzebaby chyba na to było cudu! tak twierdzi chirurg. Gdy jednak ta biedna kobieta umieszczoną zostanie w domu obłąkanych, otoczona staraniem i nau[ 149 ]ką specjalisty, kto wie, czy przy pomocy Bożej ten cud się nie spełni?
— Jak ona prędko odesłaną zostanie?
— Nie prędzej, jak za pięć lub sześć dni odparł dyrektor. Musimy uzyskać zezwolenie Rady zarządzającej publicznemi przytułkami, ona nam wskaże, gdzie chorą umieścić należy.
— Wolno nam jednak będzie znać nazwę tego Przytułku? — zagadnął Rajmund.
— Ma się rozumieć! Pozwól pan wszakże zapytać, czy jesteś pewien, że ta kobieta nazywa się Joanna Rivat?
— Och! co do tego, nie mylę się, panie. Mimo zmienionych rysów twarzy i wyrytych na nich śladów cierpienia, poznałem ją natychmiast. Mylić się niemogę! Tak, to Joanna... Joanna Rivat!... Zresztą ksiądz d’Areynes zna ją dobrze, skoro tu przyjdzie jeśli pan pozwolisz, potwierdzi moje zeznanie.
— Byłoby to, w rzeczy samej, bardzo pożądanem — odparł zarządzający. Dwa potwierdzenia mają więcej wartości niż jedno, mimo to wierzymy na teraz pańskiemu. Zechciej, moja siostro, zapisać w rubryce nazwisk Joannę Rivat i staraj się powiadomić o tem Wydział przyjmujący chorych.
Rajmund zbliżył się powtórnie do łózka obłąkanej i ujął jedną z jej rąk, spoczywających na kołdrze.
— Joanno! — zawołał, pragnąc obudzić wspomnienia w tym zamąconym umyśle. — Czy przypominasz sobie wojnę?
Chora lekko się uśmiechnęła.
— Przypominasz sobie? — powtórzył Rajmund.
— Ach! niebo tak wysoko? Gdybyż tam wejść można? — odpowiedziała łagodnym bez dźwięku głosem.
— Schloss opuścił zwolna ujętą jej rękę.
— Skończona! — wyrzekł łzawo. — Nie rozumie! Sieroca dola! — dodał — ciężka dola tej nieszczęśliwej! Jestem na pańskie rozkazy — wyrzekł po chwili, zwracając się do dyrektora szpitala.
— Prosiłbym o niektóre objaśnienia-odpowiedział tenże — dla uzupełnienia deklaracyi w rozpoznaniu tożsamości tej chorej. Racz pan pójść zemną do mego gabinetu.
Wyszli obadwa, pożegnawszy siostrę Miłosierdzia, [ 150 ]a Joanna, złożywszy na poduszkach swą głowę zbolałą, poszeptywała:
— Ach! jak wysoko to niebo!... Jakże daleko do nieba!...
Rajmund Schloss złożył niektóre objaśnienia co do osoby Joanny Rivat, pozostawiając księdzu d’Areynes bardziej ważne szczegóły i odszedł, dziękując dyrektorowi za jego uprzejme przyjęcie.
Do innego szpitala chodzić już nie potrzebował.
Przed powrotem do wikarego, postanowił pójść do merostwa jedenastego okręgu, ażeby się przekonać, czy dwie bliźniaczki Joanny Rivat zapisanemi zostały w księgach ludności.
I tu zarówno wystarczyło wymienie nazwiska księdza d’Areynes, ażeby go załatwiono przed innemi interesantami.
Naczelnik biura, przeszukał osobiście rejestra pod wskazaną datą przez Rajmunda.
Poszukiwania daremnemi się okazały.
W dniu 24 do 28 Maja, zapisywane były tylko dzieci płci męzkiej.
Dwudziestego ósmego, zapisano dwoje płci żeńskiej Córkę Gilberta Rollin i Henryki d’Areynes, oraz drugą małą dziewczynkę znalezioną na ulicy la Roquette, której rodzice byli nieznani.
Zeznania o tej drugiej złożyli, Juljan Servaize i Merlin.
W dawniejszych datach, nieznajdowały się żadne siostry bliźniaczki.
Rajmund Schloss, wyszedłszy z merostwa, wrócił na ulice Pepincourt.
Wikary nie spodziewał się ujrzeć go tak prędko z powrotem.
— I cóż? — zapytał.
— Odnalazłem Joannę rzekł smutno Lotaryńczyk — ale lepiej może byłoby, gdybym jej żywą nie odnalazł!
— Przestraszasz mnie Rajmundzie! Cóż jej się stało?
— Nieszczęście nad śmierć straszniejsze!
— Cóż takiego?
— Joanna jest obłąkana!
— Ach! biedna kobieta! — zawołał z przerażeniem ksiądz Raul.
[ 151 ]
Przeniesiona z ambulansu przy ulicy Servan do szpitala Miłosierdzia, poddawaną była dwóm strasznym operacyom. Odłam kartacza przebił jej czaszkę, w takich wyrazach tłumaczono mi powód jej obłędu?
— Mówiłeś co do niej?
— Dwukrotnie.
— I cóż?
— Tak jak gdybym mówił do posągu.
— Ach! biedna matka! biedna męczennica! Cóż z nią stanie się teraz?
— Za kilka dni, wyniosą ją ze szpitala.
— Gdzie, dokad?
— Do domu obłąkanych.
— Niema więc żadnej nadziei, aby wróciła do przytomności?
— Żadnej! Chyba by cudem, jak twierdzą doktorzy.
— Oby Bóg pozwolił, ażeby ten cud się spełnił!
— Przyobiecałem dyrektorowi szpitala, księże wikary, iż przyjdziesz odwiedzić Joannę.
— Dobrze zrobiłeś, Rajmundzie, pójdę zobaczyć tę biedną kobietę, za nim ją wyniosą do owego grobu gdzie lubo żyjąca, będzie za życia umarłą!
— Pan dyrektor mocno pragnie widzieć się z tobą, księże Raulu, ażebyś stwierdził żem ja się nie pomylił, poznawszy Joannę Rivat w tej nieszczęśliwej. Chce obok tego otrzymać bliższe co do niej objaśnienia.
— Czuję się znacznie silniejszym, będę mógł wyjechać powozem — odrzekł wikary. — Pojedziemy oba do szpitala Miłosierdzia. Zobaczę Joannę, sam do niej przemówię, kto wie, czyli ujrzawszy mnie, usłyszawszy mój głos kapłana, który błogosławił jej związkowi małżeńskiemu, kto wie, czy nie zabłyśnie światełko w jej mózgu przysłoniętym ciemnościami.
— Och! gdybyż to nastąpiło!
[ 152 ] — Nie traćmy nadziei, Rajmundzie! A teraz mi powiedz, czy masz jaką inną wiadomość!
— Mam, księże wikary.
— Cóż takiego?
— Ze szpitala, poszedłem do mera jedenastego okręgu.
— I tam przynajmniej może uzyskałeś jaką pomyślną wskazówkę?
— Niestety, przeciwnie. Dwie bliźniaczki Joanny Rivat nie zostały przedstawionemi dla zapisania ich do ksiąg ludności
— Jesteś tego pewny?
— Widziałem własnemi oczyma. Dzięki grzeczności urzędnika, przeglądałem księgi urodzeń, czytając uważnie każdą deklaracyę, począwszy od 24 Maja, aż do końca tegoż miesiąca.
— To dziwne!-wymruknął ksiądz d’Areynes.
— Poszukując tego, trafiłem na zeznanie pana Rollin o urodzeniu się jego córki.
— Pod jaką datą?
— Pod dniem 28 Maja.
— Tak właśnie on mi powiedział.
— Dalej tegoż samego dnia złożono zeznanie o jakiejś małej dziewczynce znalezionej na ulicy, dziecku kobiety zabitej granatem w przejściu przez la Roquette, podczas gdy uciekała z palącego się domu. Biedne to dziecię zostało oddane do Przytułku.
— Ach! ileż nieszczęść sprowadziła ta Kommuna! — zawołał młody kapłan, załamując ręce. — Lecz co się stało z dziećmi Joanny? — wołał z niepokojem. — Dla czego nie zostały przedstawione do zapisania ich w księgach ludności? Co z niemi zrobił Serwacy Duplat, uniósłszy je z kołyską?
Dowiedzieć się nam trzeba, księże wikary-Schloss odrzekł. Trzeba odnaleźć tego Serwacego Duplat’a.
— Tak, trzeba, nieodmiennie trzeba! ponieważ chce wypełnić przysięgę uczynioną, na łożu śmierci Pawłowi Rivat.
— Od jutra rozpocznę śledztwo — mówił Rajmund. — Gdzie mieszkał ten Duplat?
— Niewiem, lecz Gilbert Rollin wiedzieć o tem musi.
— Pójdę do pałacu Vaugirard, zapytam go o to.
[ 153 ] Nie! — odparł wikary — ja sam z nim się zobaczę. Gilbert jest niezmiernie drażliwym twoje badania mogłyby go rozjątrzyć. Pomiędzy nim a Duplat’em, istniał pewien stosunek, rodzaj poniżającego porozumienia się, co mogłoby przywieść mu na pamięć przykre wspomnienia. Napiszę do niego, prosząc aby tu przyszedł. Po jego u mnie bytności, będziesz mógł rozpocząć poszukiwania według udzielonych przezeń wskazówek.
W chwili, gdy to mówił ksiądz Raul, głos dzwonka dał się słyszeć w przedpokoju, a w parę chwil później ukazała się Magdalena, oznajmując, iż przyszedł pan Rollin i żąda widzieć się z księdzem d’Areynes.
— Pozostaw mnie z nim Rajmundzie. — mówił wikary — a ty Magdaleno wprowadź przybyłego.
Schloss zniknął, a mąż Henryki wszedł do pokoju.
Odkąd ta młoda kobieta objęła w posiadanie dochody z majątku hrabiego Emanuela, Gilbert zmienił się do niepoznania.
Nie był to już ów człowiek wykolejony, zmuszony nędzą do chwytania się różnych środków podejrzanych, do oszczędzania się we wszystkiem, chodzenia w wytartem ubraniu, butach łatanych, prania sobie samemu rękawiczek w benzynie.
Zmienił się w wytwornego eleganta, wielbiciela ostatniej mody, tak w ubraniu, jak ekwipażach.
Zapomniawszy o swojej niegdy tak ciężkiej czarnej nędzy, popadł w też same błędy, z narażeniem się na ich bolesne następstwa. Co go to obchodziło, jeżeli mówiono o nim:
„To dżentelmen w całym znaczeniu“. Zadowolona próżność, nie dozwalała mu się zastanawiać.
Ksiądz Raul powstał na przybycie Gilberta.
Ten podał mu rękę.
— Spocznij kuzynie — mówił kapłan, wskazując mu krzesło i mów o Henryce i o mej małej siostrzenicy Maryi-Blance. Jak się miewają? bo przeszło tydzień ich niewidziałem?
— Henryka jest nieco cierpiącą.
— Cierpiąca? — zawołał młody ksiądz z niepokojem — ale nic zastraszającego, mam nadzieję?
[ 154 ] Bynajmniej! lekka niedyspozycja, która przeminie bez obawy. Co zaś do mojej córki, jest zdrową zupełnie, rośnie z dniem każdym, jest silną, wesołą. Nie uwierzysz kochany kuzynie, o ile to ojcowstwo szczęśliwym mnie czyni! Ach! moja maleńka Marya jest tak piękną, ta córka mojej ukochanej Henryki!
— Ja również się cieszę — odparł ksiądz Raul. — Czuję się bardzo szczęśliwym, widząc, że to ojcowstwo zmienia cię na poważnego człowieka. Nakłada ono na ciebie wielkie obowiązki, jakich niezaniedbasz, jestem pewny, nawet pośród zabaw i światowych przyjemności!
— Masz słuszność kuzynie i nie zawiedziesz się w tem razie. Stanowisko ojca rodziny, oczarowywa mnie tak, iż wyrazić tego nie jestem wstanie! Nakreśla ono przedemną drogę postępowania z jakiej nie zboczę, upewniam! Darzy mnie ono szczęściem, jakiego nie znałem, o jakiem nie marzyłem! Moja maleńka Marya-Blanka, jest dla mnie wszystkiem!
— A wiec opowiadaj mi o niej.
— Nic rozkoszniejszego po nad to dziecię! Kocham ją tyle, o ile kocham jej matkę, a znasz kuzynie głębią mojego przywiązania do Henryki...
— Znam dobrze, dawałeś tego dowody.
Po kwadransie rozmowy, Rollin wstał chcąc odejść. Wikary zatrzymał go poruszeniem ręki.
— Pozwól sobie zadać rzekł — jedno zapytanie.
— Jestem na twoje rozkazy kuzynie.
Przedewszystkiem, chciej mi przebaczyć — mówił ksiądz d’Areynes — że będę zmuszony przypomnieć ci osobistość nie zbyt dla ciebie przyjemna. Radbym nigdy nie wspominać o jej nazwisku, wszak obietnica uczyniona przezemnie umierającemu, nakazuje mi pomówić z tobą o tym człowieku.
— O co chodzi? — zapytał Gilbert mocno zaintrygowany i zatrwożony. tym wstępem tajemniczym.
— O Serwacego Duplat.
Posłyszawszy to nazwisko mąż Henryki zadrżał. Zimny dreszcz przebiegł po nim od stóp do głowy. Miał jednak się na baczności, zapytując tylko sam siebie, co [ 155 ]ksiądz d’Areynes mógł mieć mu do powiedzenia o owym byłym sierżancie 57 bataljonu?
— Serwacy Duplat? — powtórzył — był to wielki łotr, nędznik, zdolny do wszystkiego, z którym złączony okolicznościami, zmuszony byłem ulegać jego wymaganiom. Zresztą widziałeś sam kuzynie jego postępowanie i możesz go osądzić.
— Osądziłem go już, należycie.
— Jakiż więc powód cię znagla do zajmowania się tym nędznikiem?
— Powód nader ciekawy, jaki zrozumiesz, wysłuchawszy mnie przez chwilę.
— Mów zatem...
— Podczas wojny — zaczął wikary — gdy byłeś kapitanem Gwardyi Narodowej, służył w twojej kompanii gwardzista, nazwiskiem Paweł Rivat.
Na te wyrazy niepokój Gilberta zamienił się w trwogę. Zdołał jednak pokonać zmięszanie
— W rzeczy samej — odrzekł spokojnie — przypominam sobie, że ów Paweł Rivat został śmiertelnie ranionym w bitwie pod Montretout.
— Umarł, w kilka miesięcy później skutkiem tych ran w Wersalskim szpitalu. Byłem obecny przy jego śmierci-odparł Raul d’Àreynes.
Znałeś go więc kuzynie?
Wszak połączyłem ich związkiem małżeńskim w kościele świętego Abrożego, na rok przed jego śmiercią!
Mówiłem ci kiedyś, przypominam to sobie, o tej młodej kobiecie? ciągnął dalej wikary.
— Być może, musiałeś jednak mówić to pobieżnie, ponieważ nie pomę — odparł Gilbert, nie wiedząc ku czemu [ 156 ]zmierza ksiądz Raul, a ztąd postanowiwszy mieć się na baczności.
— Paweł Rivat, niemogąc widzieć się z żoną przed zgonem, powierzył mi bardzo ważną missyę w ostatnich chwilach życia. Przyrzekłem, że będę czuwał po nad tą biedną istota i jej dzieckiem, jakie wkrótce na świat przyjść miało. Przysiągłem, że się z nią zobaczę za moim powrotem do Paryża.
— I wypełniłeś kuzynie to przyrzeczenie?
— Tak.
Gilbert pobladł. Krople potu wystąpiły mu na czoło.
— Było to podczas nocy z 27 na 28 Maja. Wszedłszy do Paryża wraz bataljonami armji Wersalskiej, postanowiłem bezzwłocznie udać się do mieszkania Joanny, wskazanego mi przez jej męża. W chwili, gdym wchodził do tego, domu kartacz pękł na dachu, a przebiwszy go, rozniecił pożar.
Nie bacząc na niebezpieczeństwo, pobiegłem na wschody. Po za sobą słyszałem odgłos jakichś szybkich kroków. Wyraźnie ktoś mnie śledził.
Miałem na sobie ubiór duchowny. Myślę więc, może to jaki kommunista spostrzegł mnie na ulicy i chcąc się pomścić za zadaną porażkę, zabić mnie postanowił.
Szedłem coraz prędzej.
Na ostatniem piętrze, ujrzałem drzwi otwarte przed sobą.
Wszedłem tam.
Był to pokój Joanny Rivat. Wpośrodku na podłodze leżała bez życia stara kobieta, zabita odłamem granatu, który wybuchnąwszy zranił leżącą na łóżku Joannę. Obok tego łóżka stała kolebka.
Chciałem podbiedz do niej, lecz kroki idącego za mną człowieka zbliżały się z każdą chwilą. Wchodził już na poddasze.
Rzuciłem się wtedy do gabinetu znajdującego się obok i przez szybę we drzwiach zobaczyłem wbiegającego szybko mężczyznę, który zwróciwszy się do kołyski, już otoczonej płomieniami pochwycił ją i uniósł wraz z sobą.
Zdumiony, poznałem tego człowieka.
[ 157 ] Był to twój niegdyś kolega z Gwardyi sierżant Serwacy Duplat.
Gilbertowi słabo się zrobiło. Czuł, że omal nie zemdleje. Jego niepokój zmienił się w przerażającą trwogę.
O czemże wiedział ksiądz Raul?
Rollin był pewien, że jest zgubionym, że jego tajemnica odkrytą została, siłą woli jednakże pokonał swój przestrach.
— Serwacy Duplat! — odrzekł z przymuszonym uśmiechem — co? on wybawcą? Nigdy go nie widziałem w podobnej roli! Ależ to wszystko co mi opowiadasz, jest jakimś romansem, kuzynie?
— Najściślejsza to prawda! — odparł wikary.
Mąż Henryki zwolna ochłonął z przerażenia.
— Ha! skoro tak — odrzekł — trzeba przypuścić, że Duplat raz w życiu postanowił spełnić dobry uczynek. Znał bezwątpienia Joannę Rivat i chciał ocalić jej dziecię.
— I ja tak sądzę — odparł wikary.
— Widzę, że w to nie wierzysz kuzynie?
— Powątpiewam!...
Gilbert pragnął szczegółowo wybadać księdza d’Areynes.
— A matka? — zapytał — Joanna... pozostawił ją? Cóż się więc z nią stało?
— Ja ją uratowałem — rzekł młody kapłan.
— Co? ty kuzynie?
— Tak.
— Lecz w jaki sposób?
— Wyrwawszy ją z pośród otaczających płomieni, zarzuciłem ją sobie na ramiona, a zeszedłszy nie bez trudu po wschodach, walącego się już domu, oddałem ją przechodzącym właśnie natenczas marynarzom pod dowództwem pana de Kernoël, którzy ją przenieśli do ambulansu, przy ulicy Servan.
— Gdzie, zapewne umarła?
— Nie! Z ambulansu, została przewiezioną do szpitala Miłosierdzia, gdzie Rajmund Schloss odnalazł ją dziś rano.
— Wyleczoną!
— Tak, ale niestety obłąkaną.
Na te wyrazy, Gilbert z ulga odetchnął.
-[ 158 ] — Obłąkaną?! — powtórzył z udanem wzruszeniem. — Ach! biedna kobieta. O! jakże Bóg doświadcza ją srodze!
— Obecnie, niemogę nic dla niej uczynić — mówił ze smutkiem wikary; lecz pozostają mi jej dzieci.
— Nowy przestrach ogarnął męża Henryki.
Ksiądz Raul powiedział: „Jej dzieci“ wiedział więc, że Joanna urodziła bliźnięta. Zkąd o tem mógł się dowiedzieć?
Rollin chcąc zgłębić tę kwestye, postanowił udać zdumienie.
— Jej dzieci? — powtórzył, niby nierozumiejąc.
— To znaczy — odparł wikary — że na trzy dni przed powyższym wypadkiem Joanna Rivat wydała na świat dwie małe córeczki.
— Jest że to wieść pewna?
— Jak najpewniejsza.
— I dowiedziałeś się kuzynie, gdzie są te dzieci?
— Dotąd, nie jeszcze. I właśnie chciałem cię zapytać, Gilbercie...
— Mnie?! — wykrzyknął Rollin z osłupieniem. Zkądze bym ja mógł to wiedzieć?
— Pojmuję, że powiadomić mnie w tej mierze nie jesteś wstanie. dopomódz jednak możesz w odnalezieniu tych dzieci!
— Nierozumiem.
— Posłuchaj! Bliźnięta Joanny Rivat nie zostały zapisane w merostwie do ksiąg ludności.
— Powiadamiałeś się o tem?
— Tak.
— Obawy Gilberta zniknęły.
— Cóż więc z niemi się stało? — pytał z największym spokojem.
—Jeden tylko człowiek mógłby mi na to odpowiedzieć, to jest ten, który je zabrał i uniósł, mianowicie, Serwacy Duplat.
— Bez wątpienia! Ale czy go odnajdziesz?
— Dla czego nie miałbym go odnaleźć? — pytał zaniepokojony ksiądz d’Areynes.
— Dla bardzo prostej przyczyny. Serwacy Duplat, jak o tem naocznie przekonałeś się, kuzynie, jest to człowiek gwałtowny i mściwy. Jako oficer Związkowych, wal[ 159 ]czył do ostatniego tchnienia. Przysiągłbym więc, ze zginął na której z ostatnich barykad, lub też schwytany z bronią w ręku rozstrzelanym został.
Wikary w zadumie pochylił głowę.
Uwaga męża Henryki była słuszną, Serwacy Duplat mógł nie żyć.
Rollin, z wiadomych sobie powodów, nie wspomniał nic o przyaresztowaniu Duplat’a, skazanego na deportacyę, przez sąd wojenny w Wersalu.
— Twoje przypuszczenia są na nieszczęście prawdopodobnemi, Gilbercie — odrzekł po chwili wikary. — To jednak nie wstrzyma mnie w moich poszukiwaniach. Duplat musiał mieć własne mieszkanie. Kto wie, czy w nim nie umieścił tych dzieci, lub nie powierzył jakiej kobiecie z tegoż domu? Wszakże nieposzedł bić się na barykadach z dwojgiem niemowląt na ręku? Gdyby został w mieszkaniu przyaresztowanym, a bliźnięta natenczas u niego się znajdowały, mogły być zabranemi przez władzę. Pole do przypuszczeń, jest tu bardzo rozległe, wszak równie głęboko i ściśle będę prowadził badania, dopóki się nieprzekonam, iż nie pozostaje mi żadna nadzieja odnalezienia tych biednych istot, jakiemi zaopiekować się nakazuje mi sumienie. Musisz ty wiedzieć, gdzie mieszkał Serwacy Duplat, gdy służył jako sierżant wraz z tobą w Gwardyi Narodowej?
Gilbert nie mógł udzielić zaprzeczającej odpowiedzi, bez obudzenia podejrzeń księdza, ale jak zwykle chytrze przezorny, strzegł się zarówno wyjawić, że ów były kapitan kommunistów mieszkał ostatnio w tymże samym domu, gdzie Joanna Rivat.
Wskazał więc dawniejszy adres Duplat’a przed jego przeprowadzeniem się.
— Jeśli mnie pamięć nie myli — rzekł — to ten lotr zamieszkiwał przy ulicy Chemin-Vart pod numerem 149.
Wikary zapisał sobie w notatniku nazwę ulicy i numer domu.
Rozmowa się ukończyła.
Po wymienieniu jeszcze zdań kilku, mąż Henryki pożegnał księdza d’Areynes.
Znalazłszy się na ulicy, Gilbert odetchnął swobodnie. [ 160 ]Świeże powietrze orzeźwiwszy go, rozproszyło obawy w jakich pozostawał nagabnięty niespodziewanemi zapytaniami księdza Raula, oraz wyjawieniem przez tegoż wielu tak ważnych dla siebie okoliczności.
Rozmyślał długo po nad tem wszystkiem i wreszcie przyszedł do przekonania, iż niema się czego lękać na przyszłość.
Joanna Rivat, o której sądził, że zmarła według upewnień Duplat’a, żyła wprawdzie, lecz obłąkana, co równało się śmierci.
Duplat, znajdował się na końcu świata, w Nowej-Kaledonii, a cokolwiek badź by nastąpiło, Rollin był pewnym, iż nigdy on się nie przyzna do popełnionej zbrodni.
Zresztą, tak łatwo się umiera na wyspach Ducos, Nou, na wyspie Pins, dokąd ci kommuniści przewiezionymi zostali.
Śmierć przeto nie będzie oszczędzała tego byłego sierżanta, jak nie oszczędzała innych Związkowych, o zgonach, których raporta przybywały do Francyi każdodziennie.
Rollin mógł przeto żyć, nie troszcząc się o przyszłość. Ksiądz d’Areynes nigdy się nie dowie, co się stało z dwiema bliźniaczkami biednej obłąkanej Joanny.
Zaraz po wyjściu Gilberta, wikary przywołał Schlossa do siebie.
— Mój Rajmundzie! — rzekł — nie pozwólmy, ażeby dzień się ukończył nie dostarczywszy nam jakiej wiadomości o Serwacym Duplat. Oto adres domu, gdzie on zamieszkiwał podczas wojny, służąc w Gwardyi Narodowej. Ulica Chemin-Vert, numer 149. Rozpocznij poszukiwania, przepatruj, śledź, pytaj, rób, co tylko będzie w twej mocy, abyś wróciwszy przyniósł mi dobrą wiadomość.
— Ach! gdyby to zależało odemnie, księże wikary, mógłbyś być spokojnym! — odparł Lotaryńczyk. — Będę czynił wszystko, a dobrej woli nie braknie mi upewniam.
Wziąwszy adres od księdza d’Areynes, wyszedł.
Z ulicy Pepincourt na Chemin-Vert, przestrzeń nie była odległą. W ciągu dziesięciu minut nadleśny stanął przed domem sobie wskazanym.
Była to stara kamienica, o smutnym wyglądzie, z zaczerniałemi ścianami i tynkiem miejscami poodpadanym.
[ 161 ] Od parteru, aż do poddasza, wszystkie mieszkania zajmowali robotnicy.
Schloss, wszedłszy w ciemny korytarz, zwrócił się do okienka odźwiernego. Przy tem okienku siedziała stara kobieta, w czarnej zużytej sukni, w białym czepku, nasuniętym na czoło, ustrojona w okulary zasadzone na dużym kończatym nosie co jej nadawało postać drapieżnego ptaka.
Była to odźwierna.
— Czego pan żądasz? zapytała Schlossa.
Gdzie tu mieszka pan Serwacy Duplat — odpowiedział.
Posłyszawszy wymienione nazwisko Duplata, odźwierna mimo poważnej swej tuszy, podskoczyła jak piłka gumowa, zerwała się z zaiskrzonym wzrokiem, zaciśniętemi pięściami.
— Ha! — zawołała — czy i pan należysz tak jak on do bandy kommunistów? Trzymają tych hultajów niewiem dla czego, zamiast odrazu postąpić z nimi jak trzeba. Czy pan wiesz, że mogłabym ciebie zarówno kazać przytrzymać miejskiej straży, skoro masz śmiałość pytać mnie o Serwacego Duplat, tego łotra, rozbójnika! Ha! ha! uregulowano już z nim podobno rachunek.
Dosyć na broił ten obdzierca, powinni go bez wyroku przykuć do muru i rozstrzelać, jak to uczynili z innemi mniej odeń winnymi wołała. — On! kapitanem kommunistów? ten złodziej, który mi został dłużnym dwadzieścia sześć sous za świece, piętnaście sous za kiełbaski, a trzydzieści pięć sous za chleb, jaki mu przynosiłam! Ten nicpoń! który nam się zadłużył za trzy kwartały komornego i którego właściciel chciał wyrzucić na ulicę! Groził każdemu rozstrzelaniem, ktokolwiek bądź upomniał się o jaki [ 162 ]dług u niego. Lecz jeżeli jest sprawiedliwość na świecie, jego to powinni byli już dawno rostrzelać!
Tu przerwała, tchu jej zabrakło.
Rajmund wysłuchał w milczeniu, rozumiejąc dobrze, iż daremnem byłoby przerywać potok owych wyrazów, a korzystając z nastąpionej przerwy:
— Przychodzę do pani — rzekł ze strony wikarego, księdza d’Areynes.
Odźwierna wpatrywała się w mówiącego z osłupieniem.
— Co... co? — zawołała — pan mówisz?
— Mówię, że przychodzę przysłany przez księdza d’Areynes, aby zasięgnąć od pani niektórych objaśnień co do Serwacego Duplata.
— Czemużeś mi pan zaraz tego niepowiedział zamiast krew we mnie burzyć i zawracać mi głowę?
— Nie pozwoliłaś mi pani przyjść do słowa.
— To prawda! — Jestem kobietą bardzo żywego temperamentu, powściągnąć się niemogę! Mówisz więc pan, że przychodzisz ze strony wikarego?
— Tak, pani.
— Ach! jakiż to człowiek ten ksiądz d’Areynes! Znanym jest i wielbionym w całym okręgu! To anioł! istny anioł! Gołąb bez żółci! Jak on jest dobrym, jak miłosiernym! I on to żąda objaśnień o Serwacym Duplat? Ależ już panu udzieliłam je przed chwilą. Powiedziałam więcej niżbym powinna była powiedzieć Czegóż więc chcesz pan jeszcze?
— Chcę wiedzieć, czy Duplat mieszka w tym domu?
— Mówiłam panu, że gospodarz wyrzucił go ztąd.
— Jak dawno to było?
— Na miesiąc przed wejściem wojsk Wersalskich do Paryża, w miesiącu Kwietniu.
— Niewiesz pani, gdzie następnie zamieszkał?
Jak nie mam wiedzieć? Wiem dobrze! Przeniósł się na ulicę Sain-Maur, ale pan go tam nie znajdziesz.
— Dla czego? — jeżeli jeszcze żyje...
— Dla tego, że ten dom się spalił i jestem pewna, że i on się upiekł w płomieniach.
[ 163 ] — Mówisz pani o domu pod 36 numerem przy ulicy Saint-Maur?
— Tak, właśnie.
— I od czasu wejścia wojsk Wersalskich, niewidziałaś pani Duplat’a?
— Niewidziałam! na szczęście dla tego szubrawca. Byłabym natychmiast zwołała policyę i kazała go związać.
Widocznem było, iż Rajmund nic się już więcej od tej kobiety nie dowie, podziękowawszy jej przeto, odszedł strapiony.
— Gdzie odszukać teraz ślady tego człowieka? — rozmyślał idąc.
Dom, w którym mieszkała niegdyś Joanna i Duplat, nie istniał obecnie.
Do kogo się udać? Gdzie rozpocząć poszukiwania?
Obecność tego byłego kapitana Związkowych tłumaczyła się teraz w sposób najnaturalniejszy w świecie, jako i porwanie przezeń dwojga niemowląt. Widząc palący się dom, chciał uratować dzieci tej biednej kobiety, jaką znał bezwątpienia, a wiedziony uczuciem ludzkości, uniósł je z sobą. Gdzie wszakże je umieścił? Dla czego nie zrobił aktu zeznania w merostwie i nie kazał ich zapisać do ksiąg ludności?
Czy Duplat żyje jeszcze? Czy nie padł pod kulami Wersalczyków, tak jak przypuszczała to odźwierna?
Schloss stawiał sobie bezprzestannie te zapytania.
Nagle myśl nowa przyszła mu do głowy.
Gdyby się udać powtórnie do tego kupca, u którego rano poczerpnął objaśnienia co do Joanny Rivat? Ten człowiek mówił, że znał wszystkich lokatorów z tego spalonego domu? Możeby mógł mi udzielić jakich wskazówek o Duplacie?
Nie wachając się, Rajmund wszedł do sklepu.
Tym razem zastał tu pełno gości.
Kazawszy sobie podać butelkę wina, oczekiwał na sposobną chwilę do pomówienia z właścicielem.
— Kupiec poznał go odrazu.
— Może pan potrzebujesz jeszcze jakich objaśnień? zapytał podchodząc.
— Tak, będę korzystał z pańskiej grzeczności, lecz [ 164 ]wtedy, gdy pan znajdziesz wolną chwilę. Nic niema tak dalece pilnego.
— Obłatwiłem się już, mogę panu służyć zaraz.
— A więc czy pan nie znałeś w owym spalonym domu pewnego lokatora nazwiskiem Duplat?
— Kupiec skrzywił się z niezadowoleniem.
— Znałem go! — rzekł — na nieszczęście znałem! Był on kapitanem Związkowych. Zrujnował mnie ten hultaj zabieranemi rekwizycyami! Nabrał odemnie przeszło na dwieście franków wódki i wina. Ach! jakaż to brudna istota! Jak nikczemny to człowiek!
Widocznie ów były sierżant był niecierpianym przez wszystkich. Nie dziwna! okradał i rabował, gdzie się tylko dało!
— Nie wiesz pan o dalszych jego losach? pytał Schloss.
— Niewiem! wszak sądzę, że został rozstrzelanym jak na to zasłużył.
— Rozstrzelanym? Byłaby to zbyt lekka kara za takie życie, jakie on prowadził w tym całym okręgu. Uciskał wszystkich. Za jedno „tak“ lub „nie“ groził „przybiciem do muru“. Wymierzono by sprawiedliwość przykuwszy doń jego samego!
— Tak, ale to tylko przypuszczenie, nie posiadasz pan pewności w tym względzie? — zagadnął Rajmund.
— Pewności niemam. Gdy jednak w ostatnich dniach Kommuny nie ukazywał się wcale, dozwala się tego spodziewać, iż już nie żyje.
— Nieprzypominasz pan sobie daty, w której widziałeś go raz ostatni?
— Pamiętam doskonale! Było to w dniu 25 Maja. Nie mylę się dla ważnych nader przyczyn w tym razie. Przyszedłszy tu do mnie zabrał w rekwizycyę pięćdziesiąt litrów wina, dla żołnierzy posterunkowych w merostwie jedenastego okręgu. Zachowałem wspomnienie z tej tak pięknej epoki!
— Nie wiadomo panu czy on znał Joanne Rivat?
— Znał ją, ale ona go niecierpiała. Napawał przestrachem te biedną kobietę. Podczas wojny, jej mąż Paweł Rivat, dzielny, zacny człowiek, w tej kompanji, gdzie Duplat był służył jako gwardzista sierżantem-płatnikiem. [ 165 ]Ach! ileż on przykrości wyrządzał biednemu Pawłowi!... ten zbrodniarz, godzien gillotyny!
— Być może, iż pani Rivat po śmierci męża oddała mu pod opiekę swoje niemowlęta?
— Ach! nigdy w świecie! — zawołał kupiec nigdy! Wszak zdaje mi się pan wspominałeś, że te dzieci spaliły się wraz z matką podczas pożaru?
— Tak przypuszczałem — Schloss odrzekł. — Bądź co bądź, zdaje się panu, że Duplat został rozstrzelanym?
— Tak, jak mu się to należało Jeżeli nie został w pierwszej chwili schwytanym, nastąpiło to później! Szukano go i znaleziono. Będzie mniej o jednego łotra na świecie.
Rajmundowi zdawało się prawdopodobnem, iż z Duplat’em w podobny sposób się rozprawiono.
Powrócił do księdza d’Areynes zafrasowany, składając sprawozdanie ze swych poszukiwań.
Dobra wola wikarego została chwilowo obezwładniona nieprzełamanemi przeszkodami. Mimo to, trwał w postanowieniu odwiedzenia nazajutrz Joanny. Obaj doktorzy Pertuiset z Leblond’em, pozwolili mu jechać powozem do szpitala.
∗ ∗
∗ |
Dziewiąta rano uderzyła na szpitalnym zegarze, gdy z fjakru, zajeżdżającego przed portyk wysiedli dwaj mężczyźni.
Był to wikary, w towarzystwie wiernie oddanego sobie Rajmunda Schloss’a.
Ksiądz d’Areynes, wspierając się na ramieniu nadleśnego, wszedł wraz z nim wgłąb szpitalnego budynku.
— Idziemy do pana dyrektora — rzekł Rajmund w przejściu do odźwiernego. — I prowadził wikarego do biura.
— Oto ksiądz Raul d’Areynes, wikary z parafii świętego Ambrożego — rzekł wchodząc do dyrektora.
— Jak pan widzisz — dodał ksiądz d’Areynes — mimo, że mocno jeszcze osłabiony, spieszę dla dopełnienia objaśnień udzielonych przez pana wczoraj Rajmundowi Schloss, [ 166 ]o tej biednej kobiecie jaką tu odnalazł po długich poszukiwaniach.
— Wdzięczny jestem panu — odrzekł zarządzający — żeś raczył pośpieszyć na moje wezwanie. Pragnę albowiem byś stwierdził tożsamość osoby Joanny Rivat, a tym sposobem ułatwił mi spisanie aktu cywilnego.
— Opowiem panu o niej to wszystko, co mi jest wiadomem — odparł ksiądz Raul.
Dyrektor zasiadł przy biurku, gotów do pisania posłyszanych szczegółów.
— Przed osiemnastoma miesiącami — zaczął ksiądz d’Areynes — połączyłem związkiem małżeńskim w kościele świętego Ambrożego, Joannę Rivat z jej mężem. Scisłą datę dnia, będziesz pan mógł otrzymać z ksiąg parafjalnych, z których zarówno się dowiesz o jej nazwisku rodzinnym i nazwisku jej męża zmarłego w Wersalskim szpitalu przed siedmioma miesiącami.
— Zatem ta biedna kobieta jest wdową?
— Tak, panie.
— A data zgonu męża?
— Paweł Rivat zmarł w dniu 18 Kwietnia.
— Doktór leczący u nas Joannę stwierdził — mówił dyrektor — iż ona na kilka dni przed przybyciem do ambulansu przy ulicy Servan, urodziła dziecię.
— Uwaga jego była słuszną — odparł wikary. — Joanna na trzy dni przed otrzymaniem rany w głowę, wydała na świat bliźnięta.
— Bliźnięta? — powtórzył dyrektor.
— Tak.
— I cóż się stało z temi dziećmi?
— Wszelkie usiłowania z naszej strony, ażeby je odnaleźć, okazały się daremnemi.
Tu opowiedział dyrektorowi znane nam już wypadki.
[ 167 ]
Podczas, gdy wikary kończył opowiadanie, zapukano do drzwi biurowych i ukazał się w nich mężczyzna pięćdziesięcioletni, przepasany białym płóciennym fartuchem na ubraniu.
Ukłoniwszy się księdzu d’Areynes, podał rękę dyrektorowi, który pośpieszył przedstawić obu mężczyzn sobie nawzajem.
— Pan doktór Perrin, jeden z naszych lekarzy — rzekł, wskazując na medyka — a to ksiądz d’Areynes, wikary z parafii świętego Ambrożego.
— Mój dyrektorze — rzekł doktór, po zamienieniu z Raulem ukłonu — wszak odebrałeś wczoraj mój raport co do chorej, znajdującej się na mojej sali pod 17 numerem? Odebrałem, doktorze.
— Żądam, ażeby ta biedna kobieta przeniesioną była do domu obłąkanych. Czyniłem, com mógł z mej strony. Niepodobna mi jest trzymać ją dłużej w moim oddziale!
— Pański raport został przesłany Zarządowi Przytułków. Oczekuje polecenia na przewiezienie Joanny Rivat:
— Joanny Rivat? zawołał zdumiony doktór. — Chora więc z pod 17 numeru została wreszcie poznaną?
— Wczoraj, po twojej wizycie doktorze, została poznaną przez tego pana — odrzekł dyrektor, wskazując na Rajmunda Schloss — i ksiądz d’Areynes przybył tu dziś dla potwierdzenia, że owa chora z pod 17 numeru jest Joanną Rivat, którą on wyratował z płomieni w nocy, dnia 28 Maja.
— A więc szanowny księże wikary znasz tę biedną kobietę? pytał lekarz.
— Znam ją, panie.
— Zawdzięcza tobie więc, ze nie spaliła się żywcem?
— Tak, raniona odłamem granatu w gorejącym domu.
— Racz mi pan opowiedzieć wszystkie te szczegóły — prosił doktór — wszystko co wiesz o niej. Być może, iż [ 168 ]odnajdę w jej przeszłości coś takiego co zdoła rozbudzić jej uśpioną intelligencyę.
Ksiądz d’Arcynes rozpoczął opowiadanie przedstawiane przed chwila dyrektorowi.
Lekarz słuchał z natężoną uwagą.
— Doskonale! — rzekł, gdy młody kapłan mówić przestał. — Sprobujemy teraz obadwa zgalwanizować jej pamięć i wywołać wspomnienia.
— Jestem gotów działać wspólnie z panem — odrzekł ksiądz Raul — i oby nam się udało, proszę o to Boga z głębi mej duszy!
— Pańska protegowana została bardzo ciężko ranioną mówił lekarz. Dosięgnęły ją dwa wybuchy granatu. Jeden z nich przedziurawił czaszkę. Liczyłem wiele na pierwszą operacyę. Zawiodła mnie nadzieja, zmuszony byłem otworzyć ranę. Odłam granatu utkwił w głębi, pod czaszką. Przewidywałem to i sądziłem, iż złe pokonam. Niestety! daremnemi były moje usiłowania! Gdy rozpoczęła się rekonwalescencya i zacząłem badać chorą, spostrzegłem, iż czynność mózgowa sparaliżowaną została. Mimo to, być może, iż jeszcze nie wszystko jest straconem! Nieznając całkiem przeszłości tej biednej kobiety, nie wiedziałem jakiej dotknąć struny jej życia, któraby wywołała konieczne w tym razie wstrząśnienie
— Dziś spróbujemy ostatecznego sposobu. Wszystko zależeć będzie od pierwszego wrażenia, jakie na niej twój sprawi widok, księże wikary. Racz więc pan pójść za mną.
— Jestem gotów — odrzekł ksiądz Raul.
— A mnie pozwolisz iść także? — pytał dyrektor doktora.
— Owszem, najchętniej — odparł tenże.
Wszyscy czterej weszli na salę Trousseau, gdzie oczekiwali infirmerzy i siostry Miłosierdzia.
Doktor Perrin szedł naprzód, mając przy sobie po prawej księdza d’Areynes wspierającego się na ramieniu Schlossa.
Na przestrzeni znajdującej się pomiędzy dwoma szeregami łóżek biało zasłanych, woskowana posadzka błyszczała jak zwierciało. Wszystko tu utrzymanem było we wzorowej czystości.
[ 169 ] Łóżko pod 17 numerem stojąc między innemi, znajdowało się w pośrodku sali.
Doktor Perrin zatrzymał się przed nim na kilka kroków odległości, a zwróciwszy do orszaku otaczających go lekarzy asystentów. rzekł:
— Zatrzymajcie się tu, panowie. Nierozpocznę mojej wizyty, aż po odwiedzeniu chorej pod 17 numerem. Nie chce mieć jednak tak licznego przy sobie otoczenia, gdybym czegoś zapotrzebował, przywołam was.
To mówiąc zbliżył się do Joanny Rivat tylko z księdzem d’Areynes, Rajmundem Schloss i dyrektorem szpitala.
Joanna siedziała na łóżku, wsparta plecami o poduszki. Miała ręce złożone i spojrzenie utkwiła nieruchomie w tych rękach.
— Wikary niemógł powstrzymać okrzyku zdziwienia i smutku, na widok tej cierpieniem wyniszczonej twarzy, której wszelako rysy poznał od razu.
— I cóż? — zapytał doktór.
— Ha! Rajmund Schloss nie omylił się panie — rzekł kapłan. — Ta nieszczęśliwa, w istocie jest Joanną Rivat!
Wszyscy czterej zatrzymali się na kilka kroków przed łóżkiem chorej, mającej wzrok wciąż zatopiony w złożone jak do modlitwy ręce.
— Zbliż się pan do niej — mówił doktór do księdza d’Areynes. Mów jej o przeszłości, staraj się rozbudzić w niej pamięć. Ja się tu zatrzymam, ażeby ci nie przeszkadzać, lecz będę czuwał.
Młody ksiądz drżał ze wzruszenia, z sercem ściśnionem stanął przy wezgłowiu chorej.
Joanna, obojętna na wszystko co się w około niej dzieje, nie poruszyła się wcale. Ksiądz Raul wpatrywał się w nią smutno, w milczeniu.
Byłaż to więc ta piękna dziewczyna. którą błogosławił przy ślubnym obrzędzie przed kilkunastoma miesiącami?
Zbliżywszy się po chwili, wyszepnął z cicha:
— Joanno!
Młoda kobieta podniosła głowę bezwiednie.
— Joanno! powtórzył głośniej wikary.
Chora zwróciła ku niemu szkliste bez blasku spojrzenie, lecz żaden muskuł nie drgnął w jej twarzy.
[ 170 ] Doktor Perrin śledził tę scenę z najwyższą uwagą, usiłując pochwycić na obliczu nieszczęśliwej jakiś ślad najmniejszego wzruszenia.
Nagle iskierka światła zapłonęła w nieruchomym wzroku obłąkanej, usta jej otworzyły się, rozłożyły jej złożone ręce opadając na kołdrę, a drżenie wstrząsnęło jej ciałem.
— Mów do niej, mów teraz! — zawołał żywo doktor, zwracając się do księdza Raula.
Nadzieja wstąpiła w serce kapłana.
To co się działo w tej chwili, nie byłoż poprzednikiem blizkiego powrotu do rozumu?
— Joanno! — powtórzył wyraźnie, łagodnym głosem. — Spojrzyj na mnie i poznaj mnie, moje dziecię. Jestem ksiądz d’Areynes, wikary od świętego Ambrożego. Ja to zaślubiłem cię Pawłowi Rivat.
Głęboka zmarszczka zarysowała się na czole obłąkanej; usta poruszyły się, jak gdyby chcąc wyrazić myśl jakąś, lecz żaden dźwięk z nich nie wybiegł.
— Paweł Rivat — mówił dalej kapłan. — Przypominasz sobie? On był żołnierzem podczas wojny. Wyszedł z Paryża na potyczkę. Przypominasz sobie Joanno? Oczekiwałaś długo, Niepowrócił!
Chora wyciągnąwszy rękę, pochwyciła dłoń księdza, uścisnęła ją nerwowo i głosem cichym, bez dźwięku, wyjąknęła:
— Paweł... Paweł Rivat!...
— Mów! mów Joanno! — ozwał się doktór, podchodząc do łóżka. — Wzbudź w sobie naj bardziej okrutne wspomnienia, chociażby one kryzys wywołać miały! Wywołany ten kryzys, będzie przebudzeniem twej duszy i powrotem do rozumu!...
Ksiądz d’Areynes, blady jak posąg mówił dalej.
— Paweł umarł! Czy słyszysz mnie Joanno? rozumiesz? Paweł umarł!
Chora ani drgnęła. Wychudła jej ręka puściwszy dłoń wikarego, opadła bezwładnie na łóżko.
— Paweł umarł! — powtórzył ksiądz Raul — Wydał na mojem ręku ostatnie swe tchnienie, a w chwili, gdy jego dusza ubiegała ku Bogu, za przysiągłem czuwać nad tobą i nad dziecięciem jakie się miało narodzić!
[ 171 ] Joanna po raz pierwszy straciła te posągową nieczułość, jaka czyniła z niej ciało bez ducha. Zawładnęły nią silne wstrząśnienia.
Głębokie zmarszczki zarysowały się na jej czole. Źrenice chwiać się zaczęły, krople potu spływały na skronie obłąkanej.
Przerażająca walka odbywała się widocznie w mózgu nieszczęśliwej przysłoniętym ciemnościami.
Doktór Perrin zrozumiał co się działo. Przyskoczywszy do wezgłowia chorej, pochylił się nad nią i zawołał nakazująco:
— Przypomnij sobie! Ja chcę!
To mówiąc, utkwił swe zaiskrzone pogramiające spojrzenie w obłąkanym wzroku biednej kobiety, w którą jak gdyby wpuszczony ładunek elektryczny wstrząsał całym jej organizmem.
— Przypomnij sobie! — powtórzył. — Przypomnij swoje dzieci, dwie małe dziewczynki bliźniaczki uśpione w kolebce ogarniętej płomieniami!
Joanna, przyłoży wszy obie ręce do gardła wydała okrzyk chrypliwy, jaki zagasł w cichym westchnieniu.
— Przypomnij sobie! — powtarzał doktór z okrucieństwem chirurga, uzbrojonego skalpelem i sondą, chirurga, jaki nie lęka się sprawionego choremu cierpienia, aby go tylko ocalił. Twoje dzieci nie zmarły, być może... Odnaleźć je trzeba!
— Trzeba odnaleźć Serwacego Duplat’a, który je uniósł dodał ksiądz d’Areynes.
Na wymienione nazwisko Duplat’a, Joanna głucho jeknęła. Na jej obliczu zawidniał wyraz dzikiej nienawiści. Zaiskrzyło się jej spojrzenie.
— Duplat! — wykrzyknęła chrapliwie. — Duplat jest mordercą. Zabił Pawła! i zabił mi moje córki!....
Jednocześnie, pochwycił ją straszny paroksyzm nerwowy. Wiła się w konwulsyjnych drganiach.
Asystenci patrząc ze ściśnionem sercem z daleka na tę całą scenę, przybiegli ażeby nieść pomoc doktorowi, gdyby sam nie zdołał powstrzymać tego strasznego ataku biednej kobiety.
[ 172 ] Po kilku minutach paroksyzm zwolna się uspokoił. Joanna upadła na poduszki obezwładniona, złamana.
Doktor kazał natychmiast przyrządzić lekarstwo.
— Jakże pan sądzisz? — pytał go ksiądz d’Areynes.
— Zdaje się, iż uzdrowienie tej biednej będzie możliwem...
Oby Bóg ciebie wysłuchał! — zawołał radośnie wikary.
— Takiem jest moje przekonanie.
— Może więc pan leczyć ją zechcesz?
— Nie panie! Joanna musi być oddaną w ręce psychiatry, specyalisty. Kuracya jej może trwać miesiące, a nawet i lata, zanim ta nieszczęśliwa wróci do rozumu. Napiszę protokuł z naszych ostatnich usiłowań i gorąco polecę pańską protegowaną, ordynującemu lekarzowi szpitala do którego przewiezioną zostanie.
— Czy nie lepiej byłoby — mówił ksiądz Raul — umieścić Joannę w domu zdrowia?
Zdaje mi się, że tam znalazłaby lepszą wygodę, aniżeli w szpitalu?
Doktór przecząco potrzasnął głowa.
Jestem gotów — dodał wikary — zapłacić, za jej leczenie i utrzymanie.
— Nie nalegaj pan — odparł Perrin. — Zamiar twój jest bardzo chwalebnym, wszak mógłby przynieść szkodę naszej pacyentki. Nie ufam prywatnym domom zdrowia, a to dla wiadomych mi powodów. Jeżeli Joanna Rivat ma zostać uleczoną, nastąpi to, jestem przekonany, tylko w rządowym Zakładzie, pod nadzorem Rady opiekuńczej szpitalnej, powierzona staraniom którego ze znakomitych specyalistów.
Ksiądz Raul w milczeniu pochylił głowę.
— Przyjmuję pańską radę, doktorze — odrzekł. — Będę [ 173 ]tylko prosił pana dyrektora, aby mię powiadomił, w którym z Przytułków Joanna umieszczoną zostanie?
— Uczynię to, przyrzekam.
Pożegnawszy doktora, ksiądz d’Areynes wyszedł z sali wraz z Rajmundem Schloss i dyrektorem.
Doktór rozpoczął swoją wizytę przy chorych, opóźniona tym razem o godzinę.
Przed wyjściem ze szpitala ksiądz Raul wręczył dyrektorowi sumę w ilości pięciuset franków, dla rozdania jej uzdrowionym, którzy po wyjściu ze szpitala znajdą się bez żadnych środków utrzymania.
— W kilka dni potem, odprawił Mszę uroczystą w kościele świętego Ambrożego na podziękowanie Bogu za pomyślny powrót do zdrowia Joanny.
Tydzień upłynął, gdy nadszedł list od dyrektora szpitala Miłosierdzia powiadamiający księdza d’Areynes, iż Joanna Rivat przeniesioną została do Blois, i umieszczoną w domu dla obłąkanych w departamencie Cher i Loir’y.
Pozostawiwszy księdza Raula zajętego nowo przyjętymi obowiązkami jałmużnika w więzieniu Grand-Roquette, cofniemy się wstecz do ubiegłych wypadków.
W dniu, w którym dwaj policyjni agenci Duclos z Boulardem przyaresztowali Duplata w małym domku w Champigny, Palmira udała się jak zwykle do roboty w zakładzie swoich pracodawców.
W południe wracała do mieszkania zaopatrzona w żywność na dzień cały, a postawiwszy koszyk na ziemi, chciała otworzyć drzwi kluczem, jaki miała przy sobie. Daremnemi były jej usiłowania. Duplat otwierając agentom, nie wyjął klucza z zamku, a tym sposobem drugi wejść niechciał.
Zdumiona i zaniepokojona praczka probowała dalej, ale nadaremno.
— Ach! to sprawa chłopców, tych uliczników — wołała zniecierpliwiona. Włożyli w zamek kamyki. Gdybym pochwyciła którego z tych lotrów!..
Wołać na Duplata ażeby drzwi otworzył, zdawało się jej rzeczą niebezpieczną, a jednak nie było innego sposobu.
Miała już to uczynić i położyła rękę na klamce mocno ją naciskając.
[ 174 ] Drzwi nie będąc na klucz zamknięte, nagle się otwarły. Zimny pot wystąpił na czoło Palmiry, gdy spostrzegła w zamku klucz pozostawiony przez Duplat’a.
Pochwyciwszy kosz, wbiegła na podwórze a ztamtąd do mieszkania.
Drzwi od podwórza były na oścież otwarte.
Weszła, drżącym głosem wołając:
— Serwacy! Serwacy!
Panowała cisza głęboka, żadnej odpowiedzi.
— Ach! ten nikczemnik! — zawołała z wściekłością — on mnie oszukał! odjechał sam do Szwajcaryi!
To jednak jej podejrzenie bardzo krótko trwało.
— Ha! czy go czasem nie przy aresztowano? zawołała.
Wyszedłszy na podwórze, grunt pode drzwiami rozpatrywać zaczęła. Widocznemi były tu ślady stóp wyciśniętych różnej wielkości, a nawet oznaki walki stoczonej przez Serwacego z agentami.
— Tak, zabrano go ztąd skrępowanego — mówiła to jasne jak słońce! Opowiadano mu po za drzwiami jakieś banialuki, którym uwierzył. Otworzył im drzwi, jak głupiec, a policyanci chwyciwszy go za kołnierz uprowadzili wraz z sobą!
Palmira jak widzimy, ściśle prawdę odgadła.
Wróciła do mieszkania z opuszczoną głową, sercem zbolałem, mówiąc sobie, iż za zbyt wiele się narażała dając przytułek zbiegłemu komuniście.
Śniadania nie mogła jeść wcale. Obawa i niepokój odebrały jej apetyt, mimo to o zwykłej godzinie, znów poszła do pralni.
Nikt nie wiedział w Champigny o pobycie Duplat’a w jej domu, strzegła się więc mówić komukolwiek o nim.
Przez cały tydzień, żyła w śmiertelnych obawach, zmuszona udawać wesołość, aby nie budzić podejrzeń.
Zaczął się drugi tydzień.
Widząc, że jej nie grozi żadne niebezpieczeństwo, powtarzała sobie:
— Czyniłam dla niego wszystko com mogła! Nie moja wina jeśli go zawyrokują na deportacye lub rozstrzelanie! Dla czego łączył się z bandą tych hultajów kommunistów?
[ 175 ] Mimo to, miała nadzieję, iż Duplat da jej o sobie jakąś wiadomość.
— Jeżeli go nie rozstrzelano — mówiła sobie — wynajdzie sposób, aby napisać do mnie słów parę. Aby mnie tylko nie skompromitował, oto rzecz główna!
List od Duplat’a nie nadchodził. Był on nazbyt zajęty sobą samym, ażeby myśleć o Palmirze. Płynąc dopiero okrętem w stronę Nowej Kaledonii, przypomniał sobie o niej.
— Cóżbym mógł do niej napisać? — zapytywał siebie? — Ażeby pamiętała o mnie skoro powrócę? Na co się to zdało? Gdybym powrócił ona się zestarzeje. Rzućmy lepiej zasłonę na owe tkliwe wspomnienia! Mały jej domek w Bretigny, obchodzi mnie tylko ze względu na pieniądze jakie zakopałem pod drzewem. Znajdę je tam niechybnie, jeżeli kiedy powrócę.
— W dniu 1 Lipca wywieziono Duplat’a z Belle-Isle na fregacie Danaë, do Numei, gdzie przybył we sto dwadzieścia dziewięć dni, to jest w dniu 27 Października.
Fregata wypoczywała w drodze tylko dwa razy. Po raz pierwszy, w Las-Palmas, jednej z wysp Kanaryjskich przez pół dnia, raz drugi na wyspie świętej Katarzyny, po nad wybrzeżem Brazylijskim przez dzień cały, celem dostarczenia sobie mięsa na żywność dla ludzi znajdujących się na pokładzie.
Nowa-Kaledonja, położona na wschód lądu Australskiego, na wielkim Oceanie Pacyfiku, jest długą a wązką wyspą, mającą trzysta sześćdziesiąt kilometrów długości, a pięćdziesiąt szerokości.
W dniu 27 Października, jak mówiliśmy, ukazała się fregata przed wzrokiem deportowanych w Numei, mieście zbudowanym amfiteatralnie, dość rozległem, ale nieregularnem.
Zaledwie zarzucono kotwicę, przypłynęła ku temu statkowi łódź z oficerami, a w godzinę później rozpoczęło się wylądowywanie, poprzedzone wywoływaniem nazwisk.
Wielu z płynących z Belle-Isle, brakowało, zmarli podczas drogi.
Po nad portem, oddział morskiej piechoty z nabitą bronią oczekiwał na tłum wysiadających kommunistów, którzy szybko uszykowali się naprzeciw żołnierzy.
[ 176 ] Przez dwie godziny trwało wylądowywanie. Wreszcie przybył gubernator wyspy, w licznem otoczeniu i wygłosił przemowę do skazańców mniej więcej tej treści:
— Od waszego zachowania się zależeć będzie względność administracyi. Wszelkie usiłowanie wzniecenia buntu lub ucieczki, będzie surowo karanem!
Dwustu osiemdziesięciu deportowanych, których wysadzono na grunt Numei, podzielono na dwie partye, jedna z nich została natychmiast wysłaną na wyspę Ducs, druga na wyspę des Pins.
— W pierwszej bandzie, składającej się z kommunistów i członków Centralnego Komitetów, oficerów i majorów znajdował się Serwacy Duplat, drugą, tworzyli kommuniści niższych stopni.
Pierwsze chwile były bardzo przykremi dla Duplata. Bez żadnego określonego zajęcia niemógł, podobnie jak wielu z jego towarzyszów, korzystać na równi z kolonistami z dochodów, jakie dostarczyć mu mogło jakieś uprawiane przezeń rzemiosło.
Przez dwa miesiące pracował jako posługacz u dystylatora, zajmując się pomywaniem butelek, która to czynność nie wymagała specyalnego uzdolnienia.
Porzuciwszy następnie to miejsce, wszedł w służbę do korzennika w Numei, gdzie dano mu żywność, mieszkanie i trzydzieści franków miesięcznie, co pozwoliło mu żyć jako tako i postanowił pozostać już tu do dnia uwolnienia, to to jest do chwili spodziewanej amnestyi, za jaką według zdania deportowanych nie trzeba było zbyt długo oczekiwać.
Liczne ucieczki skazańców, wszystko na raz zmieniły.
Gubernator wyspy został odwołanym. Jego następca rozwinął surowy iście, drakoński nadzór.
Deportowanych, którzy mieli pozostać w Numei przeznaczono do wywiezienia na wyspę Ducs i wyspę des Pins. Serwacy Duplat znajdował się w liczbie pierwszych.
Wywieziony na wyspę Ducs, znalazł miejsce po upływie kilku miesięcy, u kolonisty kupca win.
Trzy tego rodzaju zakłady, znajdowały się na wyspie, w których ci byli kommuniści po otrzymaniu z Francyi cośkolwiek pieniędzy, chodzili topić w winie swe troski.
Mijały lata śmiertelnych nudów i wyczekiwania.
[ 177 ] Co miesiąc prawie, otrzymywano tu z Francyi wiadomości, ale niezadowalniały one wygnańców. O amnestyi nie było wspomnienia.
Rok siódmy już Duplat pozostawał w Nowej Kaledonii, gdy wybuchłe powstanie między plemieniem Kanaków, przerwało jednostajność życia skazanych.
Zagrożona administracya, zapotrzebowawszy ludzi do walki z krajowcami, zwróciła się o pomoc do deportowanych.
Najważniejszemi z tych nowych posiłków dla administracyi, byli skazańcy polityczni.
Wielu z nich, spodziewając się uzyskać tym sposobem ułaskawienie i powrót do Francyi, poprzyjmowali służbę jaką im ofiarowano.
Porozdawano im broń.
Znany paryzki kapelusznik Amouroux były członek Centralnego Komitetu za czasów Kommuny, był jednym z pierwszych, jacy się okazali gotoweni do walki.
Serwacy Duplat poszedł za jego przykładem. Ów były kapitan Związkowych, marzył już o udzielonych za to sobie łaskach gubernatora.
Mieli walczyć przeciw zbuntowanym, oni, którzy sami w tem niegdyś przewinili, walcząc przeciw swym własnym współbraciom!
Bunt Kanaków został stłumionym, lecz łaski na które skazańcy liczyli, nie ukazywały się wcale.
Mimo to Serwacy Duplat zyskał na tem cośkolwiek. Zawyrokowano go bowiem na dziesięć lat ciężkich robót!
Spieszymy wyjaśnić w krótkości, co sprowadziło dlań nowy wyrok, którego straszne następstwa czyniły zeń nie tylko politycznego skazańca, lecz i prostego kryminalistę.
[ 178 ] Na północy wyspy Ducos, powstanie krajowców szerzyło się z zajadłą zaciekłością.
Jakie były przyczyny tego zbuntowania się? Czy pochodziły one z wzrastającego ciągle zaboru im gruntów, na których poszukiwacze żył kruszczowych odkrywali nikiel i inne warstwy złotodajne? Lub też wynikało ono z innych powodów?
Niechcąc zajmować się obszernie temi kwestyami, stwierdzimy jedynie fakta związane ściśle z naszym opowiadaniem.
Morska piechota, wzmocniona zaopatrzonemi w broń zesłańcami, została zwróconą przeważnie na miejscowości zagrone przez zbuntowanych Kanaków.
Rozpoczęły się walki z obu stron, dzikie, straszne, zacięte!
Na początku, gdy jeszcze spokój panował na wyspie, wysłano kilku ludzi wraz podoficerem do przyjaznego, jak się zdawało plemienia Oebasów dla sprowadzenia robotników. Wszyscy ci nieszczęliwi wysłani, wymordowanymi a następnie i zjedzonymi zostali na uczcie potwornej, przez tych pożeraczów ciała ludzkiego.
W osiem dni później, dwudziestu zołnierzy, dowodzonych przez porucznika, zostało nadzianemi na piki przez toż dzikie plemię, które podłożywszy ogień pod wysokie trawy, dało zginąć w płomieniach nieszczęśliwym.
Koloniści walczyli z tą zaciekłą dziczą odważnie, nie kryjąc jednak przed zarządem, iż gdyby potrzebne posiłki na czas nie nadeszły, z trudnością by im przyszło ocalić swe życie.
Koncessya na wydobywanie żył kruszczowych wznieciła, jak się zdaje, nienawiść w plemieniu „Dućbo“, dowodzonym przez przewódcę „Douima“.
Francuz, koncessyonaryusz, protegowany przez zarząd wojskowy i dyrektora kolonii karnych, eksploatował te żyły złota i niklu pod firmą: „Piotr Delphis i spółka“.
Ow Delphis zebrał szybko majątek w Nowej Kaledonii, dzięki niezmordowanej czynności, z jaką wyczerpywał grunta bogate w pokłady drogocennego minerału.
Od roku 1860, zamieszkiwał on w Outbache wraz z ro[ 179 ]dziną to jest z żoną i dwiema młodemi córkami, zrodzonemi na wyspie.
Obszerne jego mieszkanie, silnie zbudowane, otoczone grubemi palissadami, znajdowało się w środku kopalni, gdzie odbywano poszukiwanie kwarcu i przemywanie piasku zawierającego cząstki złota.
Służba najemna była bardzo liczną, nie o tyle jednak, aby się oprzeć zdołała napadowi zbuntowanych krajowców. Zażądał więc posiłków wojskowych z Numei, jakie mu przysłanemi zostały.
Oddział, do którego należał Serwacy Duplat, stoczył potyczkę z krajowcami, o dwie mile przed Outbache i odepchnął zbuntowane bandy, jakie zwiększając się z dniem każdym, szybko się zbliżały.
Najściślejszy nadzór został rozciągnięty nad mieszkaniem kolonisty-minera, w którym to mieszkaniu znajdowały się beczki niklu i okruchy złota, przedstawiające wartość olbrzymią. Miały być one co rychlej wyekspedyowane do Numei, gdzie składano wszelkie produkta mineralne z Nowej Kaledonii.
Straż wojskowa ustawioną została na dwa metry po za ogrodzeniem domu, à po za nią czuwał noc i dzień kordon waratowników.
Pewnej nocy, Serwacy Duplat postawionym został na posterunku przy drzwiach pawilonu, w którym znajdowały się zamknięte beczki z kwarcem i złotem.
Wiedział on dobrze, po nad jakiemi bogactwami czuwać mu rozkazano.
Podczas dnia pełnił straż przy drzwiach otwieranych w obecności pana Delphis, dla przepuszczenia robotników, znoszących nowe beczki z niklem oraz skrzynie, zawierające piasek i okruchy złota.
Jedna z tych skrzyń, pękła pod ciężarem, w chwili gdy ją stawiano na ziemi. Zebrawszy starannie metal drogocenny₂ odstawiono na bok zepsutą skrzynię dla zreparowania jej później.
Świadkiem tego wypadku był Duplat.
— Kilka garści złotego piasku — mówił sobie — a nie potrzebowałbym pleśnieć w Nowej Kaledonii. Mógłbym żyć wesoło, do zgonu! W Numci, albo na wyspie Ducos, zna[ 180 ]lazłbym człowieka, który wymieniłby mi to na brzęczące luidory!
Były kapitan Kommunistów nie odznaczał się, jak wiemy, skrupulatnością. Nie należał do ludzi zdolnych się oprzeć pokusie, a tu przyznać trzeba, była ona zbyt silną.
Drzwi pawilonu zostały zamknięte i Duplat pozostał sam, przechadzając się w około.
Korzystając ze swego stanowiska, badał szczegółowo wnętrze budynku.
Jedno, jedyne okno, przepuszczało tam światło, a to okno nie było okratowane.
Wśród dnia, nie można było myśleć o rozbiciu szyby, lub podważeniu zamku. Należało oczekiwać sposobności.
Nazajutrz, około dziesiątej wieczorem, postawiono Duplat’a na straży w tymże samem miejscu.
Pokusa zbyt silnie działała, ażeby mógł ją pokonać.
Wycierpiał wiele podczas pobytu swego na wygnaniu. Źle żywiony u kolonistów w służbach, u których pozostawał, nieraz przycierpiał i głodu. Ach! jakże żałował szczęśliwych czasów, w których był kapitanem Kommuny! Wystarczało mu wtedy podpisać bon rekwizycyjny, aby otrzymał wszystko, czego potrzebował, nie wydając pieniędzy.
Deportowani, posiadający nieco grosza, mogli złe znosić cierpliwiej.
— Nie czują głodu przynajmniej! powtarzał z zawiścią.
— Ha! skoro szatan rozsypał złoto przedemną mówił dalej nie będę o tyle głupim, bym je miał odepchnąć od siebie.
— Jako człowiek przezorny, zachował pozorną obojętność wobec wojskowych oddziałów, mających przyjść zmienić wartę o dziesiątej wieczorem i utworzyć kordon w około pawilonu przy drzwiach, którego stał na straży.
Ow oddział złożony był z żołnierzy złamanych znużeniem, osłabionych gorącą temperatura, do jakiej nie byli nawykli, drzemiących w postawie stojącej, wsparci na bagnetach.
Byli to po większej części skazańcy kryminaliści pozaciągani do wojska, żartujący sobie ze wszystkiego, radzi odnaleźć łup w mieszkaniu jakie strzedz mieli, deportowani spędzający czas na rozmowach o ostatnich walkach Kommuny.
[ 181 ] Najróżnorodniejsze te żywioły razem zebrane, nieprzedstawiały żadnej gwarancyi bezpieczeństwa.
Nadeszła noc gorąca, głęboko ciemna. Niebo koloru atramentu, bez księżyca i gwiazd pokryło się chmurami.
Błyskawice przerwały horyzont, morze jęczało, rozbijając się o wybrzeża, a huk gwałtownego wichru co chwila słyszeć się dawał.
Była to pora burz strasznych i deszczów lejących potokami.
Wielkie krople wody, spadać zaczęły.
Każdy z wartowników szukał schronienia przed burzą. Wszyscy się poukrywali.
Duplat sam tylko czuwał, dosłuchując najmniejszego szelestu, sledząc nadejścia pomyślnej chwili do wykonania swego zamiaru.
Zbliżył się do okna pawilonu, Jak wiemy, nie było okno okratowane, potrzeba więc było tylko szybę wyłamać.
Uczynił to, korzystając z chwili, w której huragan huczał z zaciedłością, a brzęk rozbitego szkła zniknął w wielkim szumie wichru i huku piorunów.
Wsunąwszy rękę przez otwór, odnalazł z łatwością w oknie zasuwkę, którą otworzył, a pozostawiwszy strzelbę na zewnątrz, wdrapywać się zaczął po ścianie, poczem przesadziwszy okno, wskoczył w głąb budynku, zawierającego miljony.
Wewnątrz pawilonu ciemno było, jak w piecu.
Duplat szedł, macając ręką po ścianie, kierując się ku miejscu, gdzie widział jak złożono rozbitą skrzynię pełną złotego piasku.
Znalazł ją nareszcie.
Rozbita pokrywa była położoną lekko na wierzchu skrzyni.
Zdjął ją bez hałasu, a zanurzywszy ręce w drogocennych okruchach, zapełniał niemi kieszenie i worek płócienny zawieszony na szyi, przeznaczony do chowania w nim żywności.
Ukończał już swoją zbrodniczą czynność i serce mu biło radośnie na wspomnienie bogactw, tak łatwo zdobytych, gdy [ 182 ]po za sobą usłyszał nagle donośnym dźwiękiem wygłoszony wyraz:
— Złodzieju!!
Duplat schwytany na gorącym uczynku poskoczył na bok, a zwróciwszy się ku otwartemu oknu, wyjął nóż z za pasa.
Daremne usiłowanie!
Przy świetle latarni niesionej przez żołnierza wypełniającego część nocnej straży, ujrzał podoficera morskiej piechoty, celującego z rewolweru.
— Złodzieju! — powtórzył groźnie podoficer.
— Łaski! — zawołał Serwacy, padając na kolana ze złożonemi rękoma.
— Mógłbym cię zabić! mam ku temu przelkie prawo! — mówił dowodzący. Wstręt mi jednak sprawia zabójstwo, nawet takiego łotra, jakim ty jesteś! Oddam cię w ręce sprawiedliwości, niechaj postąpią z tobą, jak należy! Wychodź z tego budynku, tą drogą, jak wszedłeś.
Były kommunista blady, jak ściana, przesadził okno i upadł ciężko na ziemię. Oficer chwyciwszy go za ramiona, postawił z siłą na nogach.
— Co widzę? to ty? — zawołał, w twarz mu spoglądając. Ty? więzień polityczny, deportowany? Ty? który naśmiewałeś się ze skazańców kryminalistów, pogardzałeś nimi? Ha! jesteś podlejszym od nich, ty! który kradniesz mając strzedz i pilnować! Dalej zamną na odwach!
Wszelki opór był tu niemożliwym. Serwacy uczuł, że jest zgubionym.
Z pochyloną głową, przybrał obłudnie pokorną postawę.
Oficer zamknął okno, o ile mógł najlepiej, postawił nową wartę przy pawilonie, a wymierzając powtórnie rewolwer w nędznika:
— Na odwach! Marsz! zawołał.
[ 183 ]
Niezadługo potem, Duplat, stawiony został przed oficerem komenderującym oddziałem.
Ze zwykłą sobie podłością, jaka czyniła go uniżonym, gdy nie mógł być silnym, padł na kolana błagając o przebaczenie.
Oficer nic nie odpowiedziawszy, zamknąć go kazał silnie skrępowanego i oddać pod nadzór surowy, uniemożliwiający wszelką ucieczkę.
Nazajutrz, pod strażą żandarmów, ów nikczemnik został przeprowadzony do więzienia w Numei, a w miesiąc później, stawiony przed sądem wojennym, gdzie zawyrokowanym został na dziesięć lat ciężkich robót, co równało się według Kodeksu wojskowego najmniejszej karze na jaką zasłużył.
„Z deportowanego“, obniżył się Duplat na „transportowanego“ i stał się skazańcem galernikiem, oznaczonym w miejsce nazwiska numerem, a jako taki, przesłanym został na wyspę Nou do pracy nad przeprowadzeniem dróg wytkniętych wśród najgęściejszych zarośli.
W trzy lata po owym nowym zawyrokowaniu Duplat’a, to jest w roku 1881 rozeszła się wieść tak gorąco oczekiwana przez skazanych kommunistów, wieść przyniesiona telegrafem Europejsko-Australijskim.
— Amnestya!
Cała kolonja drgnęła radośnie, począwszy od południowej zatoki, aż do krańców Paâba, najbardziej wysuniętych na północ.
Kupcy win w Numei, robili dnia tego świetne interesy. Wtedy to Serwacy Duplat zrozumiał nie tylko wielkość swojego występku, ale cały ogrom swojej głupoty.
Gdyby był zdołał pokonać swoją niepohamowaną chęć do kradzieży, byłby mógł teraz jak wszyscy amnestyonowani wygnańce wyjechać z kolonii, wrócić do Paryża i tam się nawać widokiem spalonych budynków, jakie nie ze wszystkiem jeszcze odreparowanemi zostały.
[ 184 ] Zamiast tego, zmuszonym był teraz pozostać w Nowej-Kaledonii, aż do ukończenia się dziesięciu lat ciężkich robót.
Pragnienie wolności i swobody, gorączkowo go ogarnęło. Zaczął rozmyślać o ucieczce. Bez pieniędzy wszelako, ucieczka była niemożebną. Musiał więc zrezygnować się i oczekiwać jeżeli nie końca terminu swej kary, to jakiejś pomyślnej sposobności, zesłanej sobie niespodziewanie.
W trzy lata po ogłoszeniu amnestyi przeniesiono go z wyspy Nou.
Przez lat sześć upłynionych od chwili pierwszego zawyrokowania, złożył dowody przykładnego posłuszeństwa, a dzięki nienagannemu obok tego sprawowaniu się otrzymał pewne złagodzenie w swojej sytuacyi.
Wrócił do Numei, gdzie przy rozpoczętych robotach nad naprawą portu, potrzebowano znacznej liczby skazanych.
Powierzono mu stanowisko dozorcy, po nad oddziałem robotników złożonym z dwudziestu ludzi, który to obowiązek wypełniał z całą skrupulatnością.
Biedny wszelako Serwacy, przez te trzynaście lat pobytu na kolonjach mocno się zestarzał. Głębokie zmarszczki wyryły mu się na policzkach i czole, jego gęste włosy całkowicie prawie pobielały, wychudł do niepoznania.
Strapiony i smutny, zaczął już wątpić o wszystkiem.
W roku 1888 epoce swojego uwolnienia po odsiedzeniu kary, miałby lat czterdzieści osiem, wszak lata galernika liczą się potrójnie. Byłby zużytym, bezsilnym, słowem do niczego!
Myśląc o tem wszystkiem, mówił sobie z goryczą:
— Lepiej by mi było może pozostać w Nowej Kaledonii, niźli powracać do Francyi. Co ja tam będę robił? Umieszczonemu pod nadzorem policyi, wskażą mi miejsce pobytu w jakiej odległej stronie kraju, gdzie nie będę znał nikogo i gdzie być może braknie mi roboty. Pieniądze jakie pozostawiłem w Champigny zakopane pod jabłonią, wraz wekslami podpisanemi przez Rollin’a, mogłyby mi przydać się wtedy, ale chcąc iść po nie, trzebaby zrzucić wprzód z siebie to piętno galernika.
Zresztą, gdybym je odnalazł, co wtedy? Niemając żadnego zajęcia, wydam na utrzymanie życia te czternaście tysięcy franków, a potem? Chociażby zgłosić się o coś do Gil[ 185 ]berta po latach siedemnastu, jak mi służy prawo ku temu, czyżby to nie groziło mi nowym niebezpieczeństwem?
Zresztą, kto wie, czy ja te zakopane pieniądze odnajdę w Champigny? Czy dom Palmiry jeszcze istnieje? Była to stara buda, która być może rozebrano, dla postawienia nowego budynku i mój majątek, z którego mógłbym się przyzwoicie utrzymać zakopanym w ziemi na zawsze pozostanie!
Po owych smutnych rozmyślaniach, jakim przyznać potrzeba, nie brakło słuszności, Duplat przeklinał Merlin’a, którego jak wiemy, najniesprawiedliwiej o za denuncyowanie siebie oskarżał.
— Ha! gdyby on żył jeszcze! — wołał z wybuchem gniewu — zapłaciłbym mu za te wszystkie męki jakie tu znoszę. Przysięgam, że mu z nadmiarem zapłacę.
Po tych uniesieniach, zapadał w milczenie. Niechęć do życia go ogarniała.
Roboty w porcie trwały blizko trzy lata. Pozostawało teraz Duplat’owi tylko trzynaście miesięcy do wypełnienia kary.
W tem czasie, rozkazano robotnikom pod jego nadzorem, zdjąć rusztowanie otaczające morską latarnię, w około której robota ukończoną została. Podczas tego, nastąpiło zawalenie się i Serwacy padł zagrzebany pod szczątkami drzewa.
Wydobyty z trudnością, zaledwie dawał znaki życia. Miał głowę rozbitą i prawą rękę złamaną.
Zaniesiono go umierającym do szpitala w Numei, gdzie oddanym został opiece Sióstr de Cluny i pomagającym im w pielęgnowaniu chorych, infirmerom.
Umieszczono go na sali świętej Cecylii, przeznaczonej dla ranionych.
Siostra Łucja zarządzała służbą szpitalną i czterema infirmerami, posłusznemi na jej rozkazy. Będąc ogólnie kochaną i szanowaną, za swe poświęcenia dla chorych, zakonnica ta posiadała dość rozległe wiadomości z medycyny i chirurgii, a szczególniej wielkie doświadczenie.
Ona to, w oczekiwaniu na nadejście doktora udzieliła pierwszy opatrunek Duplat’owi.
Chirurg po obejrzeniu ran, uznał je być bardzo ciężkiemi. Obawiał się, czyli nie zajedzie potrzeba, amputowania złamanej ręki?
[ 186 ] Nie chcąc wszelako wydać stanowczej decyzyi w tej sprawie, nakazał tylko najściślejsze około chorego starania, mając nadzieje, iż może się da uniknąć tej tyle bolesnej operacyi.
Grunt w Nowej Kaleeonii jest piaszczystym. Rzadko trafiają się tam zaraźliwe gorączki i febry, wszak nadzwyczajne gorąco klimatu, utrudnia zagajanie się ran.
Duplat, wiedział o tem dobrze, a skoro odzyskał przytomność i mógł rozmyślać, uczuł, że jest już prawie zgubionym i wpadł w ogromną rozpacz.
Siostra Lucja pocieszała go jak mogła, zachęcając do spokoju i cierpliwości, tyle potrzebnych w obecnym jego stanie zdrowia.
Serwacy czując śmierć tak blizko siebie ogarniętym został zaciekłą żądzą życia.
Słuchając chciwie pocieszających słów zakonnicy, zaczął mieć nadzieję.
Między infirmerami, dopomagajacemi siostrze Lucyi przy chorych, znajdował się młody chłopiec dwudziesto pięcioletni Gaston Depréty.
Skazany na pięć lat ciężkich robót za fałszerstwo, Depréty przybywszy do Nowej Kaledonii miał przy sobie akta sądowe, w których znajdowały się notatki polecające go dobrotliwym względom dyrektora karnych kolonii.
Umieszczono go natychmiast na służbie wyjątkowej, zachowanej dla skazańców zasługujących na jakąś laskę ze strony administracyi.
Potomek nader zacnej rodziny, w departamencie Seine i Marne, gdzie jego ojciec były kapitan kawaleryi żył z skromnej swej pensyi, jako dymisyowany, Gaston Deprèty, zawdzięczał rodzinnym stosunkom i wpływom, iż sąd zebrany w Mèlun przyznawszy łagodzące okoliczności, skazał go na najlżejszą z kar, na jakie zasłużył.
Watpliwem było wszelako, czy ów młodzieniec zasługiwał na pobłażliwość sądowego trybunału?
Dzięki wysiłkom ze strony ojca, uczęszczał na Wydział prawny w Paryżu i w dwudziestym roku życia, otrzymał stopień uniwersytecki. Lecz podczas nauki, przejął najgorsze wady miasta, tak niebezpieczne dla niektórych słabszych [ 187 ]natur, przystępnych pokusom, gotowych do kapitulacyi wobec własnego sumienia.
Po ukończeniu prawa, wrócił w rodzinne swe strony i rozpoczął praktykę u adwokata, przyjaciela swojego ojca.
Obdarzony wysoką intelligencya i łatwością w pracy, Gaston Depréty, wywiązywał się sumiennie z przyjętych obowiązków podczas dnia, noce wszelako poświęcał hulankom i rozkoszom na jakie szczupłość jego dochodów mu niepozwalała.
Był graczem, lecz grał nieszczęśliwie, a obok tego był wielce cenionym przez kobiety z półświatka.
Chcac się okazać względem nich szczodrobliwym i probować szczęścia w bakkara, grał na wielkie stawki, a na zaciągnięte długi karciane popełniał liczne fałszerstwa na znaczne sumy pieniędzy.
Osobiście więc nie zasługiwał, jak widzimy, na żadne uwzględnienia. Osoby wszakże zajmujące wysokie stanowiska, starały się usilnie o powstrzymanie hańby mającej skalać tak szanowane powszechnie nazwisko kapitana Deprèty, co im się jednak w połowie tylko udało.
Po zapadnięciu wyroku, stary żołnierz przysiągł, iż wyrzeka się na zawsze dziecka, jakie do tego stopnia go zniesławiło, a matka Gastona umarła pod nadmiarem zgryzoty.
Mimo to wszystko, protektorowie młodzieńca wyjednali dlań notatki polecające go względom Zarządu karnych Kolonii, dołączywszy takowe do Akt sądowych.
Gaston Deprèty, przybył do Nowej Kaledonii nie czując żadnych wyrzutów sumienia, niczego nie żałował w swoim postępowaniu, prócz tego iż schwytać się pozwolił.
Pięć lat galer? — powtarzał z bezczelnością — będzie to dla mnie stacyą kuracyjną, jaka wzmocni me zdrowie nadwerężone bezsennemi nocami. W dwudziestym ósmym roku życia zostanę uwolnionym. Wszak to kwiat młodości! Wtedy to rzucę się w to życie z całą zaciekłością, a doświadczenie nie pozwoli mi już popełnić głupstw, jak teraz! Udam się do Paryża wprost z Numei.
Za pomocą czego miał udać się do Paryża? Jakie środki mógł sobie natychmiast wytworzyć na utrzymanie?
Myślał o tem niekiedy, żyjąc wszelako przez lat cztery pośród skazańców, jacy opowiadaniem o swych występkach.
[ 188 ]podniecali jego młodzieńczą wyobraźnię, czerpał w nich naukę, jaką przyrzekał sobie kiedyś wprowadzić w wykonanie.
Społeczeństwo składa się z dwoch klas, bardzo odmiennych mówił sobie. — Eksploatorów i eksploatowanych. Ażeby zostać eksploatowanym trzeba być bydlęciem, a do tego i być bogatym. Nie jestem ni jednym ni drugim, będę więc eksploatorem!
Po młodzieńcu takich zasad, można się było spodziewać i obawiać wszystkiego.
Ukrywał jednak swoje zapatrywania z przewrotna hypokryzyą, okazywał się pokornym między infirmerami siostry Lucyi, dając dowody niezwykłej tkliwości w obchodzeniu się z choremi, powierzonemi jego opiece.
Gdy Duplat przyniesiony został do spitala i umieszczony na sali świętej Cecylii, pozostawało mu natenczas już tylko sześć miesięcy do odcierpienia kary.
Ordynujący chirurg rozkazał Gastonowi Deprèty, jako należącemu do personelu szpitalnych infirmerów, zająć się pielęgnowaniem ranionego, który ze względu na sztukę lekarską, mocno go interesował.
Serwacy za odzyskaniem przytomności, widząc gorliwą życzliwość dla siebie Gastona, był przekonany, iż prawdziwego znalazł w nim przyjaciela i że jego to tylko staraniom zawdzięczał uniknięcie amputacyi ręki, co z razu nieuchronnem
być się zdawało.
— Ty mnie to uratowałeś! — mówił, ściskając dłoń infirmera — wdzięczność moją dla ciebie na zawsze zachowam!
Deprèty oddając mu uścisk nawzajem, myślał obłudnie.
— Wdzięczność twoja w słowach, mój człowieku, djabła warta, musisz mnie czynem o niej przekonać i przekonasz „Wbrew własnej woli“.
[ 189 ] Te trzy wyrazy, jakie podkreślamy: „Wbrew własnej woli“ miały nader tajemnicze znaczenie.
Deprèty przypominał sobie wszelkie fazy paroksyzmów, jakie przebywał Duplat w pierwszych dniach po wejściu do szpitala, gdy gorączka krew mu paliła.
Owładnięty nią ów eks-kommunista, mówił wiele, sam o tem nie wiedząc, a Gaston Depréty czuwając przy jego wezgłowiu z natężonym słuchem, notował w pamięci każdy wyraz wymówiony podczas majaczeń chorego.
— Champigny! — jąkał raniony, chrypliwym głosem. — Ulica Bretigny... domek Palmiry... tam, pod jabłonią, w butelce cały mój majątek! Majątek, banknoty! — powtarzał — czternaście tysięcy franków i weksle z podpisem Gilterta Rollin... jakie po uwolnieniu się moim i powrocie do Paryża, musi mi zapłacić. Gdyby niechciał, zagrożę, iż wszystko wydam... powiem co zrobił w piwnicy przy ulicy Servan, zlęknie się i zapłaci!
Po krótkich chwilach uspokojenia, gdy znów powracała gorączka, powtarzał bezprzestannie:
— Champigny, ulica Bretigny, numer 9, domek Palmiry. Czternaście tysięcy franków, w ziemi, pod jabłonią. Zabiję Merlin’a! który mnie zgubił denuncjując!...
Gdyby Deprèty raz tylko był słyszał te oderwane zdania chorego, przerywane chrapaniem, nie byłby zwrócił na to uwagi, sądząc, że pochodziły z majaczeń gorączkowych.
Nieszczęściem jednak, Duplat powtarzał je bezustannie i w tej samej formie bez zmiany. Wygłaszał też same myśli, też same nazwiska osób, wymieniał te same cyfry, zkąd Gaston wywnioskował nader logicznie, iż w życiu tego byłego kommunisty istniała jakaś tajemnica, z której mógłby „wiele skorzystać.
Nazwiska: „Gilbert Rollin“, „Champigny“, „Ulica Bretigny“, „Palmira“; wyrazy: „Czternaście tysięcy franków“. „Sto pięćdziesiąt tysięcy franków w wekslach“, „piwnica przy ulicy Servan“ zaciekawiały go nakształt owych widm tajemniczych, jakie Edgar Poë umieszczał w swoich powieściach.
Potrzebował tylko znaleźć klucz do rozwiązania owej zagadki.
[ 190 ] Próbował po kilkakrotnie, korzystając z gorączkowych paroksvzmów nieszczęśliwego, zadawanemi pytaniami, wyrwać mu w całkowitości jego tajemnice, ale pytania jego nierozumiane przez chorego, pozostawały bez odpowiedzi.
Mimo to, Deprèty, był pewien, że Duplat zakopał banknoty i wartościowe papiery, umieszczone w butelce w Champigny pod drzewem, w domu pod 9 numerem, przy ulicy Bretigny należącym do jakiejś Palmiry.
Wystarczało to nikczemnikowi.
Postanowił za powrotem do Francyi rozpocząć poszukiwania, jakie uwieńczone pomyślnym skutkiem, o czem nie wątpił, pozwolą mu żyć dostatnio.
I oto dla czego na wyrazy Duplata, gdy tenże wyrzekł do infirmera, mając się lepiej na zdrowiu: „Chciałbym cię przekonać o mej głębokiej wdzięczności“. Deprèty w myśli odpowiedział: „O téj wdzięczności musisz przekonać mnie czynem... i przekonasz wbrew własnej woli i chęci“.
Serwacy przez pięć miesięcy w szpitalu pozostawał.
Po upływie tego czasn, wyleczony zupełnie, mimo że miał jeszcze rękę chwilowo obezwładnioną, został przesłanym dla rekonwalescencyi na wyspę Ducos, do kolonisty rolnika, który zażądał od administracyi przysłania sobie do nadzoru w gospodarstwie jakiego zdolnego człowieka.
Duplat wyjechał z Numei, podziękowawszy wszystkim za łożone nad sobą starania, a w szczególności Gastonowi Deprèty.
Były ów pomocnik adwokata, okazywał głębokie rozczulenie przy pożegnaniu i wsunął swemu koledze skazańcowi w rękę parę sztuk drobnej monety, myśląc w głębi duszy:
— Oto zadatek na czternaście tysięcy franków, jakie dzięki tobie odnajdę przy ulicy Bretigny, pod 9 numerem.
Zamiarem Gastona było, skoro przyjedzie do Francyi, uciec jak najprędzej z wyznaczonej sobie na pobyt miejscowości i udać się do Paryża, którego rozkosze nęciły go ku sobie i gdzie spodziewał się łowić obficie ryby w mętnej wodzie.
Postanowił sobie obok tego, stworzyć nową tożsamość, przybrać jakie obce nazwisko, oparte na silnych, prawnych dokumentach, co mu pozwoliłoby zmylić ślady policyi, gdyby go poszukiwać zaczęła.
[ 191 ] Utworzyć sobie nową niewzruszoną tożsamość nie było rzeczą tak łatwą do wykonania.
Depréty szukał ku temu sposobów, gdy traf przyszedł mu w pomoc niespodziewanie.
Fregata „Le Var“ zarzuciła kotwicę w Numei, wysadziwszy na ląd około sta kolonistów i skazańców.
Podróż tego statku, była wyjątkowo utrudnioną, z pomiędzy wolnych pasażerów wielu ciężko zachorowało, tak, iż przy wylądowaniu musiano ich przenieść do szpitala.
Pomiędzy temi pasażerami znajdował się dwudziestosześcioletni młodzieniec, któremu spadający drag fregaty w chwili manewrów podczas burzy, rozbił czaszkę.
Zaniesiono go na salę świętej Cecylii i złożono na łóżku, zajmowanem poprzednio przez Duplata.
Gaston Depréty, otrzymał rozkaz rozebrania chorego, przy pomocy drugiego infirmera, złożenia go na łóżku i udzielenia pierwszego opatrunku czego wymagał stan jego zdrowia bardzo niebezpieczny, jak utrzymywał chirurg.
Spis nowo przybyłych został przesłany Zarządowi wyspy, wszak bez żadnych innych szczegółowych objaśnień po nad te, jakie były zapisane w rejestrowych księgach na pokładzie statku.
Po przybyciu na wyspę, wszyscy mieli złożyć gubernatorowi paszporta wraz prawnemi dowodami stwierdzającemi osobistość każdego.
Zabrawszy garderobę, oraz inne przedmioty, będące własnością chorego, dla złożenia ich w biurze siostry Łucyi, która obowiązana była zapisać to wszystko do rejestru, Deprèty nie omieszkał przetrząsnąć kieszenie, dla odszukania tam jakichś wartościowych przedmiotów.
Znalazł zegarek złoty z łańcuszkiem, portmonetkę zawierająca pięćset franków, oraz portfel wypchany papierami.
W chwili, gdy wydobywał ów portfel z kieszeni krwią zbroczonego tużurka chorego, wysunął się zeń jakiś papier i upadł na ziemię.
[ 192 ]
„W imieniu prawa“
Okaziciel winien usprawiedliwić pozwolenie na noszenie broni, okazaniem tegoż merom, żandarmeryi, nadzorcom leśnym, oraz wszelkim Władzom, gdy tego zażądają“.
To pozwolenie na broń uległo przedawnieniu, ponieważ upłynęło już przeszło dziesięć miesięcy od chwili jego wydania.
Podczas, gdy czytał je Deprèty, dziwnym blaskiem zaiskrzyło jego spojrzenie.
Na marginesie po lewej stronie papieru, znajdował się rysopis wicechrabiego de Grancey skreślony w tych słowach: Oczy Nos
Wiek — lat 28.
Wzrost — jeden metr sześćdziesiąt pięć centymetrów.
Włosy — szatyn.
Brwi — czarne.
Usta — czarne.
Nos— prosty.
Usta — średnie.
Podbródek — okrągły.
Twarz — podłużna.
Cera — brunatna.
W rubryce znaków szczególnych mieścił się wyraz: „Nicość“, który mógł być w zupełności zastosowanym do Gastona Depréty.
Złożywszy papier, wsunął go do portfelu, a następnie [ 193 ]wraz z tymże do kieszeni swojego ubrania z postanowieniem przywłaszczenia go sobie i przejrzenia zawartości w bardziej sprzyjającej chwili.
Chwila ta nadeszła, po ukończeniu szpitalnej obsługi.
W portfeln wicehrabiego, znajdowały się: Akta urodzenia, wydany na imię Jerzego de Grancey, dwa akty zejścia, stwierdzające zgon Karola Pawła wicehrabiego de Grancey, oraz Maryi Heleny de Grancey, z domu de Bonneville, różne notatki i listy.
Deprèty zaczął szczegółowo wszystko odczytywać.
Nazajutrz, jak to przewidział chirurg, fregaty „Le Var“, Jerzy de Grancey zmarł nie odzyskawszy przytomności, a we dwadzieścia cztery godziny później, został pochowanym na cmentarzu w Numei.
Do aktu zejścia, miano tylko dostarczone objaśnienia z ksiąg rejestrowych znajdujących się na pokładzie fregaty „Le Var“ to jest imię i nazwisko zmarłego.
Było to wystarczającem dla administracyi, której złożonym został zegarek i portmonetka zmarłego, zabrane przy jego wejściu do szpitala.
Miesiąc upłynął, a z nim i termin kary oznaczonej dla Gastona.
Wezwany został do Zarządu wyspy.
— Jesteś pan wolnym — powiedziano mu. Chcesz że pozostać nadal na kolonii?
— Nie — odrzekł. — Pragnę powracać do Francyi.
— Będziesz tam pozostawał przez lat dwadzieścia pod nadzorem policyi.
— Wiem o tem.
— Oznaczą ci miejsce pobytu we Francyi, wszak wolno ci będzie wybrać jedno z tych, na których mogą zamieszkiwać uwolnieni skazańcy.
— Czy mi pozwolą udać się do Tours?
— Bezwątpienia.
— Proszę więc o wydanie mi paszportu do Tour. Mam tam rodziców, do nich chcę się udać.
— Przyjdź pan nazajutrz, odbierzesz swoją „masse“ i paszport, który obowiązanym jesteś przedstawić Prefektowi za przybyciem do Brestu. W ciągu trzech dni wylądujesz na okręcie Leara jaki odpływa jutro z rana do Francyi.
[ 194 ] Deprèty powiadomiwszy się o tem, odszedł.
Wyż wspomniona „massa“ jaką odbiera każdy skazaniec w chwili uwolnienia, składała się z kwoty pieniężnej, jaką zarobił podczas swego pobytu w Nowej Kaledoni, bądź to pracując na rachunek Zarządu, bądź służąc u którego z kolonistów, obowiązanych składać do kasy Administracyjnej zapłatę, ustanowioną skazańcowi przez dyrektora.
Połowa tej kwoty, z prawa przynależy administracyi; druga połowa zachowana dla skazańca, zapisywaną jest na jego rachunek.
„Massa“, przypadająca Gastonowi Deprèty wynosiła sześćset siedemdziesiąt dziewięć franków.
Otrzymał ją, wraz z paszportem, wskazującym mu jako miejsce pobytu departament Indre-et-Loire.
Paszport miał złożyć za przybyciem, Prefekturze w Tours.
Nie należące już obecnie do karnego Zarządu, Gaston Deprèty, zrzucił co prędzej odzienie skazańca i kupił sobie przyzwoite ubranie w jednym z wielkich składów garderoby w Numei.
Nazajutrz okręt „Leara“ uniósł go w strony Francyi.
Podczas, gdy Serwacy Duplat od lat siedemnastu na galerach odsiadywał karę, równocześnie Joanna Rivat niewinna ofiara fatalności losu, żyła a raczej wegetowała w Przytułku dla obłąkanych, przygasłą myślą, zmarła już prawie za życia.
Ksiądz d’Areynes, pamiętając o nieszczęśliwej i czuwając zdala po nad nią, miał nadzieję, że starania jakiemi była otoczoną, pokonają zle nareszcie i rozum przywróconym jej zostanie.
Przez czas ubiegły Rajmund Schloss jeździł corocznie z Paryża do Blois, dla odwiedzenia tej biednej obłąkanej.
[ 195 ] Za każdym razem jednakże nieznalazłszy polepszenia w stanie jej zdrowia, powracał z sercem zbolałem.
Doktorzy uznali, iż to obłąkanie jest nieuleczalnem.
— Życie jej mówili — będzie przygasało powoli i żadne, najmniejsze nawet światełko nie zabłyśnie w umyśle tej nieszczęśliwej, przysłoniętym ciemnościami.
Schloss widząc, że jego wizyty były bezpożyteczne, zaprzestał ją odwiedzać.
Mijały lata, a podczas ich upływu, dwa razy zmieniali się doktorzy ordynujący w Przytułku, w którym Joanna została umieszczoną i personel służbowy zarówno, uległ wielu zmianom.
Przy końcu roku 1887 lekarz psychiatra, którego sława szeroko rozchodzić się zaczęła, został mianowany doktorem ordynującym Zakładami dla obłąkanych w departamencie Cher-i-Loire.
Był to młody człowiek, nazwiskiem Bordet.
Licząc trzydzieści osiem lat zaledwie, odniósł niezliczone zwycięztwa na polu nauki.
Mówiono o cudownych jego uzdrowieniach, mimo któraj to nabytej już sławy, studyował i poszukiwał bezprzestannie.
Objąwszy powierzone sobie stanowisko, postanowił przedewszystkiem zbadać przyczyny obłąkania u chorych oddanych jego opiece. Zaczął odczytywać pilnie raporty doktorów jacy przed jego przybyciem w Zakładzie pracowali, wyciągał z nich notatki, studyował szczegółowo każdy wypadek i odwiedzał chorych z notatnikiem w ręku.
Joanna Rivat, była najdawniejszą z pensyonarek w tym domu.
Liczba lat przebytych przez nią w Przytułku zwróciła uwagę młodego doktora.
— Obłakana od lat siedemnastu, i żyje? — zawołał — zaiste, to dziwny wypadek! Najdłuższy zwykle okres życia dla obłąkanego nieprzechodzi lat dziesięciu, licząc od chwili, w której mózg nadwerężonym został. Te kobietę zobaczyć chcę przed innemi.
Zadzwonił.
We drzwiach gabinetu ukazał się sekretarz Zarządu.
[ 196 ] — Prosić pana Verdier, ażeby zechciał przyjść do mnie — rzekł doktór.
Verdier, był lekarzem asystentem, od dawna pełniącym te obowiązki w domu obłąkanych.
Przybył natychmiast na wezwanie swego zwierzchnika.
— Mój kolego — rzekł tenże — przejrzałem raporta dotyczące chorych, pozostających tu na kuracyi, wypisałem sobie notatki o każdym z nich i od dziś rozpoczniemy wizyty naszych biednych pacyentów. Przystąpię jednak tym razem przyjętym w szpitalu. Tu, w moim własnym gabinecie, będę badał każdego z obłąkanych tych, którzy mogą być do mnie przyprowadzonemi. Będę miał przed oczyma notatki i raporta moich poprzedników, na wypadek, gdyby mnie pamięć w czemkolwiek zawiodła.
— Jestem na pańskie rozkazy — odrzekł lekarz asystent.
— Zaczniemy od Joanny Rivat.
— Joanna Rivat? W pierwszej sekcyi. Skaleczona w czaszkę odłamem kartacza. Chora nieuleczalna!
— Jesteś tego pewnym kolego?
— Bezwątpienia. Ta kobieta pozostaje w naszym Zakładzie od lat siedemnastu, przysłano ją nam ze szpitala Miłasierdzia, gdzie poddawaną była dwukrotnie operacyom, dokonywanym przez mistrza lekarskiej nauki. On to właśnie uznał ją za nieuleczalną. Ztąd wierzę, iż wszelkie polepszenie jest dla niej niemożebnem! Mózg ma kompletnie sparaliżowany!
— Zobaczymy!...
Lekarz asystent, uśmiechnął się ironicznie. Twierdzenie zwierzchnika zdawało mu się być absurdem.
— Proszę, wydaj pan rozkaz infirmerce — mówił doktór Bordet —ażeby wprowadziła do mego gabinetu Joannę.
Dom oblłąkanych w Blois, należał do ogólnego Zarządu szpitala i zostawał pod nadzorem publicznej Rady Przytułków. Wznosił się za miastem, przy drodze prowadzącej do Vendôme.
Powierzchowność jego nie była smutną, jak zwykle w tego rodzaju budynkach, ale miłą przeciwnie.
Otoczony wielkiemi drzewami i trawnikami, na których rozrzucone były kosze kwiatów o żywych barwnych kolorach, przedstawiał wesoły prawie widok.
[ 197 ] Wspomniony szpital posiadał do rozporządzenia tylko sześćdziesiąt łózek, a z tych niemógł więcej pomieścić nad sześćdziesięciu chorych, bądź to w celach sypialnych, lub odosobnionych pokojach.
Sypialnie w liczbie czterech, przeznaczonemi były dla chorych dotkniętych łagodnem obłąkaniem.
Odosobnione pokoje, sąsiadujące z infirmeryą, dla waryatów zostających pod surowym nadzorem.
Wszelka obsługę przy chorych, pełniły kobiety. Infirmerzy mężczyźni, znajdujący się tu w nader szczupłej liczbie, używani byli do grubych, ciężkich robót jedynie.
Infirmerki były wszystkie prawie młode, a szczególniej przeznaczone do obsługi w odosobnionych pokojach i infirmeryi. Starsze obsługiwały cele i sypialnie.
Naczelna infirmerka czuwała nad całym tym żeńskim personelem, składającym się z dwudziestu pięciu osób.
Personel ten był wybieranym przez Radę opiekuńczą Przytułków publicznych, a dawał pierwszeństwo młodym dziewczętom, w tych właśnie przytułkach wychowanym, jako opuszczone dzieci, lub sieroty po zmarłych ubogich rodzicach.
Budynki przeznaczone dla Zarządu, dla głównego lekarza, doktorów asystentów i kierujących gospodarczym oddziałem, wznosiły się po za gmachem, przeznaczonym dla chorych, gdzie zarazem mieściła się apteka, celem ułatwienia pomocy potrzebującym jej natychmiastowo.
Gabinet ordynującego doktora, jego mieszkanie, wraz z biurami dyrekcyi i oddziałem gospodarczym, zajmowały cały parter budynku przeznaczonego dla administracyi. Do tego gabinetu, przytykała wielka sala z oknami, wychodzącemi na ogród.
Joanna Rivat, miała sobie przeznaczone łóżko, w sypialni pod nazwą Przenajświętszej Maryi Panny, jedno z tych jakie udzielano łagodnym obłąkanym.
Infirmerką, mająca dozór nad tą sypialnią była młoda siedemnastoletnia dziewczyna, o nader sympatycznej fizyonomii.
Wysokiego wzrostu, zręczne i bardzo piękne to dziewcze, posiadało bujne sploty kruczej czarności, okalające koroną czyste jej czoło. Jasne i bardzo łagodne oczy, oświe[ 198 ]tlały twarz o regularnych rysach, rzucając na nią wyraz głębokiej melancholii.
Cała postać dziewczyny dziwnie pociągająca, zwracała ku sobie wszystkich uwagę.
Dziewczę, miało na imię „Róża“.
Z powyższem imieniem, nie łączyło się żadne rodzinne nazwisko. Była ona dziecięciem wychowanym w Przytułku dla sierot.
Od trzech miesięcy pozostawała w szpitalu jako infirmerka.
Róża, kończyła właśnie ubierać Joannę, gdy dano jej rozkaz zaprowadzenia obłąkanej do gabinetu doktora.
Biedna Joanna zmieniła się do niepoznania od owej chwili, gdy ksiądz d’Areynes podczas ostatnich drgań Kommuny ocalił ja od niechybnej śmierci.
Ciemne jej bujne włosy, zupełnie teraz pobielały. Z zółkniętą twarz, jak stary pargamin, pokrywały zmarszczki, wyrywszy na niej ślady przebytych cierpień. A jednak ta kobieta nie miała więcej nad lat czterdzieści.
Mimo przebytych męczarni, żyć widocznie pragnęła. Jej postać była prostą. Barki nie pochyliły się ku ziemi Wyraz spojrzenia był jakiś niepewny, niedokładny, ale nie ogłupiały. Wreszcie dziwnie smutny uśmiech na ustach, dozwalał widzieć zęby prześlicznej białości.
Poruszała często rękoma, przykładając je do czaszki, w miejscu, gdzie otrzymała ranę, która ją pozbawiła rozumu.
Róża, od chwili wejścia do Przytułku, jako infirmerka, serdecznie pokochała Joannę Rivat, pociągana ku niej dziwną, jakąś nieokreśloną sympatya.
Joanna mało mówiła. Kilka wyrazów przez nią powtarzanych, a pozbawionych sensu, sprawiało na młodej infirmerce wrażenie z jakiego zdać sobie sprawy nie umiała.
Nie wyrazy to jednak obłąkanej wywoływały owo wrażenie, ale brzmienie głosu, który chociaż bez intonacyi, poruszał w dziewczynie głąb duszy i przyśpieszał bicie jej serca.
Róża nie zaniedbywała dla Joanny innych chorych, powieżonych swoim staraniom, jednak dawała pierwszeństw tej nieszczęśliwej tak ciężko dotkniętej od lat siedemnastu.
[ 199 ] Joanna pomimo obłąkania, uczuwała głęboką tkliwość dla tego pięknego dziewczęcia, jakie ją otaczało dziecięcem prawie przywiązaniem.
Gdy Róza znajdowała się przy niej, nie spuszczała z niej oczu na chwile, posłuszną będąc na każde jej skinienie, jak pies wierny dla swojego pana.
Młoda infirmerka, mówiąc do obłąkanej, miała zwyczaj nazywać ją: „Mamą Joanną“.
Dwa te, tyle proste wyrazy wymienione przez Róże, wywoływały zwykle rodzaj rozkosznego uczucia w biednej obłąkanej. Jej obojętne spojrzenie, dziwnym natenczas zapalało się blaskiem, a pochwyciwszy rękę dziewczyny, do ust przykładała.
Niejednokrotnie zauważyła młoda infirmerka, iż łza natenczas spływała po zwiędłem licu Joanny.
Czem wytłumaczyć, iż obecność Róży wywoływała taką tkliwość w obłąkanej.
Nauka zbadać by tego nie zdołała.
Skoro tylko młode dziewczę otrzymało rozkaz od doktora, przyprowadzenia chorej do jego gabinetu, ujmowała ją za rękę i łagodnym a harmonijnym głosem mówiła:
— Trzeba pójść zemną, „mamo Joanno“.
Wdowa po Pawle Rivat, siedząca na łóżku, podniosła się natychmiast i szła wraz z młodą infirmerką prowadzącą ją za rękę.
Było to w ostatnich dniach Marca.
Miał rozpocząć się Kwiecień, a z nim i wiosna.
Drzewa i krzewy zielenieć się poczynały.
Słońce jaśniało w pełnym blasku na horyzoncie bez chmur. Rozwijały się kwiaty, napełniając wonią powietrze. Kwitły fijołki i pierwiosnki.
Joanna idąc wraz z Różą przez ogród, zatrzymać się chciała.
— Teraz, niemożna!... niemożna, mamo Joanno! — mówiła, prowadząc ją infirmerka. — Później tu powrócimy.
Obłąkana nie stawiała oporu.
Przybyły obie do gabinetu doktora Bordet, gdzie woźny drzwi im otworzył.
Weszły.
Doktor spojrzał przedewszystkiem na młodą infirmerkę, [ 200 ]zdumiony jej niezwykłą pięknością i sympatyczną postacią, poczem wzrok przeniósł na obłąkaną.
— Jakaż dziwna sprzeczność!...
Życie w pełni rozwicia, obok śmierci!... bo tam, gdzie ciało jedynie żyje, a myśl zagasła, jest to śmierć, ponura, żałobna!
Doktor Bordet zbliżył się ku chorej wpatrującej się w niego ze zdumieniem.
Uderzony został tą nagłą zmianą jej wzroku z razu bezmyślnego, który w oka mgnieniu przybrał wyraz zdziwienia.
Doktor Bordet, ująwszy za rękę Joannę poprowadził ją do fotelu, na którym usiąść jej rozkazał.
Biedna kobieta spełniała posłusznie jego polecenia.
Była spokojną, prawie uśmiechnięta. Siedziała ze spuszczonemi oczyma.
— Jak się nazywasz? — nagle zagadnął ją doktor.
Obłąkana spojrzała powtórnie, z tem samem wyrazem zdumienia, jaki już zauważył lekarz, wszak nic nie odpowiedziała, jak gdyby nie rozumiejąc o co ją pytano.
Bordet spojrzał w notatki rozłożone na biurku:
— Gdzie są twoje dzieci? — zapytał.
Toż samo milczenie ze strony chorej. Nie drgnął żaden muskuł w jej twarzy. Wyraz jej oczu stał się nieco bezmyślnym, jak pierwej.
Doktór zmienił pozycyę chorej. Posadził ją teraz w pełnem świetle i wpatrywał się w nią długo, uważnie.
Podczas tego badania, chora według zwyczaju, jaki Róża w niej zauważyła podniosła dwukrotnie rękę, przykładając ją ku wierzchowi głowy z ruchem gorączkowym.
[ 201 ] Ten gest niezwykły, zwrócił uwagę lekarza. Wskazywał on albo uczucie bólu, albo myśl jakaś u chorej.
Joanna miała na głowie biały płócienny czepeczek, związany pod brodą na bandaże. Doktór zdjąwszy jej ten czepek, zaczął szukać blizny na zagojonej ranie, zadanej przed siedemnastoma laty okruchem kartacza.
Znalazł ją bez trudu, ponieważ włosy na tym miejscu nie odrosły wcale.
Palce lekarza przesuwające się z lekka po tej szerokiej czerwonej bliźnie, jaka przy włosach śnieżnej białości bardziej jeszcze czerwoną być się zdawała, napotkały stwardniałą wypukłość wielkości grochu i nacisnęły takową.
Joanna krzyknęła boleśnie.
— Boże! zawołała pomimowolnie młoda infirmerka, przerażona okrzykiem chorej.
— Co się stało? — spytał z cicha asystent, uderzony nagłą zmianą fizyonomii swojego zwierzchnika.
Zajęty uczynionem świeżo odkryciem i jego następstwami pan Bordet, nie słyszał tego zapytania. Chora po wydaniu okrzyku boleści, uspokoiła się zupełnie.
Doktor ponowił poszukiwania na czaszce, ale tym razem nacisnął silniej bliznę.
Krzyk straszny, coś nakształt wycia dzikiego zwierzęcia, wybiegł z piersi obłąkanej.
Przymknąwszy oczy, osunęła się na krześle w omdleniu.
Róża śmiertelnie blada, omal że również nie zemdlała. Lekarz asystent chciał biedz na pomoc Joannie. Doktór Bordet powstrzymał go poruszeniem ręki.
— To nic! — rzekł. — Nie obawiaj się.
— Ależ to omdlenie?...
— Było ono potrzebnem i pozwoli mi przekonać cię, mam nadzieję, że moje przewidywania miały słuszną zasadę i że ta biedna kobieta obłąkana od lat siedemnastu, mogła była zostać uleczoną po pierwszej operacyi, jakiej dokonano na niej w szpitalu Miłosierdzia.
— Uleczoną?! — wykrzyknął asystent, osłupiały takiem twierdzeniem.
— Tak, mój kolego, uleczoną! — powtórzył doktór Bordet.-Lecz dosyć słów! Działać nam teraz potrzeba.
[ 202 ] I zaczął badać szczegółowo tę okrągłą twarpą wypukłość, jaka wyrosła na zabliźnionej ranie Joanny.
Róża z sercem ściśnionem, powstrzymanym oddechem, spoglądała na twarz chorej, która pokryta trupią bladością, wyglądała jak maska woskowa.
Doktor Bordet po dokonanych poszukiwaniach zwrócił się do infirmerki:
— Od jak dawna pełnisz obowiązki w tym szpitalu, moje dziecię? — zapytał.
— Od trzech miesięcy odpowiedziała głosem, jaki przerywało powstrzymywane łkanie.
— Czy zaraz po swojem przybyciu objęłaś służbę po nad sypialnią w jakiej się znajdowała ta nieszczęśliwa?
— Tak, panie.
— I twoim to wyłącznie powierzona była staraniom?
— Nie inaczej. Pielęgnuję ją, ponieważ ją kocham, jak gdyby była ma matką. Gdy widzę, że cierpi, zdaje mi się, iż patrzę na cierpienia mej matki, jakiej niestety nie znałam!...
Wyrazy te świadczące o poświęceniu młodej dziewczyny dla chorej wzruszyły do głębi pana Bordet.
— Czeszesz ją codziennie? — pytał dalej.
— Tak, panie doktorze.
— Czy nie zauważyłaś, przesuwając grzebień po jej włosach wypukłości na czaszcze w tem miejscu, gdzie zranioną została?
— Owszem, dostrzegłam to od razu. „Mama Joanna“, tak nazywam te biedną kobietę, podnosi często ręce, przykładając je do wierzchołka głowy.
Postanowiłam zbadać co jest pozyczyną tego jej poruszenia i odkryłam wypukłość o jakiej pan mówisz.
— Jak dawno to było?
— Przed trzema tygodniami.
— Mówiłaś komu o tem nowem odkryciu?
— Nikomu. Nie sądziłam, ażeby to ważnem być mogło, zresztą mniemałam, że ta wypukłość istniała oddawna.
— Dobrze — rzekł Bordet, a zwracając się do lekarza asystenta:
— Mój kolego — rzekł trzeba umieścić Joanne Rivat w odosobnionym pokoju, gdzieby była samą i zawezwać [ 203 ]na pomoc wszelkie środki nauki dla przy wrócenia jej rozumu.
Jeżeli ta kobieta — dodał — mogła żyć przez lat siedemnaście w takim stanie obłąkania, to rzecz widoczna, iż została dosięgnięta okruchem kartacza mniej głęboko niż to stwierdzają raporty przezemnie odczytane. Operacye, jakim była poddawaną, niezostały należycie wykonanemi, zachodziła ze strony operatorów niedokładność, lub obawa.
Rana nie była ściśle wysondowaną i oczyszczoną z obcego ciała, jakie mózg mogło nadwerężyć. To, com dziś odkrył, jest tego niezaprzeczonym dowodem.
Joanna Rivat ulegnie więc jeszcze ostatniej operacyi. Ja sam ją wykonam. Odkryjemy przyczynę złego i jestem przekonany, że skoro zniknie ów powód, chora powróci do rozumu.
Wskażę ci zaraz środki przygotowawcze, jakie będziesz stosował, aż do dnia, w którym nastąpi ta ostateczna próba z naszej strony.
Tu, zwróciwszy się ku młodej infirmerce, dodał:
— Skoro Joanna Rivat wyjdzie z omdlenia, zaprowadzisz ją, moje dziecię, do jednego z pokojów przeznaczonych dla chorych poddanych specyalnemu leczeniu.
Róża chciała odpowiedzieć twierdząco, lecz nie zdołała wymówić słowa. Wybuchnęła łkaniem.
Doktor Bordet zbliżył się do niej, a uścisnąwszy z ojcowskiem uczuciem jej rękę:
— Czego płaczesz, moje dziecię? — zapytał.
— Ach! bo pan mnie rozłącza z „Mamą Joanną“ — wyjęknęło dziewczę.
— Pociesz się i nie obawiaj. Wydam rozkaz do infirmeryi, ażeby cię zatrzymano na usługach tej chorej. Kochasz ją, widzę, a to twoje przywiązanie może mi być użytecznem dla osiągnięcia pomyślnych skutków leczenia. Gdyby ta biedna miała być uzdrowioną, twoje starania koło niej będą miały wpływ równoważny z nauką.
Róża w uniesieniu wdzięczności, pochwyciwszy rękę doktora, złożyła na niej gorący pocałunek.
— Ach! jak pan jesteś dobrym! — zawołała.
[ 204 ] Joanna lekko się poruszyła. Zaczęła odzyskiwać przytomność.
Lekarz asystent, przyłożył flakon z trzeźwiącą solą do nozdrzów chorej.
Otwarła oczy, wodząc do koła przygasłem spojrzeniem.
Na widok młodej infirmerki, twarz jej nagle się rozjaśniła, blady uśmiech ukazał się na ustach, wyciągnęła rękę ku dziewczęciu.
— Idź, moje dziecię — rzekł doktór do Róży. — Zaprowadź tę, którą tak kochasz i na której wywierasz taki wpływ niezbadany, do wskazanego prze zemnie pokoju dla „Odosobnionych“.
***
Zagłębiony od ośmiu dni w dziełach traktująch specyalnie obłęd wynikły z ran zadanych palną bronią, lub odłamami tejże, doktór Bordet studyował je bez wytchnienia, czerpiąc światło w tych studyach, jakie złączone z jego osobistą zdolnością pozwoliło by mu dokonać zmierzoną operacyę na Joannie Rivat.
Przykłady wypadków mających ścisłe podobieństwo z wyż wymienionym, nie były rzadkością. Symptomy stwierdzone u chorej przez pana Bordet były zupełnie takiemi, jak opisane w podobnych okolicznościach przez mistrzów nauki: Esquirol’a, Parcgap’a, Broussais, Vulpian’a i wielu innych.
Do owych licznych przykładów, popierających przekonanie dektora Bordet, łączył się wypadek jakiego był świadkiem przy operacyi, w której brał udział, będąc wówczas lekarzem asystentem w Domu obłąkanych w Charenton.
Człowiek raniony kulą rewolwerową, popadł w obłąkanie skutkiem otrzymanej rany.
Kula przebiwszy czaszkę, zatrzymała się szczęśliwie na odłamkach kości, nienaruszywszy mózgu. Dokonano jej [ 205 ]wyjęcia z wielkim trudem, odłamki kości zostały zarówno starannie powyjmowane.
Pocisk z palnej broni, wywołał na powierzchni kilka zadrażnień.
Po operacyi, czaszka się zamknęła, rana zabliźniła, ale ów człowiek pozostał obłąkanym.
W piętnaście lat później, ukazała się obrzmiałość na czaszce. Dokonana została operacya tej nabrzmiałośc, a badając przez lupę jej tkanki włókniste, dostrzeżono drobniuchny prawie niedojrzany okruch ołowiu z kuli, pozostały w zabliźnionej ranie, którego ciśnienie na móg, jakkolwiek lekkim było ono, wystarczyło do wywołania obłędu i utrzymywania w nim chorego.
Prawie natychmiast po tej operacyi obłąkany odzyskał rozum.
Doktor Bordet uważał ten wypadek, jako mający wspólną cechę z takimże u Joanny Rivat. Nie wachał się więc przystąpić do operacyi u chorej.
W osiem dni, wskutek przygotowawczego leczenia, nabrzmiałość, która z razu nie przechodziła wielkością ziarna soczewicy, wzrosła do wielkości gołębiego jaja.
Joanna, tak spokojna dotąd i łagodna, stała się dziwnie drażliwą. Nawet obecność Róży ją denerwowała.
Młoda infirmerka, trapiła się tą zmianą, niezrozumiałą dla niej, mimo to, pozostała dla chorej z całem poświęceniem, okazując najwyższą tkliwość pośród uniesień gniewu obłąkanej.
Nagle Joanna Rivat popadła w gorączkę.
Przychodziły chwile szału.
Róża dzień i noc czuwała przy niej, z nadużyciem własnych sił i zdrowia.
Nadeszła chwila, w której doktor Bordet postanowił przystąpić do operacyi, w której tyle pokładał nadziei.
[ 206 ]
Osądził, iż trzeba nieodwołalnie zachloroformować obłąkaną, ażeby obezwładnić jej poruszenie, mogące zniweczyć rzecz całą.
W oznaczonym dniu i godzinie, wprowadzono ją do sali operacyjnej, gdzie oczekiwał Bordet, jako lekarz ordynujący, doktorzy asystenci oraz studenci medycyny, upoważnieni do badań w klinice operacyjnej.
Róża prosiła, aby jej dozwolono nieodstępować Joanny, na co doktor Bordet zezwolił.
Położono chorą, mimo oporu z jej strony, na stale przeznaczonym do tego rodzaju czynności i uśpiono ją.
Bordet, jako lekarz ordynujący, wybadał obrzmiałość, obmacał czaszkę, obciął kosmyki włosów, jakie przeszkadzały i wziął nóż chirurgiczny z ręki najstarszego asystenta.
Na widok instrumentu, którego ostrze stalowe wypolerowane, zaświeciło w dziennym blasku. Róża ze drżeniem upadła na kolana i ukrywszy twarz w dłoniach, przymknęła oczy.
Po upływie kilku sekund, otwarłszy je z obawą, spojrzała na twarz Joanny. Była ona cała krwią zbroczona. Doktor Bordet pochylony po nad uśpioną, badał ranę zadaną lancetem.
Nagle, podniósł głowę. Oblicze jego zapromieniało.
— Ha! miałem słuszność! — zawołał. Podtrzymujcie sen i podajcie mi obcążki.
Pośpieszono spełnić żądanie.
Ująwszy szczypce, silną, niewzruszoną ręką, przyłożył je do miejsca spojenia czaszki, wśród której ukazał się jakiś punkt czarniawy.
Pochwyciwszy go w kleszcze, wyjąć usiłował, ale na[ 207 ]potkał opór niespodziewany. To obce ciało było silnie wgłębione.
Trepanacya stała się nieodzowną.
Przez trzy sekundy, zęby stalowej, okrągłej piłki, zgrzytały na kości czaszkowej.
Operacya zbliżała się ku końcowi.
Oddzielony swobodnie punkt czarny, wydobytym został nareszcie.
Była to cząsteczka lanego żelaza, drobniuchny okruch granata, niewyjęty z rany podczas pierwszej operacyi dokonanej w szpitalu Miłosierdzia.
Bordet rozpromieniony, pokazywał tę odrobinę swoim uczniom studentom, podczas gdy starszy asystent bandażował ranę, kładąc na niej okład przygotowany.
— Ta kobieta wyzdrowieje! zawołał Bordet. — Pamięć jej wróci, przed upływem miesiąca. Odzyska rozum!
Uniesieni zapałem studenci, radzi byli powitać oklaskami tryumf mistrza, lecz przyzwoitość powstrzymać się im nakazywała. Ograniczyć się przeto musieli na złożeniu gorących powinszowań.
Joanna poruszyła się.
Działanie narkotyku słabło widocznie. Przebudzenie blizkiem było.
Róża drżąc cała, z oczyma od łez zaczerwienionemi, klęczała, modląc się przez cały czas trwania operacyi.
Podniosła się teraz.
— Czuwaj nad chorą me dziecię — rzekł do niej doktór Bordet. — Potrzebuje ona twych starań. Nie opuszczaj jej ani na sekundę. Zwracaj baczną uwagę na każde jej poruszenie... i wyryj w pamięci słowa, jakie wyrzecze. Będę potrzebował, ażebyś mi zdała szczegółowe sprawozdanie z wypadków jakie nastąpią teraz.
Młoda infirmerka skinęła głową potwierdzająco.
Wzruszenie przemówić jej niedozwalało.
Doktor przepisał potrzebne lekarstwa dla chorej, która poruszywszy się chwilowo, zapadła znowu w sen ciężki i w tym stanie przeniesiono ją do osobnionego pokoju.
Przez trzy dni trwała u obłąkanej wyż wspomniana ospałość, czwartego dnia gorączka się zmniejszyła.
[ 208 ] Podczas swej rannej wizyty, doktór zauważył widoczne polepszenie.
Zbliżała się chwila, w której za przemówieniem chorej będzie się mógł upewnić, iż odniósł prawdziwe zwycięztwo i że jej pamięć powróci wraz z intelligencyą.
Szóstego dnia rano, Róża, która od czasu operacyi nie odstępowała słabej, wyszła na parę minut. Za powrotem w osłupienie wprawiona została.
Joanna kompletnie przebudzona, siedziała na łóżku, spoglądając w około siebie zdumionym wzrokiem.
W chwili, gdy Róża ukazała się we drzwiach, spojrzała na nią i wolnym głosem, znamionującym wielkie osłabienie:
— Gdzie jestem? — zapytała.
Młoda infirmerka wydała okrzyk radosny.
To zapytanie wygłoszone przez rekonwalescentkę, zdawało się jej być wróżbą niezaprzeczonego uzdrowienia.
Poskoczywszy ku Joannie, ujęła jej rękę, do ust ją przykładając.
— Nie mów... zaklinam! — wołała. — Nie jesteś jeszcze ku temu dość silną, Powiadomię doktora, przyjdzie on tutaj i badać cię będzie. Jemu natenczas odpowiesz.
Posłyszawszy ten czysty głos krystaliczny pełen tkliwości, widząc pochyloną ku sobie tę śliczną główkę dziewczęcą, tę twarz młodą i świeżą. Joanna z zachwytem się w nią wpatrywała i mimo zakazu mówienia:
— Zastępujesz więc przy mnie matkę Weronikę, moje dziecię? — zagadnęła.
Róża powtórnie nakazała jej gestem milczenie, a podbiegnąwszy ku drzwiom, otworzyła je, wołając:
— Maryo!... Maryo! przychodź co prędzej.
Druga infirmerka znajdująca się w sąsiednim pokoju, przybiegła na to wezwanie.
— Co się tu dzieje? — zapytała.
— Idź do doktora Bordet, powiedz mu, aby natychmiast przychodził... słyszysz mnie?... natychmiast!... pod numer 9 do pokoju dla „Odosobnionych“.
Marya wybiegłszy z pośpiechem. Róża wróciła do Joanny.
Obłąkana siedziała z głowa wspartą na ręku, nie spoglądając już w około siebie.
[ 209 ] Ciężka praca odbywała się widocznie w jej mózgu. Usiłowała wyzwolić swe myśli przysłonięte jeszcze ciemnościami.
Przeszłość, cały ten długi okres upłynionych lat siedemnastu, ukazał się jej jako przestrzeń niewyraźna nieokreślona, zamglona, z razu, jako sen, którego dobrze niepamiętamy przy przebudzeniu, a jaki jednak w miarę padającego nań światła, coraz wybitniej nam się przedstawia.
Jakieś wspomnienie nagle przed nią zawidniało.
Krzyknęła.
W tej właśnie chwili, wszedł doktór.
Wyciągnęła ku niemu obie ręce wołając głosem pełnym rozpaczy:
— Moje dzieci!... dwie moje małe dziewczynki! Gdzie ich kołyska?... Gdzie one są?... Och! gdzie one są?!...
Usłyszawszy te wyrazy, widząc czyste spojrzenie Joanny, ożywioną jej fizyonomję, doktór zrozumiał, że ów cud oczekiwany spełnił się nareszcie.
Podszedł szybko do łóżka.
— Uspokój się pani! wyrzekł z łagodną powaga. —Z wróć uwagę, że jesteś chorą... bardzo chora i jeżeli chcesz zobaczyć swe dzieci, przede wszystkiem wyzdrowieć ci trzeba.
Pan Bordet znał wszystkie raporta o chorobie Joanny datowane z Paryża, jakie miał sobie dostarczone do Przytułku dla obłąkanych w Blois. Znał także piśmienne objaśnienia złożone przez księdza d’Areynes.
W notatkach tych znajdowało się powiadomienie, że dzieci Joanny ocalonemi zostały przez jakiegoś człowieka, w chwili gdy miały zginąć w płomieniach palącego się domu w jakim ich matka znajdowała. Niewiadomo jednak było co z niemi odtąd się stało?
Doktor Bordet niemógł powiedzieć pomienionych szczegółów tej biednej kobiecie, z uwagi, iż zabić by ja to mogło.
Gdzie one się znajdują — odrzekł — niemogę ci na to w tej chwil odpowiedzieć.
— Dla czego?
[ 210 ] — Ponieważ niepodobna mi zaspokoić twojej ciekawości. Chcąc się na pewno o tem powiadomić, będziesz musiała pojechać do Paryża.
— Wyraz: „Paryż“ dziwnie uderzył Joannę.
— Do Paryża? — powtórzyła z obawą a więc ja nie jestem w Paryżu?
— Nie.
— Gdzie więc się znajduję?
— Jesteś w Blois.
— W Blois! — powtórzyła z przerażeniem. — Dla czego jestem w Blois, gdzie nikt mnie nie zna i ja nieznam nikogo? Mieszkałam w moim pokoiki, która była dla mnie tak życzliwa... matką Weroniką, Czuwała nademną i nad mojemi dwiema maleńkiemi dziewczynkami, jakie na świat wydałam. Było to wkrótce po wojnie, w której zginął mój mąż, Paweł Rivat. Było to podczas tej strasznej Kommuny... przypominam sobie... tak! było to wczoraj... chociaż mi się zdaje, że odtąd upłynęło czasu bardzo wiele!...
— Słyszałam pośród moich cierpień bezustanny huk armat... świst kartaczy i granatów spadających a dachy.... a matka Weronika czuwała wciąż nademną i nad mojemi dwiema bliźniaczkami, śpiącemi w kołysce, tu przy mojem łóżku. Dla czego więc dziś ja znajduje się w Blois?... Dla czego?... chcę o tem wiedzieć?
— Twój dom został spalony od wybuchu granatu. Uratowano cię z pośród płomieni i przeniesiono do ambulansu, przy ulicy Servan, w pobliżu twego mieszkania — mówił doktor.
— A dzieci?... Gdzie moje dzieci? — wołała ze łkaniem.
— Zostały również uratowane.
Joanna uczuła, jak gdyby spadł wielki cięąar, uciskający jej piersi.
— Skoro więc wiecie, że moje córki ocalonemi zostały — mówiła z błyszczącem nadzieją spojrzeniem — wiedzieć musicie, gdzie one się znajdują? Powiedz ni pan zaraz, natychmiast! Niedozwól cierpieć mi dłużej!
— Przysięgam ci, że nie umiem na to odpowiedzieć! — rzekł Bordet poważnie. To, co tak gorąco poznać pragniesz, jest dla mnie niewiadomem, tak jak dla ciebie. Na rozpo[ 211 ]częcie poszukiwań, trzeba zaczekać dopóki nie wyzdrowiejesz zupełnie.
Czoło Joanny, na nowo się zasępiło.
— Czekać na moje uzdrowienie — powtórzyła z goryczą. — Tak! jestem chorą, pan powiedziałeś, ciężko chora!... Czuję to sama! Zdaje mi się, że mam czaszkę ściśniętą, jak gdyby obręczą żelazną!... a na wierzchołku głowy coś bardzo ciężkiego... palącego!... Przeniesiono mnie więc z ambulansu przy ulicy Servan i nie jestem już teraz w Paryżu?
— Tak, przewieziono cię do Blois.
— I pan to ciągle mnie leczyłeś?...
— Nie! Inni doktorzy mieli cię przedemną w kuracyi.
Joanna ruchem gorączkowym podniosła obie ręce ku wierzchowi głowy, jak gdyby chcąc odegnać uciskający ją ból i rozproszyć resztę ciemności przysłaniających jej pamięć.
— Ach! — zawołała z rozpaczą — nic nie rozumiem! Pomóż mi więc pan! Przez litość, dopomóż mojej pamięci! Od dnia, w którym urodziłam te dwoje dzieci, straciłam prawie rozum! Wszystko, co się działo w około mnie, przedstawiało mi się jak we śnie! Tak! we śnie przykrym, złowrogim!
Wzburzenie chorej wzrastało.
Doktór obawiał się wywołania kryzysu, co mogło stać się niebezpiecznem.
— Prosiłem cię o spokój, moje dziecię — rzekł głosem pełnym współczucia. — Musisz go zachować! Zrozumieć chciej, że to potrzebne! Zwiększysz cierpienie, jeżeli nie będziesz cierpliwą, odważną i niezaprzestaniesz uparcie wywoływać wspomnień w nierozbudzonej jeszcze pamięci. O spokój proszę, zalecam go nieodwołalnie. Jest on niezbędnym warunkiem, jeżeli chcesz wyzdrowieć i żyć!
Uniesienie chorej minęło.
—
Będę spokojną — odpowiedziała, łzy ocierając — ale nieodmów mi pan objaśnień, powiedz co się stało, czego nie pomnę?
Doktór osądził, iż należało korzystać z chwilowego uspokojenia się rekonwalescentki, aby uchylić nieco zasłonę przeszłości przed jej oczyma.
— Zostałaś ciężko raniona wybuchem granata od[ 212 ]rzekł w chwili, gdy pożar wszczął się w zamieszkiwanym przez ciebie domu. Uratowano cię cudem od śmierci. Z ambulansu, w którym złożoną zostałaś, przewieziono cię do szpitala Miłosierdzia, gdzie w kilka dni później, dokonano na tobie bolesnej operacyi, jaka wyznać muszę, spełnioną należycie nie została. Ze szpitala Miłosierdzia przesłano cię do Blois, gdzie od bardzo dawnego czasu pozostajesz.
— Od bardzo dawnego czasu! — powtórzyła Joanna z konwulsyjnym drżeniem.
— Przed pięcioma dniami — mówił doktor dalej — zastosowałem tobie nową operacyę, ażeby osiągnąć zupełne uzdrowienie.
Biedna kobieta wlepiła w mówiącego spojrzenie pełne przestrachu.
— Jestem więc w spitalu dla chorych? — zapytała w szpitalu dla ranionych?...
Doktór wachał się z odpowiedzią.
— Lecz mówże pan! — mów! — wołała Joanna ze wzrastającym wzburzeniem.
— Niepodobna było przewlekać dłużej niepokoju biednej kobiety i podejrzeń jakie kiełkować zaczęły w jej osłabionym umyśle.
— Znajdujesz się w przytułku dla obłąkanych — odrzekł, wpatrując się w oczy chorej dla wyśledzenia jaki skutek wywoła to tak nagle a niespodziewane odkrycie.
Cios był strasznym, ale Joanna oparła się mu z energją, jakiej nie można się było spodziewać po tak osłabionej fizycznie chorej.
— Przytułek dla obłąkanych!... byłam wiec warjatką! — wyjąknęła nieszczęśliwa z niewysłowiony przeraże[ 213 ]niem. Byłam warjatką!... odgaduję to... czuję!... Ale już nią nie jestem!... Nie! ja nie jestem obłąkaną!... ponieważ wszystko sobie przypominam... Przysięgam, że przypominam sobie jak najdokładniej! Lecz odpowiadaj mi... odpowiadaj doktorze!... Potrzebuję wiedzieć... wszak to pojmujesz... nieprawdaż? Powiedz mi zatem od jak dawna jestem obłąkaną? Od jak dawnego czasu znajduje się w tym Przytułku?
— Przyniesiono cię do ambulansu przy ulicy Servan w dniu 28 Maja 1871 roku — odrzekł, tym razem bez wachania. We trzy dni potem, zostałaś przewiezioną do szpitala Miłosierdzia, a w miesiącu Grudniu tegoż roku, przysłaną tu, do tego Przytułku, jak poświadcza tabliczka zawieszona nad wezgłowiem twojego łóżka.
— A teraz jaki rok mamy?
— Dziś, mamy 3 Kwietnia, rok 1888.
Nerwowe drgnięcie wstrząsnęło Joanną od stóp do głowy. Wzniosła ręce w górę.
— W roku 1871 — wyjąknęła — a obecnie mamy rok 1888. Siedemnaście lat zatem!... Siedemnaście! — powtórzyła, przykładając rękę do czoła. — Miałam dwoje dzieci... dwie małe dziewczynki bliźniaczki... Co z nimi się stało? Czy one żyją jeszcze?
— Nie jestem wstanie o tem cię powiadomić — rzekł doktor.
— A moja przybrana matka, poczciwa Weronika — pytała nieszczęśliwa — gdzie oni wszyscy, których znałam, kochałam, gdzie oni?... przez lat siedemnaście!...
Tu głośno łkać zaczęła.
Trwało to przez kilka minut, poczem uspokoiła się, wiedziona gorącą chęcią posłyszenia czegoś z nieznanej dla siebie przeszłości.
— Mówiłeś pan zaczęła — że wyrwano mnie z płomieni palącego się domu? — Któż miał tyle odwagi?... okazał tyle poświęcenia? Kto mnie ocalił?
— Był to kapłan.
— Ksiądz? — powtórzyła ze zdumieniem Joanna.
— Tak, ten sam, który w kilka miesięcy później dopomógł do stwierdzenia twojej tożsamości poznawszy cię [ 214 ]w szpitalu Miłosierdzia, gdzie jego służący znający cię nie gdyś, odnalazł ciebie.
— Och! nazwisko tego księdza... mów pan... mów prędzej!...
— Jest to ksiądz Raul d’Areynes.
— Ksiądz Raul? — zawołała — wikary z parafii świętego Ambrożego? och! Bogu chwała!... Jeżeli on mnie uratował, ocalił i moje dzieci. On ich nie opuścił, jestem pewna. Znam ja go dobrze! Jest to najszlachetniejsze serce, najzacniejszy z ludzi! On mnie połączył z Pawłem związkiem małżeńskim! Jeżeli ulitował się nademną, to miał litość i nad mojemi niemowlętami!...
Tu zadumała.
— Ale jest temu lat siedemnaście! — dodała z westchnieniem — kto wie czy ksiądz d’Areynes nie umarł? Czy moje dzieci żyją? Och! dola moja... ciężka sieroca dola — dodała.
Opuściła głowę na piersi, a łzy strugą spływały po jej zwiędłych policzkach.
— Odwagi! biedna matko... odwagi! — mówił doktor, ogarnięty wzruszeniem. Nic nie przekonywa, aby twoje córki umarły. Bóg prawdopodobnie, zachowuje szczęśliwie dla ciebie po tylu dotkliwych próbach. Może je kiedyś odnajdziesz i uściśniesz. Możesz najprzód list wysłać do kogoś z życzliwych dla ciebie, a gdyby to nie wystarczyło, rozpoczniesz sama poszukiwanie, ale do tego zdrową zupełnie być trzeba.
— Tak!... tak... napiszę — powtarzała, przywiązując się chciwie do tego zamiaru. Muszę się dowiedzieć! Trzeba mnie więc wyleczyć prędko... bardzo prędko, panie doktorze. Powinnam opuścić ten dom, co rychlej. Pojmujesz pan, że pragnę teraz jechać jak najprędzej do Paryża, aby rozpocząć poszukiwania mych córek, które zapewne teraz piękne i młode być muszą, jeżeli żyją?
— Będę czynił co tylko będzie w mej mocy — rzekł doktor. — Otoczę cię pieczołowitością, w czem dopomoże mi to zacne dziewczę, które czuwało dotąd nad tobą z poświęceniem córki.
Tu wskazał Różę, siedzącą w milczeniu podczas całej tej sceny, z załzawionemi oczyma.
[ 215 ] Młode dziewcze przybiegło do łóżka.
— Och! tak... mamo Joanno! — wolała, z płynącym wprost z duszy uniesieniem — będę cię pielęgnowała, ponieważ bardzo się kocham! Pan doktór, uleczy ciebie i będziesz mogła odszukiwać swych dzieci.
Joanna przybliżyła Różę ku sobie, a objąwszy jej głowę rękoma, złożyła na jej czole gorący pocałunek.
Wszystko to jednak wyczerpało jej siły. Przymknąwszy oczy, omdlała w objęciach młodej infirmerki.
Róża przestraszona, krzyknąła.
— Nie obawiaj się, moje dziecię — rzekł doktór. — Omdlenie to, było przewidzianem przezemnie. To nic... drobnostka! Każę przyrządzić lekarstwo, jakie dawać będziesz Joannie skoro tylko odzyska przytomność. Czuwaj nad tą kobietą, ona tyle wycierpiała, iż zasługuje na współczucie i litość.
— Ach! panie doktorze — odparło dziewczę — nie przez litość to, ale wiedziona uczuciem miłości, będę czuwała nad nią, jak gdyby była mą matką!
***
Joanna przez kilka dni pozostawała w silnej gorączce, doktor Bordet jednak nie obawiał się tego. Gwałtowne wzruszenia, towarzyszące jej powrotowi do rozumu, musiały wywołać ten objaw.
Róża nie odstępowała jej na chwilę.
Zacne to dziewczę czuwało nad Joanną z pieczołowitością bez granic, z miłością prawdziwie dziecięcą i w tej to miłości czerpało siły potrzebne do spędzania bezsennych nocy przy chorej.
Przywiązanie jej do tej biednej matki, tak okrutnie doświadczonej fatalnością losu, wzrastało z dniem każdym.
Z uczucia tego dziewczę zdać sobie sprawy nieumiało, wszak czuło się być pociąganem ku „mamie Joannie“, jak ją nazywała, jakiś rodzajem nieprzepartego instynktu, jakąś potężną sympatyą, której się oprzeć nie było wstanie.
[ 216 ] — Ach! gdybym mogła rozporządzać sobą — powtarzała — najwyższem szczęściem byłoby dla mnie poświęcić dla niej me życie!
Gorączka Joanny zwolna się zmniejszała i wreszcie całkiem ją opuściła. Rany po dokonanej operacyi, dobrze się zagajały, rozpoczynała się rekonwalescencya.
Teraz to doktor Bordet, zaordynował środki wzmacniające dla chorej. Nakazał jej jadać smażone lub pieczone mięso i pić wino Bordeaux.
Róża, uszczęśliwiona tą zmianą leczenia, której pomyślne skutki dostrzedz się dawały z dniem każdym, z każdą prawie godziną, podwajała pieczołowitość dla swej ukochanej „mamy Joanny“ obsypywała ją pieszczotami, rozweselała uśmiechem i szczebiotaniem, odnajdując w swojej miłości dla chorej, tysiące owych rozkosznych drobnostek, jakie oczarowywały chorą, przemawiając do jej serca.
Biedna, osierocona ta matka, ukochała dziewczę, które choć nieco radości wlewało w jej tak smutne życie!
Na szybkiej drodze do zupełnego wyzdrowienia, czując powracające swe siły, biedna ta istota zbierając swe myśli, odzyskiwała zarazem jasność swych wspomnień.
Jakież wzruszające obrazy przedstawiały się jej w tej tak odległej bo siedemnastoletniej przeszłości!
Pierwsze swe chwile życia widziała opromienionemi miłością drogich sobie osób. Widziała swą matkę wspierającą jej kroki dziecięce, w rodzinnym zakątku na prowincyi, pełnej światła i wesołości!
Później, gdy dorosła, otwarły się przed nią, podwoje kościoła. Ujrzała siebie w kaplicy gorejącej światłem, przystrojonej kwiatami. Na stopniach ołtarza klęczała w białych szatach oblubienicy, z dziewiczym wiankiem na czole. Obok niej, klęczał jej ukochany i przyjmowali razem błogosławieństwo kapłana, to święte błogosławieństwo, jakie Pawła Rivat uczyniło towarzyszem jej życia.
Jak oni się wzajemnie kochali!... Jak byli szczęśliwi!...
Niestety! to szczęście bardzo krótko trwało!
Horyzont życia, zaciemniał się zwolna. Po nad ich głowami, czarne ukazywały się chmury.
Na ziemi, huk dział, rozlew krwi, połamane armaty, ranieni żołnierze, jęki, skargi i straszne okrzyki konania!
[ 217 ] A pośród tego ponurego obrazu, postać mięzka cała krwią zbroczona, walczy ze śmiercią.
To jej wybrany! ukochany, przez nią małżonek, Paweł Rivat!
Dalej, groza widoku zwiększała się jeszcze.
Dym gesty, cuchnący, unosi się po nad Paryżem pokrywając nieprzebitą oponą to miasto, a z tego dyma, wytryskają długie ogniste języki pożarów!
Nagle, obraz się zmienia, przedstawiając wnętrze stancyjki na poddaszu.
Tam to, na łóżku, leży młoda kobieta, Przy niej druga, sędziwa, z siwemi włosami, kładzie w kołyskę, dwoje nowonarodzonych niemowląt, rozpoczynających życie, gdy smierć potężna, okrutna, panuje w koło nich.
Nagle, daje się słyszeć huk ogłuszający, światło oślepiające, krótki ból... ciężki!... i nic... nic więcej!...
Widzenia te, przerywały często sen biednej rekonwalescentki, zapełniały jej umysł smutkiem, jaki Róża nie zawsze rozproszyć zdołała.
Pewnego rana, Joana przygnębiona bardziej niż zwykle takiemi wspomnieniami, rzekła do młodej infirmerki:
— Posłuchaj mnie drogie dziecię!... Czuję się na zdrowiu lepiej. Odzyskałam zupełnie prawie me siły i rozum. Należy mi teraz pomyśleć o moich ukochanych dwojgu dzieciach, o których losach nic nie wiem od lat siedemnastu. Muszę się dowiedzieć, czy moja matka żyje jeszcze... i co się stało z memi dwiema małemi bliźniaczkami? Napiszę do mojej matki zamieszkałej w Châlons, nad Marną, podczas wojny. Napiszę również do księdza d’Areynes, do Paryża, będącego wikarym przy kościele świętego Ambrożego. On mnie to wyratował z pożaru i on mi wskaże, gdzie mam się zwrócić, jakich się chwycić sposobów dla odnalezienia mych dzieci? On mi odpisze, bo jestem pewna, że o mnie niezapomniał!
Tu przerwała, a westchnąwszy głęboko:
— Oby tylko nie umarł! — dodała — oby nie umarł... i moja matka również... jak i moje dwie córki!... Ha! w każdym razie, lepsza pewność niżli powątpiewanie!
Przynieś mi proszę, Różo kałamarz, papier i pióro.
— Dobrze, natychmiast odpowiedziało dziewczę. — [ 218 ]Ale cię błagam nie martw się „mamo Joanno“. Bóg jest miłosiernym, a ty tak wiele cierpiałaś. Ulituje się więc nad tobą i pozwoli ci zakosztować jeszcze trochę szczęścia!
Joanna westchnęła.
— Ach! — wyszepnęła — wszechmocność Boska nie zdoła mi już powrócić mego ukochanego męża! — i przytuliła do serca młoda infirmerkę.
W ciągu dnia napisała dwa listy, w jakich pokładała nadziei.
Jeden z nich nosił adres:
wikary z parafii świętego Ambrożego.
Drugi zaś adresowanym był:
ulica Saint-Loup.
Róża poszła osobiście na pocztę oddać te dwa listy.
Niepozostawało teraz nic więcej, jak oczekiwać cierpliwie na obie odpowiedzi.
Młode to gdziewczę, ażeby skrócić to oczekiwanie, postanowiło zabawiać i rozweselać o ile się da rekonwalescentkę, ażeby odrywać ją od czarnych myśli, w jakie tak się zagłębiać lubiła.
Siadłszy obok Joanny, czytywała głośno jej książki, wybrane z bibljoteki Przytułku.
[ 219 ] Gdy lektura ta znużyła chorą, mająca ciągle myśl zwróconą ku jednemu, to jest, ku odszukaniu swych dzieci, Róża, zabierała się do szycia gawędząc wesoło i niespodzianemi zapytaniami zmuszając niejako Joannę do odpowiedzi, a tem samem do zwracania uwagi na prowadzoną rozmowę.
W owych to chwilach Joanna nie spuszczała oczu z dziewczęcia, wpatrywała się w nią długo wzrokiem pełnym tkliwości.
Wdowa Rivat w ogóle mało mówiła. Wszelako dnia pewnego, przestąpiła te swoje nawyknienie.
Ciekawość ją ogarnęła.
Nigdy dotąd nie badała swej młodej towarzyszki co do jej przeszłości, rodziny i jej samej.
Obecnie inaczej być miało.
Róża, złożyła książkę, ukończywszy czytanie.
— Ile lat masz moje dziecię? zapytała ja nagle Joanna.
— Siedemnaście odpowiedziała.
— Siedemnaście! To wiek, w którym właśnie znajdowałyby się moje córki gdyby żyły! — odparła smutno biedna matka. Może są one tak ładnemi jaką ty jesteś? — dodała — tak łagodnemi i tak dobremi? Ach! jakże bym pragnęła, aby we wszystkiem były tobie podobne!
— Nie smuć-że się przedwcześnie „mamo „Joanno“ — zawołała Róża. — Ja cię upewniam, że zobaczysz swe dzieci. Mam jakieś niezwalczone co do tego przekonanie. Co więcej nawet... jestem tego pewną.
Joanna westchnęła i spojrzeniem pełnym wdzięczności dziękowała dziewczęciu za udzieloną sobie pociechę.
— Urodziłaś się więc w Blois? — zagadnęła po chwili.
— Nie, „mam o Joanno“.
— Gdzie zatem?
— Jestem Paryżanką.
— Twoi rodzice mieszkali więc wtedy w Paryżu?
Oblicze dziewczyny powlókł wyraz smutku.
— Niemam rodziców — odparła z cicha.
— Sierotą więc josteś? ach! biedne dziecię! — zawołała z współczuciem Joanna. — Wybacz moją ciekawość — dodał — te zapytania przywodzą ci może jakie przykre, wspomnienia? Och! wybacz mi proszę!
[ 220 ] I pochwyciwszy obie ręce Róży, zbliżyła ją ku sobie, okrywając pocałunkami.
— I ty zapewne wiele wycierpiałaś, mimo że jesteś tak młodą! — mówiła dalej.
— Wycierpiałam! nie! „mamo Joanno“ — odpowiedziało dziewczę. Lecz wieczny smutek noszę w głębi serca! Och! bardzo to przykro żyć bez wspomnień na świecie!... niemogąc nawet uczcić pamięcią blizkich sobie osób. Nie znałam mojego ojca, ni matki!
— Joanna drgnęła na te wyrazy.
— Co ty powiadasz, drogie dziecko? — zawołała.
— Mówię najczystszą prawdę! „mamo Joanno“.
— Jesteś więc dzieckiem opuszczonem?
— Nie! Jestem dzieckiem znalezionem.
— Dzieckiem znalezionem? — powtórzyła wdowa.
— A raczej dzieckiem przyjętym...
— Jakto?... nierozumiem...
— Było to w ostatnich dniach Kommuny — zaczęła Róża. — W chwili, gdy moja matka uciekała z palącego się domu, unosząc mnie na ręku, padła na ulicy, ugodzona śmiertelnie kulą. Jakiś człowiek, przechodzący natenczas, przyjął ostatnie tchnienie mojej umierającej matki i odebrał podane sobie przez nią dziecię.
Tem dziecięciem, byłam ja!
Ów człowiek, zaniósł mnie do merostwa jedenastego okręgu, gdzie kazał sporządzić protokuł z powierzonego sobie depozytu, w tyle tragicznych okolicznościach. Pomieniony protokuł, miał mi zastąpić akt urodzenia i udzielić wskazówki poszukującym, gdyby kiedyś usiłowano mnie odnaleźć.
Zostałam umieszczoną w Przytułku dla sierot.
Oddano mnie na wykarmienie mamce zamieszkałej w okolicach Paryża, a później odesłano do Blois, na praktykę w infirmeryi przy jednym z klasztorów. Dziś, mam lat siedemnaście, jestem sama na świecie... bez rodziny, bez przyjaciół, bez opieki... z duszą z sercem ranionem bezustannie tą myślą: „Nikt mną się nie zajmuje, nikt mnie nie kocha“.
Joanna słuchała z uwaga te bolesnego opowiadania.
Przywoławszy ku sobie dziewicę, ujęła ją w objęcia.
[ 221 ] — Ja ciebie kocham... ja! wyszepnęła, bo wszakże powiedziałaś, że i ty mnie kochasz?
— Tak! kocham ciebie... kocham! jak gdybyś była ma matką!... ale niestety nią nie jesteś!... Och! jakże gorąco pragnęłabym poznać moją matkę!... okazać jej moją miłość! żyć dla niej, a nawet gdyby było trzeba i umrzeć dla niej!..
Joanna słuchała w zadumie tych wyznań dziewczęcia.
— W jakim czasie odbywały się te wypadki przez ciebie opowiedziane? — zapytała.
— W dniu 28 Maja 1871 roku, podczas ostatniej nocy, w której kommuniści podpalali Paryż.
— Dwudziestego ósmego Maja. — powtórzyła wdowa. — A mieszkałaś natenczas?...
— Zapewne przy ulicy la Roquette, ponieważ tam moja matka została zabitą, uciekając z palącego się domu.
— W jakiem wieku byłaś natenczas?
— Liczyłam trzeci dzień życia.
— Zkąd wiesz te wszystkie szczegóły?
— Moja mamka często mi o tem opowiadała. Otrzymała ona, gdy mnie do niej przyniesiono, kopję protokułu zawierającego opis tych wszystkich wypadków jakie zostały potwierdzonemi później przez administracyę publicznych Przytułków, od której zażądałam, jak mi służyło na to prawo, mojego aktu urodzenia.
— Ależ ten człowiek, który cię przyjął z rąk umierającej matki, a następnie odniósł cię do merostwa jedenastego okręgu, czyliż on tobą się nie zajmował?... Nie starał widzieć się z tobą?
— Nigdy!
— Znasz jego nazwisko?
— Znam. Zmuszony był podpisać akt stwierdzający, złożony przezeń depozyt w mojej osobie, oraz i okoliczności towarzyszące śmierci mej matki.
— Jakże się nazywał ten człowiek?
— Juljan Servaize. Był w asystencyi drugiego świadka, nazwiskiem Merlin.
— Gdy jednak wyrosłaś i zdolną byłaś wyciągnąć wnioski z tych wszystkich wypadków, nie przyszło ci na myśl, aby odszukać tego Juljana Servaize i tego Merlin’a?
— Na coby się to przydało? — [ 222 ] — Chociażby dla własnej wiadomości.
— Nie potrafiliby mnie objaśnić więcej nad to co zawierał protokuł przez nich podpisany. Ten protokuł zamykał przedemną wszelkie nadzieje.
— To prawda! — wyszepnęła Joanna.
W pokoju chorej, między obiema kobietami przez kilka chwil zapanowało milczenie.
— Jakiż dziwny zbieg okoliczności! — zaczęła Joanna. — Dwudziesty ósmy Maja, był ostatnim dniem panowania tej obmierzłej Kommuny. Tego to dnia właśnie, porwano mi moje dzieci, a jeżeli ksiądz d’Areynes ich nie ocalił, co z niemi się stało?... Pośród tej walki bratobójczej, zalewającej krwią Paryż, gdzie je uprowadzono? Komu je powierzono?
— Mamo Joanno! przerwała infirmerka — dla czego pogarszasz sobie stan zdrowia i dręczysz umysł rzeczami nie do wynagrodzenia? Zaczekaj przynajmniej na odpowiedź księdza d’Areynes.
— Czy on mi odpowie?
— Nie wątp o tem.
— Tak, jeśli żyje... Wszak gdyby umarł?... Pomyśl no Różo... lat siedemnaście!... to okres czasu tak długi. Ileż to rzeczy zmienić się może w ciągu lat siedemnastu!... Gdyby ksiądz d’Areynes nie żył, gdzie się zwrócić? co robić?
— Być może administracya Przytułków mogłaby udzieliś jakąś wiadomość...
Administracya Przytułków?-powtórzyła wdowa.
— Tak. Mogło być niepodobna księdzu d’Areynes zajmować się wychowaniem dwojga dzieci. Kto wie, czy ich niepowierzono tak jak mnie wtedy Zakładowi dla sierot?
Joanna zerwała się w gorączkowym niepokoju.
— Ach! jakże ja niecierpliwie oczekuję tych wiadomości! — zawołała. — Jakże bym pragnęła odzyskać me siły i wyjść z tego domu!
— I rozdzielić się zemną — wyjąknęła smutno Róża.
— Tak, trzeba! moje dziecię.
— Wiem, że trzeba. Ale ileż ja wtedy cierpieć będę? Natenczas się uczuję prawdziwie nieszczęśliwą!
— Różo!... droga Różo!...
[ 223 ] — Och! wtedy to uczuje całą okropność mojego sieroctwo mówiło dziewczę, nie zważając na słowa Joanny, — jednak wiecznie sama i opuszczona! Mamo Joanno, mówiłam przed chwilą, że cię kocham, jak gdybyś była mą matką. Otóż ja nie chcę rozłączać się z tobą... chcę się poświęcić dla ciebie jak dla mej matki! Obok ciebie, żyję.... istnieje... jestem szczęśliwa. Na myśl rozłączenia się z tobą, serce mi się ściska boleśnie, zdaje mi się, że umrę!... Zkad to uczucie o jakiem niewiedziałam przed poznaniem się z tobą? Zkąd ta potrzeba widywania ciebie? Zkąd to głębokie przywiązanie? Co się dzieje w mem sercu, nie staram się tego zbadać, jest jednak coś, co mnie przykuwa do ciebie. A jeżeli mi przyjdzie rozłączyć się z tobą, czuje, iż nie będzie już dla mnie szczęścia na ziemi!
Joanna, owładnięta wzruszeniem, tuliła dziewczę do serca, okrywając je pocałunkami.
— Ach! gdyby ta biedna matka wiedziała, iż trzyma w objęciach jedną ze swych córek?... Ale niestety niedomyślała się tego.
Przez kilka sekund, na początku opowiadania infirmerki, drobne światełko nadziei błysnęło w jej duszy, wszak zakończenie tej opowieści, przypuszczać jej nie pozwoliło, ażeby Róża miała być jedną z bliźniaczek.
I ona również ulegała jakiemuś niewytłumaczonemu czarowi, gdy młode dziewczę przemawiało do niej. Rada była wpatrywać się w nią bezustanie.
Kochała Różę, jak tamta ją kochała nawzajem, a nie zdając sobie rachunku z tego uczucia, oddawała mu się z rozkoszą.
— Drogie dziecię! — mówiła do zasmuconej dziewczyny — kocham cię również, a kocham tkliwie, z całej mej duszy, wszak mimo gorącej chęci zatrzymania cię przy sobie, rozum mi mówi, iż nie mam prawa przyjmować takiej ofiary, Czy ja wiem, co ze mną się stanie, gdy wyjdę z tego Schronienia? Świat?... ja nieznam go teraz. Musiało się wszystko zmienić przez lat siedemnaście! Jeżeli moja matka i ksiądz d’Areynes nie żyją, co ze mną się stanie? Będę może zmuszoną zostać żebraczką proszącą kawałek codziennego chleba. Mam ważny obowiązek do [ 224 ]spełnienia. Będzie on bardzo ciężkim, ale do końca go doprowadzę. Nie zatrzymam się, aż wtedy, gdy ujrzę, iż ostatnia nadzieja odnalezienia mych dzieci zagasła!
Mogeż więc w takich okolicznościach powiedzieć: „Różo! bądź dla mnie córką. Byłoby to samolubstwem z mej strony! Ty żyjesz tu, kochana, szanowana przez wszystkich, którzy cię znają. Masz zaspokojone wszelkie potrzeby życia. Byłoby to nikczemnem, byłoby zbrodnią, pociągać cię z sobą w tę przyszłość nieznaną, napełnioną być może nędzą i smutkiem!
Niezapomnę o tobie, bądź pewna!... Wspomnienie to zostanie na zawsze wyrytem w mojej pamięci, a raczej sercu i w dniu w którym wolno mi będzie zawołać: „Odnalazłam me córki“ dodam, Bóg jeden tylko widzi z jaką radością „Oczekuję trzeciej, którą ty jesteś“. Przybywaj dziecię ukochane.“
Młoda sierota zrozumiała, iż Joanna miała słuszność zupełną, nie zmniejszyło to jednak jej smutku i boleści.
Dnie po dniach upływały, długie, nieskończenie pełne trwogi. Joanna nie odbierała żadnej odpowiedzi na wysłane listy.
Dwa tygodnie tak upłynęły.
Wreszcie piętnastego dnia rano, zarządzająca infirmerya przyniosła do pokoju chorej, dwa listy.
Joanna pochwyciła je drżącą ręką, sercem pełnem radości.
Wkrótce jednakże tę radość zastąpił smutek bez granic.
[ 225 ]
W pierwszej chwili, Joanna niezrozumiała bolesnej ważności tego objaśnienia:
Rozdarła pierwszą kopertę.
Znajdował się list pisany przez nią do matki. Ten list był rozpieczętowany.
Na marginesie pierwszej kartki, były czerwonym atramentem nakreślone te słowa:
Pani Lamblin zmarła w dniu 15 Marca 1877 roku.
Po przeczytaniu tego, biedna kobieta doznała straszliwego wstrząśnienia.
Na szczęście łzy, wytrysnąwszy z ócz jej strumieniem, powstrzymały atak sercowy, który mógłby był zagrozić jej tyciu.
Róża, znajdująca się wciąż przy niej, usiłowała ją uspokoić.
Joanna drżącą ręką rozdarła kopertę drugiego listu.
Znajdował się w niej nierozpieczętowany list do księdza d’Areynes, a na tym liście również czerwonym atramentem nakreślony ten jeden, jedyny wyraz:
Przeczytawszy to, biedna kobieta osłupiała.
Miałżeby więc i ksiądz d’Areynes umrzeć także? Lecz jego śmierć nie tłumaczyłaby dostatecznie tego objaśnienia: „Nieznany“.
Jakto? Nieznano więc tego człowieka dobra, którego nazwisko czczono w całej parafii?... Nieznano w kościele świętego Ambrożego, gdzie tyloma dobroczynnemi instytuami unieśmiertelnił swe imię?
To było niemożebnem! lecz aby nadać temu kłamstwu pozór prawdy, wystarczyła niedbałość, lenistwo, albo zła wola którego z niższych pocztowych urzędników.
Gdyby ksiądz d’Areynes nie mieszkał już przy ulicy Pepincourt i nie był wikarym przy kościele świętego Ambrożego, list zwrócony do pocztowego biura, odbierający go
15 [ 226 ]urzędnik, zamiast kazać rozpocząć poszukiwania adresanta, znalazł sposób łatwiejszy napisania na kopercie wyraz: „Nieznany“. Tak się wyjaśniła ta sprawa.
Ostatnia przeto nadzieja Joanny, nadzieja polegająca na księdzu d’Areynes, zagasła.
Gdzie teraz pójdzie nieszczęśliwa matka szukać swych dzieci? Do kogo się uda?
Z czego żyć będzie na tym świecie, z którego obłąkanie wygnało ją przed siedemnastoma laty?
Jej rozpacz była tak ciężką, że nawet Róża pocieszać jej się nieodważyła.
Tak minął tydzień, miesiąc, dwa miesiące.
Rekonwalescentka leczona przez doktora wzmacniającemi środkami, szybko odzyskała fizyczne swe siły, a jednocześnie wraz z temi, przyszła i siła moralna.
Postanowiła walczyć przeciw utraconej nadziei.
Nie mając znikąd pomocy, liczyła na wypadek, na Opatrzność, na jakiś zbieg nieprzewidzianych okoliczności.
— Wolność powtarzała — jest mi na teraz potrzebną. Odmówić mi jej nie mogą! Przeszukam cały Paryż, będę chodziła od domu do domu. Mój instynkt macierzyński prowadzić mnie będzie i odnajdę me córki.
Młoda infirmerka posmutniała, czując, iż zbliża się chwila, w której „mama Joanna“ opuści Przytułek.
Ta chwila nadeszła.
Chora zupełnie uleczona, zażądała aby ją „wypisano“.
Doktor Bordet na to się zgodził.
Nazajutrz biedna matka miała wyjechać z Blois i rozpocząć dzieło, któremu postanowiła odtąd poświęcić swe życie, odszukiwanie swych dzieci.
Administracya szpitalna zapłaciła za nią koszta podróży do Paryża, dodając małą kwotę pieniężną na pierwsze potrzeby życia.
Było to wszystko, co mogła uczynić.
Róża przewidując przed tym wypadek otwarła składkę, na rzecz ukochanej swej „mamy Joanny“ zapisując się piewsza na pięćdziesiąt franków, sumę, jaką przedstawiały jej drobne oszczędności.
Biedne dziewczę, oddało wszystko, niepozostawiwszy sobie ani grosza!
[ 227 ] Zapisał się na składkę cały personel szpitalny.
Doktór Bordet, powiadomiony o tem co nastąpiło, zapisał się równie z innemi na pięćdziesiąt franków, a wiedziony wrodzona sobie delikatnością, złożył prócz tego do rąk Joanny, niby tytułem przewyżki, sumę sto dziewiędziesiąt franków.
Z załzawionemi oczyma, sercem przepełnionem wdzięcznością dziękowała nieszczęśliwa matka za ten dowód współczucia dla siebie.
Nadeszła chwila odjazdu.
Z niewysłowiona boleścią Róża żegnała tę, która posiadała całe jej serce.
— Odjeżdżasz „mamo Joanno” — jękała wśród łkań — a odjeżdżając unosisz z sobą mą duszę. Zabierasz me życie!
Musiano ja wyrwać przemocą z uściśnień Joanny.
W ostatniej chwili biedne dziewczę omdlało i przeniesiono są do infirmeryi.
Joanna oddalając się z sercem zbolałym powtarzała:
— Ach! gdy by ż Bóg miłosierny pozwolił, aby to dziewczę było jedna z mych córek! Chwilowo miałam w to nadzieję, poznałam jednak, że to niepodobna, ponieważ człowiek, który ja ocalił, otrzymał ja z rak umierającej jej matki!
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |