Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom III/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza |
Wydawca | Władysław Izdebski |
Data wydania | 1898 |
Druk | Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Izdebski |
Tytuł oryginalny | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały Tom III Cała powieść |
Indeks stron |
[ 3 ]
[ 5 ]
Podczas, gdy odbywała się wyż opisana scena w Przytułku w Blois, okręt „Loara“, podniósłszy kotwicę w Numei, wpływał do portu Brest, gdzie został natychmiast poddany badaniom komisy i sanitarnej.
Wszyscy byli zdrowemi na pokładzie, pozwolono więc kapitanowi wysadzić na ląd pasażerów.
Znajdowali się oni tu w wielkiej liczbie tworząc różnorodną mięszaninę i tak:
Oficerowie i żołnierze powracający do ojczyzny Amerykanie, Hiszpanie, Włosi i Francuzi.
Trwająca dość długo podróż „Loary” dała czas Gastonowi Deprèty do rozmyślania nad swoją sytuacyą i przezornego ułożenia planu, jaki postanowił wprowadzić w wykonanie zaraz po powrocie do Francyi.
Po wylądowaniu w Brest, zamiast pójść zawizować paszport w prefekturze, jak to mu było poleconem, pobiegł na obiad do pierwszorzędnej restauracyi, by jak najprędzej zapomnieć o wstrętnej kuchni okrętowej, do jakiej był zmuszonym podczas drogi z wielką krzywdą dla swego żołądka.
Przybywszy tam, zażądał aby mu podano Przewodnika na drogach żelaznych i przeglądać go zaczął dla dowiedzenia się, który z pociągów wychodzących z Brest’a mógłby go przywieść co rychlej do Amboise?
Miejscowość ta miała być pierwszą stacyą w ułożonej przezeń podróży, której plan umyślnie był zagmatwanym.
[ 6 ] Do Amboise, Deprèty postanowił jechać przez Mans, ztamtąd do Angers, gdzie miał się przesiąść na linję prowadzącą do Paryża przez Tours i Ambroise.
Cała ta podróż trwać miała osiemnaście godzin.
Pociąg do Mans wyruszał na kilka minut przed trzecią. Tym to właśnie ów były skazaniec postanowił wyjechać.
Przybędzie o północy do Mans, a wyjedzie o drugiej nad ranem i wysiądzie w Angers we dwie godziny później.
O dziesiątej stanie w Amboise.
Deprèty wypisał sobie wszystkie te stacye, godziny wyjazdu, przyjazdu pociągów, w pugilaresie zabranym po zmarłym de Grancey w Numei i po wykwintnem śniadaniu udał się na stacyę drogi żelaznej.
Przez czas podróży, zmienił się do niepoznania. Zapuścił brodę. Była ona ciemno blond długo jedwabista i podwyższała urodę młodzieńca, który jak nadmieniliśmy, był urodziwym chłopcem.
Brunatna cera jego skóry, ogorzałej od gorących promieni Australijskiego słońca, nadawała wdzięk mezki jego obliczu oświetlonem blaskiem dwojga ciemnych oczu, których wyraz potrafił zmieniać z nieuchwytną szybkością.
Ubrany był w lekki popielaty garnitur wełniany, na głowie miał słomiany z szeroką czarną wstążką kapelusz.
Jego postać na pierwszy rzut oka, była sympatyczną, przyjemną. Nic w nim domyślać się nie dozwalało byłego skazańca i każdyby najmocniej uwierzył, iż był on wicehrabia de Grancey, potomkiem jednej z najszlachetniejszych.
rodzin w Touraine.
O godzinie drugiej, czterdzieści trzy minut, wsiadł do wagonu drugiej klasy i jechał ku Mans.
Nazajutrz rano, o drugiej, zakląwszy, iż nie śpóżni się przez nieodłączną zmianę pociągów, przybył do Amboise.
Kazawszy sobie wskazać piewszorzędny hotel w tem mieście, udał się tam natychmiast. Był to tak zwany Hotel Handlowy, stary budynek, ale wygodnie urządzony.
Nie mając zamiaru długo pozostawać w tym mieście, zażądał pokoju na dni kilka, a po przebraniu się zeszedł na śniadanie.
[ 7 ] Jadać nie lubił przy ogólnym stole, kazał więc sobie nakryć w gabinecie, gdzie znajdowały się dwa stoły.
Przy jednym z nich siedział mężczyzna pięćdziesięcioletni, którego postać dawała w nim poznać wieśniaka lub też zbogaconego mieszczanina.
Młoda kobieta obsługiwała gości w tym gabinecie.
Deprèty zadowolony z towarzystwa tych dwóch osobistości, zawiązał z nimi rozmowę.
— Panienka pochodzi z tych okolic? — zagadnął młodą służące.
— Tak panie — odparła. — Urodziłam się w Tour, a wychowałam w Amboise. Moi rodzice oddawna zmarli. Od lat dziesięciu służę w tym hotelu.
Dziewczyna była gadatliwą, z czego korzystać Deprèty postanowił.
— A zatem, musisz panienka znać tu wiele osób? — pytał dalej.
— Wszystkich znam panie... wszystkich! począwszy od starych, aż do niemowląt.
Po tej odpowiedzi, wyszła z gabinetu, ażeby przynieść następną potrawę!
— Ach! to prawdziwy dziennik chodzący, ta Małgorzata — zawołał z uśmiechem nieznajomy, siedzący przy sąsiednim stole. Ciekawa, jak nasza prababka Ewa, a lubi władać językiem!... po za tem jednak dobra to dziewczyna.
— Pan także zamieszkujesz w tych stronach? — pytał Deprèty.
— Tak panie. Mieszkam w Blézé, gdzie posiadam winnice. Zajmując się sprzedażą mojego wina, przyjeżdżam często do Amboise, gdzie wszystkich znam prawie.
— Jak to dobrze! Będziesz więc pan mógł udzielić mi niektórych objaśniej co do pewnej rodziny, której potrzebuję poznać stan majątkowy.
— Jakiej mianowicie?
— Rodziny de Grancey.
Usłyszawszy to nazwisko, właściciel winnic potrząsnął głową.
— Ho! ho! — zawołał przyciszonym głosem — jeżeli pan chcesz odebrać z tamtego jakie pieniądze, to napróżno podróż odbyłeś!... Napisz: „Stracone“ obok sumy jaka ci przy[ 8 ]należy. Kompletna ruina u Grancey’ów niegdyś najbogatszych ludzi z tej okolicy.
Pani de Grancey zmarła przed sześcioma laty popadłszy w obłąkanie skutkiem ogromnych strat na grę w karty jej męża. Wicehrabia Jerzy Paweł de Grancey, we dwa lata po śmierci żony, rozsadził sobie czaszkę wystrzałem z rewolweru. Komornicy wszystko za długi zabrali, począwszy od pałacu, aż do ostatniej piędzi ziemi, jaką posiadał w okolicach Amboise!...
— Lecz zdaje mi się — badał Duprèty — że wicehrabia miał syna?
— Tak, Jerzego de Grancey, dwudziesto trzyletniego młodzieńca, w chwili gdy ojciec się zabił, znikł.
— Cóż się z nim stało?
— Na to, niepodobna mi jest panu odpowiedzieć. Niewidziano go tu od chwili ojcowskiego pogrzebu. Byłem na tym pogrzebie, wszyscy żałowali biednego chłopca! Był to dzielny, uczciwy młodzieniec, kłóry chciał naprawić winy zmarłego ojca, ale już było zapóźno! Bez grosza w kieszeni nic zrobić niemógł, bo i nie umiał nic robić! Wychowanego w Kolegjum, w Tours, uczono rzeczy, przy których człek z głodu umrzeć może. My nazywamy takich wykolejonymi, niezdatnymi do niczego, blagierami.
Wejście Małgorzaty przerwało rozmowę. Dosłyszała jednak ostatnie wyrazy winiarza.
— O kim mówisz, ojcze Peloton?-zapytała.
— O wicehrabim Jerzym de Grancey.
— Ach! biedny chłopiec! — zawołała, stawiając przed Deprèt’ym wspaniałą smażoną rybę. — On to może się pochwalić, iż nie odziedziczył żadnych z wad rodzinnych! Jeden tu z naszych podróżując, spotkał go w Brest, przed sześcioma miesiącami. Nieborak, ukrywał jak mógł czarną swą nędzę! Chcąc żyć jako tako, mówił, że wyjeżdża w podróż do odległych krajów, zwanych Australją.
Deprèty słuchał tych wszystkich szegółów z natężoną uwagą.
— W które strony Australii miał się udać? — zagadnął.
— W te, gdzie jak mówią, tylko nachylić się trzeba, ażeby zbierać złoto, które tam rośnie na polu jak trawa — odpowiedziała Małgorzata.
[ 9 ] — Gdybyś pan zechciał odebrać swój dług — zawołał, śmiejąc się ojciec Peloton — musiałbyś zaczekać, ażby pan Jerzy Grancey odnalazł minę złota.
— O! lepiej ja usłucham rady danej mi przez pana — odparł zartobliwie Deprèty — i napiszę obok przynależnej mi sumy, „Stracone“. Lecz mimo wszystko — dodał po chwili — młody Jerzy de Grancey musiał mieć jakichś krewnych, bądź to ze strony ojca lub matki?
— Jednego stryja tylko — odparła służąca.
— Żyjącego?
— Nie! umarł w roku zeszłym, mając lat siedemdziesiąt osiem.
— Zmarł bezpotomnie?
— Ma się rozumieć. Był to stary kawaler i jedyny krewny pana Jerzego Grancey, na którego ręku wydał ostatnie tchnienie. Dziedzictwa biedny chłopiec żadnego po nim nie otrzymał, ponieważ ów stryj utrzymywał się ze szczupłej dożywotnej swej pensyi. Wszyscy ci Grancey’owie to zacni ludzie, serca złote, ale coprawda grosza utrzymać nie umieli.
— Oprócz Tours, gdzie wicehrabia był wychowanym i Amboise gdzie w Kollegjum pobierał nauki, czy mieszkał on w jakiej innej miejscowości? — pytał Deprèty.
— Nigdy! Często nam mówił, przychodząc tu na śniadanie po śmierci ojca, ze nigdy nie podróżował, nie znał nawet wcale Paryża. Był to rodzaj odludka, miał tylko w dwóch rzeczach upodobanie...
— W jakich?
— W rybołóstwie i polowaniu. Najszczęśliwszym był polując w lasach Amboise, lub łowiąc ryby nad brzegiem Loary.
Dźwięk dzwonka wezwał Małgorzatę na zewnątrz. Wybiegła przerwawszy rozmowę.
Ojciec Peloton podniósł się, ukończywszy śniadanie, a odchodząc, rzekł młodzieńcowi:
— Niema rady! zapisz pan w rubryce strat te sumę.
Deprèty kończył jeść zwolna, a pragnąc pozyskać jeszcze wiadomości z innego źródła, postanowił pozostać przez resztę dnia w Amboise.
[ 10 ] Z pieniędzy otrzymanych w Numei, miał jeszcze około trzysta osiemdziesiąt franków. Mogło mu to wystarczyć na czas jakiś.
Znając dobrze Paryż, wiedział gdzie się ulokować i żyć za tańszą cenę w oczekiwaniu lepszej przyszłości.
Mimo to, niechciał się ukazać ubogim.
Na stacyi w Orleanie, wynająwszy fjakra, jechał na ulice Taylor, do hotelu tej nazwy, gdzie wynajął pokój na dwa tygodnie.
Był to obszerny pokój z meblami, czysto utrzymany, z oknem wychodzącem na podwórze, oznaczony 21 numerem.
Zmuszony być posłusznym przepisom policyjnym, ustanowionym dla wszystkich utrzymujących pokoje umeblowane przygotował zawczasu potrzebne ku temu legitymacyjne papiery o jakie niebawem zapytała go zarządzająca zakładem.
Były skazaniec sięgnąwszy do portfelu, wydobył zeń akt urodzenia oraz kartę wolnego przejazdu i podał je prowadzącej meldunki, która po jego odejściu, zapisywała w książce pod datą 20 Czerwca, 1888 roku:
W rubryce przeznaczonej do wyszczególnienia złożonych papierów, zanotowała:
Mniemany wicehrabia, potrzebował teraz gwałtownie odświeżyć swoją garderobę, przywiedzioną do opłakanego stanu zniszczenia, lecz nie rad był ogołacać się z pieniędzy. Zauważył jednak, iż wydatek ten był nieuchronnym.
Nazajutrz więc rano kupił sobie niezbędne szczegóły, kilka koszul, chustek, parę krawatów i obuwie. Obok tego, sprawił sobie letnie palto, nie dla elegancyi, lecz aby ukryć zły stan swojego garnituru kupionego w Numei, jaki podczas drogi uległ zniszczeniu.
[ 11 ] W ten sposób oporządzony, postanowił udać się do Champigny, pod numer 9, na ulice Bretigny.
Tam to, jeżeli nie kłamały gorączkowe majaczenia chorego, Serwacy Duplat ukrył banknoty i wartościowe papiery, jakie miały być w przyszłości podstawą jego majątku.
Jerzy de Grancey, ponieważ odtąd tym nazwiskiem będziemy mianowali owego byłego skazańca, Jerzy de Grancey nie znał wcale tych okolic kraju, do których zmierzał.
Wiedział to tylko, że do Champigny można się udać Winceńską drogą żelazną.
Na stacyi zasięgnął bliższych szczegółów.
Champigny leżało właśnie na linii drogi żelaznej. Wyjechał przeto pociągiem o dziesiątej minut piętnaście.
— Przyjadę tam jako turysta, amator — mówił sobie. — Zjem śniadanie w jakiej garkuchni i każę sobie wskazać ulice Bretigny, na którą się udam pod pozorem przechadzki. Zobaczę, czy ten dom jeszcze istnieje, a również przekonam się czyli jest pustym lub zamieszkałym.
Znajdując się sam w przedziale wagonu, otworzył portfel, a wyjąwszy zeń notatnik, odczytywał zapisane przez siebie wyrazy i zdania Serwacego Duplat podczas gorączki w spitalu, w Numei.
Oto te notatki:
Czytając to de Grancey, uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Trzebaby chyba jakiejś nadzwyczajnej fatalności, ażeby to z rąk mi się wymknęło, wymruknął z cicha.
Przybywszy na stacyę w Champigny, wysiadł, a rozpytawszy urzędnika o drogę do wioski, udał się nią, zatrzymawszy przy jakimś niepozornym budynku.
Była to karczma wiejska, której jedyną klientela stanowili chłopi z okolicy.
[ 12 ] Kazawszy tam sobie podać skromne śniadanie składające się z kotletu, kawałka sera i butelki białego wina, wszczął rozmowę z właścicielem, zapytując go, gdzie leży ulica Bretigny? i za otrzymanym objaśnieniem szedł drogą wskazaną.
Przez upłynione lat siedemnaście, Champigny bardzo się zmieniło. Domy porozrywane pruskiemi granatami, odbudowanemi zostały.
Grunta pozostawione niegdyś pod uprawę zboża, porozdzielanemi i sprzedanemi były teraz i tam gdzie niegdyś zbierano żniwa i siano warzywa, wznosiły się obecnie male domki ukryte w drzew zieleni.
Dziury w ścianach domostw zadane pruskiemi i francuzkiemi kulami, zniknęły pod ręką mularzów. Gdzie niegdzie zaledwie na starych budynkach niedbale utrzymywanych, znać było ślady wystrzałów.
Znaki jedynie po nad składem tabacznym i kupcem win, zachowały jak gdyby umyślnie wspomnienia bitwy z roku 1870.
Szyld tabacznego sklepu przeszytym był na wskroś w dziesięciu różnych miejscach. Blaszana tablica kupca win podziurawiona jak sito.
Nasz były więzień z Numei, szedł ulicą Champigny, ta główna arteryą wioski, prowadzącą do Joinville le Pont z jednej strony, a do Chennevieres nad Marną, z drugiej.
Pierwsza ulica na lewo, przed mostem drogi żelaznej powiedziano temu pseudo Grancey ’owi.
Szedł bez wytchnienia, z okiem badawczo zwróconym w około.
Spostrzegł nareszcie blaszaną tabliczkę na murze wskazującą ulicę Bretigny.
[ 13 ] a końcu tej ulicy, w znacznej odległości, ukazywały się cieniste drzewa rosnące na łagodnej pochyłości idącej ku Marnie.
Zwróciwszy się na lewo, szedł tą ulica, której wygląd nic się prawie nie zmienił od roku 1871. Był to zawsze tenże sam smutny osamotniony zakątek, do którego schronił się wówczas Serwacy Duplat po stłumieniu Kommuny.
Badając kolejno tabliczki z nieparzystemi numerami na domach, przybył wprost 9 numeru.
Wszystko tu znajdowało się w najzupełniejszym nieładzie, charakteryzującym opuszczone domostwa.
Osztachetowanie okalające niegdyś ogródek, zupełnie prawie zniknęło. Płot z cierni rosnących po za nim, usechł ze starości.
Po nad spróchniałemi drzwiami, widać było tabliczkę z napisem na wpół zatartym przez deszcze:
Dom zaledwie się trzymał. Ściany się porozpadały.
Przez liczne otwory w pokrzywionym dachu, dawały się dostrzedz na wpół zgniłe belki.
Był to widocznie dom nie mieszkalny, zdatny jedynie do rozbiórki.
W trójkącie, po za ostatnią ścianą tej rozwaliny, mniemany Jerzy de Grancey spostrzegł zieleniejące się gałęzie wyniosłego drzewa.
— Ha! ha! — wyszepnął — to zapewne ta jabłoń, o jakiej mówił Duplat w przystępie gorączki. Pomiędzy jej korzeniami znajduje się butelka ukryta przez owego kommuniste.
Zatrzymawszy się chwilę, zaczął iść dalej i przybył wkrótce na pola poprzecinane starannie utrzymywanemi ogródkami i świeżo wybudowanemi domami.
Tu i owdzie, wznosiły się jeszcze rusztowania, przy wyrosłych jak gdyby z pod ziemi budynkach.
Ow były pomocnik adwokata miał umysł płodny w plany różnego rodzaju i ciągu kilku minut wykombinował zamiar, jaki postanowił uskutecznić jeszcze tej nocy.
[ 14 ] Będę potrzebował narzędzi i światła rzekł z cicha i zwrócił się ku wznoszonym świeżo budowlom.
— Robotnicy żwawo tu pracowali, a wyśpiewując wesoło, nie zwracali uwagi na przechodniów.
Mniemany Grancey, siadłszy na trawie pod cieniem rozłożystego krzewu, zaczął się niby przypatrywać robocie.
Podczas gdy murarze wznosili ściany, układając cegły jedne nad drugiemi, dwóch grabarzy kopało grunt pod nowe plantacye i oczyszczało go z kamyków.
Dokonywali tej roboty rydlami, łopatami i motykami. Ułożone podkłady, na których spoczywały poprzybijane szyny drogi żelaznej, broniły jedynie wejścia na grunt, na którym pracowali.
Obok tego gruntu, znajdował się brzeg wiejskiej drogi.
Kupy nagromadzonego budowlanego materyału, zapełniały z tej strony tę drogę, na co zezwoliła administracya, pod ścisłem wszakże warunkiem, że wraz z zapadnięciem zmroku zawieszona tu będzie na słupie zapalona latarnia, dla przestrogi przechodniów o znajdujących się przeszkodach, a tem samym i uchronienia ich od wypadku.
Żaden z powyższych szczegółów nie umknął z pod śledczego wzroku mniemanego wicehrabiego de Grancey.
Siedział długo na swoim obserwacyjnym stanowisku.
Wreszcie, uderzyła siódma godzina. Murarze i grabarze opuścili jednocześnie swą pracę, pozostawiając na placu swoje przyrządy i narzędzia.
O siódmej widno było jeszcze, mimo to jeden z robotników zawiesił płonąca latarnię po nad stosami budowlane materyału
Po dokonaniu tego robotnicy się rozeszli.
— Otóż nareszcie mam latarnię i narzędzia do swojego rozporządzenia — rzekł wstając były skazaniec, — Nie będę potrzebował wynajmować ich sobie. Wszystko się składa nad podziw dobrze! Idźmy teraz na obiad dobry, dostatni obiad, ponieważ tej nocy ciężka praca mnie czeka!
To mówiąc, szedł nad brzegiem Marny niechcąc powtórnie ukazywać się wśród wioski.
Wesołe śmiechy i śpiewy płynące z niezbyt oddalonego panktu od wybrzeża, zwróciły jego uwagę. Zatrzymał się naprzeciw znanej nam pralni restauratora Bordie’go, ale [ 15 ]niestety nie owego starego Bordier, u którego niegdyś dwaj policyanci agenci obiadowali, przysłani dla przyaresztowania Duplat’a, ale Bordie’go syna, spadkobiercy ojca zmarłego przed kilkoma laty.
Pod wielkiemi rozłożystemi drzewami, na wprost pralni i restauracyi, jakieś wesołe towarzystwo zasiadało do stołu, rozpoczynając obiad.
Było ich razem dziesięć osób, pięć młodych kobiet i pięciu mężczyzn.
Jedni i drudzy należeli widocznie do klasy „przewoźników“, który to sport znika w naszej epoce, ustępując miejsca bicyklistom.
Przewoźnicy ci i przewoźniczki, podnieceni obfitemi libacyami, znajdowali się w bardzo wesołych humorach. Wygłaszano niezliczoną moc bredni, z których śmiano się niewiedząc dla czego, popijając wielkiemi szklankami wino de Saumur.
Grancey siadł przy stoliku odosobnionym, pod krzakiem bzu, ukrywającego go przed wzrokiem obecnych.
Tam kazał sobie podać obiad, a jedząc, nasłuchiwał pilnie co mówiono w pobliżu niego.
Lubił słuchać pogadanek, nawet nieznanych dla siebie osób, przekonany nie bez słuszności, że z jednego wyrazu wygłoszonego przypadkowo w rozmowie, wybłyśnie nieraz iskierka, z której człowiek intelligentny pozbawiony głupich skrupułów, skorzystać może wiele.
Wesołe towarzystwo, rozmawiało z przerwami, zmieniając dzięć razy na minutę przedmiot pogadanki.
Naobmawiawszy do syta mnóstwo znanych sobie osób, zaczęto mówić o grze w karty.
—Powiedz mi Leonie — zagadnęła nagle jedna z młodych kobiet — czy będziesz jutro wieczorem u Leokadyi?
— A cóż by on robił u tej Leonki? — odparł głos męzki.
— Będą grać w bakka, a potem kolacyjka przy stolikach... można się ubawić doskonale i jeszcze coś zyskać...
— O na to ostatnie liczyć nie radzę! — powtórzył znowu mężczyzna.
— Dla czego?
[ 16 ] — Ponieważ zostałem tam ograny na dwadzieścia pięć luidorów, gdym po raz ostatni grał u niej w karty — ozwał się zapytany. — Jej szulernia, to zbiór oszustów!....
— Sam jesteś winien temu żeś przegrał, ponieważ się zapalasz podczas gry — przemówiła inna z kobiet. — A ja wygrałam widzisz wtedy piętnaście luidorów?
— Ja dziesięć — poparł inny głos żeński.
— Ja pięć — dodała trzecia.
— Któż to jest ta Leokadya? — zapytał któryś z obiadujących.
— Jest to ładna dziś jeszcze i mająca grube pieniądze dziewczyna. Przyjmuje u siebie tylko młodzież bogatą. Grywają u niej na wielkie stawki, pieniądz płynie jak woda i trzeba być doprawdy tak głupim jak Leon, ażeby z tego skorzystać nie umieć!
— Korzystaj skoro masz chęć ku temu — odparł młodzieniec, zwany Leonem. — Ja takich środków chwytać się nie będę. Nazbyt ona jest mądra, ta Leokadya.
— Lecz zwróć uwagę, że ona powrócić sobie musi koszta kolacyi i szampana. To sprawiedliwe! Czy potrzeba jakich prezentacyi lub poświadczeń chcąc być wprowadzonym do tej damy? — zapytał znowu mężczyzna wśród obiadujących.
— Żadnych prezentacyi. Wchodzi do niej, kto zechce, ażeby tylko miał trochę szyku i zapłacił za wejście.
— Ile?
— Drobnostka! Trzy luidory.
— Zbierają się tam poważni gracze?
— Ba? ma się rozumieć. Poniterowie bankierzy, mający w Banku francuzkim kapitały, a kieszenie wypchane banknotami.
— Grywają u niej w karty codziennie?
— Nie, tylko we Wtorki, Czwartki i Soboty.
— Gdzie ona mieszka?
— Przy ulicy Tours d’Auvergne, numer 37. Jeżeli zechcesz, możesz przyjść o siódmej wieczorem jako gość zwykły na obiad, gdzie za 3 franki 50 pożywisz się nader przyzwoicie. Chcąc zaś wejść do szczelnie zamkniętego sa[ 17 ]lonu gry, który jest urządzonym w suterynie, potrzebujesz tylko powiedzieć, której u kobiet posługujących: „Proszę o zielony Chartreuse“ Są to wyrazy jakie otworzą ci wejście. Zaprowadzą cię. Złożysz do kasy trzy luidory, na jakie otrzymane pokwitowanie służyć ci będzie za kartę przyjęcia i będziesz miał prawo przychodzenia trzy razy w tygodniu, gdzie będziesz się mógł zbogacić, lub też dać oskubać zupełnie, stosownie do kaprysów fortuny!
Słuchający tego wszystkiego de Grancey, wyjął z kieszeni portfel i przy świetle lampy, jaką mu postawiono na stole pisał na karteczce:
We trzy godziny później, odeszło wesołe towarzystwo, udając się na drogę żelazną dla powrotu do Paryża.
— Grancey, kazał sobie podać rachunek, a zapłaciwszy, wyszedł z restauracyi w chwili, gdy dziewiątą godzinę wydzwaniał zegar kościelny w Champigny.
Noc była ciemna. Po dniu bardzo gorącym, atmosfera przepełniona elektrycznością.
Wszczął się nagle wicher południowo-wschodni, a wstrząsając gałęziami drzew, sprawiał szum podobny do wzbierającego morza na wybrzeżu.
Czarne obłoki pokrywały horyzont.
— Burza! — wymruknął — zła dla mnie sprawa, lecz bądź co bądź tę operacye muszę do skutku doprowadzić. Spieszyć się trzeba, jeżeli niechcę przemoknąć do kości, co by mi utrudniło mój powrót do Paryża.
Zaledwie to wymówił, wielka błyskawicą przecięła niebo, a później nastąpił huk grzmotu.
Przyśpieszył kroku, a mimo ciemości odnalazłszy drogę nad wybrzeżem Marny dosięgnął wkrótce kępy drzew, pod któremi poprzednio spoczywał.
Czerwone światło latarni, zawieszonej po nad stosami desek i kamieni, prowadziło go wprost do miejsca.
Okna we wszystkich domach wiejskich były szczelnie [ 18 ]pozamykane. Żadnego światła, żadnego szmeru, prócz oddalonego naszczekiwania psów, przeczuwających nadchodzącą burzę.
Bez wachania przeto wszedł na grunt poorany przez grabarzów, na którym tu i owdzie poczęto stawiać budynki.
Przy oślepiającym blasku błyskawicy, ujrzał rękojeść rydla zagłębionego w ziemię.
Pochwycił go śpiesznie.
Obok rydla znajdowała się łopata i motyka.
Zabrawszy to wszystko, przeszedł wierzchem druciane ogrodzenie, zdjął latarnię, zgasił ją i zwrócił się ulicą Brétigny w stronę domostwa, w którem niegdyś ukrywał się Serwacy Duplat przed siedemnastoma laty.
W kilka sekund potem, wchodził do wnętrza.
W trójkącie na końcu podwórza, znajdował się ogródek, a wśród wybujałej trawy, rosła stara wybujała jabłoń, o jakiej mówił ów eks-kommunista w swych majaczeniach gorączkowych.
Zatrzymawszy się przy ogródku, de Grancey spojrzał w około badawczym wzrokiem dla upewnienia się, czy w oknie którego z sąsiednich domów nie błyszczy światło dające poznać, iż ktoś tam czuwa, któryby mógł posłyszeć uderzenia rydla w ziemię.
Ciemność głęboka panowała wszędzie.
— Do pracy... zatem! — wymruknął zadowolony.
Ta jego robota, mogła być dokonana w ciemności, potrzebował jedynie światła na chwilę, ażeby się skierować ku wskazanemu drzewu. Wyjąwszy przeto zapałki, chciał rozświecić latarnię.
Mimo iż gwałtowny podmuch wichru, zagasił ją w oka [ 19 ]mgnieniu, dostrzegł jednak, że się znajduje o dwa kroki od jabłoni.
— Pod silnym naciskiem nawałnicy, drzewa w sąsiednich ogrodach trzeszczały, skręcane jak trzciny.
Wicher oznajmiał szybko zbliżającą się burzę.
Postawiwszy na ziemi zgaszoną latarnię, zdjął z siebie okrycie, pochwycił rydel, podniósł go w górę i zagłębił w grunt rozmoknięty padającemi od dni kilku Grancey deszczami.
Nagle, grom huknął w pobliżu, z taką ogłuszającą siłą, jak gdyby wystrzelono na raz z dziesięciu dział wielkiego kalibru.
Oślepiające światło oświeciło zakąt ogródka, a wraz z nim i pracującego w nim byłego galernika z twarzą potem oblaną. Od owej chwili błyskawice i pioruny następowały po sobie co chwila.
Burza wrzała przez pół godziny z szazaloną zaciekłością, a Grancey, nie zważając na to kopał grunt bez przerwy.
Oczyściwszy pierwszy pokład ziemi z chwastów i trawy za pomocą rydla, ujął w dłoń motykę.
Otwór był już głębokim, gdy trąba wody, lunąwszy nagle z chmur, zalała wszystko jak gdyby potopem.
Pracować pod temi potokami deszczu, było niepodobna. Zmuszony szukać schronienia, wbiegł do walącego się domu.
Spruchniałe drzwi pod uderzeniem jego pięści, wyleciały z zawias.
Grancey wszedłszy, odetchnął z ulgą.
Ta trąba wodna, a raczej prawdziwa katarakta, wktrótcesię wyczerpała. Burza uspokoiła się nadspodziewanie prędko.
Huk gromów oddalał się zwolna, przygasały błyskawice i po owym hałasie burzy wkrótce zapanowało milczenie nad wioską Champigny.
Nasz nocny robotnik mógł wrócić do pracy.
Przyszedłszy po nad dół wykopany, znalazł go z ziemią zrównanym. Krucha ziemia wyrzucona po nad brzeg otworu, zsunęła się weń pod działaniem deszczu, napełniając dół gęstem rozmokłem błotem.
Trzeba było robotę poczynać na nowo.
[ 20 ] Wziąwszy łopatę, zaczął odrzucać błoto z pośpiechem gorączkowym, co trwało przez czas długi.
Pot spływał mu po twarzy ze znużenia i obawy. Rozkopał już grunt blizko na pięćdziesiąt centymetrów głębokości, to jednak czego poszukiwał, nie ukazywało się wcale.
Przystanął i zadumał.
Przyszła mu myśl, czy kopiąc nie posunął się nadto ku prawej lub lewej stronie.
Zwątpienie ogarniać go zaczęło.
Może ten Duplat bredził pod wpływem jakiejś hallucynacyi gorączkowej? — zapytywał siebie. — Czy on rzeczywiście co ukrył pod tem drzewem?
Wkrótce nastąpiła odpowiedź na to zapytanie. Żelazo łopaty szczęknęło uderzając o jakiś twardy przedmiot.
Była to więc prawda!... Skarb ukryty istniał, w rzeczywistości... On miał go pod ręką!...
Krew uderzyła mu do głowy, jak gdyby po wypiciu musującego napoju.
Nie pomnąc, że w straszny sposób poplami sobie ubranie, ukląkł na rozmiękniętej ziemi i zanurzył obie ręce w głębi rozkopanego dołu.
Prawa dłoń jego napotkała szyję butelki jaką chwyciwszy z pośpiechem, wyciągnął okrytą piaskiem i drobnemi kamykami.
— Ha! otóż jest!... — wykrzyknął radośnie jest ten majątek. o którym mówił Duplat w swych majaczeniach gorączkowych.
Otarł czoło zroszone potem i odetchnął.
— Zobaczymy później, co zawiera ta flaszka — dodał z uśmiechem. Pobyt siedemnastoletni pod ziemią, nadaje winu zapach przepyszny.
— Zobaczemy!...
Postawił butelkę na ziemi, obok siebie.
— Potrzeba teraz zagładzić wszelkie ślady mojej roboty — rzekł z cicha.
Podniósł się i zasypywał otwór wydobytą zeń ziemią, udeptując ją nogami i nakrywając wykopaną z powierzchni murawą, poczem wziąwszy okrycie, wsunął w boczną kie[ 21 ]szeń butelkę, zabrał narzędzia posługujące mu przy tej robocie i wyszedł z podwórka tej starej rudery.
Przewidujący wszystko i przezorny w najdrobniejszych nawet szczegółach, niechciał zostawić po sobie śladów swej nocnej bytności.
Postawił rydel, łopatę i motykę, w tem samem miejscu zkąd je wziął, zapalił latarnię, zawiesił ją na słupie, poczem szedł ku stacyi drogi żelaznej w Champigny.
Tu jednak zawód go oczekiwał.
Wszystkie drzwi wejścia były na klucz zamknięte. Zegar wieżowy wskazywał trzy kwadranse na pierwszą.
Ostatni pociąg idący z Varennes do Paryża wyruszył od dawna.
— Co począć? — zapytywał siebie.
Iść pieszo z Champigny do Paryża?
Posiadał ku temu wprawdzie dosć siły, ale chcąc odbyć pomienioną wędrówkę, potrzeba było przede wszystkiem znać drogę, a położenie tych okolic było dlań całkiem nieznane.
Stał długo, rozmyślając.
Wynaleźć oberżę, w której by mógł zanocować? Myśleć o tem nie można było. Zresztą, gdyby nawet wynalazł takie schronienie, zażądanoby od niego osobistych wyjaśnień, jakieby skompromitować go mogły.
Każdego ze znajdujących się w podobnie fałszywem położeniu, ogarnia zwykle niepokój i trwoga.
Grancey zawiedziony w swoich zamiarach, przeszedł w poprzek liniję kolei żelaznej i kroczył rozciągającą się drogą przed sobą.
— Wybrzeża Marny posłużą mi za przewodnika — mówił sobie.
Droga, którą szedł, prowadziła na rozstaje. Krzyżowały się tu, cztery różne drogi, a napisów na słupach w nocy, odczytać nie było można.
Którą wybrać z tych czterech jakie miał przed sobą?
Zatrzymał się, przeklinając okoliczności, jakie niedozwoliły mu przekonać się bezzwłocznie o zawartości ukrytej w butelce, zaciskał pięści usłyszawszy turkot kół na drodze i brzęk dzwonków zawieszonych u zaprzęgu.
[ 22 ] Spojrzawszy ku stronie zkąd pochodził ów hałas, dostrzegł punkt świetlany zbliżający się szybko ku sobie.
Oczekiwał.
Jadący skręcił na prawo.
Był to wóz ogrodniczy, wyładowany koszami, zawierającymi różnego rodzaju warzywa.
Sylwetka powożącego, rysowała się wyraźnie na wypogodzonem niebie po burzy.
Były galernik podszedł kilka kroków naprzeciw nadjeżdżającego.
— Pan jedziesz do Paryża? — zapytał.
— Tak, jadę na targ ze sprzedażą warzywa.
— Sto sous, jeżeli mnie pan zabierzesz i odstawisz do fortyfikacyi.
Ogrodnik spojrzał badawczym wzrokiem na mówiącego, którego twarz oświetlała latarnia przy wiązana na wozie.
W obliczu jego widocznie nie znalazł nic podejrzanego, bo powstrzymał konia.
— Siadaj pan — rzekł — odwiozę cię bezpłatnie na plac Bastylii, a za to żądam tylko byś mi kupił kieliszek wódki, pod „Złotą wieżą“.
Nasz nocny pracownik wskoczył na ławeczkę, gdzie ogrodnik zrobił mu miejsce obok siebie.
Dało się słyszeć trzaśnięcie z bicza, koń ruszył szybko.
Podróż odbyła się bez wypadku.
Grancey ułożył historye, jaka usprawiedliwiła jego obecność na gościńcu w tak porannej porze, któremu to opowiadaniu ogrodnik w zupełności uwierzył.
O trzeciej nad ranem, przybyli na plac Bastylii, a w godzinę później, Grancey dzwonił do hotelu, chcąc jak najprędzej znaleźć się w swoim pokoju.
Pojmujemy o ile pragnął poznać przedmioty ukryte w drogocennej butelce, ale ku temu stłuc ją było trzeba.
Przezorny, jak zwykle, dostrzegł szczypce żelazne leżące po nad kominkiem, jakie miejsce młotka zastąpić mu mogły.
Położył butelkę na serwecie, we czworo złożonej, aby przytłumić hałas, drugą serwetę położył na flaszce, a wziąwszy obcęgi, cios wymierzył.
[ 23 ] Butelka rozprysła się na szczątki, a pośród okruchów szkła zawidniały bilety bankowe.
Oczy skazańca zaiskrzyły chciwością.
Drżącemi gorączkowo rękoma, wybierał banknoty i przerachował.
Było ich czternaście, każdy po tysiąc franków, w bardzo dobrym stanie, nieco tylko zmiękłe przez wilgoć.
— Oschną... w ciągu dziesięciu minut — wyszepnął, rozkładając je na stole. — Rzecz godna podziwu jednak — wyszepnął jak dobrze się przechowały! Zobaczmy teraz resztę.
Wyjął papiery w trąbkę zwinięte, jakie uwięzły w szyjce stłuczonej butelki, a siadłszy za stołem, przy blasku świecy rozwijał je kolejno i rozpatrywał.
Wartość tych papierów jest dobrze nam znaną.
Były to cztery weksle, podpisane przez Gilberta Rollin na rzecz Serwacego Duplat, ale bez daty dnia, w którym zostały wydane.
— To dziwna! — wyszepnął Grancey, znający się dobrze na szczegółach tego rodzaju jako były pomocnik adwokata. Dla czego są te weksle bez daty? Swierdzimy to później, a teraz przepatrzmy resztę.
Tą resztą, była, jak wiemy deklaracja, skreślona w tych słowach:
Paryż, dnia 27 Maja 1871 roku.
— Ha! ha! — zawołał skazaniec, zacierając ręce. — Otóż rozumiem dla czego te cztery weksle nie są datowane? Trzeba było czekać z oznaczeniem dnia wypłaty, dopóki owa pani Rollin z d’Areynes’ów nie zostanie posiadaczką dochodów od zapisanej sukcesyi. Duplat, jako lis chytry, pozostawił sobie samemu położenie daty, zależnej od dłuższego lub krótszego życia hrabiego Emanuela d’Areynes.
Siedemnaście lat upłynęło, ów hrabia zmarł już zapewne, weksle wszelako nienaruszalnemi pozostały. Zrobię z nich użytek, wiem jak postąpić, bo znam się na tem. Te cztery świstki papieru przedstawiają wartość stu pięćdziesięciu tysięcy franków. Piękna suma, zaiste!
Potrzeba mi się dowiedzieć — mówił dalej — dla czego ów pan Gilbert Rolin wydał te weksle Duplatowi?
Nie przyjdzie mi łatwo to odkrycie, ale ponieważ zawsze lubiłem odgadywać rebusy i szarady, może i tę zagadkę uda mi się łatwo rozwiązać. Mam z czego żyć tymczasowo — dodał — wskazując na banknoty rozłożone na stole.
Przed udaniem się na spoczynek, ów łotr przezorny, ukrył banknoty pod poduszkę, a zawinąwszy w stary dziennik okruchy szkła ze stłuczonej butelki, spać się położył.
Pozostawiwszy go we śnie głębokim powróćmy do głównej bohaterki naszej powieści, Joanny Rivat.
Pierwszą myślą tej nieszczęśliwej po przybyciu do Paryża, było udać się do kościoła świętego Ambrożego, dla podziękowania Bogu za przywrócenie jej zdrowia i zaczerpnięcia zarazem wiadomości o księdzu d’Areynes.
List przez nią napisany, a zwrócony jej następnie przez pocztę w Blois, nosił objaśnienie: „Nieznany“, który to wyraz wzbudził powątpiewanie w jej umyśle. Jakiś głos wewnętrzny mówił jej, że ksiądz Raul nie umarł.
Jak bowiem przypuścić, ażeby mógł być nieznanym [ 25 ]w parafii, gdzie przez czas tak długi pełnił obowiązki wikarego?
To było niemożebnem. Widocznie tu zaszła pomyłka.
Zagłębiając się w dzielnicę miasta, która jej przywodziła tyle wspomnień radosnych i bolesnych zarazem, ścisnęło się serce biednej kobiety i łzy z jej oczu popłynęły.
Otarłszy je, a siłą woli pokonywając wzruszenie, szła ulica la Roquette, aż do bulwaru Woltera i wkrótce znalazła się przed kościołem świętego Ambrożego.
Idąc po stopniach, jakie niegdyś przebywała tak szczęśliwa przy boku narzeczonego, żal nią owładnął tak silny, iż wszedłszy w głąb świątyni musiała się oprzeć o chrzcielnicę aby nie upaść. Nogi się pod nią zachwiały.
Trwało to tylko chwilę. Przywoławszy na pomoc odwagę, umaczała palec w święconej wodzie i przeżegnała się.
W kościele pusto było.
Zwróciwszy się w stronę kaplicy Najświętszej Maryi Panny, Joanna padła na kolana. Dławiące ją od dawna łkanie wybuchnęło z gwałtownością, łzy popłynęły z jej oczu, jak deszcz po burzy.
Cała przeszłość tej biednej istoty zarysowała się przed jej oczyma.
W tej tu kaplicy, ksiądz d’Areynes błogosławił jej małżeństwu z ukochanym przez nią Pawłem Rivat, w tej kaplicy miał ochrzcić jej dziecię, w tej kaplicy również i przed tym ołtarzem, widziała Pawła po raz ostatni przed bitwą pod Montretout w jakiej zabitym został. Tutaj pragnęła wysłuchać Mszy świętej, po ochrzczeniu dwojga swych bliźniąt.
Niestety!... Paweł umarł, dzieci zniknęły... i jakże wątłą była nadzieja, aby odnaleźć je mogła!
Klęcząc pochylona u stóp ołtarza, modliła się gorąco, błagając Boga, aby powrócił jej córki.
Tak upłynęła blizko godzina, poczem podniósłszy się, szła ku zakrystyi.
Jakiś młody ksiądz, ztamtąd właśnie wychodził.
Przepraszam — wyjąknęła nieśmiało — chciałabym o coś zapytać szanownego kapłana...
— Co takiego? mów pani — odrzekł — jestem gotów ci odpowiedzieć.
[ 26 ] — Czy ksiądz należy do tej parafii?
— Tak, od niedawna, pełnię obowiązki drugiego wikarego.
A więc znasz pan zapewne księdza d’Areynes?
— Ma się rozumieć!
— Nie umarł więc? — wykrzyknęła z radością Joanna.
— Żyje dzięki niebu, na nasze szczęście, ponieważ takich ludzi jak on, zastąpić nie łatwo, gdy nam ich śmierć zabierze.
Biedna kobieta z nadmiaru wzruszenia drżała na całem ciele. Nogi się pod nią chwiały.
Spostrzegłszy to wikary, podał jej krzesło.
— Uspokój się proszę — rzekł do niej — nie troszcz się o życie i zdrowie księdza d’Areynes. Jest zdrów i żyje.
Joanna cicho płakała.
— Żyje? — wyjąknęła wśród łez. I jest tu jeszcze wikarym jak niegdyś?
— O! nie... Ksiądz d’Areynes od lat siedemnastu opuścił naszą parafję.
— Od lat siedemnastu!
— Mniej więcej...
— Gdzież on jest teraz?
— Został mianowany jałmużnikiem w la Roquette.
— Jałmużnikiem... w więzieniu?
— Tak. Co nieprzeszkadza mu przychodzić tu niekiedy dla odprawienia Mszy świętej.
— Ach! jakże Bóg jest miłosiernym! — zawołała Joanna składając ręce.
— A zatem pani znasz dobrze księdza d’Areynes — badał młody kapłan, zaciekawiony zadawanemi sobie pytaniami tej nieznanej kobiety.
— Ach! czy go znam? Wszakże to on błogosławił nasz związek małżeński, zawarty w tym tu kościele przed osiemnastoma laty!
— I zapewne często widywałaś go pani?
— Niewidziałam go od owej chwili, ani razu. Straszne jedynie wspomnienie łączy mnie z jego życiem. On mnie ocalił od niechybnej śmierci!
— Nie dziwi mnie to męztwo z jego strony mówił wikary. Jest to dusza wzniosła, prawdziwie chrześcijańskie [ 27 ]serce! Przyszłaś więc pani tu z przekonaniem, iż ksiądz Raul nie żyje? — dodał po chwili milczenia.
— Tak, panie.
— Zkąd jednak to przypuszczenie?
— Napisałam przed dwoma miesiącami list do księdza d’Areynes, który mi został zwrócony do Blois z napisem na kopercie: „Nieznany“.
— Możeś pani mylnie zaadresowała?
— Adresowałam do kościoła świętego Ambrożego.
— Ha! w takim razie, było to niedbalstwo ze strony służby pocztowej. Listonosz nie znalazłszy w kościele księdza d’Areynes, list zwrócił w pocztowym biurze, bez zasięgnięcia bliższych objaśnień. Pojmuję teraz zaniepokojenie pani i jestem szczęśliwy mogąc cię powiadomić, iż zobaczyć się możesz z księdzem Raulem, skoro tylko zechcesz.
— W więzieniu la Roquette?
— Nie, tam by cię nieprzyjęto, lecz w jego własnym mieszkaniu, przy ulicy de Tournelles, numer 20. Będziesz pani pamiętała ten adres?
— Niezapomnę go, ponieważ zaraz tam pójdę i dziękuję panu z całego serca za tę pocieszającą tyle dla mnie wiadomość! Jeżeli będziesz się modlił szanowny kapłanie, za nieszczęśliwe żony i matki, westchnij też i za mną do Boga.
— Uczynię to, przyrzekam.
Wikary odprowadził Joannę do drzwi kościoła, nieszczędząc jej słów pociechy i wytrwania. Nieszczęśliwa, uczuła się być uspokojoną, wzmocnioną, gotową do wszelkich ofiar dla odnalezienia swych dzieci.
Ksiądz d’Areynes żył!... widzieć się z nim będzie mogła, to ją najwięcej radowało Jej nadzieje ożyły na nowo.
W ciągu upłynionych lat siedemnastu wielka próżnia rozpostarła się w około księdza d’Areynes
Pan Leblond, ów były chirurg wojskowy, który go ocalił, umarł w kilka miesięcy po śmierci swej żony.
Dektór Pertuiset, poszedł połączyć się tam w górze ze swoim przyjacielem, hrabia Emanuelem d’Areynes.
Stara wierna służąca wikarego, Magdalena, dogorywała.
Piotr Rénaud, umarł zarówno.
[ 28 ] Jeden tylko Rajmund Schloss żył jeszcze, zawsze pełen dzielności i energii, bardziej niż kiedy oddany duszą i ciałem księdzu Raulowi, synowcowi jego ukochanego pana. Czuł się szczęśliwym mogąc żyć przy nim, gdzie pełnił obowiązki sekretarza.
Mała stancyjka przeznaczona dla jałmużnika wewnątrz więzienia la Roquette służyła księdzu d’Areynes do tymczasowego załatwiania interesów. Wynajął on sobie obszerniejsze mieszkanie przy ulicy de Tournelles.
Wiejska dziewczyna z Fenestranges, sprowadzona przez Schlossa, zastąpiła starą Magdalenę. Imię jej było Pelagja.
Trzy zatem te wyż wymienione osobistości, ksiądz Raul, Rajmund Schloss i Pelagja, żyły spokojnie i cicho w owem mieszkaniu.
Włosy Rajmunda pobielały, wszakże przeżyte lata nie wycisnęły na jego postaci żadnej innej zmiany, mimo, iż przeżył rok sześćdziesiąty.
Ksiądz d’Areynes, mimo lat swoich czterdziestu ośmiu, wcale się nie zestarzał. Była to taż sama twarz szlachetna pogodna, toż samo stanowcze, a mimo to pełne łagodności spojrzenie. Włosy mu tylko gdzieniegdzie na skroniach posrebrniały.
Zacny ten kapłan pozostał apostołem, jak był nim przez całe swe życie.
Nie stracił swojej miłości dla ludzi, nie zachwiał się na owej ciernistej drodze, jaką szedł ciągle, mimo rozczarowań i zawodów bez liczbę, wynikających z jego pobytu między złodziejami i mordercami.
Ach! iluż on teraz widział nędzników, których dusze zaciemnione zbrodnią, nie otwarły się na głos jego nauki!
[ 29 ] Ileż on spotykał tu kłamstw i obłudy, fałszywych łez, zaprzeczań i pozornej skruchy! Iluż widział powracających do więzienia z pomiędzy tych, o których był przekonany, że zwrócił ich na uczciwą drogę, a którzy oszukiwali go zręcznie odegraną komedya, aby wyzyskać coś z jego kieszeni, zawsze otwartej dla nieszczęśliwych.
Ileż widział spadających głów na rusztowaniu, których usta przed ostatecznem zamknięciem się, rzucały jeszcze bluźnierstwo!
Mimo to wszystko, bez zniechęcenia, odważnie, wypełniał powierzone sobie święte obowiązki.
Gabinet księdza d’Areynes przy ulicy de Tournelles, był obszernym, wszak nader skromnie umeblowanym.
Trzy bibljoteki z dębowego drzewa, napełnione książkami, pół tuzina krzeseł, dwa fotele, dwa wielkie stoły założone papierami i dziennikami, klęcznik i kilka świętych obrazów, oto całe urządzenie.
W chwili, gdy tam wchodzimy, ksiądz Raul siedzi przy jednym z dwóch wielkich stołów, a Rajmund przy drugim.
Ów były nadleśny, porządkował obszerną korespondencyą, jaką jałmużnik z la Roquette odbierał każdodziennie, bądź to w swojem mieszkaniu, lub też w więzieniu i jaką co rano przynosił do domu po odprawieniu Mszy świętej.
Rajmund klasyfikował te listy, układając je w małe paczki, stosownie do ich ważności i kładł je przed księdzem Raulem, który po przeczytaniu, odpisywał natychmiast, skoro osądził, iż jego odpowiedź pożyteczną być mogła.
Obaj zajęci rozdzielaniem tej korespondencyi, nie dosłyszeli głosu dzwonka w przedpokoju.
Zdziwili się więc, widząc Pelagję wchodzącą do gabinetu z oznajmieniem, iż jakaś kobieta pragnie się widzieć z księdzem d’Areynes i mocno nalega, ażeby ją wprowadzić choćby na kilka sekund.
Nie był to dzień ani godzina w jakich ksiądz Raul przyjmował osoby zgłaszające się doń o pomoc lub radę.
Moja Pelagjo — rzekł do służącej — wszak wiesz, że tylko w wyjątkowych wypadkach przyjmuję kogoś w dni nieoznaczone do przyjęć. Nie lubię, ażeby mi przeszkadzano podczas pracy i pomimo nalegań przybyłej, powinnaś [ 30 ]była jej odpowiedzieć, że niepodobna mi jej przyjąć w tej chwili.
— Tak jej też właśnie powiedziałam...
— I cóż?
— Ach! gdyby ją ksiądz widział, z oczyma napełnionemi łzami, tak nieszczęśliwą, powiedział by jej jak ja powiedziałam: „Zaczekaj biedna kobieto, pójdę zobaczę czyli ksiądz d’Areynes nie przyjmie cię wyjątkowo?“
— Jakże się nazywa ta kobieta?
— Nie pytałam jej o to.
— Nie wyjawiła ci w jakim celu tu przyszła?
— Powiedziała mi tylko, że wraca z kościoła świętego Ambrożego, gdzie udawała się o wiadomość o księdzu, oraz że przyjechała z Blois.
— Z Blois? — powtórzyli razem Raul d’Areynes z Rajmondem, powstawszy oba.
— Tak, powiedziała, że przyjeżdża z Blois.
— Wprowadź ją zawołał żywo kapłan.
Służąca wyszła.
— Do Blois przewieziono biedną Joanne Rivat i umieszczono w Przytułku dla obłąkanych przed siedemnastu laty — mówił ksiądz d’Areynes.
— Tak przewieziono ją tam ze szpitala Miłosierdzia — dodał Schloss.
— I ktoś zapewne przynosi nam o niej wiadomość...
— Bezwątpienia.
A gdyby to była ona? — zawołał ksiądz Raul.
— Ona? ależ to niepodobna!
Jednocześnie otwarły się drzwi gabinetu.
Służąca, wprowadziwszy przybyłą, odeszła.
Biedna Joanna tak się zmieniła, iż ksiądz d’Areynes niepoznał jej za pierwszem spojrzeniem. Rajmund wszelako, który niegdyś podróżował z nią przez dzień cały drogą żelazną.
— Ach! to Joanna Rivat! — zawolał. To ona!...
Joanna z załzawionemi oczyma, wyciągnęła drżącą rękę ku księdzu d’Areynes, a uklęknąwszy przed nim, wyszeptała:
— Panie! ocaliłeś niegdyś mi życie, przychodzę dziś błagać cię o pomoc w odnalezieniu mych dzieci!...
[ 31 ] Ksiądz Raul, wzruszony do głębi widokiem tej nieszczęśliwej istoty i jej głosem błagalnym, pochwycił jej ręce złożone ku sobie.
— Ty tu... Joanno... w Paryżu? — zawołał podczas gdy oba z Rajmundem sądziliśmy żeś...
Niedokończył, abawiając się wygłosić wyraz „obłąkaną“ i podniósłszy przybyłą, zaprowadził ją do fotela, na którym usiąść jej rozkazał.
— Sądziliście panowie żem umarła — mówiła Joanna. — O! stokroć lepiej byłoby to dla mnie jeżeli nie możecie mi dopomódz w odnalezieniu mych córek!
— Uspokój się, moje dziecko — mówił kapłan. — Twoje niespodziewane przybycie napełnia mnie takiem zdumieniem, iż potrzebuję zebrać myśli, ażeby ci odpowiedzieć.
— Jeden wyraz tylko!... błagam, jedno słowo! Czy wiecie panowie gdzie są moje dzieci?
— Jeszcze raz proszę uspokój się! O twoich dzieciach nic niewiem, niestety!
— O! Boże!...
— Nie trać wszelako nadziei. Będziemy czynili wszystko, ażeby je odnaleźć.
— Mogęż temu uwierzyć?
— Od ciebie zależy udzielić nam potrzebnych ku temu objaśnień.
— Odemnie?
— Tak, jeśli twoja pamięć niegdyś zaciemniona, odzyskała swą jasność!
— To prawda! — byłam obłąkaną — odparła z westchnieniem-ale już nią nie jestem. Wyleczono mnie i to zupełnie. Przed trzema miesiącami dokonano na mnie strasznej operacyi w Przytułku obłąkanych w Blois, gdzie nowy doktór zakładu odgadł, że mogę odzyskać przytomność i rozum. Dziś szanowny księże d’Areynes, pierzchnęły ciemności przysłaniające niegdyś mój umysł.
„Widzę jasno przed sobą całą mą przeszłość. Wszystkie szczegóły sobie przypominam. Mówiono mi, żeś ty przezacny nasz opiekunie wyrwał mnie z pośród płomieni, podczas gdy konająca prawie leżałam na łóżku, obok kołyski moich dwojga niemowląt. Czuwała nad nami wtedy nasza poczciwa sąsiadka, matka Weronika.
[ 32 ] „Skoro pan jednak wszedłeś do mego pokoju i wyratowałeś mnie z pożaru, sądziłam, iż być może ocaliłeś i moje dzieci, a ztąd że będziesz mnie mógł powiadomić co się z niemi stało, dla tego to przychodzę do ciebie księże d’Areynes pełna nadziei!....
Po owem tak rozsądnem przemówieniu Joanny ksiądz Raul nie wątpił, że została zupełnie wyleczoną. Co jednak mógł jej odpowiedzieć na zapytanie względem córek, które widział zabranemi przez Duplata?
Usiadłszy przy nieszczęśliwej, ujął z ojcowską dobrocią jej rękę, chcąc ją badać dalej.
Wspomnienie przysięgi, uczynionej Pawłowi Rivat, nakazywało przyjść jej z pomocą, czego nie mógł uczynić przez ciąg lat ubiegłych. Obecnie sposobność nasuwała się ku temu, z czego mocno się cieszył.
Jak bowiem nie uczuć się szczęśliwym mogąc czuwać nad duszą tak czystą, gdy od chwili objęcia obowiązków w la Roquette, żył pośród tego zabrukanego świata zbrodniarzów, których niewzruszona zatwardziałość napełniała go przerażeniem.
— Moje dziecię — rzekł do Joanny — dziękujmy Bogu, który pozwolił ci odzyskać jasność władz umysłowych. Widzę cię znowu wzmocnioną, odważną, widzę cię taką jaką byłaś, gdym łączył was związkiem małżeńskim w kościele świętego Ambrożego. Posiadasz wiarę, wolę i męztwo. Potrzebną ci będzie obecnie bardziej niż kiedy ta wiara, wola, odwaga, do wysłuchania szczegółów, o jakich pragnę ciebie powiadomić.
— Możesz mówić śmiało, szanowny opiekunie — odparła Joanna, uzbrojona w siłę i odwagę — wysłucham bez zachwiania się wszystkiego co masz powiedzieć. Mów! jakie wyroki zsyła mi wola Boża. Mów... wszystko o czem wiesz... mów! chociażby to miało zranić śmiertelnie me serce!
— Pawel Rivat, twój mąż — zaczął ksiądz d’Areynes — o którym sądziłaś, że zginął w bitwie pod Montretout, został tylko ranionym...
Joanna drgnęła, jak gdyby tknięta iskrą elektryczną i utkwiła w mówiącego spojrzenie pełne nadziei!
— Żył?! — zawołała drżącym głosem — żył!! i żyje jeszcze być może?...
FRAM [ 33 ] — Umarł na moim ręku — odparł ksiądz poważnie.
Biedna kobieta opuściwszy głowę, głucho jęknęła.
— Raniony ciężko na polu bitwy, został przyniesionym do szpitala w Wersalu, gdzie wydał ostatnie tchnienie — ciągnął kapłan dalej. — Tam to, przed zgonem zaprzysiągłem mu czuwać nad tobą i nad dziecięciem jakie na świat przyjść miało. Następnej nocy, wróciwszy do Paryża, wkrótce opuścić go musiałem, przed wyjazdem jednak udałem się do twego mieszkania wskazanego mi przez Pawła.
„Mimo pościgu kommunistów, zdołałem się dostać do ciebie. Granaty pękały wokoło mnie, a jeden z nich, wybuchnąwszy na dachu zamieszkiwanego przez ciebie domu, wzniecił w nim pożar.
„Wbiegłem do twego pokoju, gdzie wpadł pocisk przebiwszy sufit. Trup starej kobiety leżał zakrwawiony na podłodze, w pobliżu kołyski.
— Matka Weronika umarła! — wykrzyknęła z rozpaczą Joanna.
— Ty zaś leżałaś na łóżku, bez czucia, przytomności, ze zranionem czołem. Odłam granatu, jaki zabił twoją sąsiadkę, dosięgnął i ciebie.
„Zbliżyłem się do łóżka, gdy szybkie kroki dały się słyszeć w korytarzu, na który wychodziły drzwi twego mieszkania.
„Obawiając się być ściganym przez kommunistów, i nie chcąc stracić owocu moich usiłowań, jakie poniosłem chcąc dojść do ciebie, schroniłem się do oszklonego gabinetu po za twoim pokojem, aby doczekać chwili w której mógłbym ci przyjść z pomocą...
Tu przerwał ksiądz Raul.
— Cóż dalej? — wołała zaledwie oddychając Joanna — co dalej?
Były wikary nie odpowiedział zaraz na to zapytanie. Lękał się zranić nadmiar serca nieszczęśliwej.
— Czy znałaś — zapytał po chwili — pewnego człowieka jaki zamieszkiwał w tymże samym domu, kapitana dowodzącego oddziałem żołnierzy Kommuny
— Nazwisko tego człowieka... jego nazwisko? — wyjąknęła biedna zaledwie dosłyszanym głosem.
— Serwacy Duplat.
[ 34 ] Joanna szybko się zerwała.
— Serwacy Duplat? — powtórzyła — były sierżant 57 bataljonu Gwardyi narodowej, w którym służył Paweł podczas wojny?... Ten potwór, który prześladował uczciwych ludzi, gnębił ich, terroryzował! Ten nędznik nie wierzący w Boga i chełpiący się z tego?! Serwacy Duplat, wróg mojego męża!! Ach! dla czego pan mówisz mi o tym człowieku?... o tym nikczemniku skalanym występkami, okrytym hańbą złodziejstwa... Dla czego mówisz mi o nim?... Dla czego pytasz, czyli go znałam?...
Wyjaśnię ci to — odrzekł ksiądz Raul — ale przedewszystkiem uspokój się, zaklinam!...
— Ja mam się uspokoić? — wołała biedna kobieta w oszołomieniu — uspokoić się... czy podobna, skoro mnie pan pytasz o tego nędznika Duplata?...
— A jednak trzeba!
Joanna usiłowała pohamować rozdrażnienie. Ściągnięte groźnie jej rysy twarzy, zwolna się rozpogodziły.
— Otóż więc — rzekła po chwili milczenia — jestem spokojną, gotową wszystko usłyszeć!... Mów więc jedyny opiekunie!... mów!... na imię nieba!
— Serwacy Duplat mieszkał w tymże samym domu, gdzie ty zamieszkiwałaś — zaczął ksiądz d’Areynes.
— On? — zawołała z okrzykiem zdziwienia.
— Niewiedziałaś o tem?
— Niewiedziałam.
— Będąc ukrytym w przyległym gabinecie, widziałem przez szybę we drzwiach, jak Duplat wszedł do pokoju, przedzierając się przez płomienie, ogarniające już ściany — mówił ksiądz Raul. — Wszedłszy, pochylił się nad kołyską, pochwycił ją i uniósł, spiesznie uciekając.
[ 35 ] Joanna drżąc z przerażenia, wzniosła w górę ręce.
— On! — wyjąknęła. Więc to on ukradł me dzieci, moje małe dwie córeczki?... Jego to więc widziałeś ojcze d’Areynes, popełniającego te zbrodnię?
— Tak, to był on!
— Jestżeś pan tego pewien?
— Niezachwianie!
— Znasz więc tego nędznika?
— Znam go dobrze, ponieważ pewnego dnia wyrwałem mu z ręki rewolwer jakim we mnie wymierzył!
Biedna matka, której myśli jak gdyby mięszać się poczynały, przyłożyła rękę do czoła.
— Co jednak uczynił z mojemi dziećmi? — zapytała. — Porywając je, musiał mieć jakiś cel wytknięty. Gdzie je zaniósł?... W jakie oddał je ręce?... Ponieważ widziałeś go panie popełniającym tę ohydną kradzież, a przysiągłeś umierającemu mojemu mężowi czuwać nademną i nad mającym się narodzić moim dziecięciem, powinieneś był iść za tym człowiekiem..
— Należało mi przedewszystkiem ciebie ocalić — odparł ksiądz Raul.
— Lecz po uratowaniu mnie, poszukiwałeś zapewne?
— Zraniony śmiertelnie kulą w piersi, a tym sposobem przykuty do łóżka na czas długi, nie mogłem tego uczynić, lecz Rajmund Schloss śledził, poszukiwał...
— I cóż?
— Nic nie mógł odkryć, żadnej wskazówki, najmniejszego śladu...
— Nic?... wielki Boże!... Lecz on... ten złodziej... ten zbrodniarz Duplat... co się z nim stało? Czyliż nie można było się dowiedzieć?
— Serwacy Duplat umarł.
— Umarł?!
— Tak, został rozstrzelany.
— Joanna wybuchnęła łkaniem.
— A zatem i moje dzieci zginęły! — wołała z rozpacza. — Zginęły na zawsze moje biedne córki! Ach! czemuż ja z niemi nie zginęłam razem!... Dla czego nie pozostawiono mnie obłąkana?... Dla czego ten doktor powrócił mi rozum, jeżeli ów rozum miał mi posłużyć tylko do pojęcia [ 36 ]całego ogromu mych nieszczęść. W obłąkaniu byłam szczęśliwa, o niczem nie myślałam, nic sobie nie przypominałam, żałowałam niczego. Pierwszy odbłysk światła w moim zamglonym umyśle, była nadzieja i otóż ta nadzieja zagasła. Wszystko w około mnie rozsypuje się w ruinę.... Upadam pod nadmiarem niedoli!.. Moje córki zginęły.... umarły!... Ach! wierzyć przestaję w miłosierdzie Boże... w Bożą sprawiedliwość!...
— Joanno! nie bluźnij! — zawołał surowo ksiądz Raul. — Nie! Bóg nie jest bezlitośnym... Bóg jest sprawiedliwym!... Jeżeli zsyła nam zgryzoty, to dla wypróbowania nas i umocnienia! Bóg dotknął cię boleśnie. Lecz zamiast buntować się i burzyć przeciw jego karzącej dłoni, błogosław raczej tę rękę!... Módl się, błagaj o litość i miłosierdzie, a ja te wierzę niezachwianie, że Stwórca, zesławszy ci uzdrowienie powróci wraz z nim spokój i ześle ci szczęście jakie sądzisz, że na zawsze dla ciebie straconem zostało!
— Ach! ja cierpię tyle, że niemam siły się modlić!
— Módl się, pomimo wszystko, a powróci siła!
— Co zemna się stanie, osamotnioną, zrozpaczoną? wołała ze łkaniem.
— Rachuj na moją pomoc. Nie opuszczę ciebie. Rajmund Schloss wobec nieprzełamanych przeszkód, jakie spotykał bezustannie, musiał zaprzestać poszukiwań. Rozpocznie je teraz na nowo, a mimo upłynionych lat siedemnastu, może przyjdziemy do celu. Nie rozpaczaj więc, nie trać nadziei i mów sobie, że masz we mnie i zawsze miałaś nietylko opiekuna, ale oddanego sobie z całem poświęceniem przyjaciela!
Joanna wzruszona do głębi, ucałowała rękę byłego wikarego.
— Od jak dawna przyjechałaś do Paryża? pytał ją dalej.
— Przybyłam przed kilkoma godzinami.
— Może potrzebujesz pieniędzy?
— Na teraz, nie!
— Utworzono bowiem dla mnie składkę w Przytułku przed moim wyjazdem.
— Cóż myślisz z sobą uczynić?
— Chcę szukać pracy, któraby mi pozwoliła żyć i rozpocząć poszukiwania mych dzieci.
[ 37 ] — Do jakiejż pracy jesteś uzdolnioną?
— Do szycia. Byłam kiedyś dobrą robotnicą i nawet wyszedłszy za mąż tem się zajmowałam.
— Lecz mogłaś utracić wprawę do tej roboty przez lat siedemnaście.
— To prawda! — odpowiedziała smutno opuszczając głowę. — Moje palce nie posiadają już dawnej giętkości.
— A obok tego szycie daje tak mały zarobek — dodał ksiądz Raul. — Jeżeli zechcesz, ja ci wynajdę zatrudnienie, które jakkolwiek przynosi skromne dochody, wystarczą ci one wszelako na pierwsze potrzeby życia.
— Ach! szanowny mój opiekunie — zawołała Joanna z uczuciem żywej wdzięczności, w kimże mogłabym pokładać więcej zaufania?
— Otóż więc co ci chcę przedstawić, moje dziecko — zaczął ksiądz poważnie. — Przy kościele świętego Sulpicyusza, w którym często miewam kazania, a którego proboszcz jest moim przyjacielem, mógłbym ci wyrobić pozwolenie na sprzedaż w pobliżu głównych drzwi wejścia, różnych przedmiotów do nabożeństwa jak książek, świętych obrazków, medalików, różańców i tym podobnie. Zbyt byłby łatwym, klijentela zapewnioną, a twoje zyski, mimo że skromne, przyniosłyby ci więcej niźli ślęczenie nad szyciem po całych dniach w samotności i bolesnem rozmyślaniu.
Do kościoła świętego Sulpicyusza przybywają przeważnie bogate rodziny z przedmieścia Saint-Germain, a do zysków, wynikających ze sprzedaży tych drobnych przedmiotów ofiarowanych przez ciebie wiernym przy ich wejściu i wyjściu z kościoła, dołączyłbym drobne dary pieniężne przez nich dla ciebie przeznaczone.
Joanna pochyliła głowę w milczeniu.
— Ależ szanowny opiekunie — odpowiedziała po chwili — przyjąć te dary, byłoby tyle co zebrać?
— Nie, moje dziecko, ponieważ o nie prosić nie będziesz. Nic nie będzie dla ciebie upokarzającego w owych objawach miłosierdzia. Jesteś ubogą, osieroconą, cóż zatem bardziej naturalnego i prostszego, jak żeby bogaci przyszli tobie z pomocą? Wszystko to jedno w jaki sposób objawi się ta pomoc z ich strony, pod formą daru, lub jałmużny, osobista twoja godność nie będzie zranioną, upewniam. Ja [ 38 ]będę czuwał po nad tem. Zresztą, to co ci teraz przedstawiam, nie będzie jedynem źródłem twojego utrzymania. Zarekomenduję cię pewnemu właścicielowi sklepu, fabrykującemu specyalnie ubiory i ozdoby kościelne, jak ornaty, alby, komże, stuły i tem podobnie. Powierzy on tobie łatwe, drobne roboty co przyniesie ci także zysk pewien i ułatwi możność wyżywienia się. Przyjmujesz zatem?
— Przyjmuje — wyszepnęła Joanna — i niemam słów na wyrażenie mojej wdzięczności.
— Nie mów mi o wdzięczności! Spełniam tylko przyrzeczenie dane umierającemu. Zajmę się tem wszystkiem niezwłocznie. Niezadługo obejmiesz miejsce, o jakiem ci mówiłem i będziesz miała dostarczoną sobie robotę, Rajmund zaś wyszuka dla ciebie małego mieszkania w pobliżu kościoła świętego Sulpicyusza, jakie sobie urządzisz według upodobania. Zaprowadzi cię następnie do pewnego sklepu, gdzie sobie wybierzesz przedmioty, potrzebne do sprzedaży, w zakątku przy głównych drzwiach kościoła. Ma się rozumieć, że ja zaspokoję koszta zakupienia tych przedmiotów, jak również i koszta komornego zaspakajać będę do chwili, której nie będziesz potrzebowała pomocy z mej strony.
Łzy wdzięczności popłynęły strumieniem z oczu nieszczęśliwej, wzruszone do głębi duszy tem prawdziwie chrześcijańskiem miłosierdziem.
— Och jakże jesteś dobrym, mój opiekunie! — szeptala przerywanym głosem jak jesteś dobrym! — Czem ja odwdzięczyć się będę wstanie?...
— Joanno! proszę powtórnie, żadnej wdzięczności. Spełniam jedynie mój obowiązek, a spełniam go z rozkoszą. Twój mąż poległ jak bohater, jak święty, walcząc w obronie ojczyzny. Złożyłem mu przysięgę, jaką teraz wypełniam, ot! wszystko! On widzi tam z wysoka jak jestem szczęśliwym, mogąc ten dług spłacić!... Nietrać nadziei biedna kobieto. Bóg, który mi pozwala wypełnić to święte zobowiązanie, wskaże mi może środki do odnalezienia twych dzieci!
— Paweł!... mój ukochany Paweł! — jąkała ze łkaniem Joanna — on to czuwa widocznie nademną i zesłał mi w mojej niedoli, tak zacnego jak pan, księże d’Areynes, człowie[ 39 ]ka! Ach! kiedyż ja będę mogła pomodlić się na grobie mojego biednego męża?
— Będziesz to mogła jutro uczynić — odparł ksiądz Raul. — Zaprowadzę cię na cmentarz w Wersalu, razem tam modlić się będziemy za zmarłego!
W chwili, gdy to mówił, służąca Pelagja ukazała się we drzwiach gabinetu, z listem przyniesionym przez posłańca.
— Zaczekaj Pelagjo — mówił ksiądz, rozpieczętowując kopertę z pośpiechem — wydam ci niektóre polecenia.
I czytał list świeżo otrzymany.
Na ćwiartce papieru były nakreślone te słowa:
Oczekiwać cię będę, ażebyś poznał wraz zemną szczegóły rozpoczętego śledztwa w sprawie tak dla mnie bolesnej“.
Na czole księdza d’Areynes podczas czytania listu zarysowała się głęboka bruzda, co bywało zwykle u niego oznaką żywego jakiegoś strapienia.
Wsunął list Henryki w kopertę, schował go do stolika, a zwróciwszy się do służącej:
— Pelagjo — rzekł — podasz nam obiad o szóstej. Przygotuj jedno nakrycie więcej i pościel łóżko w gabinecie przyległym do twego pokoju.
A wskazując na Joannę.
— Pani Rivat — dodał — mieszkać tam będzie, aż [ 40 ]do nowego mego rozporządzenia i będzie obiadowała wraz z nami.
— Biegnę, natychmiast-odpowiedziała służąca.
— Może zechcesz pójść z Pelagją Joanno, obejrzeć swój pokój? — mówił, zwracając się do przybyłej.
Biedna matka, pochwyciwszy rękę księdza d’Areynes, okrywała ją pocałunkami, poczem pośpieszyła za Pelagją.
Po jej odejściu, oba z Rajmundem Schloss rozpoczęli porządkowanie korespondencyi przerwane chwilowo. Ksiądz Raul pełnił te robotę pogrążony w głębokiej zadumie. Myśl jego zwracała się bezustannie do treści świeżo odebranego listu.
W małym saloniku, wytwornie umeblowanym, a należącym do apartamentu zajmowanego przez panią Rollin wraz z córką w pałacu przy ulicy Vaugirard, widzimy trzy osoby zebrane w około stołu oświetlonego lampą.
Trzema temi osobistościami są: Henryka, Marja-Blanka i Lucyan de Kernoël, młody męższczyzna, którego przed siedemnastu laty widzieliśmy chłopięciem, towarzyszącym ojcu w szpitalu Wersalskim, gdzie Paweł Rivat dogorywał na śmiertelnem łożu.
Henryka Rollin, zadumana, milcząca, siedziała pochylona po nad robótką.
Marja-Blanka haftowała według rysunku, ułożonego przez siebie, a Lucyan de Kernoël czytał głośno obu kobietom jeden z romansów angielskich Diekensa.
Biedna Henryka mocno się zmieniła od owego czasu, gdyśmy ją widzieli prawie umierającą w piwnicy domu przy ulicy Servan.
Bujne jej jedwabiste włosy, obecnie mocno posiwiałe, [ 41 ]okalały jak niegdyś koroną jej czoło licznemi teraz poorane zmarszczkami.
A jednak ta kobieta liczyła zaledwie czterdziesty trzeci rok życia, początek dojrzałości, prawie jeszcze młodość!...
Blade jej oblicze nosiło ślady przebytych cierpień, a tych cierpień było bez liczby Oczy jej o smutnem wejrzeniu, jak gdyby wiecznie zasnute łzami, wyblakły od płaczu.
Nie dziwna!... biedna ta męczennica, wycierpiała tyle!
Opuszczona przez męża, który myślał jedynie o używaniu rozkoszy życia, tego życia zezwierzającego człowieka, zatapiał w nim pozostałe resztki uczuć szlachetnych i intelligencyi.
Nieszczęśliwa Henryka jedyne szczęście znajdowała w swojej Maryi-Blance.
Oddana wyłącznie wychowaniu tego dziewczęcia, którego sądziła się być matką, nierozłączała się z nią nigdy, otaczając ją rozumną pieczołowitością i niewyczerpanemi skarbami miłości macierzyńskiej, a tem samem usuwała się o ile mogła od hucznych zabaw i balów, wydawanych przez Gilberta.
Biedna kobieta starała się wszelkiemi sposobami pozyskać utracone przywiązanie męża, dając mu poznać o ile jest dla niej bolesnem jego zupełne usunięcie się od niej, o ile jego szalone ekscentryczności postępowania mogły przynieść szkody jego honorowi i zagrażać szczęściu ich córki.
Łzy, prośby, zaklęcia, wszystko było daremnem. Gilbert dozwolił się unieść rwącemu potokowi występków, powstrzymanych chwilowo przez nędzę.
Pochwyciwszy pieniądze, myślał jedynie teraz o wynagrodzeniu sobie czasów przebytego niedostatku, a wynagradzał to z nadmiarem, w ten sposób, iż w dalszym, lub bliższym czasie ostateczna ruina stawała się nieuniknioną.
Na łagodne uwagi i rozumne napomnienia żony, odpowiadał obelgami, a zatem wszystko było skończone!... tak... ostatecznie skończone!
Miłość biednej kobiety dla małżonka wygasła wraz ze zniknięciem dla niego szacunku, jakiego pomimo wszelkich usiłowań zachować nie była wstanie.
Powiedziała sobie nareszcie:
[ 42 ] — Ach! jakże mój stryj i Raul osądzili słusznie, tego człowieka! On niema serca, ani sumienia!... Jakżem ja była szaloną, a najcięższą dotknięta ślepotą, bo mając oczy, niewidziałam!
Pod ciężarem tylu cierpień, zbyt ciężkich dla słabej kobiety, Henryka byłaby nieraz upadła, gdyby widok córki nie dodawał jej odwagi, nie krzepił siłą i chęcią życia.
Lucyan de Kernoël znajdujący się obecnie w towarzystwie pani Rollin i Maryi-Blanki był pięknym chłopcem dwudziesto ośmioletnim, brunetem, z czarna jedwabistą broda.
Czarne jego duże oczy, o powłóczystem wejrzeniu, wyrażały zarazem łagodność i wolę.
Tak w jego fizyonomii, jako i całem zachowaniu się widniała szlachetność, intelligencya i serce, które to wysokie zalety odziedziczył po swoim ojcu.
Marya-Blanka była doskonałością pod każdym względem. Piękna jak anioł, posiadała ów wdzięk kobiecy przykuwający serca od razu
W uderzający sposób podobna do swej siostry bliźniaczej Róży, młodej infirmerki z Przytułku w Blois, była tylko nieco od niej szczuplejszą i delikatniejszą na co wpłynęło otoczenie, w jakiem wychowana została.
To pewna, że umieszczone obok siebie te dwie córki Joanny Rivat wytworzyłyby różnice, jaką nadaje wychowanie i wypływające zeń nawyknienia, ale po za tem trudno byłoby a nawet prawie niepodobna rozróżnić jedna od drugiej.
Marya-Blanka posiadała toż samo wejrzenie, tenże sam uśmiech, ten głos łagodny o harmonijnem brzmieniu, też same ruchy naturalne, pełne wdzięku, jak jej siostra.
Umysły i serca dla dziewcząt, tak jak ich kształty zewnętrzne, nacechowane były łagodnością, miłosierdziem, gotowe do wszelkich poświęceń.
Marja-Blanka, uwielbiała mniemana swą matkę, te, od której była tak tkliwie kochaną i podzielała jej cierpienia, dobrze je rozumiejąc.
Czuła się tylko szczęśliwą przy niej, a ta jej radość była jeszcze żywszą, gdy Lucyan de Kernoël znalazł się [ 43 ]pomiędzy matka a córką w pałacu przy ulicy Vaugirard, co się zdarzało dość często.
Prócz jego odwiedzin, obie kobiety nie znały innego roztargnienia.
Uczęszczały one do kościoła świętego Sulpicyusza w towarzystwie Lucyana, ażeby słyszeć kazania księdza d’Areynes, którego porywająca wymowa, wstrząsała sercami słuchaczów, płynąc w ich głębię.
Marya-Blanka kochała tak tkliwie księdza Raula, jak jej matka, która nauczyła dziewczę szanować go i wielbić, a dziwnem przeciwieństwem uczuwała rodzaj wstrętu do swego mniemanego ojca Gilberta Rollin.
Nie dziwna zaiste, bo czyliż inaczej być mogło? Czyż mogła kochać tego człowieka, ze strony którego nie doznała nigdy żadnej pieszczoty, żadnego słowa tkliwego, ni ojcowskiego pocałunku?
Gdy spojrzał na nią, spojrzenie to napawało dziewczę przestrachem, bo od lat dziecięcych słyszała go jedynie zobelżającego swą matkę, a to bolesne wspomnienie, dotąd w pamięci jej pozostało.
Obecność Lucyana de Kernoël pomiędzy dwiema kobietami, w saloniku przy ulicy Vaugirard, nie była wypadkową. Jego ojciec i matka, jak sobie to przypominamy, byli chrzestnemi rodzicami Maryi-Blanki.
Po owym obrzędzie, wytworzyły się stosunki ścisłej przyjaźni, między obiema rodzinami.
Lucyan poczynał natenczas rok dwunasty życia.
Pan de Kernoël w towarzystwie żony i syna odwiedzał często maleńką chrzestną swą córkę.
Uczęszczali równie na zabawy i bale wydawane przez Gilberta i zwolna serdeczna przyjaźń zawiązała się między Henryka i rodzina marynarzy.
Mówimy: „Henryką“, bo ile oceniali oboje te zacną kobietę, jak na to zasługiwala, o tyle potępiali surowo egoistycznie brutalny charakter jej męża.
Po ukończonej wojnie pan de Kernoël uwolnionym został z biura ministeryum marynarki, dopóki jednakże pełnił tam obowiązki, nie było dnia prawie, aby wraz żoną nie ukazał się w pałacu przy ulicy Vaugirard.
Nagle niespodziewany cios w niego uderzył. Utracił [ 44 ]żonę, dotkniętą chorobą serca. Zażądawszy odtąd uwolnienia ze służby, postanowił wyjechać z Paryża, dla połączenia się w Brest z pułkiem przeznaczonym dla wzmocnienia oddziałów militarnych w Kochinchinie.
Było to w roku 1876.
Lucyan mający wówczas lat szesnaście, kończył nauki w Lyceum świętego Ludwika.
Chłopiec w tym wieku potrzebował nad sobą jakiejś moralnej opieki. Ksiądz d’Areynes, przeto uproszony przez hrabiego, przyjął na siebie ten obowiązek opiekuna i pan de Kernoël odjechał spokojny o dalsze losy swojego syna.
Lucyan, była to natura wybrana, pełen szlachetnych aspiracyi, intelligentny, wytrwały w pracy i ksiądz d’Areynes z rozkoszą dopatrywał w nim w przyszłości zdolnego do wielkich czynów człowieka.
Ów gimnazista przepędzał wszystkie wolne godziny u pani Rollin, przy Maryi Blance, której rozwijąca się już wtedy piękność czarowała go i nęciła.
Po trzech latach pobytu w Tonkinie, pan de Kernoël otrzymał urlop. Pragnął zobaczyć i uścisnąć swojego syna, o którym ksiądz k’Areynes nadsełał mu częste a pocieszające wiadomości.
Opiekun Lucyana cieszył się z przyjazdu hrabiego, chcąc się z nim porozumieć co do dalszego kierunku nauk młodzieńca i obrania dlań na przyszłość zawodu, ku któremu chęć okaże.
Zapytany w tym przedmiocie Lucyan, odparł bez wachenia, iż pragnie się poświęcić studyom medycyny w oddziale dla obłąkanych, która to nauka pociągała go nieprzeparcie ku sobie.
Czytywanie dzieł mistrzów lekarzy wpłynęło na jego stanowcza decyzye w tym względzie.
Postanowiono więc, że kończąc nauki, będzie uczęszczał jednocześnie na kursa specyalne w Szkole medycznej, gdzie spisując notatki, będzie się przygotowywał do zdania egzaminu.
Po załatwieniu tej tyle ważnej kwestyi, pan de Kernoël wyjechał powtórnie z Paryża, tym razem udając się do Gujanny, gdzie jego pułk został przesłanym z Kochinchiny.
[ 45 ] W chwili, gdy widzimy Lucyana w towarzystwie Henryki Rollin i Maryi-Blanki, otrzymał on już dyplom doktora i został mianowany lekarzem asystentem w Salpetrière, przy słynnym doktorze Charcot.
Był to pierwszy niejako termin służbowy młodego lekarza, zkąd miał nadzieję za pomocą wpływów, jakie posiadał ksiądz d’Areynes, przedostać się na stanowisko doktora kierującego domem dla obłąkanych, gdzie przy nowoczesnych zastosowaniach leczenia, mógłby pokonać stare sposoby nacechowane rutyną.
Wszystkie wolne chwile, jak mówiliśmy, przepędzał w pałacu przy ulicy Vaugirard, gdzie Marya-Blanka wywierała na niego wpływ wszechpotężny.
Tam to, znajdując drugą dla siebie matkę w pani Rollin, marzył rozkosznie o swojem szczęściu w przyszłości.
Henryka odgadła miłość młodzieńca dla córki i cieszyła się tem niewypowiedzianie. Myśl o tem małżeństwie, była przez nią oddawna wymarzonym planem.
Ksiądz Raul, powiadomiony przez nią o wszystkiem, udzielił ze swej strony zupełną aprobacyę, dodając:
— Lecz nic nie nagli!.. Marya-Blanka jest jeszcze bardzo młodą. Niechaj się rozwinie, dojrzeje, a połączymy te dwoje dzieci!
Od chwili jednak, w której ksiądz d’Areynes wyrzekł te słowa, wiele się rzeczy zmieniło.
Zmartwienia Henryki wzrastały. Zatrważające przypuszczenia, napełniały jej umysł.
Przerażało ją postępowanie męża. Pałac przy ulicy Vaugirard stał się ponurym i smutnym. Gilbert zaledwie raz na tydzień zasiadał przy rodzinnym stole. Całe jego życie upływało na zewnątrz. Bardzo często przez kilka dni i kilka nocy w domu nie ukazywał się wcale, co zauważywszy Henryka przez szacunek dla siebie samej niemogła przyjmować z zamkniętemi oczyma.
Pomimo wielkiej ciepliwości z jej strony, zaczęły wynikać między małżonkami gwałtowne sceny, a w każdej z nich biedna kobieta obsypywaną była brutalnościami tego, którego nosiła nazwisko.
Reklamacye o długi różnego rodzaju, pozaciągane przez [ 46 ]Gilberta, napływały coraz częściej do pałacu, a niekiedy niezapłaceni wierzyciele męża, okazywali się zuchwałymi dla żony.
Listy bezimienne, tajemnicze oskarżenia, następowały jedne po drugich, powiadamiając Henrykę o haniebnych sposobach życia Gilberta.
Wiedziała ona także o ogólnych sumach pieniędzy w karty przezeń przegranych, znała nazwiska kobiet z pół światka przezeń utrzymywanych.
Do czego to doprowadzi i na czem się skończy? — zapytywała siebie.
Widziała nieszczęśliwa zagrożoną przyszłość swej córki ojcowską niesławą. Jej życie teraz było jednym źródłem łez i zgryzot.
Czara goryczy przepełnioną została.
Powołując się na macierzyńskie swoje obowiązki, Henryka postanowiła nie znosić podobnych rzeczy z pochyloną głową, lecz użyć wszelkich środków, przed któremi się dotąd cofała, aby powstrzymać Gilberta na owej fatalnej pochyłości z jakiej za lada chwilę mógł stoczyć się na dno przepaści z błota i nędzy.
Notaryusz rodziny d’Areynes’ów, u którego został złożonym spadkowy majątek po hrabi Emanuelu, był pierwszym, który powiadomił Henrykę o okropnem i niebezpiecznem położeniu, wytworzonem przez szaloną rozrzutność jej męża.
Do niego więc napisała list pani Rollin, upoważniona ku temu przez księdza Raula, aby rozpoczął potajemnie ścisłe śledztwo, dozwalające zgłębić szczegółowo wydrążoną już otchłań.
Przeprowadzenie tego śledztwa trwało przeszło miesiąc.
[ 47 ] Jako człowiek sumiennie działający, notaryusz chciał przedstawić fakta już dokonane, niezaprzeczone, na jakich oprzeć byłoby się można.
Wreszcie, zdecydował się przesłać Henryce te słowa:
Wiemy, iż pani Rollin wysłała natychmiast list do swego kuzyna i oczekiwała niecierpliwie tak jego przybycia, jako też i notaryusza.
∗ ∗
∗ |
Od czasu do czasu Lucyan de Kernoël przerywał głośne czytanie romansu Diekensa, zwracając spojrzenie ku Maryi-Blance, która odgadując znaczenie tego spojrzenia, wpatrywała się weń swemi pięknemi oczyma, pełnemi wyrazu tkliwej miłości.
Oboje młodzi kochali się nawzajem, mimo że sobie tego nie wyjawili.
Marja-Blanka rada byłaby usłyszeć z ust młodzieńca te dwa tak lube wyrazy: „Kocham cię!“ Lucyan byłby wygłosił z rozkoszą, nieśmiał jednakże.
Obawiał się i słusznie, ażeby pani Rollin nie sądziła, że bywając w jej domu nadużył udzielonego sobie zaufania.
— Matce — mówił — przede wszystkiem wyznam moje uczucia dla córki, które zapewne odgadła i mam nadzieję, że potwierdzi. Będę ją prosił o upoważnienie do otwarcia mojego serca wobec Maryi-Blanki.
Wziąwszy książkę, zaczął czytać dalej, gdy ukazała się pokojówka Henryki z oznajmieniem:
— Ksiądz Raul d’Areynes!
We troje razem, to jest pani Rollin, Marya-Blanka [ 48 ]i Lucyan, zerwali się z pospiechem biegnąc naprzeciw przybyłego, jedynego przyjaciela ich domu.
— Ksiądz podał im ręce. Uścisnął swoją kuzynkę, Marye-Blankę i Lucyana. Jego przybycie, rozpromieniło oblicza obecnych.
— Drogi wujaszku! — zaczęła Blanka z komiczną powagą muszę ci wyznać, że niezasługujesz na taką miłość jaką cię kochamy!
— W czemże to takiem przewiniłem? — pytał ksiądz z uśmiechem.
— Zapominasz o nas... a to się nie godzi! Przeszło od miesiąca niewidzieliśmy ciebie.
— Jakto? widziałaś mnie zeszłej Niedzieli w kościele świętego Sulpicyusza, gdziem wygłaszał kazanie.
— Widzieć cię w kościele, mój wuju, to jakby nie widzieć cię wcale — odparło dziewczę żartobliwie. — Tutaj to do nas przyjść powinieneś!
— Jestem bardzo zajęty praca, moje drogie dziecko — wyrzekł ksiądz Raul — chciej wierzyć, że jeśli nie przychodzę do was tak często jak bym tego pragnął, to jedynie czas mi na to niepozwala. W naszem ludzkim życiu nie czynimy tego co chcemy, ale to co możemy uczynić!
— To prawda!-wyszepnęła Henryka z westchnieniem.
Ksiądz d’Areynes zwrócił się do Lucjana.
— Otrzymałem — rzekł — wiadomość dla ciebie.
— List od mego ojca? — zawołał żywo młodzieniec.
— Nie.
— Od kogóż więc?
— Wiadomość z Rady zarządzającej Przytułkami!
— A! to zapewne o miejscu lekarza asystenta w domu dla obłąkanych, o jakie starałeś się dla mnie księże d’Areynes.
— Tak, moje dziecię!
— I jest jakakolwiek nadzieja, że będę je mógł otrzymać?
— Zostałeś zamianowanym na tę posadę.
— Czy podobna?
— Tak, nieodmiennie.
— Ach! jakże jesteś dobrym mój opiekunie! — wołał [ 49 ]z radością młodzieniec. — Jakże pomyślną przynosisz mi wiadomość! Kiedyż będę mógł objąć to miejsce?
— Nie tak prędko... Musisz zaczekać sześć miesięcy.
— Sześć miesięcy! O jakże to długo!...
— Drobnostka, dla tak pilnego jak ty pracownika. W oczekiwaniu na tę oznaczoną chwilę, będziesz mógł odbywać studya w Salpetrières, a zarazem odwiedzać moją kuzynkę i jej córkę. Zdaje mi się, że to skróci czas tobie o wiele — dodał ksiądz z uśmiechem.
— Masz słuszność opiekunie. Będę cierpliwie oczekiwał.
— Lecz jeszcze powiem warunek...
— Cóż takiego?
— Chcąc objąć przyrzeczone ci to miejsce, będziesz zmuszonym wyjechać z Paryża...
Lucyan pobladł na te wyrazy.
— Wyjechać z Paryża? — powtórzył drżącym głosem.
— Tak. Zmiana miejsca jest nieuchronną. Przytułek dla obłąkanych, w którym jako doktor asystent obejmiesz obowiązek, znajduje się w departamencie Yonne, w Joigny.
Zasępione oblicze Lucyana rozpogodziło się nagle.
— Ach! jakże mnie przestraszyłeś, księże d’Areynes — zawołał z uśmiechem. — Sądziłem, że chodzi o wydalenie się gdzieś na koniec świata!... Wszakże Joigny, to prawie przedmieście Paryża. Dwie godziny jazdy drogą żelazną. To spacer, przechadzka!
— Przechadzka nieco za długa! — wyszepnęła Blanka z niezadowoleniem.
— Ależ nie! — odparł ksiądz Raul. — Lucyan będzie mógł raz w tydzień wyjechawszy rannym pociągiem, przybyć do Paryża, do was na śniadanie, a wyjechawszy wieczorem około dziesiątej, stanąć w Joigny o północy. Składa się więc wszystko bardzo dobrze.
— Raz w tydzień tylko?... to bardzo mało — wyszepnęła Marya-Blanka.
— Ha! na tym świecie, trzeba umieć się zadowolnić i małem — odparł ksiądz d’Areynes, zamieniając z Henryką znaczące spojrzenie.
Jeszcze jedno zapytanie — wtrącił de Kernoël. — Czy [ 50 ]ten przytułek, w którym opiekunie czynisz mi nadzieję otrzymania miejsca, jest Rządowym zakładem?
— Nie, moje dziecko.
— A więc prywatnym domem zdrowia?
— Tak, kierowanym przez uczonego lekarza psychjatrę.
— A zostającym pod administracyą Rady zarządu Przytułków publicznych.
— Bynajmniej! Dzięki stosunkom przyjaźni, instniejącej pomiędzy dyrektorem Przytułków w Paryżu, a dyrektorem domu dla obłąkanych w Joigny, będziesz mógł otrzymać tę posadę. Dyrektor Przytułków w Paryżu nie mając żadnego wolnego miejsca do rozporządzenia w zależnych od niego szpitalach, na moją prośbę zażądał od swego przyjaciela udzielenia ci miejsca o jakie tak się gorliwie starałeś.
— Tem więcej się cieszę rzekł Lucyan — że ów zarządzający zakładem psychjatra będzie absolutnym panem u siebie, niepotrzebując prowadzić sporów z administracyą, częstokroć niezgodnie zapatrującą się na żądanie kierującego klinika. Będę więc mógł tam skrupulatnie dokompletować me studya i praktykę prowadzić poważnie. Jak się nazywa ów doktór, który mnie przyjmuje jako współpracownika?
— Doktór Giroux. Znasz to nazwisko?
— Znam. Wiele o nim słyszałem. Chwalą ogólnie jego uczoność i pracę.
— Musisz się porozumieć z nim osobiście co do wysokości wynagrodzenia. Twoja więc podróż do Joigny będzie nieodwołalnie potrzebną. Wszedłszy tam, wymień tylko nazwisko, doktór Giroux jest powiadomionym.
Ukazanie się pokojówki pani Rollin, przerwało rozmowę. Weszła, oznajmując o przybyciu notaryusza.
— Blanko!... moje drogie dziecię — rzekła Henryka do córki — mamy pomówić o interesach co potrwa zapewne dość długo. Przejdź z panem Lucyanem do biblioteki i tam zabawiajcie się rozmową, lub czytaniem przez jaką godzinę. O dziesiątej, pożegnasz panie de Kernoël swoją przyjaciołkę i wrócisz do domu. Oto prośba, jaką do ciebie zanoszę.
— Zastosuje się skrupulatnie do rozkazów pani rzekł młodzieniec.
Marya-Blanka ucałowała mniemaną swą matkę.
[ 51 ] — A niezapominaj o nas Lucyanie dodała Henryka.
Oboje młodzi, pożegnawszy księdza d’Areynes, złożywszy ukłon notaryuszowi, weszli do biblioteki, oświetlonej lampą.
Marya-Blanka usiadła zadumana na jednym z foteli, rozstawionych w około stołu zapełnionego książkami.
Lucyan stał przed nią z opuszczoną głową.
Przez kilka chwil nie przemówili do siebie ani słowa, wreszcie Blanka pierwsza przerwała milczenie.
— A więc zaczęła zwolna, przyciszonym głosem — pan odjeżdżasz z Paryża i tylko niekiedy na kilka godzin widywać się będziemy. A kto wie, czy jakie nieprzewidziane przeszkody nie zatamują i tego przyjazdu... Zniknęły nasze poufne zebrania, nasza lektura... nasze pogadanki, które wnosiły nieco radości w nasze smutne życie!... Opuścisz nasz! i kto wie jeszcze na jak długo!
Lucyan pobladł Myśli jego łączyły się z myślami dziewczęcia, były niejako ich powtórzeniem. Wspomnienie o blizkiem rozłączeniu zatruwało mu duszę.
Usiadł obok Blanki, usiłując okazać się spokojnym.
— Będzie to tylko chwilowem rozłączeniem — odrzekł — rok, lub dwa, najwyżej. Zresztą, wszak mówiliśmy przed chwilą, że Joigny znajduje się tak blizko Paryża. Pociągi kuryerskie jadą szybko, będę więc mógł częściej niż pani sądzisz przyjeżdżać dla przepędzenia kilku godzin przy tobie.
— Praca zatrzyma cię tam, Lucyanie! — odrzekło dziewczę złamauym głosem. — Będąc zajętym nauką zapomnisz o tych, którzy cię kochają!...
— Zapomnieć? — zawołał chłopiec. boleśnie dotknięty temi słowy. — Jak możesz Blanko przypuścić coś podobnego? To nazbyt okrutne!... Cierpieć mi dajesz nad siły!
— Sądzisz więc, że ja nie boleję zarówno?
— Nie jest to przyczyną, ażeby wątpić o mnie. Ty chyba o mnie zapomnisz!...
— Ja... zapomnieć? — zawołało dziewczę, spoglądając na Lucyana załzawionymi oczyma— Och!... nigdy!.. nigdy!...
I nie mogąc dłużej zapanować nad sobą, wybuchnęła łkaniem.
Kernoël uczuł się być wstrząśnionym do głębi. Te łzy Blanki nie byłyż najwymowniejszym dowodem miłości [ 52 ]dla niego z jej strony? Nie miał odwagi ni siły ukrywać dłużej swych uczuć przed nią i po raz pierwszy dozwolił przemówić swojemu sercu.
— Blanko! — rzekł do dziewczęcia, powiadomionego przeczuciem, że usłyszy nareszcie od tak dawna oczekiwane wyrzeczenie. — Blanko!.. żyjąc dotąd bezustannie obok siebie, poznaliśmy się dobrze nawzajem...
„Do obecnej chwili szanując moje obowiązki względem rodziny, jaka ufając w mój honor przypuściła mnie do ścisłej poufności, nakazywałem milczenie nadziejom przepełniającym me serce.
„Do obecnej chwili nie śmiałem ci powiedzieć czego teraz zamilczeć nie mogę... Twoje łzy, te łzy, tak dla mnie drogie, jakie spłynęły z tych oczu na myśl o naszem rozłączeniu upoważniają mnie do przemówienia.
„Kocham cię Blanko, nie już miłością brata, ale miłością narzeczonego!...
Dziewczę słuchając tego wyznania z rozkosznym na ustach uśmiechem, przymknęło oczy szepcząc z cicha:
— Lucyanie!...
— Blanko! moja ty uwielbiana... powiedz, czy kochasz mnie tak, jak ja ciebie kocham? — mówił młodzieniec pochylony po nad nią i oddechem swoim dotykający prawie jej czoła.
— Lucyanie!... Lucyanie! — powtarzała pod naciskiem szczęścia owładającego całą jej istotę.
— Och! odpowiedz!... odpowiedz! — wołał z zapałem. — Czy kochasz mnie o tyle, ażeby mi zaprzysiądz, że do nikogo, jak tylko do mnie należeć będziesz? Że żadne z nas nie ukryje myśli o jakiej by drugie nie wiedziało?... Że [ 53 ]twoje serce tak będzie moim, jak moje do ciebie należy?... Odpowiedz mi na to, odpowiedz... coprędzej!...
Blanka podniosła swą śliczną główkę i spojrzała na tego, którego słowa tak ją upajały.
Słaby rumieniec okrył jej policzki. Ogniem miłości zabłysło spojrzenie. Była czarownie piękną w owej chwili, pięknością anioła i kobiety razem.
Jej usta się rozchyliły i słabym głosem jak podmuch wietrzyku:
— Kochasz mnie? — wyjąknęła — wiedziałam o tem i ja cię kocham Lucyanie!
— I zawsze będziesz mnie kochała?
— Zawsze!
— Przysięgasz mi to?
— Przysięgam!
Młodzieniec pochwyciwszy ręce dziewczęcia okrywał je pocałunkami.
— A ja — rzekł, po chwili — przysięgam kochać cię niezmiennie do ostatniego tchnienia mojego życia, poświęcić tobie ostatnia myśl moją i ostatnie uderzenie mojego serca! A teraz — mówił dalej — jeżeli mój wyjazd i nasze chwilowe rozłączenie wywołuje łzy twoje, niezawachamsię zrzec tego obowiązku o jaki ksiądz d’Areynes wystarał się dla mnie. Znajdę pozór ku temu, a najlepszym ze wszystkich, będzie powiedzieć prawdę, wyznać że cię kocham i nie mam odwagi wydalić się od ciebie.
— Nigdy! Lucyanie!.. nigdy! Ty nie uczynisz tego. Ja ci zabraniam! — wołała żywo Marja-Blanka. Należy myśleć o twojej przyszłości, która będzie naszą wspólną, mój ukochany. Trzeba nam się rządzić rozsądkiem. Związani przysięga, czegóż się obawiać możemy? Co znaczy chwilowe to rozłączenie, skoro jesteśmy pewni siebie? Gdy nadejdzie czas oznaczony, pojedziesz do Joigny. Pożegnam cię, nie bez smutku, to pewna, ale z nadzieją, że wrócisz, ażeby mnie pocieszyć... Będę oczekiwała cierpliwie, dopóki sobie nie wywalczysz w medycynie głośnego otoczonego chwałą nazwiska, a wtedy to powiesz mej ukochanej matce i naszemu kuzynowi księdzu d’Areynes:
„Dajcie mi „Marje-Blankę za żonę, kochamy się oboje“. I wtedy to połączymy się z sobą, ażeby więcej się nie rozdzielać!
[ 54 ] — O! luba narzeczono moja! — wołał młodzieniec oszołomiony
miłością — czy zawsze tak myśleć będziesz?
— Zawsze!
— Cokolwiek bądź by nastąpiło?
— Tak. Zresztą cóż mogłoby nastąpić takiego? Jakaż zapora mogłaby przeszkodzić naszemu związkowi? Wierz mi, iż nic w świecie nie zdoła zmienić mojego serca, nic nie jest w stanie złamać mej woli! Należę do ciebie Lucyanie, jak ty do mnie należysz teraz i na zawsze!
Kernoël, pochwyciwszy ręce dziewczęcia, poniósł je do ust, mówiąc:
— Wierzę ci!... i ufam!
Dziesiąta uderzyła na bibliotecznym zegarze. Blanka powstała.
— Godzina swobody, jaką nam udzieliła moja matka, upłynęła! — zaczęło dziewczę z uśmiechem. — Posłusznemi być trzeba. Rozejdźmy się... Do jutrzejszego zatem widzenia, mój ukochany.
I podała czoło Lucyanowi, który na tem czystem dziewiczem czole złożył pierwszy pocałunek oblubieńca.
∗ ∗
∗ |
Wierny przyjętemu obowiązkowi, notaryusz rodziny d’Areynes’ów, przynosił Henryce Rollin niezbędne objaśnienia, wynikłe z przeprowadzonego przezeń śledztwa nad postępowaniem Gilberta, śledztwa bardzo potrzebnego, a wywołanego licznemi reklamacyami, wierzycieli, tajemniczo ostrzegawczemi listami dającemi poznać prawdę, w jej przerażającej ważności.
Przyjąwszy zarząd i kierownictwo spadkowemi interesami po hrabi Emanuelu, zapewniającemi dochody jego synowicy, notaryusz paryzki czuwał po nad tem wszystkiem z ojcowską pieczołowitością.
Korzystając, ze swobody działania, jaką mu nadawała otrzymana, plenipotencya, szczęśliwie poumieszczał pieniężne kapitały, powiększył dochody z dóbr ziemskich hrabiego przez [ 55 ]systematyczny wyrąb lasów, podnosząc tym sposobem i wartość wajątkową Fenestranges.
Na co się to jednak przydało?
Rozrzutność Gilberta Rollin, któremu żona w ciągłem zaślepieniu mimo gorzkiego doświadczenia, udzieliła upoważnienie do odbierania dochodów, wprawiła notaryusza w takie rozjątrzenie, iż postanowił powiadomić Henrykę o tem co się działo.
Cios był strasznym.
Biedna kobieta wierzyć temu zrazu niechciała i dla przekonania się o prawdzie, zażądała dowodów.
Nadeszła chwila, gdzie notaryusz złożył te dowody przed jej oczyma, a były one bardzo liczne i nie ulegające zaprzeczeniu.
— Łaskawy panie z— aczęła Henryka, gdy notaryusz zajął miejsce w saloniku, przy stole, na którym złożył tekę wypchaną papierami — przede wszystkiem śpieszę ci złożyć podziękowanie żeś raczył zadość uczynić mej prośbie. Honor mego nazwiska zadraśniętym został, mam więc prawo i obowiązek zbadać przyczyny tych smutnych następstw, ażeby im zapobiedz, jeżeli to będzie jeszcze możebnem!
Jestem panu nad wyraz wdzięczna, żeś zechciał w tej tyle ważnej dla mnie kwestyi wykroczyć po za spełniane przez ciebie obowiązki i zająć się przeprowadzeniem śledztwa, co leży po za obrębem twych działań.
Będąc przyjacielem mego ukochanego stryja i moim pan pozostałeś Powołując się na tę przyjaźń, ośmielam prosić cię o pomoc. Przyrzekłeś mi ją, a moja wdzięczność jest dla ciebie bez granic!
— Do podziękowań mojej kuzynki, dołączam i moje — rzekł ksiądz d’Areynes.
— Notaryusz ukłonił się, widocznie wzruszony tem i wynurzeniem wdzięczności na jaką w rzeczy samej zasługiwał.
— Będziesz pan więc mógł przedstawić mi szczegóło wo dowody, jakie poznać pragnę? — pytała pani Rollin.
— Tak pani, lecz...
— Lecz co?
— Obawiam się, czy pomienione szczegóły nie zranią twej osobistej godności, jako kobiety i matki?
— Bądź pan spokojnym! odparła Henryka z wyrazem [ 56 ]głębokiego smutku. — Moje serce nawykło do cierpień, broczy krwią ono, a gdy dawne rany jeszcze się nie zabliźnią, przybywyją nowe!...
— Przedstawię więc pani prawdę, całą prawdę... jakkolwiek bądź byłaby ona okrutną!
— Proszę o to.
Notarjusz otworzył tekę i z pośród mnóstwa papierów wyjął wielki arkusz pokryty pismem i cyframi, a spojrzawszy nań, tak zaczął:
— Od lat ośmiu, pani, dzięki moim staraniom zdołałem powiększyć dochody z majątku, z którego dochody nieodżałowany mój klijent hrabia Emanuel d’Areynes przeznaczył pani w testamencie Przewyżka ta przedstawia pani rocznie sumę trzysta tysięcy franków. A zatem w miejsce stu siedemdziesięciu tysięcy jakie pani pobierać miałaś, przelewam corocznie wbrew mojej woli, powyższą przewyżkę, wraz z przynależnościami dochodami od kapitału na ręce męża pani, pana Gilberta Rollin, któremu pani nierozważnie udzieliłaś pełnomocnictwo do odbierania pieniędzy.
— Mogłażem inaczej uczynić? — wyszepnąła smutno — Henryka.
— Mogłaś kuzynko! — zawołał ksiądz Raul. — Doświadczenie z przeszłości, winno ci było służyć w tym razie za przewodnika. Jest to słabość charakteru nie do wybaczenia, powtórzenie tego co doprowadziło was oboje do czarnej nędzy na lat kilka przed śmiercią twojego stryja.
Pani Rollin w milczeniu pochyliła głowę.
Czuła ona słuszność w uwagach kuzyna.
— Czy pani wiesz? — mówił dalej wikaryusz, że jej małżonek wybrał w ciągu lat ośmiu miljon sześćset tysięcy franków, a przez lat siedemnaście, trzy miljony sto trzydzieści tysięcy franków. Cyfra jest okrągła, jak pani widzisz?
— Zdaje mi się, że sto siedemdziesiąt tysięcy franków powinny były wystarczyć na utrzymanie domu? — wtrąciła nieśmiało Henryka.
— Zapewne! ale mąż pani innego był zdania.
— Gilbert upewniał mnie, że jego wyścigowe stajnie przynosiły mu wielkie korzyści...
[ 57 ] Mąż pani, w rzeczy samej wydawał na to znaczne sumy pieniędzy — odparł notaryusz — ale le sumy jednak nie pokrywały kosztów utrzymania stajni. I o tóż dziś passywa męża pani, dosięgają cyfry czterystu dwudziestu sześciu tysięcy franków!
— Długu powtórzyła Henryka z przerażeniem.
— A byłyby one jeszcze znaczniejsze — mówił notaryusz — gdyby mąż pani nie wyrównywał dochodami z gry w karty, tego co mu konie nie dały!
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — pytała z niepokojem pani Rollin
— To, że mąż pani grywa jak się okazuje bardzo szczęśliwie i po kilku znaczniejszych przegranych, zaczął wygrywać bez przerwy, skutkiem czego miał kilka zajść skandalicznych, ale bądź co bądź zmniejszył temi dochodami passywa o jakich pani mówię.
Tu wziąwszy przyniesiony z sobą arkusz papieru, notaryusz zaczął czytać głośno spis wierzycieli, bardzo długi, spis fabrykantów, spis powozów, sprzedających konie, siodlarzy, właściciel składów towarów jedwabnych, jubilerów, krawców, szewców, lichwiarzy różnego rodzaju, na czem się zatrzymał.
— Wszystko więc nareszcie? — zapytała Henryka.
— Niestety nie pani... jeszcze nie wszystko!...
— Dla czego więc pan przerywasz?
— Ponieważ następuje szczegół bardzo ważny...
— Jestem na wszystko przygotowaną.
— A więc zaczynam. Pan Rollin zaciągnął dług sto pięćdziesiąt tysięcy franków, na cztery od sta, za którą to sumę kupił pałacyk przy ulicy de Prony...
— Pałacyk? — zawołali razem Henryka z księdzem d’Areynes.
— Jest to podarunek ofiarowany przezeń pewnej damie z pół światka, imieniem Oktawii, głównej jego metresie...
— Boże!... wielki Boże! jąkała nieszczęśliwa żona, zakrywając twarz rękami.
— Której od lat pięciu — ciągnął notaryusz dalej-wypłaca regularnie po pięć tysięcy franków miesięcznie, prócz innych drogocennych darów.
[ 58 ] Ksiądz d’Areynes nie mógł powstrzymać oburzenia.
— Ha! nędznik!... — zawołał — i to pieniędzmi żony i córki!!... do jakich niema żadnego prawa!“
— Boże! czemuż raczej nie ześlesz mi śmierci? — szeptała Henryka ze łkaniem.
Nie pani!! żyć teraz powinnaś — odrzekł notarjusz. Potrzeba się tobie uzbroić w odwagę i żyć pomimo wszystko, żyć... by nie zostawić dziecka sierotą, na łasce zwyrodniałego ojca rozrzutnika!
Henryka podniosła głowę.
— Na szczęście odpowiedziała Gilbert nie może nadszarpnąć majątku mej córki. Ten majątek obostrzony zastrzeżeniami, jest nienaruszalnym. Pomiędzy mną i moim mężem nastąpił rozdział majątkowy. Niemam obowiązku zdawać mu rachunku z czego bądź kolwiek.
— Mimo to, jest on naturalnym opiekunem panny Blanki — odrzekł notaryusz.
— Tak wtrącił ksiądz d’Areynes — lecz jego prawa jakiemikolwiek byłyby one, nie mogą złamać poczynionych zastrzeżeń w testamencie nieboszczyka hrabiego d’Areynes.
— I pan w to wierzysz? — pytał notaryusz z uśmiechem.
— Wierzę, bezwątpienia.
— Otóż zmuszony jestem zaprzeczyć panu, księże d’Areynes.
— Mnie! zaprzeczyć? — pytał ksiądz Raul z osłupieniem.
— Tak. Sytuacya w jakiej się znajdujemy jest nader poważną. Należy nam wszystko przewidzieć.
— Wytłumacz mi pan jaśniej, ponieważ nierozumiem.
— Przypuśćmy, gdyby pani Rollin, co niech Bóg ucho[ 59 ]wa zmarła przed małżeństwem swej córki, panny Maryi-Blanki...
— To w takim razie — przerwała Henryka — moja córka odziedziczy majątek po moim stryju.
— Bezwątpienia; ale jej ojciec działający w roli opiekuna, mógłby zaapelować przeciwko temu do trybunału.
W jakim celu?
W celu unieważnienia ścieśnień testamentowych.
— Ależ to niepodobna! — zawołał ksiądz Raul.
— Przeciwnie, to bardzo prawdopodobne i nastąpić może. Czy pan Rollin zna szczegółowo tekst testamentu?
— Ma kopję w swych rękach.
— A więc, jeżeli studyował prawo, jeżeli kodeks obcym mu nie jest, odkrył oddawna w testamencie hrabiego sposób do unieważnienia tegoż
Henryka pobladła.
— Unieważnienie!... — wykrzyknęła załamując ręce.
— Boże! a to ja... ja sam, na żądanie mojego stryja, redagowałem ów testament — wyjąknął ksiądz Raul — i sadziłem go być nienaruszalnym!...
— Tymczasem tak nie jest!.., a nie pańska w tem wina — odparł notarjusz. — Skoro testament zawiera pewne obostrzenia, które mimo, że się wydają być nader proste są nieraz bardzo skomplikowanemi, potrzeba do ułożenia ich niezbędnie ręki prawnika, a nawet i temuż zdarza się niekiedy, że pozostawi furtkę otwartą do procesu. Sądziłeś pan, szanowny księże d’Areynes, w całej dobroci swojego serca, w całej szlachetności swego charakteru, ze zabezpieczysz los swojej kuzynki i jej dziecka, ale nie liczyłeś się z prawem. Zapomniałeś na nieszczęście, że istnieje artykuł w Kodeksie cywilnym, zastrzegający, izżwszelka używalność dochodów ulega przedawnieniu, po upływie lat trzydziestu.
— Niewiedziałem o tym artykule.
— Nie dziwię się temu. A nie tylko ten jeden błąd da się tam odnaleźć.
— Cóż więc jeszcze?
— Zastrzeżenie w testamencie przyznające dziecku używalność dochodów, zatrzymuje się na tym punkcie. Przewidziałeś pan wypadek, gdyby śmierć zabrała dziecię przed [ 60 ]dojściem do pełnoletności, albo zawarciem małżeństwa, ale nic nie zostało przewidzianem po za tą śmiercią, na wypadek, gdyby zgon dziecka nastąpił po objęciu przezeń w posiadanie majątku, bądź to skutkiem dojścia do pełnoletności, lub małzeństwo? Otóż, jak mówiłem przed chwilą, drzwi jak szeroko otwarte dla procesu i skandalu. Opieka, czy mąż, mogą pewni dla siebie pomyślnego skutku, unieważnić ostatnią wolę zmarłego i zażądać wydania sobie kapitałów przynoszących tym sposobem krzywdę dzieciom panny Rollin, po jej zamążpójściu, lub innym spadkobiercom.
„Widzisz więc pani, widzisz szanowny księże d’Areynes, że szczegół to bardzo ważny! Niechże pan Rollin odkryje sposobność do unieważnienia jaką przedstawiłem, coby się stało natenczas, gdyby pani Rollin umarła?
„Niegodny ów małżonek, ten zły ojciec narzuciłby pannie Maryi-Blance męża według własnego wyboru. Pani pojmujesz co to znaczy? I obaj, porozumiawszy się wspólnie, jak złodzieje na jarmarku, podzielili by się z sobą majątkiem twojego dziecka, jaki wyrokiem sądu zostałby im przyznany.
— Pan mnie przerażasz! — wyjąknęła bledniejąc Henryka.
— Przedstawiam to co jest, otwieram pani oczy na to, co nastąpić może, gdyby cię zbrakło dla otoczenia opieką swej córki i co nastąpi niechybnie, jeżeli pani nie przedsięweźmiesz co rychlej niewzruszonego postanowienia, jeżeli haniebnemu postępowaniu swojego męża nie stawisz jako zaporę silnej, nieprzełamanej woli!
— Masz pan słuszność!... tak, słuszność zupełną!-zawołała pani Rollin, odzyskując do razu odwagę i siłę. Żadnej słabości zniechęcenia, ani rozpaczy! Mam święty obowiązek do spełnienia! Powinnam żyć, dla zabezpieczenia przyszłości mej córki, Nie dotknie nikt tego majątku dopóki żyć będę... przysięgam! Co zaś do człowieka, którego jej przeznaczam na męża nigdy on nie stanie się wspólnikiem swojego teścia. Poręczam za jego honor, jak za mój własny! Wszak niechcę, ażeby nazwisko, które noszę i nosi je moja córka, zostało zbrukanem!... Niepozwolę, ażeby nas obie zbryzgała ta błotnista kałuża, w której się zagłe[ 61 ]bia pan Rollin. Potrzeba tu szybko działającego a pewnego lekarstwa... Szukajmy, a odnajdziemy je!
— Nieśmiem pani proponować rozwodu-ozwał się notaryusz.
— I słusznie-poparł ksiądz d’Areynes. — Rozwód łamie jednocześnie ludzkie i boskie prawa. Jestem pewien, że moja kuzynka nie chwyci się tego sposobu.
— Odgadłeś rzekła Henryka. Będę nosiła jak dotąd nazwisko Gilberta Rollin, lecz chcę go zmusić, aby szanował to nazwisko! Byłam nazbyt uległą i żałuję tego. Odtąd energija zastąpi uległość. Mówiłeś pan, że długi mojego męża sięgają obecnie do cyfry?...
— Czterystu dwudziestu sześciu tysięcy franków.
— Trzeba zapłacić tę sumę.
— Ale czem pani?
— Pieniędzmi jakiemi pan rozporządzasz, a do których dołączę kwotę zebraną ze sprzedaży mojej biżuteryi.
— To nie wystarczy, pani.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewien. W chwili obecnej mogę rozporządzać jedynie sumą czterdziestu pięciu tysięcy franków, jakich niechciałem wczoraj oddać panu Rollin, pragnąc je zachować dla pani. Te czterdzieści pięć tysięcy franków są pozostałą zesztą z dwustu tysięcy jakie pani miałaś odebrać w tym roku.
— Mamy początek Czerwca, a pan już wypłaciłeś mojemu mężowi, sto pięćdziesięt pięć tysięcy franków!...
— Tak, pani.
Henryka głęboko zadumała.
Ksiądz d’Areynes z notaryuszem, oczekiwali w milczeniu.
— Znasz pan więc passywa mojego męża — zaczęła po chwili — powiedz mi zatem, jaki kapitał mógłby sobie wytworzyć sprzedawszy wyścigowe konie i stajnie z materyałami?
— Pomyślałem już o tem pani i mogę ci zaraz odpowiedzieć.
Tu wyjął notaryusz z teki drugi arkusz papieru pokryty samemi cyframi, a przebiegłszy go wzrokiem, tak zaczął:
[ 62 ] m Możnaby sprzedać zabudowania w la Marlaye wraz z materyałami stajennemi za sumę około trzystu siedemdziesięciu pięciu tysięcy franków. Co zaś do koni znajdujących się tamże, w liczbie dwudziestu dwóch, między któremi są wyjątkowo piękne i cenne, to zdaje się, że na publicznej sprzedaży możnaby za nie otrzymać do stu dwudziestu tysięcy franków.
— Ogółem więc?
Czterysta dziewiędziesiąt pięć tysięcy franków.
— Różnica więc między przychodem a rozchodem.
— O sześćdziesiąt dziewięć tysięcy franków na korzyść przychodu.
— Dobrze. A teraz racz mnie pan powiadomić, co trzeba uczynić, ażeby mój mąż nie mógł naruszyć zabezpieczonych dla mego użytkowania dochodów od kapitału zmarłego mojego stryja?
— Racz pani wprost piśmiennie mnie zawiadomić przez sąd owego woźnego, że cofasz plenipotencyę wydaną swemu mężowi. Zajmę się tem niezwłocznie i ześlę mu komornika, trzeba mi tylko ku temu pani upoważnienia.
— Udzielę je panu, działaj z pośpiechem.
— Ach! droga kuzynko! — zawołał ksiądz d’Areynes — jakże się cieszę widząc cię tak energiczna! Okaż się kobietą silną, stanowczą, jaką być powinnaś. Będę miał przynajmniej to zadowolenie, że wynagrodzisz choć w części błąd popełniony przezemnie w ułożeniu tektu testamentowego, o którym sądziłem, że jest nienaruszalnym. Trzeba nam było wtedy zażądać pomocy którego z prawników, ale nieszczęściem czasu na to brakowało. Możesz żyć dostatnio z sześćdziesięciu tysięcy franków rocznego dochodu. Oszczędzisz tym sposobem rocznie sto czterdzieści tysięcy, które w dniu dojścia do pełnoletności naszej Blanki, utworzą kapitał pięćset sześćdziesiąt tysięcy franków.
Co zaś do owych fatalnie błędnych zastrzeżeń testamentowych, jakich sobie wybaczyć nie mogę...
— Tst — przerwał notarjusz — na teraz niema niebezpieczeństwa, dość będzie czasu stawić nam czoło, gdy się ono ukaże. Zajmijmy się przedewszystkiem tem co jest pilne i działajmy bez opóźnienia według ułożonych przez nas warunków.
[ 63 ] — Moim obowiązkiem jest, bronić mej córki zawołała Henryka — skoro ojciec tyle nikczemny, niechce tego uczynić. Zbyt długo chybiłam pomienionemu obowiązkowi, obecnie to wynagrodzę... Zobaczycie!
— Tu zadzwoniła.
Lokaj ukazał się we drzwiach.
— Pan Rollin jest w pałacu? — zapytała.
— Jest, pani. Wszedł w chwili, gdy pan Lucyan de Kernoël ztąd wychodził.
— Idź, powiedz panu, że pragnę widzieć się z nim niezwłocznie i proszę ażeby przyszedł tu do mnie.
Służący wyszedł.
— Co zamyślasz uczynić? — pytał ksiądz Raul.
— Chcę w waszej obecności objawić moją wolę Gilbertowi, chce... ażeby widząc was przy mnie, zrozumiał, że nie jestem osamotnioną i bezsilną wobec niego, ale mam na obronę dwóch przyjaciół, z któremi jestem pewna, walczyć się nie ośmieli.
— Ach! czemuż taką a zawsze nie byłaś! — wyszepnął ksiądz d’Areynes — ileż smutnych następstw byłoby się uniknęło!...
Zaledwie skończył te słowa, wszedł Gilbert.
Ów były kapitan 57 bataljonu Gwardyi narodowej i wspólnik niegdyś Duplat’a, mocno się zestarzał.
Mimo eleganckiej zawsze powierzchowności, na jego twarzy znać było spustoszenie wywołane hulaszczo-rozwięzłem życiem. Zapadle jego policzki, świadczyły o nadużyciu rozkoszy różnego rodzaju, przygasło żywe jego niegdyś spojrzenie, bruzdy na czole się ukazywały.
Gorliwe jednak starania w utrzymaniu własnej powierzchowności, użycie różnorodnych past i smarowideł, pudrów i velutyn przeróżnych, farb do włosów i wąsów, nadawały mu młodość pozorną, to jednak złudzenie na pierwszy rzut oka, trwało tylko chwilę, znikając przy ściślejszem rozpatrzeniu.
Malowidła te nie odmładzały go bynajmniej, ale przeciwnie, starszym pod niemi się okazywał niż nim był w rzeczywistości.
[ 64 ] Życzenie Henryki chcącej z nim się widzieć o tak spóźnionej wieczornej porze, mocno go zdziwiło. Nie czuł wszelako żadnej obawy wiedząc jak ona jest mu uległą, jak słabą!...
Nie widząc się z nią czasem po dni kilka i dłużej, a gdy znaleźli się sami, wymieniając zdania banalne, zapytywał siebie jaki powód mógł jej nasunąć myśl przywoływania go do siebie?
Wszedłszy do saloniku i widzą po prawej i lewej swej żony księdza d’Areynes z notaryuszem, zadrżał.
Obecność tych dwóch ludzi, tak szczerze oddanych Henryce, którzy zapewne nim pogardzali, a o czem nie wątpił, wydała mu się być zła wróżbą, posiadając wszakże, jak wiemy, łatwość ukrywania swych wrażeń, przybrał sztuczny spokój twarzy.
— Przyszli tu widocznie-pomyślał ażeby mi prawić nauki!...
I zbliżał się ku obecnym z uśmiechem na ustach, oraz wyciągniętemi do uścisku rękoma, wołając:
— A kochany księże d’Areynes, kochany panie notaryuszu, jesteście u mnie, a ja nic o tem nie wiedziałem!... Komuż mam podziękować za tę miła tyle dla mnie niespodziankę?... Jakże ci jestem wdzięczny, Henryko, żeś mnie O tem powiadomiła!...
Tu podał prawą rękę księdzu d’Areynes, a lewą notaryuszowi.
Tak jeden, jak drugi, nieporuszyli się, ażeby ująć rękę podaną, poprzestali na obojętnym ukłonie.
Było to jawnem wypowiedzeniem wojny.
Pomimo całego zapanowania nad sobą, Gilbert cofnął się, groźnie zmarszczy wszy czoło.
[ 65 ]
Henryka mocno blada, wstrząsana nerwowem drżeniem, oczekiwała na przemówienie swego męża. Oczekiwała, azeby mu powiedzieć by zechciał zaprzestać tej tak doskonale przezeń odegranej roli zdumionego.
— Jeżeli widzisz — zaczęła wreszcie lodowatym tonem — jeśli spotykasz tu u mnie mego kuzyna Raula i pana notaryusza, który jest najszczerszym moim przyjacielem to cię uprzedzam naprzód, iż nie ślepy traf losu bynajmniej ich tu sprowadził. Na moje usilne prośby, przybyć tu raczyli. Ciebie zaś wezwałam, ażebyś spotkał się z nimi; dla czego więc okazujesz jak gdybyś nie domyślał się jakiegoś ważniejszego powodu tego spotkania?
— Racz mi więc wyjawić ów tak ważny powód? odparł Gilbert z ironją.
— Właśnie to zamierzam uczynić. Otóż więc chcę w obecności tych panów, których rady zasięgałam, przedstawić ci moje na przyszłość postanowienia i moją niewzruszoną wolę, której będziesz musiał się poddać.
Usłyszawszy tak groźne oświadczenie, nie zgodne z łagodnym i słabym charakterem Henryki i jej bierną uległością, widząc jej energiczne zachowanie się, Gilbert zrozumiał, iż w rzeczy samej chodzi tu o coś niezwykle ważnego.
Wiedząc wszelako z doświadczenia, że ilekroć chciała opór stawić, on jednym słowem w nicość obracał jej zamiary, pomyślał, że nie wszystko jeszcze stracone w partyi, jaka się miała rozegrać między niemi.
— Co to znaczy?... nie mogę wierzyć mym uszom zawołał, przybierając pozór obrażonego w osobistej godności człowieka. Ty mnie chcesz swoją wolę dyktować, jakiej ja będę obowiązanym się poddać? Co znaczy ten ton nakazujący? co znaczą te słowa, których powodu napróżno poszukuję odkryć go niemogąc?
[ 66 ] — Ponieważ źle szukasz! — odpowiedziała Henryka. — Te słowa wywołało twe własne postępowanie. Od dawna, od bardzo dawna, powinnam była przyjąć wobec ciebie takie zachowanie się, jakie cię teraz zdumiewa. Gdybym była miała stosowną ku temu odwagę, nie byłabym tyle wycierpiała, wypłakała tyle i powstrzymała cię może, abyś nie zszedł tak nizko, jak to obecnie ma miejsce.
Gilbert zapałał gniewem. Z oczu posypały mu się iskry wściekłości.
Usiłował się jednak pohamować.
— Niewiem dokąd zeszedłem, jak mówisz i jakie znaczenie przypisać tym słowom? to tylko wiem, że kobieta z wyższego towarzystwa nie zapomina się do tego stopnia, ażeby swemu mężowi rzucać obelgę wobec świadków!... Jeżeli ci panowie w ten sposób działać ci nakazali, nie radziłbym ci słuchać rad takich!... Wobec tego pozwolisz, że wyjdę, pozostawiwszy ci swobodę spiskowania z ludźmi, którzy będąc dla mnie obcemi, tem samem już nie mają żadnego prawa wglądać w moje postępowanie!...
Tak ksiądz d’Areynes, jak i notaryusz, nic na to nie odpowiedzieli, nie poruszyli się wcale.
Gilbert zwróci się ku drzwiom.
Henryka zatrzymała go nakazującem poruszeniem ręki.
Pozornie była spokojną. Siedziała z dumnie podniesioną głową, błyszczącem spojrzeniem.
— Nie wyjdziesz pan ztąd — zawołała dopóki mnie nie wysłuchasz, rozumiesz! Nie umkniesz przed tem o czem dowiedzieć się powinieneś, nie wyjdziesz ażeby szukać dla siebie bardziej przyjemnego towarzystwa, mianowicie w pałacyku, przy ulicy de Prony, u panny Oktawii, twojej metresy!
Pomimo zwykłej swej bezczelności, Gilbert zmięszał się widocznie.
Henryka więc o wszystkiem wiedziała. Jego sytuacya stawała się przykrą niewypowiedzianie.
— Trzeba raz z tem kończyć — mówiła pani Rollin — tak dla twego własnego honoru, jak mojego i przyszłości naszej córki!... Czy pan znasz cyfrę swych długów?...
— To mnie tylko wyłącznie obchodzi! — odparł Gilbert wyniośle.
[ 67 ] — Przepraszam!... mnie to obchodzi zarówno panie, ponieważ ludzie, którym nie płacisz, przychodzą do mnie upominać się o pieniądze, sądząc, że dla godności mojego nazwiska i wydobycia cię z bagniska, w które się pogrążyłeś, zaspokoję ich własnemi dochodami.
— Bo tak powinnaś uczynić! — ozwał się Gilbert. Obowiązkiem żony jest dopomagać mężowi.
Henryka stanęła dumna ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma. Jej twarz tak zwykle łagodna, przybrała wyraz głębokiej pogardy.
— Zapłacić z moich dochodów? — zawołała — ale gdzież one są, panie?... Przez lat siedemnaście, obdarzony pełnomocnictwem, jakie ci udzieliłam w szalonem zaślepieniu, wybrałeś u mego notaryusza olbrzymią sumę wynoszącą przeszło trzy miljony. Wielka ta suma rozprószona przez ciebie, niewystarczyła nawet na twoje rozrzutności! Ha! bo utrzymywanie kochanek kosztuje znacznie więcej, niźli wydatki na żonę!... Odsłonięto mi twoje nikczemne postępowanie i ukazano przepaść błotnistą w jakiej toniesz. A więc tak być dłużej nie może! Ja tego niechcę... na to niepozwolę. Nie tylko dla siebie, która nieszczęściem noszę twoje nazwisko, ale ze względu na naszą córkę!... Twoje długi dosięgają cyfry pół miljona. Wszak to szczyt hańby!
— Skoro upakarzają cię moje passywa, najlepszą rzeczą zapłacić je! — odrzekł.
— Chciałam to uczynić, dla uniknięcia pościgów wierzycieli, od których przysyłani woźni sądowi zasypują wnętrze pałacu pozwami. Lecz w jaki sposób i czem mogłabym ich zapłacić? Czyliż posiadam jakiekolwiek bądź dochody, skoro pieniądze jakie powinny wpływać do tego domu, przelewanemi są w ręce panny Oktawii?
— Do czarta! jakże jesteś dobrze o wszystkiem powiadomioną! — zawołał Gilbert z wybuchem szyderczego śmiechu. Posiadasz jak widzę gorliwą policye na swoje rozkazy!... Widać od razu, iż między twojemi sługami znajdują się ludzie prawa i ludzie kościoła, nader doświadczeni w szpiegowskiem rzomiośle!...
Ksiądz d’Areynes zerwał się z krzesła, toż samo uczynił notaryusz.
Kuzyn Henryki spokojny z pozoru, ale mocno blady, [ 68 ]zbliżył się do Gilberta, i drzącym z oburzenia głosem:
— Szukasz zaczepki panie Rollin — zawołał — widzę się zatem w konieczności nie bronienia się, ponieważ to by mi ubliżało, ale udzielenia ci odpowiedzi. Ludzie kościoła, których poświęcenie się przebaczanie i miłosierdzie znasz lepiej niż ktokolwiek bądź inny, nie zajmują się czynnością o jaką pomawiasz ich w swojej zaciekłości. Mogą się tylko oburzać na widok występków i zbrodni popełnianych w około siebie i starają się ostrzedz w tym razie drugich, ponieważ jest to ich obowiązkiem. Mówią jednak głośno i działają jawnie wobec wszystkich. Słudzy kościoła, do których ja należę, towarzyszą do stóp szafotu kryminalistom, zawyrokowanym na śmierć przez sędziów i przysposabiają ich do ukazania się przed Bogiem. Na tem ograniczają się ich stosunki z sądem i policyą. Powiadamiam cię o tem, ponieważ zdajesz się tego niewiedzieć...
— Ośmielasz się wygłaszać mi tu nauki? — wykrzyknął Gilbert, zapominając się w przystępie szału gwałtowności. — Jestem panem u siebie... i proszę ażebyś się ztąd oddalił.
— Mylisz się? — zawołała Henryka. — Nie jesteś u siebie, lecz u mnie i powinieneś pochylić czoło przed przyjaciołmi, których przyjmuję w mym domu!
— Pan Rollin zadrasnął mnie przed chwilą nieoglednemi słowy, sądząc, że mi tem dokuczy — ozwał się notarjusz — potrafiłbym ja jemu na to odpowiedzieć, ale do czego to doprowadzi? Wyrazy te zasługują tylko na wzgardę! Czynię, com czynić powinien i chlubię się z tego.
— Przekroczyłeś pan swoje prawa! — rzekł mąż Henryki.
— W czem takim?
— Pracownia notaryusza winna być tem, czem jest konfesyonał dla księdza. Żadna tajemnica wyjść z tamtąd niepowinna, tem więcej, gdy ona dotyczy klijenta...
Pan nie jesteś moim klijentem — odrzekł notaryasz. Uważam pana jako pełnomocnika pani Rollin do odbierania pieniędzy, nie jestem więc obowiązanym do żadnej dyskrecyi względem pana. Wezwany do zarządzania majątkiem nieboszczyka hrabiego d’Areynes, który swej synowicy przekazał prawo rozporządzania dochodami, z których, mówiąc nawiasem, niema ona obowiązku zdawania przed panem ra[ 69 ]chunków, otrzymałem nietylko upoważnienie do czuwania nad całością tego majątku, lecz i zwracania uwagi na co będą użytemi powyższe dochody? Potrzebuję zatem wiedzieć, czy ten, któremu wypłacam te sumy oddaje je wiernie do rąk właścicielki?
„Przekonałem się i poznałem, że moje powątpiewanie słusznem było w tym razie. Zawiniłem jedynie, żem czekał zbyt długo na zdemaskowanie niewiernego plenipotenta. Powinienem był wcześniej zawiadomić panią Rollin o niebezpieczeństwie spowodowanym pańską rozrzutnością, na jakie został narażonym honor jej nazwiska, a także przyszłość jej córki. Radziłem pańskiej żonie, ażeby wszelkiemi możebnemi sposobami starała się powstrzymać pana na drodze, jaka poprowadzić cię może przed trybunał sądowy. Wiem, że mówiąc to jestem brutalny, ale taka brutalność nie obraza uczciwego człowieka!...
69 Gilbert zbladł jak ściana, pokonać się jednak nie pozwolił. Zwróciwszy się do Henryki zaczął szyderczym tonem:
— Pan notaryusz mówi mi o sądowym trybunale. Wzywając mnie więc pani do siebie, wezwałaś przed policyę poprawczą. Ośmielają się mnie tu sądzić?...
— Według twoich czynów...
— Za nie sam tylko jestem odpowiedzialnym i niepozwolę mięszać się nikomu!
— Nawet mnie? — zawołała Henryka.
— Tak! nawet i pani!
— Unieważniam to pańskie prawo! — odparła energicznie — ponieważ raz chcę temu wszystkiemu koniec położyć! Od dnia dzisiejszego, cofam plenipotencyę. Ja sama będę odbierała dochody i z nich użytkowała. Nie pozwolę rozpraszać moich pieniędzy na zbytkowne wystawności i utrzymywanie kochanek. Masz długi, sprzedaj swoje stajenne zakłady trenowania, sprzedaj konie i zapłać długi otrzymanym ztąd kapitałem. Staniesz się tym sposobem na pozór mniej świetnym dżentlemenem, ale za to okażesz się człowiekiem honorowym. Po za kosztami prowadzenia domu, które to koszta zmniejszę do połowy, przeznaczam tobie dwanaście tysięcy liwrów renty, które będziesz otrzymywał co dwanaście miesięcy od pana notaryusza, aż do pełnolet[ 70 ]ności lub małżeństwa naszej córki. Ona to natenczas, według testamentowych rozporządzeń mojego stryja, będzie nam wypłacała te dwanaście tysięcy, z których będziemy musieli oboje się utrzymywać. Do owego czasu będę się starała coś zaoszczędzić, za co będziesz mi wdzięcznym w przyszłości. Taką jest moja niewzruszona wola!
— Ale nie moja! — odparł ironicznie Gilbert.
— Niechcesz więc zapłacić swych długów?
— Nic na pokrycie ich nie sprzedam!
— Lecz jakimż ty jesteś człowiekiem... na Boga?
— Człowiekiem, który nie ustępuje przed groźbą!
— Trzeba cię więc prosić i błagać? W interesie naszego dziecka gotową jestem nawet i to uczynić.
— Trzeba przedewszystkiem porzucić ten ton decydujący, który śmieszną cię czyni, a nic nie zmieni w naszej sytuacyi...
— Ach! jakże mój biedny stryj miał słuszność, że tobą pogardzał, że cię nienawidził! — zawołała Henryka. — Ileż ja się wstydzę żem ciebie kiedyś kochała!...
Ksiądz d’Areynes powstawszy, zbliżył się do męża swojej kuzynki.
— Gilbercie Rollin — zaczął poważnie. — Od lat siedemnastu, jak pełniąc moje obowiązki, żyję pośród szumowin naszego społeczeństwa, pomiędzy łotrami różnego rodzaju, między złodziejami, mordercami, którym towarzyszę nieraz do stóp gilotyny, nie spotkałem zaiste takiej zgnilizny moralnej, jaką dziś odnajduję w twoim charakterze!...
— To wracaj między te swoje nawrócone owieczki, księże d’Areynes — odparł Gilbert z szyderczym uśmiechem. — Twoje miejsce tam, pomiędzy niemi, a nie w moim domu, gdzie mam nadzieję nie spotkania cię więcej!
— Ach! nie stąpię tu noga!... możesz być pewny!
— Pozostaje nam więc się pożegnać...
— Nie na zawsze, lecz tylko do pewnego czasu, ponieważ się spotkamy...
— Nie sądzę...
— A ja jestem pewny!
— Gdzież więc?
— W więzieniu la Roquette.
[ 71 ] Gilbert uczuł zimny dreszcz przebiegający mu po skórze, usiłował jednak okazać się spokojnym.
Dziękuję za przepowiednię, księże jałmużniku! — odrzekł, wzruszając ramionami. — W la Roquette ustępuję ci miejsca!...
I wykręciwszy się na piętach odszedł, pogwizdując jakąś arję z operetki.
Henryka, dławiona Ikaniem, upadła na krzesło.
— Ach! nędznik!... łotr!! — wołała.
— Odwagi!... pani... odwagi! — wyrzekł notaryusz. — Będziesz potrzebowała jej wiele, pomyśl o przyszłości swej córki!
— A nadewszystko kuzynko — dodał ksiądz d’Areynes — nie dozwól owładnąć się wzruszeniu. Ten człowiek jest niegodzien żadnej litości!
Pani Rollin powstała orzeźwiona temi dwoma przyjacielskiemi głosami.
— Bądźcie spokojni! — odpowiedziała — nieobawiajcie się żadnej chwiejności z mej strony. Będę silną, niewzruszoną, ponieważ czuję, że taką być trzeba, ale ty nie opuścisz mnie Raulu?
— Ukazać się w tym domu, do którego twój mąż zabronił mi wejścia, jest rzeczą niemożebną — odparł ksiądz d’Areynes — wy wszakże obie z Blanką znacie drogę do mego mieszkania, tam to widywać się będziemy nadal ilekroć tylko zechcesz.
— Pomnij pani — ozwał się notaryusz — że ja będę czuwał po nad twoimi interesami i będę ich bronił gorliwie.
— Dzięki wam obu! Dzięki, z głębi serca! — odparła Henryka.
— Z owej tak przykrej sceny, jakiej byliśmy świadkami — zaczął notarjusz — wynika dla nas pewien pocieszający szczegół.
— Cóż takiego?
— Pewność, że pan Rollin nie wie, iż znajduje się w testamencie hrabiego możność do unieważnienia tegoż. Gdyby o tem wiedział, byłby nam tem w przystępie gniewu zagroził. Co do tego więc, bądź pani spokojną i jeszcze aż proszę nie trać energii i stanowczości.
[ 72 ] — Nie stracę jej, upewniam!
Była już blizko północ, gdy ksiądz Raul z notaryuszem opuszczali pałac przy ulicy Vaugirard.
Gilbert Rollin jak to widzieliśmy, odważnie, a raczej bezczelnie stawił czoło burzy huczącej nad sobą.
Kolejno, to wyniosły, to kąsający, lub pogardliwie zuchwały, stosownie jak uważał to za korzystne dla siebie ukazywał się pod temi różnorodnemi postaciami. Pracując nad sobą, do ostatka zachował krew zimną i niedozwolił się owładnąć wrzącemu w sobie gniewowi.
Mimo to wszystko, był mocno zaniepokojony.
Niektóre szczegóły jego życia, o których sądził, że Henryka nic nie wie, zostały nagle odsłoniętemi.
— Znano wszystkie popełnione przezeń szaleństwa, czem uczuł się być głęboko upokorzonym.
Podtrzymywana radami księdza d’Areynes i notaryusza, Henryka nie zachwieje się na pewno w swoich postanowieniach tak energicznie przez nią wygłoszonych.
Gilbert wrócił do swego pokoju w najwyższym nerwowym podrażnieniu.
Opanowała go wściekłość blizka szaleństwa. Wszystko co znalazł pod ręką, tłukł bez litości, po owym wreszcie paroksyzmie, uspokoił się nieco i zaczął rozważać na zimno, to co mu przedstawiła jego żona.
— Dwanaście tysięcy franków rocznie! Jakaż nędza! — powtarzał.
On, który od lat siedemnastu nawykł wydawać daleko więcej miesięcznie po nad tę sumę.
Co zrobić?... Jak postąpić?.. Co przedsięwziąść?...
Miałżeby sprzedać swe konie wyścigowe dla zapłacenia długów, jak to mu radzono, a raczej nakazywano?
[ 73 ] Miałze opuścić swoją kochankę Oktawję, która komedją miłosną doskonałe odegrywaną przykuwała go do siebie i kompletnie usidliła?
Miałże powrócić do rodzinnego życia, tego nudnego jednostajnego życia, o którym myśl wstrętem go napawała? Miałżeby odwagę porzucić owe hulaszcze rozkosze, w których tak sobie upodobał? porzucić je dla pogrążenia się w oceanie nudów domowego ogniska?
Nie! na to nie miał odwagi. A jednak?...
Wolne rozporządzanie dochodami Henryki z rąk mu się wymykało. Co zrobi teraz?... Zkąd będzie czerpał pieniądze na te szalone wydatki i na zaspokojenie przygniatających go długów?
Pomimo kilku odniesionych zwycięztw, jego wyścigowe konie kosztowały go więcej niż przynosiły. Niemógł więc liczyć na żaden stały dochód z tej strony.
Zadumawszy, powziął myśl godną siebie.
A gdyby Henryka umarła? — wyszepnął — Marya-Blanka pozostałaby na mojej opiece i tym sposobem mógłbym dalej prowadzić życie jakie teraz wiodę...
Gdyby Henryka umarła, notaryusz nie mógłby nic przeciw mnie przedsięwziąść. Jako opiekun legalny, miałbym prawo pobierania bez kontroli wszelkich dochodów mej córki, a to dziewcze pozwoliłoby mi czynić wszystko, co bym zechciał.
Wsparłszy głowę na ręku, siedział przez kilka chwil w głębokim zamyśleniu.
— Nie! wyrzekł wreszcie-byłoby to dla mnie zbyt niebezpiecznem! Oczekiwać trzeba!... Spróbuję gry w karty, może zyskam coś kolwiek... Niepowodzenie zmienić się musi.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta.
Zadzwonił na lokaja.
— Podaj mi okrycie i kapelusz — rzekł do wchodzącego sługi, który ze zdziwieniem patrywał się w potłuczone szczątki Chińskiej porcelany. — Sprowadź mi fjakra, na zaprzęganie do powozu czekać byłoby zbyt długo. Możesz pójść spać. Niewiem o której powrócę.
Po wyjściu służącego, Gilbert otworzył biurko, wyjął [ 74 ]z szuffadki paczkę banknotów tysiąc frankowych i przerachował je.
Było ich trzydzieści.
— Na co oczekiwać?-wymruknął, wsuwając w pugilares pięć biletów wyjętych z paczki, którą wsunął w głąb szufladki między rozsypane tamże luidory. wybrawszy złotą monetę wsypał ją zarówno w kieszeń, zamknął starannie na klucz szufladkę, zapiął na sobie okrycie, a wyszedłszy z pałacu, wsiadł do oczekującego nań fiakra i kazał jechać do klubu, gdzie co noc grywano na wielkie stawki.
Przybywszy tam, zasiadł niezdwłocznie przy stole gry, nie jako bankier, ponieważ nie miał tyle pieniędzy, aby bank trzymać, lecz jako poniter.
Słyszeliśmy przed chwilą mówiącym go do siebie, że niepowodzenie zmienić się musi.
Odgadł tym razem, wracał albowiem do pałacu nad ranem z wygraną dwudziestu tysięcy franków.
Trzeciego dnia potem nastąpiły wyścigi w Vincennes. Dwa jego konie przybyły pierwsze do mety i wzięły nagrodę Paryża w ilości piętnastu tysięcy franków.
Los sprzyjać mu zaczął, z czego korzystając tegoż samego wieczora, zabrawszy z sobą sześćdziesiąt tysięcy franków, wyjechał kuryerskim pociągiem do Monte-Carlo, niepowiadomiwszy nikogo o swoim wyjeździe.
***
Rajmund Schloss, spełniając życzenie księdza d’Areynes, przeszedł całą dzielnicę świętego Sulpicyusza, aby wynaleźć małe przyzwoite mieszkanie dla Joanny Rivat.
Dzielny Lotaryńczyk załatwił się z tem prędko, wynająwszy dwa pokoiki z maleńką kuchenką przy ulicy Feron, w pobliżu kościoła świętego Sulpicyusza.
We trzy dni po swoim przyjeździe do Paryża Joanna za wstawiennictwem księdza d’Areynes otrzymała pozwolenie na umieszczenie pod głównym portykiem kościoła małego przenośnego kramu, którego rozmiary ściśle jej wskazano [ 75 ] Łaska była wyjątkowa i rzadko komu udzielana, aby nie czynić konkurencyi sklepom ze sprzedażą świętych przedmiotów, znajdujacym się w sąsiedztwie kościoła.
Rajmund umeblowawszy wynajęte dla Joanny mieszkanie zapłacił z góry za kwartał według poleceń księdza Raula.
Obstalował u stolarza kramik przenośny, łatwy do składania, ażeby Joanna mogła go sama rozebrawszy na części, umieścić na ręcznym wózku i przewozić każdodziennie na ulice Feron.
Dzień więc dobrze użytym został przez byłego nadleśnego z Fenestranges.
Pozostawało teraz zakupić przedmioty, jakiemi wdowa Rivat zapełnić miała swój sklepik.
Nazajutrz, według adresów udzielonych sobie przez księdza d’Areynes, Rajmund uskutecznił to kupno, a we trzy dni potem Joanna wprowadzoną została przez księdza Raula, tak do swego nowego mieszkania przy ulicy Feron, jako i pod portyk kościoła świętego Sulpicyusza.
Zaczął się dla niej teraz nowy okres życia.
Ze łzami wdzięczności dziękowała księdzu d’Areynes za tyle dobrodziejstw odeń doznanych i zapewnienie nadal przyszłości.
Obecność sprzedającej święte przedmioty przy głównym wejściu do kościoła, wprawiała wiernych w zdumienie.
Wszyscy zainteresowali się tą ubogą kobietą, dość młodą jeszcze, a mimo to z posiwiałemi włosami, której łagodne a melancholijne oblicze zachowało ślady piękności.
Rozgłaszano o niej legendę, w której mieściła się część prawdy.
Bojaźliwy wyraz jej oblicza i trwożne nieśmiałe spojrzenie, tłumaczono tem, że była przez czas długi obłąkaną skutkiem wielkich nieszczęść, że powrócono jej rozum, ale jej umysł pozostał osłabionym.
Wszyscy tłumnie koło kramiku gromadzić się zaczęli. Kupowano z pośpiechem, składając jej dary w srebrnej monecie płacąc z naddatkiem po nad oznaczoną cenę za drobne przedmioty przez nią sprzedawane.
W pierwszych dniach zebrane przez Joannę pieniądze, [ 76 ]dosięgły cyfry poważnej. Biedna kobieta była szczęśliwą i smutną zarazem.
Szczęśliwą, ponieważ mówiła sobie: Z temi pieniędzmi będę mogła rozpocząć poszukiwania mych córek...
Smutną zaś była, czując się upokorzoną temi darami.
Znaczna część pieniędzy spływających w jej ręce, nie była przez nią zarobioną, lecz otrzymaną.
Nieszczęśliwa poszeptywała łzy ocierając:
— Wszystko co otrzymuję, są to jałmużny. Dają mi z litości, z miłosierdzia! Niczego nie żądam, o nic nie proszę, a mimo to jestem żebraczką!
W rzeczy samej, nadano jej tę nazwę jaka się wprędce zpopularyzowała, nazwę:
***
Lucyan de Kernoël zatrzymywany obowiązkami służbowemi w Salpetrière przez dwa dni pierwsze nie zdołał odnaleźć ani chwili czasu, ażeby pojechać do pałacu przy ulicy Vaugirard, gdzie radby był przepędzić całe swe życie i gdzie jego myśl i serce przebywały bezustannie.
Trzeciego dnia zwolniwszy się wreszcie, pojechał.
Było to wieczorem.
Młodzieniec cieszył się nadzieją przepędzenia kilku godzin przy swojej narzeczonej i pani Rollin, którą kochał jak własną swą matkę, a która niezadługo tamtą zastąpić mu miała.
Straszliwy zawód go oczekiwał.
Odźwierny zamiast zadzwonić jak zwykle dla oznaj ienia o przyjściu odwiedzającego, zatrzymał go mówiąc:
— Pani Rollin nie jest widzialną dla nikogo.
— Nawet i dla mnie?-zawołał Lucyan zdumiony.
— Dla nikogo!
— Z jakiego powodu?
[ 77 ] Z nader smutnego panie. Pani od dwóch dni leży w łóżku, jest chorą. Panienka czuwa przy niej nie odchodząc na chwilę. Doktór przyjeżdża dwa razy dziennie.
— Jakaż to choroba? — pytał Lucyan z przerażeniem.
— Nic niewiem.
— Może pan Rollin będzie mnie mógł powiadomić. Czy jest w pałacu?
— Niema go. Wyjechał do Morlaye.
— A kiedy powróci?
— Niewiem.
Młodzieniec zadumał.
Mąż nieobecny, w czasie choroby swej żony? Widocznie tam zaszło coś niezwykłego. Lecz co?...
Wyjąwszy z karnetu bilet wizytowy wręczył go odźwiernemu
— Poszę to oddać rzekł pannie Maryi-Blance, ale jak najprędzej.
— Natychmiast panie! Zadzwonię na pokojówkę.
Lucyan oddalał się zwolna, przygnębiony tysiącem smutnych przypuszczeń. Wiedział lubo pobieżnie o niesnaskach panujących między Henryką i jej mężem, ale nieznał ich całej doniosłości.
Przypuszczony do poufności rodzinnej, odgadywał, że pani Rollin w pożyciu małżeńskim nie była szczęśliwą. Bezwątpienia więc, myślał, wyniknęła jakaś gwałtowna scena ze strony ojca Blanki.
Dręczony tą myślą, pragnący co rychlej dowiedzieć się o prawdzie, która nie wątpił, że odkryć mu zdoła ksiądz d’Areynes, wsiadł do fiakru rozkazując się zawieść na ulicę de Tournelles.
Ksiądz Raul pracował sam w gabinecie, gdy weszła Pelagja, oznajmując o przybyciu syna pana de Kernoël.
— Co się stało? drogi mój chłopcze — pytał zaniepokojony zmienioną fizyonomją młodzieńca.
— Wracam z pałacu przy ulicy Vaugirard — rzekł Lucyan drżącym z wzruszenia głosem.
— Gdzie Gilbert wejść ci może zabronił — przerwał ksiądz Raul. — To bardzo prowdopodobne! Wiedząc o ile cię kocham, obrzuca cię nienawiścią jaką dla mnie czuje. [ 78 ] — Pan Rollin jest nieobecnym w Paryżu — rzekł Kernoël. Niepozwolono mi wejść do pałacu ponieważ pani Rollin jest chorą.
— Chora? — zawołał ksiądz z trwogą.
— Tak, chorą.
— Od jak dawna?
— Od dwóch dni.
— Kto ci o tem powiedział?
— Odźwierny.
— Wszakże choroba nie jest niebezpieczna?
— Odźwierny co do tego nic nie wie. Powiedział mi tylko, że doktor przyjeżdża dwa razy dziennie i że Blanka nie opuszcza ani na chwilę łoża swej matki. Sądziłem, że ty opiekunie jako lepiej powiadomiony, będziesz mnie mógł objaśnić w tym razie i przybiegam tu śmiertelnie niespokojny!...
— Nie trwóżmy się przed czasem, drogie moje dziecko — rzekł ksiądz d’Areynes. — Moja kuzynka jest nerwowa, a więc na wszystko niezmiernie czułą i tkliwą. Jej słabość dzisiejsza wywołaną została niezawodnie gwałtownem wzruszeniem skutkiem nader przykrego zajścia z Gilbertem, przy którym byłem obecnym wraz z notaryuszem, podczas owego wieczora, gdy odszedłeś z Blanką do bibljoteki, aby nam dozwolić pomówić swobodnie o interesach. Doktor Germain, który leczy Henrykę, jest moim przyjacielem, od niego dowiemy się niebawem czyli to jest rzeczywiście jakaś choroba. lub też przemijająca niedyspozycya.
Wszakże byś mógł pójść wprost do pani Rollin, opiekunie? Ciebie by tam przyjęto....
— Posłuchaj mnie, moje dziecko i zachowaj me słowa w pamięci — zaczął ksiądz d’Areynes poważnie. — Dopóki Gilbert Rollin będzie zamieszkiwał w pałacu przy ulicy Vaugirard, nie stąpię tam nogą!.. Jest to niezłomne postanowienie z mej strony!
[ 79 ]
— Co mówisz opiekunie? — zawołał Lucyan z osłupieniem — Jakto? nie stąpisz więcej nogą do domu swojej kuzynki.
— Nie! — odrzekł ksiądz Raul — i tobie radzę, na teraz przynajmniej, ażebyś się tam nie ukazywał.
Młodzieniec uczuł, że serce bić mu przestaje. Niewysłowiona rozpacz go ogarnęła. Nie iść na ulice Vaugirard, było to niewidzieć Blanki, a tym sposobem prawie nie żyć.
— Wiem dobrze, jak i ty wiesz zarówno, że pałac jest własnością mojej kuzynki-mówił ksiądz dalej — do niej on wyłącznie należy, ma prawo więc rozporządzać w nim jako właścicielka i przyjmować kogo się jej podoba. Bywając tam wszelako tak często jak dotąd, mógł byś dać powód do waśni i nieporozumień pomiędzy Henryką i jej mężem, jakie wreszcie mogłyby zabić tę biedną kobietę! Nie koniec na tem!... Gilbert Rollin nienawidzi cię, powtarzam, dla tego, że ja cię kocham. Kiedykolwiek bądź obrzuci cię tak jak mnie obelgą. Nie potrafiłbyś znieść tego cierpliwie, jak mnie to uczynić nakazywało moje kapłańskie stanowisko. Odpowiedziałbyś mu pogardą, na jaką zasługuje, a tym sposobem zamknąłbyś na zawsze przed sobą drzwi tego domu, jakie pragnę ażeby dla ciebie były otwartemi.
— Ach! to czego żądasz opiekunie, przechodzi me siły!... jąkał z przygnębieniem młodzieniec. Bo gdybyś wiedział...
— Wiem wszystko!
— Co? o czem wiesz księże d’Areynes.
— Wiem że kochasz Blankę.
— Och! z całego serca!... z całej duszy!...
— Wiem że ona zarówno cię kocha — mówił ksiądz dalej.
— Jakto... wiesz o tem opiekunie?
Odgadłem, jak odgadłem miłość twą dla niej.
[ 80 ] — A teraz, otwórz mi twe serce, wyspowiadaj się ze wszystkiego szczegółowo. Czyście wyznali sobie swoje uczucia nawzajem?
— Tak, jesteśmy narzeczonemi.
— A pani Rollin wie o tem?
— Nie wie.
— Dla czego?
— Ponieważ wyznanie, o którem mówię, nastąpiło w bibljotece, tego wieczora, gdy opiekunie znajdowałeś się wraz z notaryuszem u matki Maryi-Blanki. Odtąd zatrzymywany pracą w Salpetrère, nie mogłem widzieć się z panią Rollin i właśnie dziś chciałem jej wyjawić moją miłość dla córki... A ty chcesz opiekunie, ażebym się usunął na czas nieokreślony i bywać tam zaprzestał?
— Dla tego, aby nie wywołać niekorzystnyche dla siebie następstw w przyszłości.
— Nie! tego uczynić nie będę zdolnym. To nazbyt wielka ofiara!
— Otóż i samolubne wyrazy, tam gdzie chodzi o zdobycie szczęścia w przyszłości. Pomnij, że nie jesteś dzieckiem, ale mężczyzną, działaj więc jak mężczyzna... uzbrój się w odwagę. Zaślubisz tę, którą kochasz, ja ci to przyrzekam. Moja kuzynka wybrała cię już za zięcia.
— Wie więc o tem? — zawołał Lucyan, przechodząc nagle z przygnębienia do żywej radości.
— Nie byłaby ani kobietą, ni matką, gdyby nie odgadła tego co ja odgadłem. Sądzisz więc, że pozwoliłaby ci bywać tak często, w swym domu, gdyby nie była przychylną twoim zamiarom? Z tej strony nie masz się czego obawiać. Lecz pozostaje Gilbert Rollin... Marya-Blanka jest jego córką i potrzeba nieodwołalnie, ażeby ojciec zatwierdził wybór matki.
— Zdaje ci się więc, że on odmówi tego zezwolenia?
— Nie tylko mi się zdaje, ale jestem tego pewny. Powie „nie“ i rzecz skończona.
— Ależ dla czego?
— Ponieważ w tobie nie znalazłby zięcia skłonnego do wykonywania swych planów...
— Nierozumiem.
[ 81 ] — Wszak powinieneś już był wytworzyć sobie jakaś opinje o panu Gilbercie Rollin?
— Tak, nader niekorzystną, niestety!
— Otóż więc się dowiedz, że obok renty kilku tysięcy franków przynależnej mojej kuzynce cały majątek sukcessyjny po hrabim Emanuelu d’Areynes należeć będzie do Maryi-Blanki z dniem jej małżeństwa. Gilbert Rollin zechce na pewno, ażeby mąż jego córki pozwolił mu zanurzyć rękę w owym majątku i podzielił się z nim w połowie. Wiedząc zaś dobrze, iż ty byś nigdy nie zezwolił na tak haniebne szachrajstwo...
— Eh! — przerwał Lucyan — co mnie obchodzą pieniądze? Posiadam mały mająteczek po matce, to nam wystarczy obojgu przy pracy z mej strony.
— Niemów tego! — zawołał ksiądz Raul. — Twoja osobista godność nakazuje ci strzedz majątku żony i niepozwalać na żadne jej pokrzywdzenie. Zresztą, wola zmarłego testatora winna być święcie szanowaną, sądzę, że to zrozumiesz i nie ulegniesz złej woli pana Gilberta. Powinieneś zaczekać na zaślubienie Blanki do jej pełnoletności, dopóki nie będzie jej wolno samej sobą rozrządzać, takim jest, moje zapatrywanie.
Czekać, tak długo! — zawołał Lucyan z westchnieniem.
— Oczekiwanie jest niczem, gdy się ma przyszłość zapewnioną przed sobą. Będziesz pracował, wytworzysz sobie jakieś poważne stanowisko, a wtedy dopiero przyjmiesz na siebie małżeńskie obowiązki. Wierz mi mój chłopcze, te rady są dobre i z życzliwego serca pochodzą!
— Przyjmuję je zatem opiekunie! — odrzekł młodzieniec ściskając z uczuciem rękę księdza d’Areynes. — Czy jednak żyć zdołam nie widując Blanki i jej matki?
— Alboż ja mówię ażebyś się z nimi nie widywał? — odparł ksiądz Raul. — Przeciwnie, widywać je będziesz i częściej niż mogłeś się spodziewać.
— Gdzie?
— Tu, u mnie, drogie dziecko. Ja niemogę ukazywać się w ich domu, jak ci o tem mówiłem. Henryka więc z córką będzie przychodziła do mnie. Tu to, moja kuzynka [ 82 ]ci powie, iż będzie się czuła szczęśliwą mogąc cię nazwać swym synem.
— Tobie to opiekunie będę zawdzięczał me szczęście! — zawołał podnosząc się młodzieniec.
— Które, mam nadzieję, będzie wam przyświecało niezmiennie! — dodał ksiądz d’Areynes. — Powiedz mi teraz kiedy masz zamiar pojechać do Joigny, dla porozumienia się z dyrektorem Przytułku?
— W końcu przyszłego tygodnia.
— Dobrze. Przez te dni kilka będę się starał otrzymać jakąś wiadomość od Henryki i Blanki. Przyjdź do mnie gdy będziesz w Paryżu, a zakomunikuję ci to o czem się dowiem.
Po odejściu Lucyana, ksiądz Raul zabrał się do pracy. Nie omylił się przewidując, że chorobę Henryki sprowadziła ta straszna scena z Gilbertem, jakiej natenczas był świadkiem.
Pani Rollin udała się na spoczynek rozgorączkowana, z gwałtownym bólem głowy.
Noc całą spędziła bezsennie.
Nazajutrz gorączka się powiększyła, a ból głowy coraz bardziej się wzmagał. Nie była w stanie podnieść się z łóżka, a gdy rano Blanka jak zwykle weszła na dzień dobry do jej pokoju, Henryka zaledwie zdołała jej odpowiadać na zadawane pytania.
Nie wiedząc co zaszło dnia poprzedniego, dziewczę niemogło zrozumieć tej nagłej zmiany wynikłej w zdrowiu matki; przerażona, wysłała służącego po doktora Germain, a następnie kazała drugiemu pójść z powiadomieniem o tem Gilberta.
Lokaj odpowiedział, że pan śpi jeszcze, co było prawdą, ponieważ jak wiemy wrócił z klubu nad ranem.
Naglony przez Blankę, służący zdecydował się wreszcie obudzić swojego pana.
Rollin, pragnąc zachować pozory wobec pałacowej służby ubrał się śpieszno i wszedł do pokoju żony gdzie wkrótce przybył i doktor.
Henryka ich niepoznała.
Na widok groźnego niebezpieczeństwa, Blanka wybuchnęła płaczem.
[ 83 ] — Odejdź! — rzekł Gilbert surowo.
Spełniła rozkaz ojca, łkając.
— Jest że to rzecz groźna? — zapytał wtedy doktora pół głosem.
— Groźna... nie! na teraz... lecz system nerwowy jest mocno nadwerężonym, co odnajduję u pani Rollin nie po raz pierwszy! Jest to rodzaj anemii mózgowej, która przy zaniedbaniu mogłaby spowodować poważne zaburzenia, jak osłabienie mózgu, a nawet utratę pamięci i intelligencyi.
Gilbert drgnął pomimowolnie.
Dzika radość zabłysła w jego spojrzeniu.
— Ależ to byłoby obłąkanie?-wyszepnął.
— Tak, niestety.
— Nie!... nie!... doktorze! — wołał, usiłując nadać swej fizyonomii wyraz przerażenia. — Ja ci nie wierzę... Niechcę ci wierzyć!
Głos nędznika drzał, jak gdyby z obawy.
— Objawiłem panu co myślę — mówił doktór — a nieszczęściem jestem pewien, że się nie mylę!... Pani Rollin potrzebuje absolutnego spokoju; żadnych wzruszeń i zgryzot. Istnieje w niej skłonność do rozdrażnienia, jaką pokonać bardzo jest trudno! Owóż powtarzam, na teraz nie zachodzą obawy, ale powinniśmy zabezpieczyć się na przyszłość. Trzeba usuwać wszelkie wzruszenia przed pańską żoną, one mogłyby najprzód zabić jej myśl, a potem ciało.
Gilbert stojąc z opuszczoną głową, wyrytym bólem na twarzy myślał:
— Obłąkanie pozbawiło by ją praw wszelkich i wszelkiej włady rozporządzania majątkiem. Ja natenczas pozostałbym panem!... wyłącznym panem mej córki. Dobrze o tem wiedzieć!...
Doktor napisawszy długą receptę, wezwał Marye-Blankę nakazując jej czuwać przy matce i baczyć, ażeby jego polecenia skrupulatnie wypełnionemi zostały.
— Przybędę jeszcze wieczorem — dodał odchodząc.
Dziewczę usiadło przy łóżku chorej, nie oddalając się na chwilę.
Wieczorem stan zdrowia pani Rollin był tenże sam, bez pogorszenia, co doktór uważał za dobrą wróżbę.
Nazajutrz gorączka się zmniejszyła, ustąpiło majacze[ 84 ]nie, a wobec tego zniknęła obawa co do zagrażającego z rana zapalenia błony mózgowej.
Wtedy to Gilbert niepotrzebując już odegrywać roli męża zaniepokojonego stanem zdrowia swej żony, wyjechał do Monte-Carlo, ażeby wyzyskać los sprzyjający mu teraz.
Pozostawał tam przez dwa tygodnie.
Szczęście na które rachował, nie zawiodło go tym razem Wrócił do Paryża przywożąc z wygranej dwieście tysięcy franków.
Sumę tę podzielił na dwie równe części.
Jedną zachował na swoje osobiste wydatki, z drugiej pozaspakajał najbardziej natarczywych wierzycieli, a tym sposobem ukoił chwilowo swe troski.
Gracze, żyją zazwyczaj złudzeniem.
Oszołomiony wygraną, mówił sobie, że los będzie dań pomyślnym niewyczerpanie i że zyskami z gry w karty będzie mógł spłacać zwolna wszystkie swe długi, zachowując nadal wyścigowe konie i Oktawję, do której przywiązał się bardziej niż kiedy.
Przepędzał teraz całe popołudnia, wieczory i noce przy stole gry, nie tylko w klubie, ale w pokątnych szulerniach, gdzie grywano na grube stawki w gry hazardowne.
Pani Rollin wracała szybko do zdrowia.
Używając zupełnego spokoju, ponieważ nie wspomniano przy niej wcale o jej mężu, podniosła się już z łóżka, i miała nadzieję wyjechać wkrótce wraz z córką do kościoła świętego Sulpicyusza, gdzie zwykle bywała na nabożeństwie.
Przez doktora Germain otrzymała wiadomości o księdzu d’Areynes.
Jeden z tych listów wielce ją ucieszył, powiadamiając o zwierzeniu uczynionem księdzu przez młodego Kernoëla. Uradowana tak jak jej kuzyn marzyła o szczęśliwej przyszłości oczekującej jej córkę.
[ 85 ]
„Czas to pieniądze“ mówią Anglicy.
Od chwili swego przybycia do Paryża z Numei, Gaston Dèprety, ów mniemany wicehrabia de Grancey, starał się wprowadzić w czyn owo stare przysłowie Wielko-Brytańczyków.
Widzieliśmy tego łotra działającego w Champigny i Amboise z niezmordowaną energja, wśród burzy i piorunów, pragnął albowiem dojść jak najprędzej do celu.
Zostawszy posiadaczem banknotów i weksli stanowiących majątek Duplat’a, powiedział sobie:
— „Trzeba mi się teraz ukazać“.
Ukazać się jako dżentlemen, nie mieszkać w pokojach meblowanych i ubierać się u pierwszorzędnego krawca. Nic lepszego po nad „szyk“! dla chcących ludziom zasłonić oczy i zmylić ślady policyi.
Co powiedziane, to i wykonane.
Zaraz nazajutrz, ów były galernik wynajął przy ulicy Caumartin małe mieszkanie składające się z saloniku, sypialni i przedpokoju.
Było to wystarczające, ponieważ nie miał zamiaru stołować się u siebie.
Sprowadził sobie nader przyzwoite meble, kupił bieliznę, uporządkował garderobę, zjednał sobie odźwiernego dawszy mu dwadzieścia franków na piwo i ugodził go do miesięcznej obsługi za dwa luidory, poczem we dwadzieścia cztery godzin zainstalował się w nowem mieszkaniu.
Wydatki te znacznie uszczupliły jego kapitalik, pozostało mu wszak jaszcze dosyć pieniędzy na oczekiwanie sposobnej chwili do wymierzenia ciosu przeciw Gilbertowi Rollin.
Przede wszystkiem należało mu się dowiedzieć, czy ów pan Rollin żył jeszcze? gdzie mieszkał? czy byłby w stanie [ 86 ]zadość uczynić swojemu zobowiązaniu i dozwolił się schwytać w sidła wymierzonego przeciw sobie szantażu?...
Depréty mógłby był długo odszukiwać śladów wspólnika Serwacego Duplat, gdy traf przyszedłszy mu z pomocą, uprościł jego poszukiwania, stawiając go wobec Gilberta Rollin.
Mniemany ów de Grancey, jak sobie przypominamy, spisał notatki podczas obiadu w restauracyi w Champigny, podsłuchawszy rozmowę wesołego towarzystwa znajdującego się w sąsiedniej altance.
Potrzebując teraz pójść gdzieś na śniadanie i obiad, postanowił udać się do owej Leokadyi, tem więcej, że znał wyrazy otwierające mu wejście do owej podziemnej szulerni, gdzie grywano w bakkara trzy razy tygodniowo, we Wtorki, Czwartki i Soboty.
Nęciła go gra w karty, bo wszak był graczem z professyi.
Przyszedłszy tam, zapytał o godziny w których rozdawano obiady.
Śniadania przygotowywano na jedenastą, obiadowano o wpół do siódmej wieczorem.
Wraz z uderzeniem jedenastej udał się tam, mając nadzieję, że ujrzy może dziewczęta z owego towarzystwa spotkanego w Champigny.
Nadzieja go zawiodła.
Ranna klijentela z wieczorową nie miała nic wspólnego.
Rano przychodzili urzędnicy z sąsiednich ulic, starzy kawalerowie, artyści dramatyczni, malarze, rzeźbiarza oczekujący rozgłosu i chwały, słowem wszyscy mający nader ograniczone fundusze do rozporządzenia.
Pani Leokadja „Lotka“ jak ją poufnie nazywano, nie ukazywała się nigdy, w godzinach śniadania. Zachowywała swą osobistość dla wieczornej klijenteli, lepiej zaopatrzonej w pieniądze, hałaśliwszej i bardziej szczodrobliwej, do której należało kilku znanych szulerów obiadujących u Leokadyi, ażeby mieć wejście skoro, „dama pikowa“ otworzy swoje salony.
Za umiarkowaną zapłatą dwóch franków pięćdziesiąt, mniemany de Grancey zjadł nader obfite śniadanie.
[ 87 ] Wieczorem przyszedł na obiad, był to albowiem Wtorek, dzień gry.
Za pierwszym rzutem oka, spostrzegł różnicę w klijenteli jaką zaznaczyliśmy.
Towarzystwo było o wiele liczniejsze niż z rana. Ani jedno krzesło nie stało opróżnione, miejsca nawet brakowało dla spóźniających się.
Wesoła gromadka przewoźniczek z Champigny również się tu znajdowała.
Pomiędzy mężczyznami, widać było młodzież zużytą przed wcześnie, starych dygnitarzów dekorowanych, kupców z poblizkich ulic, nie stołujących się w domu.
Pani Leokadja królowała pośród swych gości.
Była to kobieta czterdziestoletnia, wszak dobrze zakonserwowana, pomimo nazbyt swobodnego życia niegdyś w dniach pierwszej młodości.
Jej bujne czarne włosy, piękne oczy, białe zęby, ponętny uśmiech, różowawe policzki pod welutyną, okrągłe piersi i ramiona, tworzyły całość przyjemną, zdolną jeszcze zawrócić głowę któremu z bardzo młodych ludzi.
Główną wadą Leokadyi było, iż uważała się za nader rozumną kobietę, której to pretensyi nic nie usprawiedliwiało.
Powtarzano sobie w tym względzie dowcip ułożony przez któregoś ze złośliwych jej gości:
— W dniu urodzenia się „Lotki“ puszczano sztuczne ognie...
— Co to znaczy?
— Rzecz prosta, znaczy to, iż prochu nie wynalazła!
Mimo to wszystko, Leokadja umiała dobrze kierować swemi interesami i zbierać pieniądze, co w przyszłości dawało jej nadzieję urzeczywistnienia swych marzeń, a mianowicie zostania kapitalistą i utrzymywania się z renty.
— Nie ze stołowania swych gości rzecz pewna zbierała owe dochody i spodziewała się zgromadzić kapitał, ale z urządzonej u siebie szulerni.
Nie obawiała się odpowiedzialności w tym razie, nie było bowiem zdarzenia, aby tam kiedykolwiek zajrzała policja.
[ 88 ] Mówiono, że była protegowaną przez osobistość nader wpływową w Prefekturze, z którą miała niegdyś blizkie stosunki w dniach swojej młodości.
Wszedłszy tam Grancey zauważył, iż przed zajęciem miejsca przy stole wypadało mu się przedstawić właścicielce zakładu, co też niechybnie uczynił wymieniając swoje nazwisko i tytuł przybrany, oraz dodając że będzie jednym z najwierniejszych jej gości.
— Wicehrabia!... to nia żart pomyślała Leokadja, podziwiając dystynkcyę młodzieńca który ją zdobył sobie odrazu.
Po obiedzie, szepnęła mu na ucho:
— Wypiłabym chętnie wraz z panem kieliszek Chartreus’u.
— Sam go pani podam — odrzekł z uprzejmym uśmiechem.
Przyniesiono rosół.
Grancey zasiadł na końcu stołu, ażeby mógł swobodniej badać fiizyognomję obecnych.
Obiad odbywał się wesoło, a przedłużał tem więcej, gdy po podanej czarnej kawie mężczyźni zapalili cegara, a damy cygaretki.
Napeszła chwila ukończenia obiadu. Wszyscy prawie obecni rozeszli się razem. Leokadja wtedy skinęła na nowo przybyłego pensyonarza i weszli do małego pokoiku, w którym urządzoną była kancelarya.
— Racz pan usiąść, panie wicehrabio — zaczęła, wskazując krzesło młodzieńcowi, który przeczuwając mające nastąpić badanie postanowił mieć się na ostrożności.
dalej.
— Pozwolisz pan sobie zadać parę zapytań — mówiła dalej.
— Owszem, mów pani, odpowiem na nie z przyjemnością.
— Jesteś pan Paryżaninem?
— Nie, pochodzę Touraine, ale mam zamiar osiedlić w Paryżu.
— Kto panu udzielił mój adres?
— Traf losu.
— Traf? — powtórzyła.
— Nie inaczej.
[ 89 ] — Proszę o bliższe wyjaśnienie tej zagadki.
— Wytłumaczę ja pani w kilku słowach.
Tu opowiedział szczegóły obiadu w Champigny i podsłuchaną rozmowę towarzystwa przewoźników.
— Traf tym razem dobrze usłużył, za co wdzięczną mu jestem — odparła z uśmiechem Leokadya.
— I ja zarówno — dodał de Grancey. — A teraz chciej pani przyjąć trzy luidory jako zapłatę za prawo wejścia.
Leokadja przyjąwszy pieniądze, schowała je do kieszeni.
— Racz pan pójść za mną — zaczęła — wskażę ci drog do salonu gry.
I weszła do oświetlonego lampą, korytarza idąc nim przez całą długość.
Grancey szukał daremno wzrokiem jakiegoś wyjścia, nie znalazł go wcale.
Leokadja zatrzymawszy się na końcu pasażu nacisnęła ukrytą w murze sprężynę.
Wejście w ścianie otworzyło się natychmiast, ukazując pierwsze stopnie schodów, po których schodzić w dół zaczęli oboje.
Poniżej schodów, podwójne drzwi grubo obite kobiercami, tłumiły oddźwięk głosów wychodzących z zewnąrz.
Po przestąpieniu tych drzwi, weszli do nizkiej, ale bardzo obszernej sali, jasno oświetlonej porozwieszanemi reflektorami. Umeblowanie, nie licząc krzeseł, stanowiły tu dwa wielkie stoły, jeden do bakkara, drugi do landsknechta i gry w rulette.
Mimo że gra dopiero się rozpoczęła, partya bakkara była nader ożywioną.
Grancey zajął miejsce między poniterami, a szczęście tak mu sprzyjało, iż wyszedłszy około północy, uniósł z sobą znaczną sumę pieniędzy dla dołączenia jej do tych jakie mu pozostały.
— Wyborny początek! — mruknął, kładąc się spać — trzeba próbować dalej. Czwartek i Sobota przyniosą mi zyski znacznie większe.
W osiem dni później, we Wtorek, w chwili gdy obiad przy wspólnym stole miał się ku ukończeniu, ukazał się [ 90 ]we drzwiach mężczyzna pięćdziesięcioletni, w bardzo eleganckim ubraniu i wszedł do jadalni.
— Widocznie był to dobry znajomy tego domu, jakaś osobistość „wyższej marki“ ponieważ przyjęto go okrzykami głośnej radości, ręce wszystkich wyciągnęły się ku niemu.
— Ach! mój najmilszy — zawołała Leokadja, siadając w pobliżu niego — wieki już upłynęły jakeśmy cię tu niewidzieli. Zkąd wracasz?
— Z Monte-Carlo.
— Dużo zgarnąłeś pieniędzy?
— Okrągłą sumkę...
— No! ile?
— Przeszło sto tysięcy franków.
Kobiety znajdujące się w liczbie obiadujących krzyknęły z podziwieniem.
— Sto tysięcy franków!-powtórzyła Leokadja — jak to brzmi pięknie. I przychodzisz je u mnie pozostawić?
— Nie, tego sobie nie życzę — odrzekł.
Po kawie, cygarach i cygaretkach, obiadujący zeszli na dół do pomienionej sali.
— Kto trzyma bank? — zapytała właścicielka zakładu.
— Ciągnijmy losy — ozwało się kilka głosów.
Zaczęto ciągnąć, a los wskazał jako bankiera Grancey’a, który zasiadłszy przy stole, rozłożył przed sobą banknoty i złoto, na sumę dwunastu tysięcy franków.
Po kilku pociągnięciach, przegrał, a skoro karty się wyczerpały, wstał z krzesła, ażeby ustąpić miejsca innemu bankierowi. Przegrał do stu luidorów.
Następny bank został wystawionym na licytacyę, utrzymał się przy nim ów dzentlemen przybyły z Monte-Carlo.
— Bank otwarty — rzekł, siadając, co znaczyło, że będzie trzymał wszystkie stawki i jednocześnie sięgnął do swego portfelu zawierającego dwadzieścia biletów bankowych.
Grancey usiadł między poniterami.
Rozpoczęła się teraz party nerwowa, hazardowna, gorączkowa, której szczegółów opisywać nie będziemy, ograniczając się na zaznaczeniu, że owemu nowo przybyłemu nie posłużyło szczęście jak w Monte-Carlo i że o drugiej [ 91 ]godzinie nad ranem, wstał od stołu całkowicie ogranym, a nawet więcej niż ogranym ponieważ zadłużył się na słowo Grancey’owi pobijającemu wszystko do dziesięciu tysięcy franków.
— Panie! — rzekł ów nowo przybyły do mniemanego Grancey’a, proszę o kredyt na kilka godzin.
— Najchętniej — odparł pierwszy — i jeżeli pan życzysz sobie dalej probować szczęścia, jestem na pańskie rozkazy.
— Stokrotne dzięki za to zaufanie, ale korzystać zeń niechcę. Dość już straciłem. Nie będę grał więcej tej nocy. A ponieważ nie miałem honoru być panu przedstawionym, oto moja wizytowa karta.
Tu podał wierzycielowi swój bilet dodając:
— Proszę teraz o pańską wizytową kartę. Jutro a raczej dziś z rana, będę u pana o jedenastej z pieniędzmi jakie ci winien jestem.
Grancey spojrzawszy na bilet ogranego drgnął cały. Wyczytał na brystolu adres:
Nr. 23 ulica Vaugirard
Gilbert Rollin!... Ow dłużnik Duplata. Człowiek, którego od chwili swego przybycia do Paryża szukał nadaremnie!... Z którego obiecywał sobie wydostać sto pięćdziesiąt tysięcy franków, przynależnych byłemu kapitanowi Kommuny.
Szczęśliwy traf stawiał go przed nim niespodziewanie!...
[ 92 ] Ukrywszy swą radość, ukłonił się, mówiąc:
— Prosiłbym pana, ażebyś zechciał pozwolić na małą zmianę...
— Na jaką?
— Będę potrzebował dla załatwienia nader ważnego interesu, wyjść jutro bardzo rano i właśnie będę w pańskiej dzielnicy o jedenastej godzinie. Pozwól mi pan więc przyjść do siebie, w miejscu oczekiwania na twoje przybycie w moim mieszkaniu.
— Niech i tak będzie rzekł Rollin. Raz jeszcze dziękuję za pańską grzeczność.
Tu wyszedł, a wkrótce za nim i Grancey się oddalił.
Oprócz dziesięciu tysięcy franków jakie mu Gilbert był winien, wygrał sześć tysięcy.
— Tyle szczęścia na raz! — myślał idąc na ulice Caummartin. — Otóż jestem panem poważnej sumy pieniędzy, jaka zaokrągla się z dniem każdym, a obok tego odnalazłem owego Rollina! Traf potężnym jest władcą! Staje się teraz moim sprzymierzeńcem, ułatwia mi moje plany, skoro na jutro przygotował spotkanie o jakim nie marzyłem wcale!
Wróciwszy do siebie, Grancey natychmiast spać się położył.
Potrzebował spoczynku, ażeby nazajutrz przedstawić się u swego dłużnika z jasnym i trzeźwym umysłem.
O dziewiątej, po kilku godzinach snu twardego, podniósł się żwawo, a ubrawszy ze szczególną starannością, włożył do pugilaresu weksle podpisane prrez Gilberta na Duplata i wyszedł o dziesiątej.
Postanowił iść pieszo na ulicę Vaugirard potrzebując rozmyśleć się, a przekonany, że nic bardziej nie sprzyją rozmyślaniu nad ranną przechadzkę, szedł zwolna ulicami Paryża.
Punktualnie o jedenastej, zadzwonił do drzwi pałacu d’Areynes’ów, którego wygląd wspaniały mocno go zadowolnił.
— Stary hrabia d’Areynes, umarł bez wątpienia — mówił sobie. Zabrali po nim pieniądze. Weksle Serwacego Duplat, to sztaby czystego złota!
Drzwi pałacu otworzono. Ukazał się odźwierny.
[ 93 ] Pan Gilbert Rollin jest w domu? — zapytał Grancey.
— Jest, panie.
— Proszę mu oddać tę moją kartę, on mnie oczekuje.
— Niech pan raczy przejść dziedziniec i zwrócić się w stronę pałacu. Powiadomię kamerdynera.
Tu zadzwonił dwukrotnie, dając znać o czyjemś przybyciu, podczas gdy Grancey z biletem wizytowym w ręku wchodził na stopnie peronu.
Kamerdyner otworzył mu drzwi z zapytaniem:
— Czy to pan jest owym oczekiwanym przez pana Rollin?
— Tak, ja nim jestem.
— Proszę pójść za mną
Weszli obadwa na szerokie marmurowe wschody pokryte czerwonym kobiercem, a prowadzące do apartamentów Gilberta.
Zbytkowne urządzenie pałacu oszałamiało byłego galernika.
— Ho! ho! pomyślał mam sprawę z człowiekiem z wyższej sfery, bardzo bogatym, a więc i potężnym. Wzdrygnie się i gniewem zapłonie usłyszawszy o co chodzi... Trzeba być przezornym i powściągliwym w postępowaniu...
Wszedłszy do obszernego przedpokoju okolonego ławkami, kamerdyner prosił przybyłego, aby zatrzymał się chwile i wszedł do apartamentów swojego pana.
Gilbert leżał na szeslongu czytając dziennik sportowy.
— Osobistość, na którą pan oczekuje, przybyła — rzekł służący. — Oto bilet.
Mąż Henryki spojrzał na kartę.
Na rogu biletu wypisano ołówkiem te słowa:
— Wprowadź pana wicechrabiego de Grancey — rzekł wstając, ażeby pójść na spotkanie swojego wierzyciela.
Przybyły ukazał się we drzwiach.
W szulerni Leokadyi, Rollin nie zwracał uwagi na fizyognomję młodzieńca, który wydawał mu się takim, jak wszyscy inni gracze.
[ 94 ] Inaczej było obecnie.
Za jego wejściem, uderzony został regularnością jego rysów twarzy, intelligencyą spojrzenia, dystynkcyą w całem zachowaniu się i elegancya.
Wszystko to razem oznajmiało człowieka z wyższej rodowej sfery, hulakę, być może, kompromitującego w miejscach podejrzanych swą tarczę herbową, ale bądź co bądź szlachcica.
Podszedł ku niemu i podał mu rękę.
Mniemany Grancey uścisnął ją z serdecznością.
— Raz jeszcze, panie wicehrabio — rzekł Rollin — uważam sobie za obowiązek podziękować ci za okazane mi zaufanie i wyświadczoną przysługę. Pomimo nawet zapłacenia długu, co natychmiast uczynię, zachowam dla pana głęboką wdzięczność! Siadaj pan, proszę!
Przybyły usiadł na krześle.
Gilbert otworzywszy w biurku szufladkę, wyjął kopertę zawierającą sześć banknotów tysiąc frankowych i podał je swojemu wierzycielowi.
Przygotowałem to dla pana — rzekł — chciej przerachować.
— Czyż to potrzebne?
— Żądam tego.
Wicehrabia przerachował, wsunął je w kopertę, a potem do kieszeni swego żakieta.
— Jest to prawdziwa przyjemność — odrzekł — być pańskim wierzycielem. Wywiązujesz się pan z długu znakomicie. To mnie ośmiela do przypomnienia ci o innej należytości bardziej poważnej...
Tu przerwał.
— O innym długu, bardziej poważnym? — powtórzył Gilbert zdumiony.
— Tak, znacznie większym — poparł były galernik. — Długu zaciągniętym przez pana od lat dawnych, którego jednak ważności zaprzeczyć pan nie możesz.
— Zdumienie Gilberta zmieniło się w niespokojność.
— Nic nie rozumiem — rzekł z lekka zmienionym głosem. — Wytłumacz mi pan to jaśniej.
— Zaraz to uczynię. Dług, o jakim mowa pochodzi z przed siedemnastu laty.
[ 95 ] Rollin drgnął i pobladł.
— Jeżeli nie zgłosiłem się wcześniej do pana z moim zadaniem — mówił dalej Grancey to dla tego żem niewiedział, jako niezamieszkały w Paryżu, gdzie pana odnaleźć? Przyjechałem dopiero od dni kilku. Traf mi posłużył w tym razie, wiodąc mnie na ulicę Tour d’Auvergne, gdzie miałem szczęście spotkać pana i gdzie mi dałeś swój adres.
— Zachodzi tu wyraźnie jakaś pomyłka, nieporozumienie, wynikłe być może z podobieństwa nazwiska — zawołał Gibert. — To niemożliwe, ażebym ja był pańskim dłużnikiem!...
— Pomyłka mogłaby być przypuszczalną, choć mało prawdopodobną — rzekł Grancey. Zresztą łatwo będzie zbadać, czy ten błąd istnieje, jeżeli pan pozwolisz zadać mi sobie kilka zapytań.
— Słucham i jestem gotów odpowiadać.
— Pan jesteś żonatym?
— Tak.
— Hrabia d’Areynes stryj pańskiej żony umarł?
— Tak.
— Pańska żona nazywała się z domu d’Areynes?
— Nie inaczej.
— Była synowicą hrabiego Emanuela d’Areynes?
— Tak jest.
— Jak dawno?
— Przed siedemnastoma laty.
— Pańska żona uprawomocniona została od owego czasu do używalności dochodów z majątku hrabiego.
— Niezaprzeczenie.
— Skoro tak, jest dowód, że niepopełniłem pomyłki. Jesteś pan Gilbertem Rollin, tym, który podpisał weksle, o zrealizowanie których przychodzę się dziś upomnieć.
Mąż Henryki nie odgadując jeszcze wzupełnościtej postawionej przed sobą zagadki, stał milczący i niemy.
Pan mi nie wierzysz? — ozwał się ów pseudo-wicehrabia.
— Ażebym uwierzył, potrzebuję zobaczyć te weksle, o których pan mówisz.
— Jest to dług wynoszący sto pięćdziesiąt tysięcy franków, przedstawiony w czterech wekslach, po trzydzieści sie[ 96 ]dem tysięcy pięćset franków w każdym, a wydanych na zlecenie Serwacego Duplat, byłego kapitana Kommuny, pod datą 27 Maja 1871 roku, z zastrzeżeniem prolongaty co sześć miesięcy licząc od dnia, w którym pani Rollin z domu d’Areynes, obejmie w posiadanie dochody ze spadkowego majątku po stryju, hrabim Emanuelu d’Areynes.
Gilbert zachwiał się jak uderzony gromem. Twarz mu pobladła, wzrok zabłysł jakimś dzikim ogniem, ręce mu drżały.
Posłyszawszy nazwisko Duplat’a cała przeszłość, którą sądził być unicestwioną, zapomnianą, ukazała się przed nim żyjąca, pełna groźby.
Serwacy Duplat... jego wspólnik!... ów rabuś, łupieżca, złodziej, który ukradł dzieci Joanny Rivat, z których jedno uchodziło dziś za jego córkę!...
Serwacy Duplat, którego zadenuncyował w nadziei, że go skażą na rozstrzelanie, a tym sposobem rozerwą łańcuch przykuwający ich obu do siebie!...
Serwacy Duplat, deportowany, o którym sądził, że umarł, ponieważ po ogłoszeniu amnestyi ów łotr nieukazał się wcale!...
Żył on więc jeszcze? ów były sierżant 57 bataljonu Gwardyi narodowej, ów były kapitan kommunistów?
Kto był ów wicehrabia de Grancey, który się nagle ukazał żądając wypłaty pieniężnej za popełnioną zbrodnię przed siedemnastoma laty?
Zkąd przybył ten człowiek? Co wiedzieć mógł o przeszłości Rollin’a i jakiej broni użyć dla poparcia swojego żądania postanowił?
Przygnieciony temi myślami Gilbert, czuł wrzenie w mózgu i nie był wstanie na razie wygłosić jednego zdania.
Stał osłupiały, oszołomiony, blizki obłąkania.
Nasz były galernik, badał go wzrokiem na zimno, bawiąc się jego przerażeniem.
— Sądziłem, że jest silniejszym myślał sobie. — Ow możny właściciel pałacu, zostaje, jak widzę, w zupełności na mojej łasce niełasce, jego przerażenie upewnia mnie o tem. Rzecz jasna, iż istnieje jakaś straszna tajemnica pomiędzy nim a Duplat’em!
[ 97 ] — Niepodobna panie — rzekł głośno do Gilberta — ażeby rzecz tak ważna zatarła się w pańskiej pamięci! Stawiłem panu niezaprzeczone dowody, ażebyś był przekonanym o słuszności moich wymagań.
Gilbert Rollin podniósł głowę.
Jego wzburzenie mózgowe uspokoiło się nagle. Odzyskał krew zimną i był gotów do walki.
Przedewszystkiem zbadać postanowił szczegółowo co wiedział w tej sprawie ów wicehrabia de Grancey?
— Nie zaprzeczę mojego podpisu — odrzekł — skoro mi pan go przedstawisz, ale te weksle wydane były człowiekowi, któremu obecnie nic dłużny nie jestem i który zresztą już umarł...
— Mylisz się pan — przerwał były skazaniec. — Serwaey Duplat żyje.
— Żyje? — powtórzył Gilbert z przerażeniem.
— Żyje... tak jak my oba. Osądzony za kradzież popełnioną w Numei na dziesięć lat ciężkich robót, niemógł korzystać z amnestyi udzielonej kommunistom. Pozostał tam. Mimo to jego prawa co do odbioru należytości, nienaruszonemi pozostały.
— Będę oczekiwał dopóki nie przyjdzie sam się upo mnieć.
— Nie przyjdzie, ponieważ ja jestem jego reprezentantem.
— Na mocy jakiego prawa?
— Kupiłem od niego te weksle.
— Dowód?
— Niezaprzeczony, ponieważ mam je w swym ręku.
— To jeszcze nie przekonywa, ażeby one były legalnemi.
Na te wyrazy, mniemany Grancey rzucił się jak człowiek zraniony w swej osobistej godności.
— Panie! to obelga! — zawołał — nie poważ się powtórzyć mi tego!...
— Lecz panie, staw się w moim miejscu odparł Gilbert. — Potrzebuję wiedzieć przede wszystkiem, kto pan jesteś?
— Jestem wicehrabia de Grancey, urodzony Amboise, departamencie Indre i Loire. Amboise znajduje się w po[ 98 ]bliżu Paryża. Możesz pan tam powziąść co do mnie objaśnienie, jak ja je powziąłem o panu.
— O mnie?...
— Będąc pańskim wierzycielem, dowiedzieć się chciałem, rzecz prosta, czy pan jesteś wypłacalnym. A dowiadując się o tem, posłyszałem i wiele innych rzeczy...
— Jakich mianowicie? — zapytał Gilbert, zbierając całą energję.
Grancey zdecydowanym był stawić wszystko na kartę.
Zauważywszy przed chwilą silne zmięszanie się swego dłużnika, korzystać zeń postanowił.
Co pan wiesz o mnie?-powtórzył groźnie Gilbert.
— Dla czego stawiasz mnie pan w konieczności wyjawienia ci, że twoja przeszłość nie była bez skazy? — odparł mniemany wicehrabia.
— Panie!...
— Och! nie unoś się pan! Gniew do niczego nie doprowadzi... Porozmawiajmy spokojnie, jak przystało na ludzi dobrego towarzystwa. Zyskasz pan na tem, upewniam!
Mąż Henryki pokonać się niepozwolił.
— Dość tego! — zawołał. — Cała tę sprawę można zawrzeć w kilku słowach. Utrzymujesz pan, że jesteś pełnomocnikiem Duplat’a i przychodzisz żądać wypłaty ustąpionej ci przezeń wierzytelności? Otóż ja ci na to odpowiem, że nie dłużny nie jestem Serwacemu Duplat.
— Mam dowód, że jest przeciwnie...
— Istnieje przepis unieważniający tego rodzaju interesa po upływie lat dziesięciu.
Grancey rozśmiał się groźno.
— Złudzenie kochany panie, złudzenie — odrzekł. — Do unieważnienia spraw tego rodzaju, potrzeba upłynionych lat.
[ 99 ]trzydziestu. Możesz pan mi wierzyć. Studyowałem prawo i znam kodeks na palcach, do tego stopnia, że mógłbym ci zacytować dosłownie paragrafy i artykuły odnoszące się do takich właśnie interesów. Nie potrzebowałbyś pan dyskutować zemną w tym razie, gdybyś mi był pozwolił dokończyć co mówiłem, iż posiadam niejakie objaśnienia co do pańskiej przeszłości... Pozwól mi zatem mówić dalej, a to we własnym twoim interesie.
Gilbert stał milczący nie odpowiadając. Był przekonany, iż człowiek, który przemawiał w ten sposób do niego, musiał posiadać wszystkie jego tajemnice.
Grancey z tego milczenia korzystać postanowił.
— Przyznaję odrzekł iż będąc mocno zaciekawionym, starałem się dowiedzieć, jakiego rodzaju tak ważną przysługę mógł panu wyświadczyć Duplat, za którą zdecydowałeś się mu wypłacić sto pięćdziesiąt tysięcy franków? O pożyczce pieniędzy mowy tu być nie może, ponieważ ów były kapitan kommunistów niemiał nigdy grosza w kieszeni.
Nie zdawał mi się być również naturalnem położony warunek co do oczekiwania na sukcessyę po panu d’Areynes z wypłatą jednego z tych czterech weksli. Przypuszczałem, ze Serwacy Duplat, jako człowiek zdolny do wszystkiego, usłużył panu w przyśpieszeniu śmierci hrabiego...
Na te wyrazy Rollin rzucił się oburzony.
— Omyliłem się i błąd mój wyznaję — mówił dalej Grancey. — Zacząłem szukać na innym punkcie śladów dość trudnych do odnalezienia, ponieważ Duplat mówił mało i jak gdyby obawiał się pana skompromitować.
Nie zniechęcając się jednak, przekonany iż pomiędzy wami dwoma istniała jakaś gruba tajemnica, którą za jakąkolwiek bądź cenę pan będziesz chciał ukryć, zrozumiałem iż można ją odnaleźć jedynie w głębi piwnicy“.
Mówiąc to Grancey, podznaczył głosem ostatnie wyrazy jakie słyszał od Duplat’a majaczącego w gorączce.
Rollin zbladł jak posag.
— Milcz pan!... na Boga!... — wyjąknął, tracąc przytomność w przerażeniu i zapominając, że jego przestrach równał się wyznaniu popełnionej zbrodni.
— Ha! — odparł z tryumfem były galernik — pozwalam panu zaprzeczyć mi teraz i powiedzieć, że się mylę! Je[ 100 ]żeli trzeba jaśniej wytłumaczyć i postawić kropki nad „i“ mów pan... a wnet to uczynię.
Gilbert uczuł, iż broń mu złożyć potrzeba.
Wyrazy: „w głębi piwnicy“ tak zręcznie umieszczone w zdaniu Grancey’a, przekonywały go jasno, iż tenże posiadał w całkowitości jego tajemnicę.
Wachać się, zaprzeczać, wykręcać, byłoby daremnem.
Trzeba było wejść w układy i wyciągnąć dla siebie o ile można najkorzystniejsze warunki.
— Bądź co bądź wyjąknął, ocierając czoło zroszone potem czego pan żądasz, panie wicehrabio?
— Jakto... czego ja żądam? Zdaje mi się, że pan powinieneś to wiedzieć doskonale? Żadam, ażebyś pan złożył na moje ręce sto pięćdziesiąt tysięcy franków, przynależnych Duplat’owi.
— Niepodobna mi... absolutnie niepodobna w obecnej chwili zadość uczynić pańskiemu żądaniu — odrzekł Rollin.
— Chcę więc dla pana być względnym i mimo, że terminy pierwotnej prolongaty ukończyły się przed piętnastoma laty, wyznaczę je panu na nowo jak ci przyznawał je Duplat.
Wypłacisz mi pan zaraz czwartą część sumy, a trzy pozostałe części będziesz prolongował co sześć miesięcy.
— I oddasz mi pan naten czas weksle jakie posiadasz w swym ręku?
— Bez pieniędzy?... Nigdy! — Tu Grancey wyjął z pugilaresu weksle ukradzione w ogrodzie w Champigny, a nie puszczając ich, pokazał zdala Gilbertowi.
Rollin za pierwszym rzutem oka poznał swe pismo i podpis. Najmniejsza wątpliwość nie pozostała w jego umyśle.
— Jedno słowo... — rzekł.
— Słucham.
— Ile pan zapłaciłeś Duplatowi za te szpargały? Odpowiedz mi szczerze?
— Pojmujesz pan, że nie mogłem ryzykować się na tak niepewną sprawę, bez zapewnienia sobie grubej korzyści. Zapłaciłem za te jak pan nazywasz szpargały Duplat’owi, pięćdziesiąt tysięcy franków.
— W Numei?
— Tak.
[ 101 ] — Przebywałeś więc i pan także w Numei?
— Jeździłem tam jako turysta — odrzekł z uśmiechem były galernik.
— I Duplat panu powierzył czyli raczej sprzedał moje tajemnice?
— Nie jest że to rzeczą naturalną, że ów biedak starał się wyciągnąć z tego dla siebie jak największą korzyść?
— Na co by mu się to przydało, skoro nic niema już do sprzedania? Oskarżył by cię bez dowodu i niktby mu nie uwierzył.
— Mniejsza z tem. Ten człowiek dopóki żyje przedstawia dla mnie groźne niebezpieczeństwo — rzekł Rollin.
— Przeciw temu ja nic niemogę poradzić. Wszak to niebezpieczeństwo o jakiem pan mówisz, zdaje mi się być złudzeniem. Kiedym wyjeżdżał z Nowej Kaledonii, gdziem chciał zdobyć majątek przy zdobywaniu min niklowych, której to kompanii jestem koncessyonaryuszem, Duplat wyszedł ze szpitala po sześciomiesięcznej ciężkiej chorobie, wśród której walczył pomiędzy życiem a śmiercią. Wyczerpany na siłach, zestarzały, złamany, niedoczeka z pewnością dnia swego uwolnienia. A gdyby go nawet doczekał, niestarczyłoby mu sił na zniesienie trudów podróży z wyspy Ducos do Paryża, do którego gdyby nawet przybył, naraziłby się na niebezpieczeństwo powtórnego przyaresztowania wraz z oddaniem siebie pod dozór policyi, któraby mu wskazała miejsce zamieszkania. Wierzaj mi pan, że niepotrzebujesz obawiać się swego dawnego wspólnika, któremu teraz nic dłużnym nie jesteś, ponieważ ja mu zapłaciłem za twoje wierzytelności i weksle znajdują się w mym ręku.
— Gdyby wszelako ów nędznik Duplat, powrócił do Francyi i ukazał się groźny przedemną, powiedz mi pan, czy byłbyś gotów stanąć w mojej obronie? zapytał z trwogą Rollin.
— Byłbym nawet gotów, gdyby było trzeba, zgładzić tego łotra! — odparł były skazaniec.
— Przysięgniesz mi pan na to?
— Słowem wicehrabiego de Grancey!
— Zawieramy więc z sobą umowę.
— Tak, której niezmiennie wiernym pozostanę!
[ 102 ] — Dobrze.
Tu Gilbert pochylił głowę zatapiając się w rozmyślaniu.
— O czem pan myślisz? — zapytał pierwszy, po upływie kilku sekund.
— O tobie odrzekł mąż Henryki, wprost w oczy mu spoglądając.
— O mnie?
— Jestżeś pan człowiekiem przedsiębiorczym, odważnym?
O ile tylko nim być można.
— Człowiekiem czynu?
— Gotowym wszystko przedsięwziąć i na wszystko się hazardować!
— Nosisz pan piękne nazwisko...
— Tak, nazwisko historyczne... bez skazy! Mogą wytoczyć śledztwo przeciw mnie, nie obawiam się niczego!
— A pańscy rodzice?
— Niemam ich... Ostatni z członków mojej rodziny umarł rok temu. Jestem ostatnim rodu.
— Jesteś pan ambitnym?
— To zależy od znaczenia jakie pan nadajesz temu słowu. Nieposiadam ambicyi do odegrania w społeczeństwie jakiejś wyższej roli, lecz pragnę używać życia... Żyć dostatnio... wspaniale... co się zowie!
— Na to bogatym być trzeba.
— Przysiągłem sobie, że nim zostanę i dotrzymam słowa.
— Pańskie sumienie?
— Dostatecznie giętkie i obszerne.
— A skrupuły?
— Bagaż bezpotrzebny, jaki odrzucam precz!...
— Pańskie serce?
— Kompletnie wolne i mam nadzieję, iż na zawsze ta kim pozostanie.
— Pańskie stałe dochody?
— Pieniądze z gry w karty i sto pięćdziesiąt tysięcy franków jakie mi pan dłużnym jesteś.
— A które panu zapłacę...
— Nie wątpię o tem.
— Gdybym panu obiecał, że będziesz posiadaczem dwu[ 103 ]stu tysięcy liwrów rocznej renty, czy przyjąłbyś natenczas zobowiązanie udzielenia mi z nich połowy?
— Najchętniej. Lecz w jaki sposób?
— Pomówimy o tem później — rzekł Gilbert. — Na teraz, uregulujmy rachunki. Dobre rachunki tworzą dobrych przyjaciół.
— Przysłowie pełne mądrości.
Mąż Henryki otworzył szufladkę w kasie żelaznej, a wyjąwszy z niej banknoty i złoto, odliczył trzydzieści siedem tysięcy franków, jakie rozłożył na stole.
— Oto czwarta część tego co pan żądasz — wyrzekł — a ponieważ pragnę posiadać moje weksle oryginalne, jakie znajdują się w pańskiem ręku, podpiszę panu i wydam na takąż samą sumę trzy inne weksle w miejsce tamtych.
— Dobrze, ale czy pan masz je w domu stemplowane?
— Mam je zawsze dla moich wierzycieli.
Tu Rollin usiadłszy napisał trzy weksle z prawem prolongaty co sześć miesięcy i podał je młodzieńcowi.
— No! a teraz zamiana — rzekł!
Mniemany Grancey położył na stole cztery weksle wydane na nazwisko Serwacego Duplat’a, wziął w następstwie tamtych trzy inne i zebrał złoto wraz banknotami w sumie trzydziestu siedmiu tysięcy pięciuset franków.
Gilbert rzucił okiem na podane sobie walory.
— Ależ te weksle nie posiadają przekazu na pańskie nazwisko? — zawołał zdumiony.
Były skazaniec przygotował sobie zawczasu odpowiedź na to zapytanie.
— Rzecz nader prosta — odrzekł. — Duplat, mając rękę złamaną, nie mógł napisać przekazu na wekslach jakie od niego kupiłem. Lecz w tym wypadku posiadanie zastępuje przekaz. Co pana to zresztą może obchodzić, jeżeli te papiery tak strasznie cię kompromitujące wracają w twoje posiadanie? Rzecz naturalna, że teraz jesteś dłużnym wicehrabiemu de Grancey, a nie komu innemu. W jakiż to sposób mógłbyś wytłumaczyć, ażeby galernik Serwacy Duplat był twoim wierzycielem na sto pięćdziesiąt tysięcy franków?
Wyrazy te, zdołały nareszcie przekonać Gilberta, któremu chwilowo błysło podejrzenie, że ów ostatni potomek szla[ 104 ]chetnej rodziny Grancey’ów, nie kupił, ale ukradł te weksle Duplatowi.
Bądź co bądź, mało mu na tem zależało, a jeżeli ów wicehrabia był łotrem, tem lepiej dla projektu, jaki powziął względem niego.
Schował weksle w szufladkę kasy żelaznej i zamknął ją na klucz.
— Otóż i załatwiona sprawa, podajmy sobie rękę — rzekł mniemany Grancey.
— Jako przyjaciele...
— Tak, jestem przekonany, że niemi będziemy i na długo. Poznałem cię panie Rollin i widzę, że jesteśmy jak gdyby dla siebie stworzeni!
— Potwierdzam to w zupełności.
— Łączność tworzy siłę, a my złączywszy się z sobą, będziemy mogli przedsięwziąść i wykonać najryzykowniejsze zamiary.
— Liczę na to...
— Widzę w przyszłości miraże złota przed sobą....
— A ja słyszę szelest banknotów...
— Wszystko to jest dobrą wróżbą
Wicehrabia spojrzał na zegarek.
— Pięć minut do dwunastej — rzekł. — Czy pan jadasz śniadanie tu u siebie, w pałacu?
— Nie.
— Zechciej więc mi towarzyszyć. Opieczętujemy naszą świeżo zawiązaną przyjaźń.
— Jakto... nierozumiem?...
— Przyjmij śniadanie jakie ci ofiaruje...
— Przyjmuję.
— Dzięki! Przy wetach, będziemy mogli pomówić swobodnie o naszych przyszłych sprawach, o jakich mi pan nadmieniłeś.
— Porozmawiamy. Każę zaprzęgać i jestem na pańskie rozkazy.
Rollin zadzwonił i wydał polecenia.
Po upływie dziesięciu minut dwaj przyszli wspólnicy wsiedli do powozu, a w kwadrans później, rozlokowali się oba w gabinecie Angielskiej kawiarni.
[ 105 ]
Upłynął miesiąc, a Henryka wraz Blanką nie wyszły po za próg pałacu.
Rekonwalescencya pani Rollin przeciągnęła się dłużej niż doktór przewidywał.
Pomimo gorącego życzenia chorej, ażeby udać się mogła na nabożeństwo do kościoła świętego Sulpicyusza, a następnie odwiedzić księdza Raula przy ulicy Tournelles, zmuszoną była zastosować się do poleceń doktora Germain, wzbraniającego jej wyjścia na zewnątrz.
Matka wraz z córką żyły smutne, osamotnione w owym wspaniałym zbytkownie urządzonym mieszkaniu, gdzie nikt do nich nie przychodził i gdzie nawet obecności księdza d’Areynes i Lucyana de Kernoël pozbawionemi zostały.
Od czasu swego powrotu z Monte Carlo Gilbert dwa razy tylko ukazał się w pokojach swej żony, dla zachowania pozorów wobec służących. Zamieniwszy z nią kilka zdań banalnych, odszedł, nie uścisnąwszy nawet Maryi-Blanki.
Obie kobiety cierpiały srodze skutkiem tej jego obojętności i tego opuszczenia.
Nareszcie doktór zniósł zakaz wydany.
Henryce wyjść było wolno, pod ścisłym jednak warunkiem, ażeby to wyjście nienaraziło jej na zbyteczną fatygę, ani wzruszenie. Pragnął obok tego ażeby rekonwalescentka szła pieszo, dla użycia ruchu umiarkowanego. Czyż potrzebujemy opisywać radość Maryi-Blanki wynikłą z tego pozwolenia? Młode to dziewczę tak było spragnionem świeżego powietrza i jakiej takiej rozrywki!
Ułożono pomiędzy matką a córką, że nazajutrz udadzą się obie do kościoła świętego Sulpicyusza, a potem w odwiedziny do księdza d’Areynes.
Z gorączkową niecierpliwością oczekiwała Marya-Blanka dnia tego, ponieważ spodziewała się otrzymać przy ulicy [ 106 ]Tournelle jaką wiadomość od Lucyana, a może nawet spotkać go tamże.
W pałacu, u pani Rollin, podawano śniadanie o jedenastej, a obiadowano o siódmej wieczorem.
Od kilku dni Henryka nie kazała sobie przynosić obiadów do swego pokoju, ale schodziła wraz z córką do jadalni.
Po dziewiątej rano, wyszły obie pieszo z pałacu. Pani Rollin wspierała się na ręku Blanki szczęśliwej i dumnej, że matce służyć może za przewodniczkę.
Nasza rekonwalescentka była jeszcze mocno osłabioną, szły obie zwolna, ponieważ dziewczę obawiało się zbytniego utrudzenia dla matki.
Horyzont był czysty, bez chmur, słońce przyświecało pogodnie. Liczni przechodnie mijali się szybko, biegnąc w te i ową stronę, a tym sposobem tworząc ruch pełen życia, od którego odwykła Henryka.
Joanna Rivat znajdowała się już od dwóch godzin w swoim małym kramiku, pod głównemi drzwiami kościoła.
Urządzenie sklepu i umiejętne rozłożenie w nim towaru, przyciągało wchodzących dobrym gustem i elegancyą z jaką owe przedmioty rozmieszczonemi zostały.
Wdowa Rivat po kilkakrotnie już ponawiała pierwotne kupno dokonane przez Rajmunda Schloss ponieważ sprzedaż szła żwawo.
Siedząc na krzesełku, ofiarowywała wchodzącym do kościoła swoje pobożne drobiazgi, nie oznaczając ceny i nic za nie nie żądając, przyjmowała jednakże datki z łagodnym uśmiechem i spojrzeniem pełnym wdzięczności.
Biedna kobieta szybko się starzała. Smutek podkopywał jej zdrowie i siły.
Nadzieja odnalezienia dzieci, ta nadzieja, która ją jedynie przykuwała do życia, słabła i znikała z dniem każdym.
W chwili, w której ta nadzieja istnieć by przestała, prosiła Boga, aby jej pozwolił połączyć się z mężem ukochanym, którego zgon zdawał się jej być tak świeżym, ponieważ te siedemnaście lat spędzonych w Przytułku w Blois, miały dla niej znaczenie jakiegoś snu minionego.
Ach! z jakąż baczną uwagą wpatrywała się w młode dziewczęta będące w tymże samym wieku w jakim mogłyby się teraz znajdować jej córki.
[ 107 ] Jak zazdrościła szczęścia tym matkom, przy boku których wchodziły one do kościoła!
Ileż łkań tłumiła przemocą, spoglądając na te piękne dziewicze oblicza!... Ile łez połykała w milczeniu, patrząc na owe matki rodzin przychodzące tu błagać o błogosławieństwo dla dzieci!
Z rozpoczęciem się nabożeństwa, składała ręce i modliła się za swego zmarłego męża, za córki, które być może także umarły!...
Cierpiała strasznie biedna Joanna wszak ani na chwilę nie wzburzała się, nie szemrała, jak to miało miejsce podczas jej bytności niegdyś u księdza d’Areynes. Z pochyloną głową oczekiwała zrezygnowana.
Ksiądz Raul wraz z Rajmundem Schloss spostrzegli tę zmianę w nieszczęśliwej, a odgadując przyczyny, zachęcali biedną kobietę do cierpliwości, odwagi i nadziei, nie kryli jednak wobec siebie, że nadejdzie chwila, a blizka być może, gdzie z utratą ostatniej iskierki nadziei, opuszczą ją siły i życie!
Henryka z Marya-Blanką zatrzymały się przed kościołem.
— Wypocznijmy nieco rzekło dziewczę do matki — widzę, że jesteś mamo znużoną.
Pani Rollin zdołała tylko odpowiedzieć twierdzącym poruszeniem głowy. Brak oddechu mówić jej niepozwolił.
Blanka to spostrzegła.
— Mamo! przywołam fiakra, wracajmy do pałacu! — zawołała żywo.
— Nie! moje dziecię — odparła słabym głosem pani Rollin. — Wejdźmy do kościoła ażeby się pomodlić! Lecz na ulicę de Tournelles, pojedziemy fiakrem.
— Mam mamo prośbę do ciebie — zaczęło dziewczę.
— Jaką, ukochanie?
— Chciałaby na pamiątkę twego uzdrowienia kupić medalik. Ksiądz Raul poświęciłby go, a wtedy włożywszy na szyję, nigdy bym się z nim już nie rozstała!
— Dobrze, drogie dziecię — wyszepnęła Henryka z rozrzewnieniem. — Kup dwa medaliki! Ja będę nosiła jeden, a w dniu w którym mnie już nie będzie przy tobie, weźmiesz [ 108 ]go i zachowasz jako pamiątkę po matce, która cię kocha nad wszystko świecie!
— Mamo! ach... mamo! — zawołało dziewczę, ocierając płynące łzy z oczu. — A powściągnąwszy się siłą woli, ażeby nie zasmucać matki:
— Mamże kupić srebrne te medaliki? — zapytała.
— Nie! kup złote. Jest tu w pobliżu sklep z tego rodzaju przedmiotami, przy ulicy świętego Sulpicyusza.
— Nie potrzebujemy chodzić tak daleko — odpowiedziała Blanka wskazując ręką główne drzwi kościoła. Siedzi tam widzę przy wejściu sprzedająca. Znajdziemy to czego żądamy. Weź mnie mamo pod rękę i idźmy.
Wsparta na ramieniu dziewczęcia, Henryka weszła po stopniach w głąb świątyni i zbliżyła się do kramu Joanny.
Na widok wchodzących dwóch dam, wdowa podniosła się z krzesełka i utkwiła w nie badawcze spojrzenie.
Drżenie nerwowe wstrząsnęło nią od stóp do głowy. Powiększone jej źrenice przybrały wyraz osłupienia, usta na wpół się otwarły, ręce przed siebie wyciągnęła.
Henryka z Marya-Blanką zbliżały się zwolna zdumione tą nagłą zmianą fizyonomii sprzedającej i zatrzymały się przed kramem, gdy Joanna podchodząc ku Maryi-Blance jąkała przerywanym głosem:
— Różo! ach... droga... kochana Różo!..
Pani Rollin z córką przystanęły wylęknione.
Całe zachowanie się Joanny i wyrazy przez nią wymówione, przekonywały je, że biedna kobieta była obłąkaną.
Wdowa po Pawle Rivat wciąż z wyciągniętemi rękoma, wzrokiem pełnym macierzyńskiej tkliwości powtarzała:
— Różo! czyliż mnie nie poznajesz... droga, kochana Różo? Przypatrz mi się dobrze, moje dziecię... Ja to jestem, którą w Przytułku w Blois pielęgnowałaś jak własną swą matkę. Ja! którą głosem tak tkliwym i słodkim nazywałaś „mamą Joanną“.
Henryka nagle zrozumiała, że mówiąca to kobieta złudzoną została podobieństwem istniejącem pomiędzy Maryą-Blanką, a jakiemś młodym dziewczęciem imieniem Róża.
— Mylisz się pani — rzekła do niej łagodnie — ta panienka jest moją córką, nie nazywa się Róża, ale Marya-Blanka.
Joanna stanąwszy w osłupieniu powtarzała:
[ 109 ] Marya-Blanka... Marya-Blanka?... A więc to nie Róża... a jednak to ona!...
— Upewniam panią, że złudzoną zostałaś podobieństwem.
— Tak jest — ozwała się Blanka — jestem widocznie podobną do kogoś ze znajomych pani i ztąd pochodzi pomyłka.
Posłyszawszy mówiącem to młode dziewczę, Joanna powtórnie zadrżała i niemniej gwałtownie jak poprzednio.
— Ależ nietylko taż sama twarz — wyjąknęła — ale tenże sam głos, to spojrzenie, tenże sam uśmiech. Dwie żyjące istoty tak do siebie podobne, czy to być może? A jednak trzeba temu wierzyć!... Zatem panienka nie jesteś Róża?
— Nie, pani! Wszak mama powiedziała, że się nazywam Marya-Blanka.
— Wierzę... a jednak widząc ciebie, zdaje mi się, że tamtą widzę, słuchając ciebie, tamtą słyszę. Twoje ruchy pani, są tamtej ruchami. To zdumiewające... to dziwne!...
— Gdzie pani poznałaś osobę, o której mówisz? — zapytała Henryka.
— W Przytułku, w Blois, gdzie była dozorczynią i pielęgnowała mnie z poświęceniem córki.
— Pani byłaś umieszczoną w tym Przytułku?
— Pozostawałam tam przez lat siedemnaście.
— Na jaką chorobę cierpiałaś?
— Byłam obłąkaną — wyszepnęła smutno Joanna.
— Obłąkana?... Ach! nieszczęśliwa!...
— Tak, pani, ale nie jestem nią teraz. Odzyskałam rozum w zupełności i jeżeli obecnie wzięłam pani córkę za ową Różę, za tę biedną sierotę, która mnie tyle kochała, a którą pozostawiłam tam smutną, osamotnioną, to nie dla tego, ażeby miały osłabnąć moje władze umysłowe, albo żeby mnie dręczyły jakieś hallucynacye, ale dla tego, że widząc ją przed sobą, zdawało mi się, że widzę tamtą łagodną i tkliwą infirmerkę z Przytułku w Blois. Prawdziwy to anioł dobroci!... a przytem tak piękna.
[ 110 ] — A więc tamto dziewczę jest tak bardzo podobne do mojej córki?
— Jak dwa kwiaty w jednym dniu rozwite na jednej łodydze!... I gdyby nie upewnienia pani, sądziłabym dotąd, że to tamta!
— Biedna kobieta! — wyszepnęła z współczuciem pani Rollin.
— Ja tak kochałam to dziewczę — mówiła dalej Joanna — ona była dla mnie tak dobrą!... Matka mająca taką córkę jaką była Róża, mogłaby się nazwać prawdziwie szczęśliwą matką! Powinnam była napisać do tego dziewczęcia, nie zrobiłam tego, gniewać się na mnie gotowa. Lecz cóż, niestety!... jestem tak nieszczęśliwą, że zamknąwszy się w mojej boleści o wszystkiem innem zapominam.
Wyślę list jednak do niej i niezadługo...
Mówiąc to Joanna płakała.
Marya-Blanka była głęboko wzruszoną.
Pani Rollin łzy ocierała.
Jak dawno wyszłaś pani z Przytułku dla oblakanych? — zapytała.
— Przed sześciu tygodniami.
— Pochodzisz z Paryża?
— Nie pani. Urodziłam się i wychowałam w Châlons, nad Marna, ale teraz niemam tam z krewnych nikogo. Wyszłam za mąż w Paryżu i tu zamieszkałam. Obecnie tu powróciłam, związana z tym miastem smutnemi wspomnieniami, a także i obowiązkiem. W Paryżu jednak, oczekiwały mnie nowe cierpienia. Zagasła nadzieja, jaka mnie tu przywiodła i zmarłabym była na pewno, gdyby nie przyszedł mi w pomoc człowiek szlachetny, godny przedstawiciel Boga na ziemi, ksiądz Raul d’Areynes.
1Usłyszawszy nazwisko swego kuzyna, Henryka z Marya-Blanką spojrzały na siebie wzajem.
— Znasz więc księdza d’Areynes? zawołała pani Rollin.
— Jemu zawdzięczam możność zapracować na życie odparła Joanna. On mi wyjednał pozwolenie na urządzenie tego kramiku przy głównych drzwiach kościoła.
[ 111 ] — Znasz go od dawna?
— Od bardzo dawna blizko od lat dziewiętnastu. On połączył oboje nas z Pawłem związkiem małżeńskim w kociele świętego Ambrożego, gdzie był natenczas wikarym.
Podczas tej całej rozmowy Henryka wpatrywała się bacznie w Joannę. Zdawało się jej, że w tych bladych zwiędłych rysach biednej kobiety odnajduje znana sobie niegdyś twarz młoda i piękna.
Wyrazy: „w kościele świętego Ambrożego“ rzuciły światło w głąb jej pamięci. Obudziły się wspomnienia, lecz pomieszane, niewyraźne.
— Jak się pani nazywasz? — zawałała żywo.
— Joanna Rivat.
Na tę odpowiedź przyćmione chwilowo wspomnienia zarysowały się jasno i czysto.
— Joanna Rivat? — powtórzyła Henryka, żona gwardzisty, służącego podczas wojny w kompanii, gdzie pan Gilbert Rollin był kapitanem?
Joanna wpatrywała się teraz w mówiącą z głębokim zdumieniem.
— Tak, pani — odpowiedziała — [znała pani mojego] męża?
— Ach! biedna kobieta! — zawoła[ła Henryka, powinłyśmy się znać obie, skoro się p[ani zgodzi to poznać się mo]żemy.
— Poznać się? — powtórz[yła Joanna — ja znałam] kiedyś panią?
— Jestem żoną był[ego kapitana.]
— Pani Rollin?...
— Tak.
— Pani, którą [poznałam pod kościołem św. Ambro[ 112 ]żego, gdzie przyszłam się modlić za mojego męża, jak pani również za swego. Było to w przed dzień bitwy pod Montretout. Bóg wysłuchał natenczas próśb twoich pani, Pan Rollin żyje!
— Tak, żyje...
— Ach! jakżeś pani szczęśliwa! Mój Paweł umarł — mówiła Joanna, pochylając głowę. — Był dla mnie tak dobrym, tak go kochałam i Bóg mi go zabrał!
— Lecz przypominam sobie — zaczęła Henryka — że pani natenczas znajdowałaś się w poważnym stanie?
— Tak, wkrótce zostałam matką dwóch małych bliźniaczek.
— Żyją obie?
Joanna wybuchnęła łkaniem.
— Och! czyż ja wiem?... czyż ja wiem? — Wołała. — Jest to bardzo bolesna i straszna historya! Gdybyś pani wiedziała... gdybyś ją znała!...
Tu nieszczęśliwa przerwała, zalewając się łzami.
— Joanno! — zawołała Henryka z współczuciem, biorac ją za rękę — cieszę się żem ciebie spotkała, chcę poznać wszystkie twoje strapienia, wszystkie smutki, wszystkie twoje męki. Co tylko będzie zależało odemnie uczynię, ażeby cię pocieszyć, wszak nie w tej chwili i nie w tym miejscu wynurzysz się przedemną. Powiedz mi, czy będziesz mogła wydalić się ztąd skoro ci się podoba?
— Tak, pani. Jestem zupełnie wolną.
— Przyjdź więc do mnie.
[— Nie przyjdę, prz]ybiegnę.
[— Ale przede]dwszystkiem w rannych godzinnach .
[— Będziemy widywać się częst]o, pani.
[— Jutro przychodź o dziesiątej. Będę na ciebie czekać.]
[— Tak pani.]
[— Będziemy teraz] widywać się często i liczę na to.]
— [Dziękuję pani.] Będzie to dla mnie wiel[ki zaszczyt. Chciałabym pod]ziękować za twoją do[broć i opiekę.]
[— Nie ma za co dziękować — rz]ekła Marya-Blanka. — [ 113 ]Patrząc na mnie będzie się zdawało pani, że widzisz swoją Różę do której tak jestem podobną.
— Ach! jak panienka jesteś dobrą! tak dobrą jak Róża. Jeśli pozwolisz, będę cię tak kochała jak tamtę kocham — odpowiedziała Joanna.
— Nie tylko pozwolę, ale proszę o to i wdzięczną ci będę.
— Oto mój adres — rzekła Henryka, podając Joannie bilet wizytowy. Powiadomię odźwiernego pałacu. Skoro pani przybędziesz, wprowadzi cię do mnie.
Joanna wzięła kartę.
Chciała przemówić, dziękować, ale wzruszenie głos jej tłumiło.
— No! a teraz, zrabujemy sklep pani — zaczęła wesoło Blanka. — Powiedz czy znajdziemy złote medaliki z wyobrażeniem Najświętszej Panny?
— Oto są — odpowiedziała Joanna, stawiając pudełko, w którym znajdowała się znaczna liczba srebrnych medalików, a między niemi i kilka złotych.
Blanka wybrała dwa z tych ostatnich.
— Ile kosztują? — zapytała.
— Po piętnaście franków każdy.
Dziewczę wyjąwszy z pormonetki dwa luidory podało je Joannie.
Wdowa zakrzątnęła się chcąc wydać reszty dziesięć franków.
— Zachowaj to pani dla siebie — rzekła żywo Blanka.
— Lecz pani...
— Usilnie o to proszę.
Joanna zmięszana nieco, podziękowała.
— Zatem do przyszłego Piątku — rzekła Henryka podając jej rękę.
Wdowa pochwyciwszy dłoń pani Rollin do ust ją przytknęła.
— Do Piątku, niezapomnieć proszę — ozwała się Henryka.
— Do Piątku — powtórzyła Blanka.
I obie weszły wgłąb kościoła.
Joanna śledziła je załzawionym wzrokiem poszeptując:
— Jakież zdumiewające podobieństwo! To dziwne!
[ 114 ] Henryka z córką pozostawały w kościele przez poł godziny. Wychodząc, widziały Joannę zajętą sprzedażą drobnych przedmiotów dwom jakimś damom.
— Zeszedłszy po stopniach kościoła, udały się na stacyę fiakrów, gdzie wsiadłszy w powóz odkryty kazały jechać na ulice de Tournelles pod numer 20.
***
Ksiądz d’Areynes powiadomiony przez doktora Germain o przebiegu choroby pani Rollin wiedział od niego zarówno o niepokojących symptomatach, jakie obawiać się nakazywały, ażeby w danej chwili przy jakich sprzyjających okolicznościach mózg Henryki wstrząsany długiemi moralnemi cierpieniami nie zachwiał się wreszcie i nie osłabił jej władz umysłowych.
To objawienie doktora, napełniło trwogą byłego wikarego, sprowadzając tysiące najsmutniejszych przypuszczeń z jego strony.
Straszne zapytanie nasuwało się nieodwołalnie wiodąc po za sobą cały orszak najstraszniejszych następstw.
Co stanie się z Marya-Blanką, gdyby to przypuszczalne obłąkanie pod wpływem nowego jakiego wstrząśnienia moralnego rozwinęło się nagle w umyśle torturowanej od lat tylu Henryki?
Jaka będzie natenczas przyszłość tego biednego dziewczęcia?
Przerażające odpowiedzi nasuwały się księdzu d’Areynes na tę stawianą sobie kwestye.
Radził się notaryusza, lecz i ten nie zdołał również odnaleźć uspakajającej odpowiedzi w tem względzie.
Gilbert Rollin, jako prawy opiekun swej córki stał by się nieuchronnie administratorem jej całego majątku.
Można by było wprawdzie zwołać radę familijną i ustanowić drugiego pod opiekuna. Czy jednak niesprowadziłoby to nowego niebezpieczeństwa?
Podrażniony Gilbert mógłby powziąść zamiar uniewa[ 115 ]żnienia testamentu hrabiego d’Areynes. Niedostateczne zabezpieczenie warunków, czyniło z tego zapisu prawdziwy miecz Damoklesa groźnie wiszący po nad głowami sukcessorów.
Nie pozostawało więc jak oczekiwać wypadków i przedłużać ile można obecne położenie, aby uniknąć konfliktu z jakiego wyniknąć by mogła tak straszna klęska.
Postanowił zatem ksiądz Raul pozostawić notaryuszowi wszelką władzę działania czuwając ze swej strony po nad interesami Maryi-Blanki.
Dochodziła dziesiąta, gdy Henryka wraz z córką przybyła na ulice de Tournelles.
Ksiądz d’Areynes tylko co powrócił po swojej rannej wizycie w więzieniu la Roquette, gdy Rajmnnd Schloss oznajmił mu o przybyciu kuzynki.
Wybiegłszy naprzeciw obu kobiet, były wikary uścisnął je z ojcowską tkliwością, załzawionemi oczyma. Henryka również płakała okrywając pocałunkami tego jakiego niegdyś nazywała swym bratem, a o którego dla siebie przywiązaniu była najmocniej przekonaną.
Rozradowany przybyciem kuzynki ksiądz d’Areynes, przypomniał sobie jednocześnie o zatrważających przypuszczeniach doktora Germain i śledził z obawą fizyognomje Henryki, ażali tam nie odnajdzie jakiegokolwiek śladu mózgowego cierpienia?
Uspokoił się, nie odnalazłszy nic anormalnego.
Po wzajemnych wynurzeniach i powitaniach, Marya-Blanka pierwsza głos zabrała.
— Otóż wujaszku — zaczęła, zwracając się do księdza Raula, po cało miesięcznym więzieniu pierwsze nasze wyjście poświęciłyśmy Bogu, a następnie tobie. Byłyśmy już na nabożeństwie u świętego Sulpicyusza i tam jak wszędzie słyszałyśmy wygłaszane o tobie pochwały. Znalazłyśmy tam dowody twego niewyczerpanego miłosierdzia... widziałyśmy twoją protegowana...
— Joanne Rivat — dodała Henryka.
— Ach! te biedną istotę, tak strasznie od losu prześladowana — odparł ksiądz Raul.
— O! jakże się zmieniła ta biedna kobieta — mówiła [ 116 ]pani Rollin — gdyby mi była nie powiedziała swojego nazwiska, nigdy bym jej niepoznała!
— Znaną ci więc jest Joanna? — pytał ksiądz zdumiony.
— Tak.
Tu Henryka opowiedziała spotkanie się z tą kobietą i jej mężem w przed dzień bitwy pod Montretout w kościele świętego Ambrożego.
— Biedny Paweł Rivat, umarł na moim ręku w szpitalu Wersalskim — ksiądz odrzekł.
— A ona wpadła podobno w obłąkanie?
— Tak, byla obłąkaną przez lat siedemnaście. Dziś, w zupełności jest uleczoną.
— Wierzę, lecz zrazu powątpiewałam o tem...
— Dla czego?
— Z przyczyny pewnego dziwnego szczegółu jaki dla mnie niewyjaśnionym pozostaje...
— Cóż to takiego?
— Opowiem ci. Zbliżyłyśmy się obie z Blanką do jej kramu umieszczonego przy drzwiach kościoła, chcąc kupić u niej dwa medaliki. Nagle, spostrzegłszy ma córkę, Joanna stanąła w osłupieniu, a potem wyciągnąwszy ręce ku niej, przywoływała ją ku sobie, nazywając „Różą... drogą, ukochaną Rożą.“ Zdumiona i nieco przestraszona, sądziłam w pierwszej chwili, że ta kobieta jest obłąkaną, wprędce wszelako zrozumiałam, że to było z jej strony prostem złudzeniem.
— Złudzeniem? — powtórzył ksiądz d’Areynes.
— Tak, było to złudzenie wywołane nadzwyczajnem niezwykłem podobieństwem i nie myliłam się w tym razie. W Przytułku dla obłąkanych w Blois, Joanne Rivat doglądała młoda infirmerka, sierota, imieniem Róża, która w tak dziwny sposób jest podobną do naszej Maryi-Blanki, że nietylko posiada też same rysy twarzy, ale głos i spojrzenie. Joanna Rivat spostrzegłszy ma córkę była przekonana, że widzi swą młodą przyjaciółkę z Blois.
— To dziwne! — wyszepnął w zamyśleniu ksiądz Raul.
— Bardzo dziwne!... w rzeczy samej — odparła pani Rollin. Takie podobieństwa rzadko się trafiają. Spotkać [ 117 ]je można tylko pomiędzy dziećmi zrodzonemi z jednych rodziców, a nadewszystko pomiędzy bliźniętami.
Na te wyrazy ksiądz d’Areynes drgnął pomimowolnie.
— A owa Róża? — zapytał — ta infirmerka, jestże sierotą, czy opuszczonem przez rodziców dzieckiem.
— Joanna mi tego nie powiedziała.
— Długo rozmawiałyście z sobą? Dłużej aniżeli pragnęłam, ponieważ rada byłam śpieszyć do ciebie. Twoja protegowana Raulu mocno mnie zaintrygowała Kazałam jej przyjść do pałacu. Uczynię co będę mogła dla polepszenia jej losu i ukojenia jej smutków.
— Czy mówiła ci co o swoich dzieciach?
— Nadmieniła, ale nie szczegółowo. Ma to być jakaś ponura historya...
— Opowie ci ona to wszystko.
— Mówiła mi coś o dwojgu bliźniętach...
— Tak, w rzeczy samej, miała dwoje bliźniąt — odrzekł ksiądz d’Areynes, pochylając głowę, a na jego czole zarysowała się głęboka bruzda zadumy.
— Straszne przypuszczenie zrodziło się w jego umyśle, a było ono tak przerażającem, że zimny pot wystąpił mu na skronie.
Zaprzestano mówić o Joannie Rivat.
Marya-Blanka pytała o wiadomości od Lucyana.
— Spodziewam się zobaczyć go dziś u siebie — odrzekł ksiądz Raul. — Ma tu przybyć dla złożenia mi sprawozdania z podróży, jaką odbył do Joigny w celu porozumienia się z dyrektorem Przytułku, w którym ma objąć obowiązki lekarza asystenta. Pochłaniany pracą w Salpetrière, musiał [ 118 ]opóźnić swój wyjazd. List otrzymany wczoraj, oznajmia mi jego powrót i wizytę.
Ale będzie musiał znów tam powrócić? — wyszepnęła Blanka.
— Ma się rozumieć moje dziecię, ponieważ jak mi donosi, otrzymał nader korzystne warunki. Lucyan jest pilnym, niezmordowanym pracownikiem, lecz potrzebuje studyować, uczyć się jeszcze. Że zostanie kiedyś sławnym, pierwszorzędnym lekarzem, jak zwą „księciem nauki“ jestem o tem przekonany. Wszak życzysz sobie nieprawdaż? ażeby jego nazwisko okryło się chwałą, błyszczało pośród tych dobroczyńców ludzkości?
— To niezaprzeczenie, ponieważ czuła bym się dumną z jego chwały!
— Kochasz go więc bardzo?
— Och! całym sercem!.. o tyle o ile kocha go moja matka i ty mój wuju.
— Masz słuszność, Lucyan jest to dusza prawa i czysta, mieści on w sobie najszlachetniejsze zalety, uczciwego i pożytecznego człowieka! Zanim mi wyznał swą miłość dla ciebie, twoja matka wraz zemną życzyła już sobie, ażeby syn hrabiego de Kernoël został twym towarzyszem życia, twoją podporą i przewodnikiem! Pisałem w tym celu do pana de Kernoël, twego chrzestnego ojca, a mojego dawnego przyjaciela, przedstawiając mu projekta i nadzieje tak nasze, jak i jego syna. Oczekuję odpowiedzi, która jestem pewien, że będzie pomyślną. Lecz Lucyan kończy lat dwadzieścia siedem, wówczas gdy ty jesteś dzieckiem jeszcze prawie...
— Co? dzieckiem? — powtórzyła z uraza Marya-Blanka.
— Latami jedynie — mówił ksiądz d’Areynes z uśmiechem. — Wiem dobrze, iż posiadasz rozsądek i trwałe zalety zacnej kobiety. To jednak nie wystarcza. Jesteś jeszcze zbyt młodą na matkę rodziny, zresztą powinniśmy zaczekać dopóki Lucyan nie wywalczy sobie jakiegoś niezawisłego stanowiska. Powyższe okoliczności nakazują nam zatrzymać się z zawarciem małżeństwa do twojej pełnoletności.
—Będę oczekiwała! — odparło żywo dziewczę — i Lucyan będzie czekał, przyrzekł mi to, zaprzysiągł!
[ 119 ] I dotrzyma przysięgi! — zabrzmiał głos młodzieńca ukazującego się we drzwiach.
Marya-Blanka podbiegła ku niemu z okrzykiem radości. Rumieniec okrył jej piękne oblicze, a serce jej biło gwałtownie.
— Witaj kochany chłopcze! — rzekł ksiądz d’Areynes do swego wychowańca. W sam czas przybywasz!
— A jak szczęśliwy jestem zastawszy tu panią Rollin w dobrym zdrowiu — odparł młodzieniec.
— W nie zupełnie dobrym, bo jeszcze mocno osłabioną — odrzekła Henryka podając mu rękę.
Młodzieniec ucałowawszy tę dłoń macierzyńską zwrócił się do Blanki, która zarumieniona i uśmiechnięta, za przykładem matki podała mu rękę.
— Uściśnij swoją narzeczoną — rzekł ksiądz d’Areynes. — Pozwalamy na to z matką oboje.
Chłopiec niedawszy sobie powtórzyć tego dwa razy, dotknął ustami dziewiczego czoła Blanki.
— A teraz, mów, co tam nowego?
— Zostałem przyjęty — rzekł Lucyan — i jak donosiłem w liście na bardzo korzystnych warunkach. Sześć tysięcy franków rocznej pensyi, apartament w Przytułku i obiady u dyrektora, który jest najuprzejmiejszym w świecie człowiekiem.
— Ależ to świetne! — zawołała pani Rollin.
— Zapewne, jak na początek. Jestem więc zadowolony. Zresztą, nie skrępowałem się na przyszłość; podpisałem umowę tylko na dwa lata.
— Dobrze zrobiłeś — wtrącił ksiądz d’Areynes — ponieważ w ciągu dwóch lat skompletujesz swe studya.
— Doktór Giroux, jest specyalistą — mówił Lucyan dalej — jego rady i doświadczenie będą dla mnie bardzo cennemi. Jest obserwatorem i nowatorem zarazem walczącym z rutyną, jedno bym mu tylko zarzucił!...
— Cóż takiego?
— Że nazbyt surowo obchodzi się z choremi. Moim zdaniem, względem tych biednych istot pozbawionych rozumu, cierpliwość i łagodność więcej zdziałać mogą niż użycie środków gwałtownych.
[ 120 ] — Podzielam to twoje zapatrywanie — ksiądz odrzekł — Powiedz mi, czy jest to zakład pierwszorzędny?
— Tak, może on pomieścić dwustu chorych, oraz czterech doktorów zamieszkałych w miejscu. Doktor Giroux jest pierwszym z lekarzy asystentów.
— A pod względem moralności?
— Jak to rozumiesz opiekunie?
— Posłuchaj! Doktór Giroux niepodlegając żadnemu administracyjnemu nadzorowi i zależąc jedynie sam od siebie, czy nie byłby skłonnym jak większa cześć jego kolegów służyć za pieniądze nienawiściom lub zmowom rodzinnym, a tym sposobem stać się wspólnikiem występnych spraw kryminalnych?
odrzekł.
— Nie sądzę rzekł Lucyan zresztą to mnie nie obchodzi. Nie wolno mi wglądać w tajemnice doktora Giroux jeśli posiada takowe. To, oczem mówisz opiekunie przytrafić się może, bo Jego Wysokość pieniądz, czyni człowieka zdolnym do wielu podłych rzeczy, nic jednak niepostrzegłem podobnego przez te trzy dni jak jestem w Zakładzie. Do pewnych wszelako chorych doktor Giroux niedopuszcza mnie wcale. Nieznam powodu tego mnie odosobnienia i chcę wierzyć, że w tem niema nic podejrzanego.
— W żadnym więc razie niemógłbyś być skompromitowanym, wszak prawda?
— W żadnym wypadku! Dyrektor prywatnego zakładu sam za swe czyny jest odpowiedzialnym. Lekarze asystenci, jakąkolwiek byłaby ich zasługa, uważani są jako płatni urzędnicy, wykonywający rozkazy naczelnika bez zakreśleń.
— Skoro tak, wszystko jest dobrze.
— A kiedy wyjedziesz do Joigny? — zapytała pani Rollin.
— Osoba, jaką mam zastępować opuści Zakład z końcem Stycznia. Powinienem przybyć tam w przed dzień jej wyjazdu, ażeby pozostawić czas do zdania służby w me ręce.
— Wolno ci będzie zatem pozostać przez pięć miesięcy w Paryżu?
— Tak pani. Prędko to przejdzie niestety!...
[ 121 ] Henryka powstała. Zbliżał się czas powrotu do pałacu.
Gdybym był wiedział o waszej wizycie ksiądz d’Areynes — byłbym kazał Pelagii przygotować śniadanie.
— Na inny raz kuzynie zostawmy tę przyjemność. Wydam w pałacu polecenia, wracać nam potrzeba.
— Pamiętajcież powiadomić mnie naprzód o swoim przybyciu i niech to nastąpi niezadługo.
— O ile można najprędzej, przyrzekam.
Tu pani Rollin wyszła wraz z córką, a wkrótce i Lucyan się oddalił wzywany obowiązkami służbowemi do Salpetrière.
Żadna z powyższych osób, przez cały czas trwania rozmowy, nie wymówiła nazwy Gilberta. Nie było to przez zapomnienie, lecz dla uniknięcia myśli o czynach nikczemnych tego człowieka.
Po odejściu gości, ksiądz d’Areynes zostawszy sam, objął czoło rękoma. Daremnie jednak usiłował oddalić te straszne podejrzenia, jakie przebiegały jego umysł nakształt ponurych ogników.
Henryka ma słuszność — wyszepnął. — Tylko dzieci zrodzone z jednego ojca i matki, a nadewszystko bliźnięta, mogą być tak podobnemi do siebie, jak twierdzi Joanna Rivat, że jest podobną Blanka z Różą, tą młodą dozorczynią, Przytułku dla obłąkanych w Blois.
— Ach! czyliż jestem także waryatem? — zawołał po chwili zrywając się z krzesła i przemierzając gabinet przyśpieszonemi krokami. Jakież myśli przychodzą mi do głowy? Czyżby to było możebnem? Zresztą, jakim byłby cel takiej zbrodni? Nie!... nie!... to niepodobna!... Natura miewa różne niewytłumaczone tajemnice. Pogarda jaką uczuwam dla Gilberta niechaj mnie nie doprowadza do spotwarzania go bez dowodów!... Nic niechcę przypuszczać, o niczem myśleć nie chcę!
Tu ksiądz d’Areynes zasiadł przy stole, zabrawszy się do pracy.
[ 122 ] Przepędziwszy parę tygodni w codziennym towarzystwie mniemanego wicehrabi de Grancey, Gilbert Rollin przekonał się wreszcie, że złudziła go wyobraźnia i że w rzeczywistości, ta osobistość, wobec której drżał zdjęty trwogą i w przez którego zastawioną pułapkę wpadł jak głupiec, ta osobistość nie posiadała żadnej z jego tajemnic, używając jedynie jako broni zaczepnej niektórych wyjaśnień Serwacego Duplat’a.
Depréty, ów łotr przebiegły i chytry, nie znając szczegółów, nie posiadając dowodów popełnionej zbrodni, eksploatował go za pomocą mistyfikacyi, o ile się dało.
Gilbert podziwiał spryt i zręczność tego pierwszorzędnego „mistrza szantarzystów“ zdolnego tak wyzyskiwać tajemnice jakiej nieznał, i postanowił utrzymywać z nim przyjacielskie stosunki, ażeby go mieć na przyszłość pod ręką w razie potrzeby.
Z łatwością odgadujemy projekty Rollin’a. Chciał przy pomocy Grancey’a korzystać z połowy dochodów swej córki, przypadających do jej rozporządzenia, bądź to po jej dojściu do pełnoletności, bądź po śmierci matki, lub też po zawarciu przez Blankę małżeństwa.
Ażeby przyśpieszyć tę tak pożądaną chwilę, Gilbert nie widział lepszego sposobu po nad wydanie córki za mąż za Grancey’a.
Był pewien, że ów łotr młody przychyli się do wszelkich wymaganych odeń tranzakcyi.
Przed przyjęciem go jednak za zięcia, Rollin chciał się upewnić czyli nazwisko de Grancey, noszone przez człowieka o tak giętkim sumieniu, nie zostało wmieszane w jaką nieczystą sprawę, co mogłoby z chwilą małżeństwa wywołać dla Gilberta zawikłania różnego rodzaju.
Przed ostateczną zatem decyzyą, postanowił zasięgnąć potajemnie objaśnień o Grancey’u w Amboise.
Objaśnienia te wypadły zadowalniająco nad wyraz, i potwierdzały w zupełności to, co mówił ów pseudo wicehrabia.
Rodzina Grancey’ów pochodziła ze starej francuzkiej szlachty i posiadała niegdyś wspaniały wielko pański majątek. Ostatni jednak przedstawiciele tego rodu, będąc graczami, rozrzutnikami, stracili tę fortunę w zupełności.
[ 123 ] Z dawnych splendorów pozostało jedynie ostatniemu potomkowi tej rasy piękne nazwisko, przy opróżnionej kasie.
Gilbert nie żądał więcej.
— Nie poważą się sądzić — mówił — żem poświęcił mą córkę dla jakichś ukrytych celów wydając ją za mąż za zniesławionego człowieka.
Nic nie przeszkadzało mu teraz w układaniu na przyszłość swych planów i przedstawieniu swojemu wierzycielowi w jaki sposób i pod jakiemi warunkami mógłby zostać posiadaczem dwóch set tysięcy liwrów rocznej renty, o jakich mu nadmienił.
Były skazaniec, usiłował również z swej strony zbadać przeszłość Gilberta Rollin.
Dowiedział się, że ów jego przyjaciel jest hulaką, który straciwszy własny majątek i posag swej żony, popadł chwilowo w straszną nędzę, ale pomimo tego nie miał nigdy zajścia z policyą ni sądem, i że wydostał się z biedy skutkiem otrzymanego przez żonę spadku po hrabim d’Areynes.
Jako człowiek, ukazał mu się on bez skazy.
Mimo to wszystko Deprèty wiedział, że istnieje jakaś straszna tajemnica, tajemnica występku czy zbrodni w przełości tego człowieka. Umowa zawarta pomiędzy nim a Duplat’em była tego dowodem.
Tajemnica ta jednak zostawała nieprzeniknioną.
Nie wiele go to zresztą obchodziło. Był pewien, że znajdzie w Gilbercie istotę występną a słabą, jaką będzie mógł wyzyskiwać dowolnie.
— Jest to wosk miękki — myślał sobie — z którego będę mógł ulepić co mi się tylko podoba.
Czuł, że Gilbert nie ufał mu jeszcze w zupełności, ale nie dziwił się temu.
— Jest to naturalnem — mówił sobie — że łotry nie dowierzają sobie nawzajem. Każdy z nich obawia się spotkać ze zręczniejszym od siebie. Lecz jego nieufność zniknie w chwili, gdy zapotrzebuje on mojej pomocy, a ta chwila jest nader blizką o ile sądzę.
Otóż jakie było położenie obu tych nędzników wobec [ 124 ]siebie, gdy odnajdujemy ich obu w pałacu przy ulicy Vaugirard, w tymże samym gabinecie, gdzie Gilbert przyjął po raz pierwszy mniemanego Grancey’a.
Był to Piątek. Godzina dziewąta rano.
Rollin wydał rozkaz kamerdynerowi, aby pod żadnym pozorem niewpuszczał nikogo, a usiadłszy naprzeciw swojego gościa podał mu cygaro.
Zapaliwszy sam drugie, popadł w głęboką zadumę.
Mniemany wicehrabia wpatrywał się w niego.
— Ha! myślał otóż nadszedł ów moment psychologiczny, gdzie będę mógł jasno zajrzeć w duszę tego człowieka!
— Znasz moją córkę, Marye-Blankę? — zagadnął nagle Gilbert.
— Miałem zaszczyt widzieć pannę Rollin po kilka razy, przyszedłszy tu z wizytą.
— Jakże ją znajdujesz?
— Cudownie piękna! Powinieneś być dumnym ze swego ojcowstwa.
— O! co do tego, nie jestem nim wcale.
— Czy podobna?
— Tak, mówię prawdę. Uczucie rodzicielskie jest mało u mnie rozwiniętem, a miłości rodzinnego ogniska, nieposiadam wcale.
— Dla czego się więc ożeniłeś?
— Ponieważ byłem zadłużony, zrujnowany. Moja żona wnosiła mi posag i świetne na przyszłość nadzieje.
— To mi wyjaśnia wszystko! — odparł z uśmiechem de Grancey.
— Podoba się więc tobie Marya-Blanka?
[ 125 ] — Mówiłem przed chwilą, że jest czarująco piękną, a to nawet za słabe wyrażenie. Jest nieporównaną. Drugiej podobnie pięknej nie spotkałem na świecie! Jakiż entuzjazm?...
— Jest on szczerym.
— Tem lepiej. Upoważnia mnie to do stawienia ci pewnej propozycyi.
— Jakiej?
— Ażebyś został w niedługim czasie mym zięciem.
Grancey w osłupieniu, zerwał się z krzesła.
Nie wierzył swym uszom, przekonany, że źle słyszał, lub mylnie zrozumiał.
— Jak mówiłeś? — rzekł.
— Że twoje nazwisko i osoba, bardzo mi się podobają i jestem gotów oddać ci w małżeństwo mą córkę.
— Ja... mężem panny Rollin? — zawołał były galernik. — Ja?!...
— Wachasz się?
— Wachać!... nigdy w świecie, lecz trudno mi uwierzyć, ażebyś to mówił na seryo...
— Dla czego nie?... Wicehrabia de Grancey jest w zupełności odpowiednim mężem dla panny Rollin.
— Ze stanowiska socyalnego, zapewne. Wiesz jednak, że nieposiadam majątku...
— Mało mi na tem zależy, ponieważ Blanka będzie bogatą. Bądź co bądź przedstawiam ci projekt tego małżeństwa...
— Który przyjmuję z zapałem! — przerwał de Grancey. — W jakim wieku jest twoja córka?
— Skończyła lat siedemnaście. Urodziła się podczas Kommuny.
— W piwnicy — dodał były galernik, podkreślając głosem dwa pierwsze wyrazy.
Gilbert zmarszczył czoło i wlepił w mówiącego pogramiające spojrzenie.
— Mój kochany — zaczął groźnie po chwili — po kilkakrotnie już słyszę powtarzany przez ciebie z dziwnym jakimś naciskiem ten wyraz: „w piwnicy“, któremu nadajesz jakieś nieodgadnione przezemnie znaczenie. Należy nam raz to wytłumaczyć i rozwiązać tę kwestyę. Że moja córka [ 126 ]urodziła się w piwnicy, rzecz to bardzo naturalna w owych dniach strasznych, gdzie wiele osób znajdowało tam dla siebie jedyne schronienie. Niepojmuję jakie wysnuwasz przypuszczenia z owych źle zrozumianych przez ciebie zwierzeń Serwacego Duplat’a, jak również pojąć niemogę jakie przekonania powziąłeś co do podpisanego przezemnie wekslu temu błaznowi? Jakiemikolwiek bądź byłyby twoje przypuszczenia w tym względzie, oświadczam, że są błędnemi. Gdy ukazałeś się tu nagle przedemną, jako pełnomocnik tego kapitana kommunistów, przestraszyłem się jak głupiec, w pierwszej chwili przyznaję, sądząc, że Duplat umyślnie dla zatrwożenia mnie, ukazał ci jakiś punkt czarny w mojej przeszłości. Omyliłem się, a raczej ty się omyliłeś. Przyszedłeś do mnie z zamiarem wykonania szantażu i zastawiłeś sidła, w które wpadłem z pochyloną głową jak niedołężny idyota.
„Otóż chcę ci przedstawić całą prawdą. Istnieje w rzeczy samej pewna tajemnica pomiędzy mną a owym skazańcem z Nowej Kaledonii, wiążąca nas z sobą, wszak ona niema nic wspólnego, upewniam, z tem co mógłbyś sądzić. Twoje przypuszczenia błąkają się w próżni! Tej tajemnicy nigdy nie poznasz, czyby Duplat żył lub umarł, a ktoby się ośmielił ją zbadać, przypłaci życiem! Niechaj ci to służy za przestrogę, panie wicehrabio.
Gilbert mówił to z taką stanowczością, że Grancey pomimo swego sceptycyzmu, uczuł dreszcz, przebiegający mu po skórze.
Zapytywałem ciebie przy pierwszym naszym widzeniu — mówił dalej Rollin — czy byłbyś zdolnym stanąć w mej obronie, w razie zagrażającego mi niebezpieczeństwa. Odpowiedziałeś twierdząco. Moje postępowanie względem ciebie, powinno cię przekonać, żem poznał twoją intelligencyę, że umiem czytać w twych myślach i wnikać w głąb twojej duszy.
„Twojej duszy — dodał po chwili — ach! jak ona jest podobną do mojej!... Jesteśmy godni siebie nawzajem!... Czem jesteś, czem byłeś, niechcę wiedzieć, ani myśleć o tem. Przyjmuję cię takim jak jesteś, przyjmij i ty mnie wzajem jakim jestem... Nie starajmy się oszukiwać jeden drugiego, bo to nadaremne!
[ 127 ] Znasz pewnie starą przypowieść: „Przeciw łotrowi, półtora łotra“. A więc we wspólnym naszym interesie kochany wicehrabio nie zmuszaj mnie ażebym był większym łotrem nad ciebie. Zrozumiałeś mnie sądzę?
— W zupełności! — odparł były skazaniec, zdumiony tym szczytem bezczelnego egoizmu.
— I przyznajesz?
— Żeś jest silniejszym nademnie. Przewyższasz mnie o sto łokci, co najmniej!
— Otóż ocenienie, z którego jestem dumny, a tem dumniejszy, że pochodzi ono z ust znawcy w sprawach tego rodzaju.
— Powróćmy teraz do naszej rozmowy, na punkcie której niefortunnie mi przerwałeś przed chwilą, czego bądź co bądź nie żałuję, ponieważ to dało mi sposobność do ścisłego porozumienia się z tobą.
— Słucham z natężoną uwagą — odrzekł de Grancey.
— Otóż mam zamiar zrobić cię moim zięciem.
— Ku czemu prowadzi cię powód...
— Który odgadujesz, mam nadzieję.
— Być może... Wolę wszelako ażebyś sam dał mi go poznać.
— Dwieście tysięcy liwrów rocznej renty, o jakich ci mówiłem, podzielimy na połowę.
— Panna Rollin posiada więc tą sumę.
— Będzie ją posiadała, w razie śmierci swej matki po dojściu do pełnoletności, lub też w dniu swego małżeństwa.
— Rozumiem!... a w obecnem położeniu, małżeństwo jest jedynym środkiem, któryby mógł przyśpieszyć posiadanie tego majątku.
— Który to kapitał jest nienaruszalnym, nie ulegającym sprzedaży.
— To źle! Ze stu jednakże tysięcy liwrów rocznej renty wyżyć i utrzymać się można.
— Podoba ci się zatem ten interes?
— Niewątpliwie! Pozwól mi tylko zrobić sobie parę uwag...
— Oczekuję ich... Mów!
— Piękne to są słowa: „Chce wydać za ciebie za mąż [ 128 ]mą córkę“. Trzeba wszelako, ażeby ta, którą chcą zaślubić na to się zgodziła.
— Moja córka zrobi to co ja zechcę.
— Przypuśćmy... Ale czy matka zgodzi się na to zarówno?
— Nie sądzę!
— Zatem co będzie? Wszak wiesz, iż zezwolenie matki jest nieodzownem w tym razie?
— Wiem i właśnie chcę ją powiadomić o tem jak najprędzej.
— Masz jakiś plan ułożony?
— Tak.
— Przypuśćmy, że da się nakłonić, albo że siłą przełamać zdołasz opór pani Rollin, nic jednak nie dowodzi ażeby panna Blanka zgodziła się tak łatwo jak sądzisz na proponowane małżeństwo.
— Dla czego nie miałaby się zgodzić? Posiadasz zalety mogące zawrócić głowę młodej dziewczynie.
— Dzięki za kompliment, wszak może w jej sercu kryć się jakaś dawniejsza utajona miłość?...
— Moja córka nie kocha nikogo.
— Zkąd możesz wiedzieć? Zresztą pani Rollin mogła ułożyć jakieś projekta zaprobowane przez córkę.
— Ale nie przezemnie, który jestem jej ojcem i którego władza przeważa nad wszystkiem.
— Byłoby to prawdą co mówisz, gdyby matka nie istniała, lecz skoro ona żyje, jej władza dorównywa twojej.
— Mówiłem ci, że chcę ją powiadomić jak najprędzej.
— Ażeby złamać przeszkodę?
— Tak.
— W jaki sposób.
— To do mnie wyłącznie należy. Rzecz główna, ażeby plan się udał, a udać się musi!... Marszczysz czoło. Czytam w twych myślach. Ależ kochany wicehrabio za kogo mnie bierzesz? Czyż ja wyglądam na mordercę?... Zresztą czyż ryzykowałbym własną głowę pod gilotynę? Nie!... nie!... uspokój się. Życie pani Rollin nie będzie zagrożonem ani na chwile!... Posłuchaj dalej: Marya-Blanka zostawszy twą żoną, będzie natychmiast wprowadzoną w uży[ 129 ]walność dochodów od majątku zmarłego hrabi d’Areynes, pod warunkiem, że jest obowiązaną wypłacać nam obojgu z żoną, dożywotnią pensyę w ilości dwunastu tysięcy franków rocznie! Zostawszy mężem mej córki, łatwo ci będzie przy mojej pomocy uzyskać od mojej córki pełnomocnictwo do odbierania procentów i rozporządzania niemi według woli.
— Kontrakt ślubny sporządzony by więc został pod regułą rozdziału majątkowego? — zapytał Grancey.
— Tak.
— Dla czego?
— Nakazuje to jeden z warunków testamentowych hrabiego d’Areynes.
Grancey popadł w zadumę.
— Nad czem tak rozmyślasz? — zapytał go Gilbert.
— Zdaje się żem ci powiedział, iż znam Kodeks na palcach, studjując kiedyś prawo odrzekł młodzieniec podnosząc głowę.
— Mówiłeś mi o tem.
— Niema jednego artykułu w kodeksie cywilnym któryby nie był mi znanym. Mogę w tym przedmiocie dyskutować jak notaryusz, lub adwokat.
— A więc?...
— A więc wyjaśnienia jakich mi dostarczasz co do testamentu hrabiego d’Areynes, nie są ani jasnemi, ani logicznemi. Trzeba koniecznie w naszym wspólnym interesie, ażebyś mi położył przed oczyma wspomniony testament. Czy masz go u siebie?
— Mam tylko kopję.
— To wystarczające. Daj mi tę kopję.
— Jakto... natychmiast?
— Tak.
— Niemam jej pod ręką. Znajduje się ona od lat siedemnastu zapakowana między popierami, jakie mi trzeba będzie przerzucać arkusz po arkuszu, chcąc ją odnaleźć. Zabierze mi to wiele czasu.
— Czy wszakże jesteś pewien, że ją masz?
— Najzupełniej pewien.
— Sprawi to małe opóźnienie, lecz mniejsza. Poszukaj jej dziś i dostarcz mi ją jak najprędzej.
[ 130 ] — Przyjdź jutro z rana, skoro ją znajdę, wystudjujemy razem ów sławny testament, który cię tak mocno interesuje.
— Interesuje mnie bardzo, przyznaję!
— Zostaniesz u mnie na śniadaniu. Muszę cię przedstawić mej żonie i córce, należy ci zabrać znajomość z przyszłą narzeczoną.
— Nie będziesz to za zbyt nagłem rozpoczęciem kampanii?
— Bynajmniej.
— Przyjmuję więc twoje zaproszenie i przyjdę tu jutro o tej jak dziś godzinie.
Grancey spojrzał na zegarek.
— Uciekam! — rzekł. — Mam naznaczoną schadzkę o jedenastej, na drugim końcu Paryża, a teraz już po dziesiątej. Czy zobaczymy się dziś wieczorem przy ulicy Tour d’Auvergne?
— Nie.
— Zatem, do jutra, do widzenia.
Tu uścisnąwszy ręę Gilberta, wyszedł z pałacu.
— Widocznie jest on bardziej stanowczym i silniejszym nademnie — myślał sobie idąc. — Jest zdolnym na wszystko się odważyć! Obecnie, gdym wyszedł, rozmyśla, jestem pewien nad planem jednej z tych zbrodni jakie nie podpadają pod kodeks karny. Dokąd ten człowiek mnie poprowadzi? Ha! gdziekolwiek zechce będę szedł za nim. Jestem przezornym i zręcznym, jeśli zanurzy się w błocie, obryzgać się nim niepozwolę!
Podczas gdy Grancey odchodził rozmyślając, Gilbert mówił sobie:
— Ten młokos jest ostrożnym i chytrym, ale ja bardziej nim jestem, przekonam go o tem. Wziąwszy kapelusz wyszedł, udając się na ulice de Prony, do Oktawii na śniadanie.
Gdy przechodził koło okienka odźwiernego, tenże wręczył mu list, przyniesiony przez posłańca,.
Rollin rozpieczętował go i czytał.
Był to list od panny Oktawii, w którym powiadamiała go, iż na dwa dni wyjeżdża z Paryża do swej chorej ciotki.
[ 131 ] — Niech dyabli porwą te stare ciotki! — krzyknął rozirytowany. Gdzie ja teraz pójdę na śniadanie?
Jednocześnie zadzwoniono do pałacowej bramy.
Odźwierny poszedł otworzyć.
Gilbert zatrzymał się, chcąc zobaczyć kto przyszedł.
Była to kobieta w sędziwym wieku, czysto lecz biednie ubrana, w białym perkalowym czepeczku na głowie.
— Idę do pani Rollin — rzekła do odźwiernego.
— Dobrze... dobrze! — odrzekł — jestem powiadomiony, możesz iść pani.
Przybyła weszła w dziedziniec.
Spostrzegłszy Gilberta, ukłoniła się i szła dalej.
— Kto jest ta kobieta? — zapytał mąż Henryki.
— Uboga, której pani pozwoliła przychodzić tu co Piątek. Jest to bardzo zacna istota jak się zdaje i godna politowania. Pani Rollin udziela jej jałmużnę. Ma to być wdowa po gwardziście zabitym podczas oblężenia Paryża w 1870 roku.
Gilbert drgnął. Wyrazy te oddziałały nań jak iskra elektryczna.
— Czy nie wiesz, jak się nazywa ta kobieta? — pytał zaniepokojony.
— Wiem, panie. Gdy miała przyjść tu po raz pierwszy, pani przysłała mi jej nazwisko napisane na karteczce, z poleceniem ażebym jej wejść dozwolił.
— Zatem, jej nazwisko?
— Joanna Rivat.
Krople zimnego potu wystąpiły na czoło Gilberta, zbladł tak widocznie, że odźwierny, spojrzawszy nań, z trwogą zawołał:
[ 132 ] — Ach! pan jest chory. Panu słabo zrobiło się w tej chwili, przywołam kamerdynera.
Rollin usiłował zapanować nad sobą.
— Nie!... nie! odrzekł nie wołaj nikogo. Jestem trochę cierpiący w rzeczy samej. Migrena, ale to przejdzie.
— Lepiej byłoby może, aby pan z domu nie wychodził?
— Przeciwnie! potrzebuję świeżego powietrza.
I wyszedł.
Znalazłszy się na ulicy, przeszedł kilka kroków, ale wzruszenie tak obezwładniło mu nogi, że zmuszonym był wesprzeć się o ścianę poblizkiego domu. Mózg miał zamącony, władze myślenia działać przestały.
Owa niemoc wszelako tak fizyczna jak i moralna, bardzo krótko trwała, odzyskał siłę ciała i intelligencyi.
Zaczął iść szybko i wszedł do ogrodu Luksemburskiego, gdzie znalazłszy kącik zacieniony, samotny, upadł na ławkę.
— Joanna Rivat! — wyszepnął, ocierając czoło chustką. — Ta kobieta więc żyje?... Ona!... o której Duplat mi mówił, że umarła zagrzebana pod gruzami spalonego domu?... Miałżeby mnie ten łotr oszukać, lub sam został złudzonym?... Joanna Rivat... wdowa po gwardziście zabitym podczas oblężenia Paryża... Wszelka wątpliwość jest tu niemożebną... To ona! to ona!... Joanna Rivat przy Henryce... przy Maryi-Blance!... Lecz któż to wszystko przygotował... ułożył?... Jakiż traf djabelski zbliżył do siebie te obie kobiety po latach siedemnastu?
„Jestem zgubiony, jeśli Joanna odkryje, że Marya-Blanka jest jedną z jej córek ukradzionych przed siedemnastoma laty, jeśli Henryka się dowie, że ją oszukałem, i że w miejsce jej zmarłej córki, podłożyłem dziecko Joanny Rivat!... Henryka nie będzie miała dla mnie litości ani przebaczenia. Jest zdolną mnie zadenuncyować, porównać daty, sprowadzić sądowe śledztwo do tej piwnicy przy ulicy Servan, gdzie zakopałem ciało jej córki!... Jestem zgubiony!
Wyrazy zamarły na ustach nędznika, pochylił głowę, drżenie nerwowe, drżenie nieopisanej trwogi, wstrząsało jego ciałem.
[ 133 ] Zwolna, spokój spłynął w tę głowę rozgorączkowaną przerażeniem. Rozwaga możebną się stała. Myśl się rozjaśniła.
— Ach! czyliż i ja oszalałem? — zawołał, zrywając się nagle i przemierzając wielkimi krokami zacienione aleje ogrodu. — Niemam więc już siły do oparcia się uderzeniom ciosu? Miałżeby mój mózg do tego stopnia osłabnąć? Co się zrobiło z moją krwią zimną?... z moją stanowczością? Niezdołam nawet pokonać mych nerwów? Cofam się przestraszony jak dziecko przed urojonemi widmami!
— Czegóż mam się obawiać ze strony Joanny Rivat, której ukazanie się w pałacu tak mnie przeraziło?
Joanna nie zna, nie będzie znała nigdy złodzieja, który wykradł jej dzieci. Jest przekonaną, że one zginęły w pożarze. Zkad mogłaby przypuszczać, że Marya-Blanka jest jedną z jej córek? W jaki sposób przeniknąć by mogła tajemnicę podstawienia dziecka i związać przeszłość z teraźniejszością?
— Ha! jestem głupcem i wstydzę się sam siebie!-wołał dalej. Prosty traf zrządził spotkanie mej żony z Joanną, jaką niegdyś znała... Jest to uboga kobieta, Henryka więc kazała jej przychodzić po jałmużnę... Trzeba być pozbawionym rozumu, ażeby upatrywać w tem jakieś niebezpieczeństwo. Potrzeba mi jednak powiadomić się o dwóch szczegółach: W jaki sposób Joanna Rivat ocaloną została i czy Henryka zna historyę o jej dwojgu wykradzionych dzieciach?
Przez całą godzinę Gilbert przechadzał się pod drzewami ogrodu, rozmyślając, układając plany, jakie niezwłocznie wykonać postanowił.
Wróciwszy wcześniej niż zwykle do pałacu wszedł do jadalni.
Henryka z Blanką siedziały właśnie przy stole.
Mimo że Rollin nieraz i przez dni kilka nie ukazywał się wcale, nakrycie jego stało zawsze przygotowane.
— Będę dziś jadł z wami śniadanie — rzekł wchodząc. — I usiadł, nie uścisnąwszy Blanki, która powstawszy zbliżała się ku niemu.
Śniadania i obiady, w których brał udział były zawsze milczące i smutne.
[ 134 ] Oboje małżonkowie wymieniali natenczas zaledwie słów kilka pomiędzy sobą. Tym razem jednak, ów wspólnik Duplat’a, był rozmowniejszym niż zwykle. Miał on w tem swoje powody.
— Henryko — rzekł jeden z moich przyjaciół, wicehrabia de Grancey, szlachcic, przybyły z prowincyi, który ma zamiar osiedlić się w Paryżu, przyjdzie do mnie jutro z rana. Proszę cię, ażebyś mi pozwoliła przedstawić go sobie i zatrzymać na śniadaniu, a razem proszę o życzliwe dla niego przyjęcie z twej strony.
— Owszem — odparła pani Rollin-jeżeli pan de Grancey jest człowiekiem, który na to zasługuje...
— Jest to chłopiec z najlepszego towarzystwa, przed tawiciel jednej z najstarszych rodzin w Tourraine.
— Gdzie go poznałeś?
— Został mi przedstawionym na wyścigach. Jego majątek pozwala mu zadowalniać swoje upodobania. Posiada jedną z pierwszorzędnych stajni, a ponieważ słyszał o mojem doświadczeniu w przedmiocie chowu i trenowania koni, pragnie mnie prosić o rady w tem względzie.
— Przedstaw mi więc pana de Grancey. Na którą godzinę ma być przygotowane śniadanie?
— Jak zwykle.
— Zatem na dwunastą w południe?
— Tak, na dwunastą. Dziękuję ci za twoją dobrą wolę.
Tu rozmowa przerwaną została.
— Ale zaczął Gilbert po chwili, chciałbym się jeszcze o coś ciebie zapytać...
— O cóż takiego?
— Dziś rano miałaś odwiedziny?...
— Odwiedziny?
— Tak. Była tu u ciebie kobieta, którą spotkałem wychodząc.
— A! Joanna Rivat.
— Zapewne. To nazwisko obudziło we mnie wspomnienia... Jest że to wdowa po gwardziście Pawle Rivat z oddziału w którym ja byłem kapitanem w 1870 roku?
— Nie inaczej.
— Tak zubożała?...
[ 135 ] — Och! gdyby to tylko!... Przebyła ona straszne cierpienia! Los srodze ją prześladował, a niezasłużenie! Historya jej życia, to prawdziwie opłakane dzieje....
— Mówiono, przypominam sobie, że ona zginęła w pożarze domu, w którym zamieszkiwała?
— Cudem prawie ocalona została!
— Tak?
— Zraniona ciężko w głowę wybuchem granatu, poddana została operacyi, po której nastąpiło obłąkanie.
— Obłąkanie! — zawołał Gilbert.
— Tak, przepędziła lat siedemnaście w Przytułku dla waryatów, zkąd wyszła przed kilkoma tygodniami zupełnie wyleczona.
— Ach! nieszczęśliwa kobieta!
— Prawdziwie nieszczęśliwa!
— Z czegóż ona się utrzymuje? Z czego żyje?
— Za pomocą miłosiernego wstawiennictwa, otrzymała pozwolenie na sprzedaż drobnych pobożnych przedmiotów, przy drzwiach kościoła, a gdy poczciwi ludzie, kupując je u niej, składają jej często drobne naddatki pieniężne, nazwano ją: „Żebraczką z pod kościoła świętego Sulpicyusza“ mimo że nigdy o nic nie prosi. Tam ją to spotkałam przed miesiącem, będąc na nabożeństwie z Marya-Blanką.
— Ach! jakaż to zacna istota! — ozwało się dziewczę. — Odkąd poznałyśmy ją bliżej, możemy ją ocenić. Zresztą od pierwszego widzenia uczułam dziwną dla niej sympatję, a teraz mogę wyznać śmiało, że ją kocham.
Gilbertem wstrząsnęło drżenie.
— Zasługuje ona na to twoje przywiązanie — ozwała się Henryka. Była i jest dotąd tak nieszczęśliwą. Kochaj ją moje dziecię, nie będę o to zazdrosną.
— Słyszałem jednak — zaczął Gilbert — iż na dni kilka przed owym pożarem, urodziła dziecię...
— Nie jedno, lecz dwoje — odparła Henryka — dwie małe bliźniaczki.
— Cóż się z niemi stało? Czy żyją?
— Ukradziono je jej, niestety!
— Ukradziono? Gdzie, kiedy? — wołał Gilbert z mistrzowsko udanem zdumieniem.
[ 136 ] U niej... na chwilę przed tem, gdy ją wyniesiono bezprzytomną z gorejącego domu.
— To dziwne!... to prawie niedouwierzenia!...
— A jednak prawdziwe.
— Nikt nie wie naturalnie kto jest sprawcą tej — zbrodni?
— Przeciwnie, jest to wiadomem. Ów nędznik został widzianym... Joanna go zna!.. i ty go znasz także — dodała Henryka, patrząc w oczy mężowi.
Rollin drgnął pod badawczem spojrzeniem swej żony i spuścił wzrok ku ziemi. Ostatnie jej słowa zmroziły go do szpiku kości.
— Ja?... mam znać tego złodzieja, tego zbrodniarza? — wolał, udając osłupienie.
— Znasz go... i z blizka!
— Któż to jest?
— Twój dawny kolega sierżant z czasów wojny ten nędznik, który przychodził nam grozić podczas Kommuny.
— Serwacy Duplat?...
— On!... właśnie...
— Ten łotr był zdolnym do wszystkiego — odrzekł Gilbert z pogardą. — Ale czy ta wiadomość jest pewną?
— Powtarzam ci, że go widziano. Świadek, któremu słowu można bez wachania uwierzyć.
— Kto był tym świadkiem?
— Henryka postanowiła nie wspominać nigdy wobec męża nazwiska księdza d’Areynes, ponieważ ono wywoływało pomiędz niemi przykre gwałtowne sceny. Tem bardziej teraz po ostatniej bytności u swego kuzyna, wstrzymać się postanowiła.
Joanna Rivat niewymieniła mi tego nazwiska — odpowiedziała.
— To przypuszczenie wydaje mi się być głupiem, bezsensownem, niepodobnem do prawdy — zawołał Gilbert. — Jeżeli Duplat kiedykolwiek źle czynił, to wiódł go ku temu jakiś własny interes. Jakiż interes mógłby mieć w ukradzeniu tych dzieci? Widocznie żaden!
— Joanna Rivat wierzy w czyn nienawiści lub zem[ 137 ]sty — rzekła Henryka. Ten Duplat nienawidził jej męża i jej samej.
— To nie przyczyna! Nienawiść Duplat’a przeciw rodzicom, jeżeli kiedy istniała, (o czem niewiem) nie mogła go popchnąć do zbrodni bezpożytecznej. Dla czego nie przypuścić raczej, że ten człowiek mimo całego łotrostwa, uległ instynktowi ludzkości, ocalając córki Joanny Rivat od strasznej śmierci w płomieniach?
— Ta myśl przyszła mi właśnie i zakomunikowałam ją Joannie.
— Cóż odpowiedziała?
— Potrząsnęła głową przecząco. Nie wierzy w poczucia humanitarne u Duplat’a.
Joanna po wyleczeniu, wróciwszy z Przytułku do Paryża, czy starała się odnaleźć swe córki? Odnaleść Duplata? — pytał Rollin dalej.
— Duplat nie żyje — odpowiedziała Henryka.
— Co?... umarł?...
— Rozstrzelano go w ostatnich dniach Kommuny. Tak mówią przynajmniej.
— A córki Joanny?
— Nie odznaleziono ich.
— Ale mimo to poszukiwano?
— Bezskutecznie, niestety! Gdzie szukać bez wskazówek, bez żadnego śladu?...
Gilbert wolniej odetchnął, czego nie był wstanie uczynić od początku powyższej rozmowy.
— Widoczna pomyślał — Joanna o niczem nie wie i nigdy się nie dowie! Mogę być spokojnym.
Ukończono śniadanie. Powstali od stołu, a Rollin chcąc [ 138 ]się ukazać dobrym ojcem, poszedł uścisnąć Marye-Blankę, poczem wyszedł z jadalni. Wróciwszy do swego gabinetu pracy, rozpoczął poszukiwania kopii testamentu hrabiego Emanuela d’Areynes, tej kopii przepisanej ręką księdza Raula.
Henryce nie przyszło na myśl jak ważnych objaśnień dostarczyła swemu mężowi podczas rozmowy przy śniadaniu. Wierzyła, że Marya-Blanka była jej córką jaką wydała na świat wśród najstraszniejszych wypadków, w piwnicy przy ulicy Servan w ową noc pełną grozy dnia 27 Maja 1871 roku.
∗ ∗
∗ |
Nazajutrz, mniemany wicehrabia de Grancey stawił się w pałacu przed oznaczoną godziną.
Mąż Henryki na niego oczekiwał.
Odnalazł z wielkim trudem w dniu poprzednim, wśród wielkiego stosu papierów różnego rodzaju, w którym przeważały protesty, assygnacye, wyroki sądowe i nakazy, odnalazł mówimy ową kopję testamentu hrabiego Emanuela d’Areynes.
Z gorączkową niecierpliwością oczekiwał na przybycie swojego gościa, pragnąc się dowiedzieć czyli ten, którego wybrał za zięcia, zdoła w tej kopii odkryć coś więcej po nad to co on sam widział.
ów były pomocnik adwokata niezapomniał, iż zaproszonym został na śniadanie jakie odbyć się miało w towarzystwie pani Rollin i jej córki, której chcąc się podobać, przystroił się z najwyższą elegancya.
— Szykowny wicehrabia! — pomyślał, spojrzawszy nań Gilbert. Taki piękny chłopiec, powinien od razu zdobyć serce i rękę naiwnej pensyonarki jaką jest Blanka.
Po wzajemnem uściśnieniu ręki, Grancey zdjął kapelusz i okrycie, zapytując:
— Cóż odnalazłeś wiadomą ci kopję?
— Oto jest rzekł Gilbert, wskazując papier leżący na biurku.-Usiądź i czytaj, podczas, gdy ja będe palił cygaro. A może tobie podać je także?
[ 139 ] — Dziękuję... Później! Obecnie to by mi przeszkadzało.
Usiadłszy przy biurku rozłożył papier.
— Ach! jakież drobne, cienkie litery! prawdziwe łapki musze zawołał, spojrzawszy na pismo, którym był arkusz szczelnie pokryty.
— Pismo klerykalne, mój kochany.
— A zatem to ksiądz kopjował ten testament.
— Kopjował go i dyktował kuzyn mej żony ksiądz d’Areynes, o którym ci mówiłem.
— Ha! w takim razie trzeba go czytać z podwójną uwagą. Pal swoje cygaro i nieprzeszkadzaj mi proszę.
— Bądź spokojny nie przemówię słowa.
Mniemany wicehrabia rozsiadł się wygodnie i rozpoczął lekturę kopii pół głosem, powtarzając dwukrotnie każde zdanie, ważąc każde słowo, zanim przeszedł do następnego.
Wstęp i pierwsze zastrzeżenia testamentowe znane czytelnikom, nie znalazły opozycyi z jego strony.
Gdy doszedł do wyliczania walorów przedstawiających aktywa sukcessyi, wyliczenie to kończące się wyrazami: „przedstawiają całość czystego dochodu sto siedemdziesiąt tysięcy franków“ zatrzymał się na tym punkcie.
— Co to znaczy? rzekł, zwracając się do Gilberta — mówiłeś mi o dochodach wynoszących dwieście tysięcy franków, a ja tu znajduję tylko sto siedemdziesiąt tysięcy. Jak mi to wytłumaczysz?
— Z łatwością, w kilku wyrazach. Notaryusz rodziny d’Areyne’sów wynalazł sposób powiększenia renty, przez korzystne umieszczenie sum pieniężnych i podniósł tym sposobem dochody o trzydzieści tysięcy franków.
— Chytry lis, ten notaryusz jak widzę! — zawołał, śmiejąc się Grancey. — Powierzył bym mu chętnie zarządzanie moim majątkiem.
— Tu zaczął czytanie następnego paragrafu nakreślonego w tych słowach:
„Gdyby to dziecię po urodzeniu się żyło, ma mu być oddanym w posiadanie tylko dochód z tego kapitału, w dniu w którym dosięgnie dwudziestego piewszego roku życia, lub w dniu jego małżeństwa, pod jednak niewzruszonym warunkiem w tym ostatnim razie, że małżeństwo zostanie poprzedzone kontraktem, zastrzegającym rozdział majątkowy pomiędzy mężem a żoną.
„Z tych to dochodów, dziecię po dojściu do pełnoletności, ma wypłacać rentę dożywotnią swej matce, w ilości dwunastu tysięcy franków rocznie.
„W razie, gdyby dziecko Henryki Rollin mające przyjść na świat w chwili, gdy piszę te słowa, nie dożyło czasu używalności dochodów od kapitału czterech miljonów pięćset tysięcy franków, ten kapitał ma pozostać nienaruszalnym, a Henryka Rollin ma pobierać zeń dochody aż do śmierci.
Grancey przeczytał szybko ostatnie zastrzeżenia, a po ukończeniu uderzył w biurko gwałtownie pięścią.
Gilbert wyglądający oknem, zwrócił się nagle.
— Co to jest? — zapytał.
— To, że ten cały testament jest bezrozumny!
— Wiem o tem dawno — odrzekł mąż Henryki.
— Och! nie tak jak ty to pojmujesz — zaczął mniemany wicehrabia — ale na korzyść twą właśnie. Kuzyn twojej żony ksiądz d’Areynes, może być jako kapłan orłem intelligencyi i nauki, ale najlichszy z trzeciorzędnych adwokatów, pomocnik nawet notaryusza z prowincyi, zna lepiej od niego kodeks pod względem ustaw testamentowych. Jakiż niedoświadczony, jaki naiwny to człowiek!... Trzeba doprawdy widzieć tę kopję przed sobą, aby uwierzyć w istnienie czegoś podobnego!
— Cóż on uczynił!? — zawołał Gilbert.
— Nagromadził głupstw, banialuków setkami. Zastrzeżenia unieważniają się nawzajem! Proszę wytłumacz [ 141 ]mi jeden szczegół — dodał po chwili — Gdy ten testament został redagowanym, musiałeś znajdować się w bardzo złych stosunkach z hrabia Emanuelem d’Areynes.
— Tak, w rzeczy samej.
— Domyślałem się tego. Widać tu wyraźnie intencyę testatora, aby ci wzbronić przyłożenia ręki do kapitału. Ztąd te burzliwe zastrzeżenia, skutkiem których wynika najkompletniejsza nieważność testamentu. Bo zresztą co znaczy ten pierwszy warunek?
— A potem co?
— Jakto... co potem? — zapytał Gilbert.
— Naturalnie, co dalej? Testament zatrzymuje się na tym punkcie, co do dziecka. Gdyby dożyło pełnoletności lub małżeństwa będzie miało tylko prawo do użytkowania z dochodów od kapitału. A gdy by umarło pozostawiwszy dzieci, cóż pozostawi tym dzieciom po sobie. Niemoże zapisywać im dochodów, które same przez się po latach trzydziestu ulegną przedawnieniu. Nieprzyznano temu dziecku praw żadnych w testamencie, ale związano mu ręce.
— To być niemoże!...
— A jednak jest!... jasne jak słońce!... Dziecko wasze nie posiada praw żadnych rozporządzania dochodem, ponieważ testator już nim rozporządził. W razie śmierci waszej córki, to co jej przynależy, wróciło by do matki, a w razie śmierci tej matki, wystąpiliby ze swemi prawami Lotaryńczycy, Przytułki dla sierot, schronienia dla żebraków, infirmerje więzień Paryża i podzieliliby pomiędzy siebie ten piękny kąsek cztero miljonowy.
„Powinieneś zrozumieć mój kochany — kończył de Grancey — że twój projekt, który na razie bardzo mnie nęcił, rozpływa się teraz w powietrzu jak bańka mydlana. Zaślubię [ 142 ]jak mówisz, twą córkę. Dobrze!... Niech umiera ona w pół roku, w rok, we dwa lata po zawarciu małżeństwa. Wszak to przypuszczalne nieprawdaż? Cóż nam dwom wtedy, tobie i mnie pozostanie z owych dochodów jakie mieliśmy pomiędzy siebie rozdzielać? Nic!... absolutnie nic!... A na tem jeszcze nie koniec.
— A! mylisz się — wyszepnął Rollin.
— Odczytuj sam ten zbiór głupich bredni — odparł de Grancey, podsuwając papier — odczytaj je z uwagą, teraz gdym cię objaśnił, a przyznasz, że niepotrzeba koniecznie być profesorem prawa na Fakultecie Paryża, aby zrozumieć nieważność i brak wszelkiej wartości w tym samym testamencie.
Gilbert zmięszany i zaniepokojony milczał. Jeżeli Grancey mówił prawdę, wszystkie jego piękne projekta rozpadały się od razu w ruinę i pogrążonym by został w bardziej ciężkie warunki życia niż te o jakich mu mówiła jego żona wobec księdza d’Areynes i notaryusza.
99 Mimo to wyraz: „Nieważność“ wymówiony przez Grancey’a zwrócił jego uwagę.
— „Nieważność“! powtarzał sobie z cicha — „Nieważność“.
I objąwszy czoło rękoma, zaczął odczytywać wyraz jaki teraz ukazywał mu się w zupełnie testamentowym świetle.
Nagle, jego towarzysz wykrzyknął głośno:
— Nie czytaj!... nie szukaj!... odnalazłem!
— Co odnalazłeś?
— Ha! do tysiąca piorunów!... sposób pochwycenia tego czteromiljonowego kapitału pozostawionego przez hrabiego d’Areynes.
Gilbert zerwał się z krzesła. Oczy mu się zaiskrzyły.
— Odnalazłeś ten sposób? — wyszepnął.
— Tak i nie błahe te sto tysięcy franków rocznie będę ci dawał jeśli zaślubię twą córkę, ale dwa miljony dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków, które będziesz mógł użyć na co ci się podoba.
— Wytłumacz mi to jaśniej.
— Wymówiłem wyraz: „Nieważność“ przed chwila i utrzymuję go bardziej niż kiedy, co znaczy, że można zwalić ten testament, ponieważ on jest cały nieważnym.
[ 143 ] — Ach! gdyby to było prawdą! — zawołał mąż Henryki.
— Jest prawdą, nieodwołalnie! Zastrzeżenie dozwalające pannie Blance na używalność dochodów od kapitału od dnia jej pełnoletności lub małżeństwa, ale które nieprzewiduje nic w razie jej śmierci, na wypadek gdyby pozostawiła dzieci, rozpoczyna akt nieważności! Mąż twojej córki opierając się na fakcie, że testator działał w tym razie na szkodę potomków sukcesorki, może odwołać się do trybunałów, jakie przyjmę bez wahania jego reklamacye i wydadzą wyrok potwierdzający.
— Być może, iż się łudzisz w tym razie?
— Nie łudzę się wcale, a więcej powiem ci jeszcze. Warunek zastrzegający małżeństwo twej córki pod regułą rozdziału majątkowego, zawiera sam w sobie punkt nieważności. Używalność dochodów kończy się po upływie lat trzydziestu, kontrakt więc ślubny, którego sporządzenie zastrzeżono szanując warunki narzucone przez testatora, byłby sam w sobie punktem do rozpoczęcia procesu przez przyszłego jej męża żądającego dla żony kapitału, do którego ona ma prawo. Jest punktem do unieważnienia testamentu, powtarzam i dziwię się bardzo milczeniu zachowywanemu w tym względzie przez notaryusza rodziny d’Areynes, któremu ten błąd powinien był jasno wpaść w oczy.
— Notaryusz jest przyjacielem mej żony — rzekł Gilbert.
— To właśnie tłumaczy jego milczenie. Zresztą nic go nie obowiązuje do udzielania wskazówek, ponieważ testament został napisanym bez jego udziału.
— Cóż nam więc czynić wypada?
— Wykonać plan pierwotnie przez nas nakreślony, usuwając z drogi wszystkich, którzy by nam mogli przeszkadzać.
— A więc moja żona — wyszepnął Gilbert.
— Mówiłeś, że się nie zgodzi na małżeństwo zemną swej córki?
— To niewątpliwe!
— Nadmieniłeś jednak, że masz sposób pokonania trudności. Użyj go. Mając oczyszczoną i wolną drogę przed sobą, będę mógł użyć praw ojca. Panna Blanka będzie ci posłuszną, a ja z chwilą podpisania ślubnego kontraktu po[ 144 ]chwycę zająca, który nam przyniesie cztery miljony piąćset franków do podziału na połowę.
— A notaryusz nie byłby nam równie przeszkodą, w tym razie? — zapytał Gilbert.
— Nie! On nic nie może uczynić, a z chwilą unieważnienia testamentu, zniknie jego władza w zupełności.
— Jak długo trwać może ten proces?
— To pójdzie prędko. Wiem jak trzeba tę rzecz poprowadzić.
— Daję ci więc zupełne pełnomocnictwo w tym razie — rzekł Rollin.
— Teraz, bez niecierpliwienia się i irytacyi — wyrzekł po chwili mniemany Grancey. — Pozostaw mi czas do działania, a sam bądź ostrożnym w postępowaniu. Niech nikt niedomyśla się twych planów.
— Bądź spokojnym — odparł Gilbert. — Moje zachowanie się będzie wzorowem, ale wysłuchaj kilka mych uwag. Przedstawiłem cię mej żonie jako rzadkiego a cennego ptaka, staraj się zatem, ażeby tak Henryka jako i Blanka potwierdziły to zdanie. Mówiłem o twej rodzinie, wspomniałem, że pragnąc zająć pierwszorzędne stanowisko między sporstsmanami, przyszedłeś zasięgnąć rad moich co do urządzenia wyścigowej stajni.
— To zręcznie, w rzeczy samej.
— Wtrąć podczas rozmowy, kilka słów w tem znaczeniu, dla ukazania, że jesteś dżentlemenem w całem znaczeniu.
— Nie obawiaj się, będziesz mógł się pochełpić przyszłym swym zięciem...
— Ani słowa więcej — wyszepnął z cicha Gilber — słyszę ktoś nadchodzi.
[ 145 ] Jakoż za chwilę kamerdyner ukazał się we drzwiach gabinetu z oznajmieniem, iż pani z panienką znajdują się w salonie.
Rollin wraz z gościem zeszedł do małego saloniku, łączącego się z apartamentem przyjęć.
— Droga Henryko i Maryo-Blanko — zaczął, wchodząc tenże — przedstawiam wam pana wicehrabiego de Grancey.
Były pomocnik adwokata ukłonił się, olśniony literalnie pięknością młodego dziewczęcia.
Blanka w rzeczy samej była idealnie piękną w swej białej sukni, której miękka materya uwydatniała zgrabne kształty jej dziewiczej postaci.
Blado różowa cera jej twarzy i bujne cenne włosy, podnosiły blask jej dużych oczów błękitnych, spoglądających łagodnie z pod rzęs jedwabistych.
Henryka w czarnem ubraniu, była jeszcze bardzo piękną, mimo przedwcześnie pobielałych włosów. Posiadała ona zbyt wiele taktu, ażeby wobec nieznajomego okazać miała poróżnienia dzielące ją z jej mężem.
Gość przedstawiony jej miał wszelkie pozory człowieka z wyższego świata. Przyjmując go zatem okazała się najuprzejmiejszą z gospodyń. Rozmowa jak zwykle toczyć się zaczęła w kółku zdań banalnych, gdy kamerdyner wszedłszy, wygłosił uroczyście:
— Śniadanie na stole!
— Grancey podał rękę pani Rollin, Gilbert poprowadził Marye-Blankę i cztery te osobistości weszły do jadalni, gdzie nowo przybyłego umieszczono pomiędzy matką a córką.
Henryka z nader słusznych powodów nie ufała tym wszystkich, których Gilbert nazywał swojemi przyjaciołmi. Zmuszoną jednak była wyznać wobec siebie, że ów wicehrabia okazał się bardzo przyjemnym gościem.
Był w miarę wesołym, posiadał pełno zajmujących opowiadań, któremi po kilkakrotnie wywoływał uśmiech na usta pani Rollin.
Blanka śmiała się z całego serca, znajdując bardzo sympatycznym nowego przyjaciela swojego ojca.
Gdy po śniadaniu prosił o pozwolenie bywania niekiedy w ich domu, pani Rollin odpowiedziała, że przyjmie go z przyjemnością.
[ 146 ] Wyszedłszy z salonu z Gilbertem, mógł sobie pochlebić, że sprawił dodatnie wrażenie.
— Jestżeś zadowolonym? — zapytał go Rollin, skoro znaleźli się sami w gabinecie.
Mów raczej, że zostałem oczarowany! Panna Blanka jest cudem! Co zaś do twojej żony, widzę, że nie umiałeś jej ocenić. Sądzę, że biorąc się zręcznie do rzeczy, można by od niej uzyskać zezwolenie bez uciekania się do użycia środków gwałtownych.
— Widocznie, nie znasz mej żony! — odparł Gilbert zapalając cygaro. — Zresztą, popróbować mogę, lecz jestem pewien, że to się nie uda.
Kto nic nie ryzykuje, nic niema! — zakończył Grancey.
∗ ∗
∗ |
Od pięciu miesięcy Joanna Rivat rozłożyła się ze swym kramikiem przy drzwiach kościoła świętego Sulpicyusza.
Zdecydowała się wreszcie napisać do Róży, przebywającej w Blois, ale nie otrzymując od niej żadnej odpowiedzi, niepokoiła się bardzo.
Równocześnie mniemany wicehrabia de Grancey stawszy się zażyłym przyjacielem Gilberta, bywał często zapraszanym na obiady i śniadania, podczas których tak pani Rollin jak i jej córka oceniali szczery i lojalny charakter nowego znajomego, jaki ten wprawny komedyant umiał sobie nadać z pozoru, oczekując cierpliwie rozstrzygającej chwili, w której będzie mógł pokonać opozycyę pani Rollin, gdyby takową stawiła co do małżeństwa swej córki.
Nadszedł początek Października.
Dnie szybko się zmniejszały.
Liście na drzewach przybrały tę płową barwę czerwono-żółtą, poprzedniczkę zbliżającej się zimy.
Była godzina pierwsza po południu, gdy mężczyzna w podeszłym wieku, z zapuszczoną siwiejącą brodą, dlugiemi włosami, spadającemi mu na zatłuszczony kołnierz paltota niegdyś brunatnego, z którego czas starł pierwotną [ 147 ]barwę, chwiejący się na wychudłych nogach, w miękkim zużytym kapeluszu nasuniętym na oczy, szedł podpierając się kijem, gościńcem wiodącym do Paryża od strony Winceńskiego lasku.
Postać tego włóczęgi, którego łatwo można było wziąść za żebraka, była wyniszczoną, cierpiąca, a z jego uwiędłych pomarszczonych rysów twarzy trudno było wiek odgadnąć.
Przybywszy do Joinville, przeszedł most, i znalazł się na lewym brzegu Marny, idąc w kierunku Champigny.
Widocznie znał dobrze tę drogę, bo podążył nią bez wachania.
Pogodne jesienne słońce, oświetlało roztaczający się przed nim krajobraz, obsypując złotem resztki liści na wierzbach, na kołyszących się liljach wodnych pośród fal Marny, i na suchych liściach unoszonych podmuchem wietrzyku.
Prócz kilku rybaków siedzących w łodziach z zapuszczonemi wędkami, ten zakątek zupełnie był osamotniony.
Wędrowiec ów szedł ciągle, wolnym znużonym krokiem, zadumany, z głową spuszczoną na piersi.
Stanąwszy na moście drogi żelaznej zatrzymał się zdumiony. Wyrosła wysoko polanka przecinająca na dwoje krajobraz dziwiła go widocznie.
To nie tak jak przed siedemnastoma laty wyszepnął — nic tu obecnie nie poznaję.
Idąc koło żywopłotu, rosnącego nad drogą, zwrócił się ku wiosce Champigny, której pierwsze domy dostrzedz się dawały w oddaleniu.
— Ileż zmian! — wyrzekł, spoglądając w około siebie. — Wszystko co było niegdyś zniszczonem, odbudowane do niepoznania.
Uszedłszy paręset kroków, przystanął powtórnie.
Po prawej. otwierało się sklepienie, przecinające pochyłość drogi żelaznej, łącząc równinę jaką szedł z innemi gruntami, w których wznosiły się świeżo postawione budynki.
Po lewej, po za sklepieniem, widać było mur nieskończenie długi, opasujący ogród jakiejś willi.
— Teraz pomiarkowałem się — wyrzekł. — Poznaję gdzie jestem.
[ 148 ]
Otóż wiem! wyszepnął. Droga do Bretigny jest po lewej, idziemy dalej.
Przyśpieszył kroku o ile mógł, sunąc w podartym obuwiu, z którego podeszwy poodpadały.
Na rogu drogi do Bretigny, i ulicy noszącej to nazwisko, przystanął z sercem ściśnionem, drżący z trwogi.
— Błędnem spojrzeniem mierzył przestrzeń przed sobą. Krople zimnego potu wystąpiły mu na skronie, spostrzegł albowiem grabarzów i mularzy pracujących w ogrodzie domu pod 9 numerem.
Jestem zgubiony! wyjąknął zdyszany, naprzód się pochylając, jak gdyby otrzymał nożem uderzenie w piersi.
Szedł mimo to dalej, aż do pracujących w ogrodzie ludzi.
Dom w którym mieszkała niegdyś poczciwa Palmira, rozpadł się w ruinę. Płot i ogrodzenie zamykające niegdyś podwórko, zostało powyrywane. Stawiano mur na ich miejscu.
Wędrowiec spojrzał szybko na ogródek znajdujący się po za domem i jego twarz zasępiona, nagle się wypogodziła.
— Jabłoń stoi!... i żyje! wyszepnął. — Ziemia nie została poruszoną, a więc jest tam jeszcze butelka.
Nagle jakaś myśl przebiegła mu przez głowę.
— Czy kopią tę ziemię dla wzniesienia tu tarasu? — zapytał jednego z murarskich pomocników.
— Nie wiem! wymruknął tenże. Zwróć się do „małpy“. Oto tam ona stoi!
Tu wskazał ręką mężczyznę o średnim wieku wydającego rozkazy robotnikom.
Podróżny zbliżył się ku niemu.
— Pozwolisz pan zapytać dwa słowa? — zagadnął!
Przedsiębiorca spojrzał na niego z nieufnością. Tak bowiem ubiór jak i fizyonomja mówiącego zdawały mu się być podejrzanemi.
— Czego chcesz? — odparł brutalnie.
— Pragnę zarobić na życie. Znam robotę grabarska...
[ 149 ]Jestem bez grosza, byłby to dobry uczynek z pańskiej strony dać mi pracę jako jałmużnę.
— Masz własne narzędzia?
— Niemam ich. Przybywam z daleka. Byłem chory... Wyszedłem ze szpitala.
— Nie zdajesz mi się być dość silnym...
— Posiadam dobrą wolę i odwagę.
— Ile chciałbyś zarobić?
— To od pana zależy. Cokolwiek bądź mi zaofiarujesz, przyjmę z wdzięcznością... Będzie to na kawałek chleba.
— Pięćdziesiąt sous dziennie...
— Przyjmę najchętniej.
— A więc, zabieraj się do pracy. Bierz taczki, rydel, łopatę, motykę ze szopy. Trzeba wywieźć gruz na ulicę, zkąd go moi ludzie zabiorą.
Wędrowiec postawił laskę, zdjął kaftan, kamizelkę, zawinął rękawy i począł wykonywać dane sobie rozkazy.
Przedsiębiorca przypatrywał się jego robocie przez chwil kilka i widocznie był zadowolonym ponieważ wsunął mu w rękę czterdzieści sous mówiąc:
— Widzę, że pilnie pracujesz. Masz tu odemnie na obiad. Robota kończy się o szóstej wieczorem, a rozpoczyna się o wpół do ósmej z rana.
Robotnik podziękował i pracował dalej, gorliwie, gwałtownie podtrzymując siły jakich chwilami mu brakowało.
Czytelnicy nasi poznali zapewne w owym podróżnym Serwacego Duplat’a, byłego kapitana Kommuny, skazańca z Nowej Kaledonii.
Gdy Gaston Depréty, obecnie wicehrabia de Grancey wyjeżdżał z Niemiec pozostawało jeszcze Duplat’owi około dziesięciu miesięcy do odsiedzenia kary dziesięcioletniej w ciężkich robotach, na jaką został skazany w usiłowaniu kradzieży.
W cztery miesiące po wyjeździe Deprét’yego zyskał ułaskawienie. Zwolniono go z pozostałego czasu kary, z powodu ran, jakie otrzymał przy pracy.
W obec tego zapytywał sam siebie, czyli nie lepiej by dlań było pozostać w Nowej Kaledonii, niż wracać do [ 150 ]Francyi wyniszczonym, schorowanym skutkiem cierpień przebytych w szpitalu.
Skoro jednak otrzymał wiadomość o ułaskawieniu, zniknęły jego wachania.
Wróci do Francyi!... pojedzie do Paryża. Pójdzie do Champigny odkopać pieniądze i papiery ukryte w ogródku Palmiry, a potem odszuka Gilberta Rollin, z którym ureguluje rachunek na sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
Gdyby Gilbert żył, i był bogatym, a mimo to niechciał zapłacić, odstąpi mu z tej sumy połowę, zresztą, czwartą część, gdyby było potrzeba.
Ta trocha jaką odbierze, pozwoli mu wyżyć bez troski, i wystarczy na najpilniejsze potrzeby, aż do ostatnich dni jego.
Ów były kapitan związkowych, zaniechał swych wielkich projektów na przyszłość.
Wezwanego do biura karnej administracyj w Numei zapytano:
— Czy chcesz pozostać i osiedlić się tu?
— Nie! odrzekł.
— Pragniesz więc wracać do Francyi?
— Tak.
— Wiedz o tem, że tam będziesz pozostawał pod nadzorem policyi przez lat dwadzieścia, licząc od dnia twojego uwolnienia.
— Wiem o tem!
— Pobyt w Paryżu wzbronionym ci będzie jeżeli nie znajdziesz jakiej odpowiedzialnej osobistości któraby poręczyła za tobą.
— Nieznam nikogo w Paryżu.
— Twoi rodzice?
— Umarli. Wyznaczcie mi panowie jakiekolwiek miejsce pobytu, wszędzie potrafię zarobić na życie.
— Chcesz osiedlić się w Caën?
Niech będzie Caën. I tam znajdę robotę!
[ 151 ]
Miasto Caën zostało wyznaczone Duplat’owi za miejsce mieszkania.
W kilka dni potem, zaopatrzony w paszport, płynął do Francyi mając czterysta franków w kieszeni, uzbieranych ze swej pracy, a tworzących jego kapitał, skazańca.
Suma ta pochodziła z oszczędności składanych przez czas siedemnastoletniego pobytu w Kaledonii.
Postanowił przybywszy do Caën, zaawizować tam swój paszport, złożyć go w prefekturze, a otrzymawszy zezwolenie na pobyt w tem mieście wydalić się chwilowo po kilku tygodniach i udać do Paryża, a ztamtąd do Champigny dla odszukania swojego skarbu.
Poszukiwania Gilberta na później pozostawił.
Według obrachowania, powinien by się znaleźć w Paryżu na początku Września.
Nadzieja go zawiodła w tym razie.
Podczas płynięcia, przeszkadzały ustawicznie niepogody.
Wylądowawszy w Brest musiał pójść do szpitala, gdzie przez miesiąc pozostawał.
Wyszedłszy ze szpitala, zaopatrzony świadectwem stwierdzającym jego chorobę, udał się do Caën, gdzie mu pozwolono na pobyt w tem mieście z warunkiem, aby co miesiąc przedstawiał się w Centralnym Komisoryacie
Zaczął szukał pracy.
Wiemy, że nie wyglądał zachęcająco z pozoru. Cierpiący, osłabiony, nie był zdolnym do żadnej cięższej roboty, napróżno też o nią kołatał do fabryk i przemysłowych zakładów.
Jego czterysta franków szybko się wyczerpały. Trzeba było płacić komorne i żywić się nic nie zarabiając.
— Dalej! do Champigny! — mówił sobie — jest na to czas wielki!
Był czas w rzeczy samej, ponieważ po zapłaceniu biletu na drogę żelazną do Paryża pozostały mu tylko trzy franki.
[ 152 ] Gdy się przedstawił jako grabarz przedsiębiorcy robót budowlanych w Bretigny, miał tylko dwadzieścia centymów w kieszeni.
Dwa franki dane przez tegoż przedsiębiorcę, były dla niego prawdziwym dobrodziejstwem. Mógł za nie zjeść obiad w garkuchni, a nabrawszy sił zacząć kopanie pod jabłonią.
Uderzyła szósta godzina. Taczki i narzędzia poumieszczano w szopie, robotnicy rozchodzić się zaczęli. Duplat pozostał z drugim grabarzem.
— Może pójdziesz co zjeść do mojej garkuchni? — zapytał go tenże. — Zapłacisz nie wiele, a porcye są wystarczające.
— Dobrze! — odparł Serwacy osłabionym głosem.
— A więc, dalej w drogę! Jest to niedaleko ztąd przy gościńcu.
Weszli obadwa. Były galernik ledwie powłóczył nogami.
Zakład do którego przybyli, był w rzeczy samej garkuchnią niższego rodzaju.
W dosyć obszernym lecz nizkim pokoju stały stoliki umieszczone rzędami. Na kontuarze widać było stosy szklanek.
W głębi sali oświetlonej dwiema naftowemi lampami, znajdowały się drzwi, prowadzące do kuchni.
Właścicielka czuwała sama przy gotowaniu potraw. Mąż obsługiwał gości.
— Obiad! — zawołał, wchodząc grabarz. — Za dwa sous chleba, potrawka jakakolwiek i butelka wina. A pochyliwszy się ku Duplat’owi szepnął mu na ucho:
— Wszystko razem wyniesie osiemnaście sous, za te pieniądze można się najeść do syta.
Dziękuje ci kolego za twoją życzliwość rzekł Duplat.
W okamgnieniu podano jedzenie.
Serwacy literalnie umierał z głodu. Nie jadł, ale pożerał.
Palony gorączką wypróżnił jednym tchem butelkę wina, a czując, że powracają mu siły, zażądał drugiej.
Po napełnieniu żołądka, ponieważ jeśli potrawy nie były zbyt smakowicie przyrządzone były w zamian obfitemi, uczuł że jest mu lepiej i spojrzał badawczo na swego towarzysza.
[ 153 ] Był to wysokiego wzrostu, trzydziestopięcioletni mężczyzna, o pogodnej, otwartej fizyonomii.
— Pochodzisz z tych okolic? — zapytał go Duplat.
— Tak, tu jestem urodzony i wychowany — odrzekł. — Byłem świadkiem najścia Prusaków w 1870 roku. Mam lat trzydzieści pięć, byłem natenczas bardzo młody, co mi nie przeszkadzało strzelać do nich. Straciłem ojca i matkę kiedyś połączę się z nimi, na cmentarzu, gdzie spoczywają oboje od lat pięciu.
— Nigdy nie wyjeżdżałeś z Champigny?
— Nigdy! Mój ojciec pracował przy wypalaniu cegły, ja wolałem zostać grabarzem. To zdrowsze zajęcie na świeżym powietrzu.
— Znasz więc zapewne wszystkich tu mieszkańców?
— Ma się rozumieć, od najstarszego do najmłodszego.
— Powiedz mi czy rodzina Lagier żyje jeszcze?
— Żyje, Lagier utrzymujący pralnię.
— Znasz ich więc?
— Jak najlepiej. Żyją wszyscy. Zacny to dom, robotnicy zawsze tam znajdowali zarobek. W tej chałupie, który rozebrano teraz przy ulicy Bretigny, przepędzałem mile godziny, w towarzystwie ładnej dziewczyny, tak ładnej, jakiej nie znajdzie nawet w Paryżu.
Tu grabarz przełknął spory łyk wina.
Naprowadził sam rozmowę na przedmiot interesujący Duplat’a, owóż ten słuchał go z natężoną uwagą.
— Ach! jak ona była ładną!... ta praczka — powtarzał rozpromieniony, — nazywano ją w całej okolicy „piękną Palmirą“.
— Palmira! — powtórzył Duplat — ja ją także znałem.
— Znałeś ją?
— Doskonale!
— Gdzie?... zkąd? u czarta? Nieprzypominam sobie abym kiedykolwiek cię tu widział?
— Poznałem się z nią w Paryżu, podczas oblężenia. Jeździła tam ze swemi pracodawcami Langier’ami.
— Tak, w rzeczy samej i powróciła później z niemi do Champigny. Bałamutka.... jak niema drugiej, ale robotnica doskonała.
— Czy mieszka ciągle w Champigny?
[ 154 ] — O! nie... wyjechała w inne strony. Znalazła ładnego chłopca, który ją zaślubił, ale zaślubił na seryo, wobec proboszcza i mera.
Duplat zerwał się z krzesła.
— Co?... Palmira wyszła za mąż? — zawołał.
— Mówię ci, że tak. Chłopak zakochał się w niej na zabój. Ten głupiec posiadał mały hotel i restauracyę w Paryżu, przy ulicy des Boulets. Zrobił z niej królowę za kontuarem ten Potonnier.
— Nazywa się więc ona teraz Potonnier?
— Tak.
— I jest szczęśliwą?
— Tem szczęśliwszą, że jej małżonek przeniósł się do wieczności po dwóch latach pożycia, pozostawiwszy jej w spadku Zakład i pełen worek pieniędzy. Obraca ona rożnem tak zręcznie, jak obracała żelazkiem. Będąc przed dwoma laty z kolegami w Paryżu, poszedłem do niej na szklankę wina. Jest ona zawsze tak dobrą, jak była.
— A zatem mieszka przy ulicy de Boulets?
— Tak, pod numerem 23. Nie jest to zakład zbytkownie urządzony, lecz mimo to robi ona dobre interesa.
— Tem lepiej dla niej. Cieszę się z tego. Zasługiwała na szczęście jakie ją spotkało.
Tu podniósł się Duplat i zarządał rachunku.
— Gdzie będziesz nocował? — pytał go grabarz.
— Znajdę sobie kącik gdziekolwiek.
— Zatem dobranoc. Do jutra z rana.
Oba po uściśnieniu ręki, rozeszli się z sobą. Grabarz wyszedł pierwszy. Duplat zapłaciwszy rachunek, niezadługo po nim.
Noc była ciemna, a niektóre sklepy były jeszcze otwarte. Były kommunista wszedłszy do jednego z nich, kupił świecę i paczkę zapałek, poczem szedł wolno ulicą Bretigny.
Osmą godzinę wydzwonił zegar na merostwie. Wszedłszy w podwórze rozebranego domu, w którym z rana pracował, zwrócił się ku szopie gdzie złożono narzędzia i położył się tam na pęku słomy.
— Zbyt wcześnie jeszcze, aby zaczynać robotę — rzekł mógłby mi kto przeszkodzić. Prześpię się trochę, — do siebie to wróci mi siły.
[ 155 ] Usławszy sobie rodzaj łóżka, wyciągnął się na nim myśląc o Palmirze, którą miał nadzieję zobaczyć niezadługo.
Sen przyszedł, ale sen gorączkowy, przerywany jakiemiś widziadłami. Zrywał się kilkakrotnie, drżący, spotniały.
Wreszcie nadszedł spokój, wiodąc wraz z sobą parę godzin snu nieprzerwanego.
O północy obudził się na nowo, wstał, zapalił świecę, wyjął z szopy potrzebne narzędzia i szedł do ogródka, pod jabłoń, gdzie przed siedemnastoma laty ukrył butelkę.
— Tu kopać potrzeba! — rzekł, rozpatrzywszy się w gruncie uważnie.
Zgasiwszy świecę, postawił ją przy murze, a wziąwszy rydel do ręki, zagłębił go w ziemi.
Grunt zeschnięty, stwardniały, utrudniał mu pracę, mimo co kopał z zapałem.
Robota postępowała, ukazał się otwór głęboki.
Zastąpił teraz rydel motyką i kopał przez pół godziny, ale bezskutecznie.
— Zaniepokojony, pochylił się po nad otworem, a zagłębiwszy weń ręce, zaczął odrzucać ziemię garściami.
Znamy przyczyny dla jakich nic nie mógł odnaleźć.
Kopał mimo to dalej, rozszerzył otwór na półtora metra głębokości. Podważył jabłoń, której korzenie zapuszczone były w grunt silnie, a butelka nie ukazywała się wcale.
Zapaliwszy świecę, zaczął przetrząsać ziemię, mówiąc sobie, iż być może wyrzucił wraz z nią butelkę nie spostrzegłszy tego.
Daremne poszukiwania.
— Niepodobna ażebym ją głębiej zakopał! — wyszepnął oszołomiony — odkopano ją!... ukradziono! Nic teraz niemam, nic!... nic!... — powtarzał z gestem rozpaczy.
Drżał cały, chwiał się, aż zmuszonym był wesprzeć się o ścianę.
— Kopano więc tu!... grunt poruszano i ukradziono mi mój skarb. A jednak nikt nie widział jakem ją tu zakopywał... jestem tego pewny. Kto więc tu mógł poszukiwać? Kto odkrył tę moją kryjówkę? Palmira w tym domu zamieszkiwała. Być może to ona? Ach! gdyby tak było... zobaczymy.
Po raz dziesiąty przetrząsnął ziemię. Próżna nadzieja!
[ 156 ] Skarb jego zniknął bezpowrotnie.
Trzecia nad ranem uderzyła na wieżowym zegarze. Serwacy rzucił motykę z wściekłością.
— Do Paryża! — zawołał-na ulicę des Boulets. Lecz jak się tam dostać? Niemam ani grosza. Palmira udzieli mi kącik do przespania się, niepożałuje i kawałka chleba dopóki nie pochwycę, mego dawnego kapitana Gilberta Rollin! Tak, trzeba tam jechać!...
I zaczął iść wzdłuż pola.
Wyjechawszy z Champigny o trzeciej nad ranem, przybył o szóstej na ulice des Boulets pod numer 24.
Świtać zaczynało.
Objaśnienia udzielone przez grabarza ścisłemi się okazały. Pod wskazanym numerem znajdował się w rzeczy samej skromny dom zajezdny, po nad którym na blaszanej tablicy były napisane te słowa:
a pod tem wyrazy:
Sklep był jeszcze zamknięty.
Duplat oczekiwał na jego otwarcie.
Z głębi domu wychodzili robotnicy i robotnice, spiesząc do pracy, lecz drzwi restauracyi i skład win wciąż były jest cze zamknięte.
Z uderzeniem siódmej nareszcie je otworzono.
[ 157 ] Chłopiec podniósł okiennice i zamiatać zaczął przed sklepem.
Duplat chodząc po trotuarze zaglądał do wnętrza, chcąc się upewnić czyli Palmira siedzi już za kontuarem.
Przybywającym gościom chłopiec usługiwał.
Ruch na ulicy wzmagał się z każdą chwilą, a dziwny ubiór Serwacego zwracał uwagę przechodniów.
Spostrzegłszy to, wszedł do sklepu i usiadł w kącie przy stoliku.
— Kieliszek rumu! — zawołał na chłopca, poczem zapytał.
— Czy właścicielka już wstała?
— Wszak pan widzisz, że niema nikogo za kontuarem.
— A jak prędko przyjdzie?
— Nie prędzej jak za trzy kwadranse. Czy pan masz do niej interes?
— Jeżeli to chodzi o wynajęcie pokoju, ja mogę pana obsłużyć w tym razie.
— Nie! ja potrzebuję sam się z nią widzieć.
— A zatem czekać pan musisz.
Duplat popijając kropla po kropli swój rum, oczekiwał na wejście Palmiry.
W kilka minut po ósmej, ukazała się ona nareszcie. zająwszy miejsce na czerwonej aksamitnej ławeczcze po za kontuarem.
— Nie powiemy ażeby upłynione lat siedemnaście nie zostawiły śladów na obliczu tej zwanej niegdyś „piękną Palmirą“ bądź co bądź jednak nie wiele się zmieniła. Posiadała te same bujne włosy, piękne zęby i oczy, tenże sam uśmiech i spojrzenie.
Była jeszcze bardzo piękną, przy nader starannej toalecie.
Wydawszy rozkazy kucharzowi, chłopcu i dwom dziewczętom usługującym na sali, zajęła zwykłe swe miejsce po za kontuarem.
Wtedy to chłopiec usługujący zbliżył się ku niej mówiąc cicho:
— Pani! jakiś człowiek chcący widzieć się z panią czeka tu od godziny. Tu wskazał ręką Duplat’a.
[ 158 ] Wdowa podeszła ku byłemu kapitanowi kommunistów.
— Czy to pan chcesz zemną mówić? — zapytała.
— Tak pani! — wyjąknął Serwacy nieśmiało.
— A zatem mów! Słucham cię.
Duplat wstał z krzesła.
— Chciałbym pomówić z tobą sam na sam — rzekł cicho.
Palmira nie odznaczająca się nigdy dystynkcyą obyczajów, wybuchnęła śmiechem.
— Sam na sam... zemną? — wołała, śmiejąc się ciągle. — Idź naprzód do fryzyera, każ sobie obciąć włosy i brodę. Następnie wymyj się mydłem od stóp do głowy, a potem, zobaczymy!...
Serwacy zdjąwszy kapelusz rzekł smutno:
— Wiem, że się strasznie zmieniłem, sądziłem jednak, iż mimo to mnie poznasz.
Palmira przypatrywać się zaczęła bacznie mówiącemu, szukając na próżno w tych zwiędłych rysach, znanej sobie niegdyś twarzy.
— Nie! — zawołała po chwili — ja nieznam cię wcale!
Były galernik zbliżył się ku niej.
— Serwacy Duplat — wyszepnął.
— Ty?... tu? — wyjąknęła z przestrachem wdowa.
— Tak, ja!
— Ależ to niepodobna!...
— Widzisz wszelako, że tak jest. Muszę z tobą pomówić.
Palmira zwróciła się do chłopca usługującego na sali.
— Bernardzie! — wyrzekła — usiądź za kontuarem, ja wyjdę z tym panem.
Chłopiec spełnił wydane sobie polecenie.
— Idźmy rzekła do Duplata.
I wprowadziła go do antresoli, w której zamieszkiwała, zamknąwszy drzwi na klucz za sobą.
Tu posadziwszy go pod oknem na pełnym świetle, zaczęła się weń wpatrywać z uwagą.
— Tak, poznaję cię teraz — wyrzekła — chociaż się bardzo zmieniłeś. Żyjesz więc jeszcze?
— Żyję.
— Sądziłam, że cię rozstrzelano?
— Byłoby lepiej to dla mnie.
[ 159 ] — Gdzie przebywałeś przez czas tak długi? zkąd wracasz?
— Byłem skazańcem w Numei.
— Ach! nędzo!...
— Nędzę zapewne i straszną tam wycierpiałem.
— Przyaresztowano cię w Champigny, nieprawdaż? w owym małym domku, gdzie zamieszkiwałam?
— Tak, dwaj policyjni agenci pod zmyślonym pozorem wyprowadzili mnie z domu.
— Sądziłam z razu, żeś sam bezemnie uciekł do Genewy, wszak odgadłam prawdę, spostrzegłszy ślady walki przy drzwiach na ziemi.
— Ta walka była mi utrudnioną. Dwaj owi łotrzy silniejszymi byli nademnie. Wymierzyli mi w bok uderzenie pięścią, od którego upadłem na ziemię, dusili mnie potem, przyłożywszy rewolwer do gardła. Zaprowadzonego do Wersalu, zawyrokowano mnie na deportacyę i wywieziono do Nowej Kaledonii.
— Trzeba było ztamtąd do mnie napisać — rzekła Palmira.
— Nieśmiałem.
— Dla czego?
— Z obawy izby cię nie skompromitować.
— Niebyło niebezpieczeństwa.
— Ja o tem nie wiedziałem.
— Ale dla czego niepowróciłeś do Francyi po ogłoszeniu amnestyi?
— Dla czego?... Popełniłem tam pewne szaleństwo...
— Cóż takiego?
— Zraniłem nożem dozorcę, który się źle zemną obchodził — odrzekł Duplat, niechcąc wyznać prawdy o popełnionej kradzieży. — Skazano mnie na dziesięć lat do ciężkich robót, ale ułaskawiono po sześciu miesiącach.
— I w pięknym stanie powracasz!... niema co mówić!
— Rzecz główna, że jestem osłabiony. Lecz mam pełen woreczek pieniędzy, odżywić się mogę.
— Znajdujesz się pod nadzorem policyi.
— Tak, przez lat dwadzieścia.
— I przysłano cię do Paryża?
[ 160 ] — Nie! Pobyt w Paryżu jest mi wzbronionym. Wyznaczono mi Caen na miejsce rezydencyi.
— Znajdujesz się więc w złych stosunkach z policyą?
— Mimo to powrócić musiałem. Potrzeba mi było pójść do Champigny, wejść jakimkolwiek bądź sposobem do tego domku w którym mieszkałaś!...
— Otóż dla mnie zagadka! — wykrzyknęła Palmira. — Coś mógł tam robić w tej starej budzie skoro mnie w niej niebyło?
— Potrzebowałem odnaleźć ukryte tam pieniądze.
— Ukryłeś u mnie pieniądze?
— Tak, w ogródku, pod jabłonią.
— Dużo było tych pieniędzy?
— Czternaście tysięcy franków w banknotach i papiery przedstawiające wartość stu pięćdziesięciu tysięcy franków.
— Stu pięćdziesięciu tysięcy franków? — powtórzyła Palmira z osłupieniem.
— Tak, ni mniej, ni więcej. Te banknoty przeznaczyłem na otworzenie dla ciebie zakładu w Genewie. Oczekując dnia wyjazdu wsunąłem je w butelkę wraz z innemi papierami, a zatknąwszy mocno butelkę, zakopałem ją w twoim ogródku, pod jabłonią.
— A teraz wemknąłeś się do tego domu?
— Tak.
— Kiedy?
— Ubiegłej nocy.
— I odnalazłeś pieniądze i papiery?
— Nie odnalazłem.
— Jakto? kopałeś jednak pod drzewem?
— Przewróciłem ziemię na dwa metry głęboko podważyłem nawet i drzewo.
— Ktoś widocznie tam szukał przed tobą.
— Ale kto? Nikt niewiedział, że tam były ukryte pieniądze.
— A zatem źle szukałeś.
— Dobrze szukałem, jak nie można lepiej. Powiedz mi czy nie używałaś nigdy ogrodnika do uprawy tego ogródka?
Nigdy. W rok po twoim zniknięciu wyniosłam się ztamtąd i dom odtąd nie był wcale wynajętym. Moi dawni [ 161 ]pryncypałowie powiedzieli mi, że dom pójdzie na rozbiórkę, a inny postawią na jego miejscu.
— To prawda. Właśnie go rozbierają i tym sposobem mogłem spokojnie dopełnić moich poszukiwań. Cała moja nadzieja była w tych pieniądzach. Myśl, że je kiedyś odnajdę, podtrzmywałamnie w Numei. Teraz, niemam nic!... nic niemam!...
— Czy nie mówiłeś komu o tej kryjówce?
— Nikomu w świecie Nie jestem głupim ani waryatem.
— Co teraz będzie? Co zamyślasz robić?
— Przychodzę do ciebie ażebyś udzieliła mi radę i dopomogła cośkolwiek.
— Radę chętnie ci udzielę i dopomogę o ile będę mogła, mój biedny stary — rzekła Palmira podając rękę Duplat’owi.
— Pozostałaś zawsze dobrą kobietą! — rzekł ściskając tę rękę z rozrzewnieniem — masz zacne serce, a to zjednywa szczęście.
— Kto ci wskazał mój adres?
— Pewien chłopiec z Champigny, grabarz.
— Jak się nazywa?
— Nie pytałem go o to. Powiedział mi, że wyszłaś za mąż, a obecnie jesteś wdową, że utrzymujesz hotel i restauracyę przy ulicy de Boulets.
— Tak, wyszłam za mąż za bardzo dobrego chłopca. Nie był on wprawdzie zbyt mądrym, ale miał pełną sakwę pieniędzy. Żył zemną dwa lata, ten biedny Potonnier, a przez te dwa lata mogę powiedzieć, żem była najszczęśliwszą z kobiet i starałam się, ażeby i on był szczęśliwym. To też umierając, zapisał mi wszystkie swoje oszczędności i ten zakład, który prosperuje jak nie można lepiej. Ten cały dom jest moją własnością.
— To dobrze! Jesteś bogatą, masz z czego żyć do ostatnich dni swoich.
— Bezwątpienia. A teraz, rozmawiajmy prędko, ponieważ muszę zejść do sklepu. Jakiej więc rady żądasz odemnie?
— Posłuchaj. W butelce o jakiej ci mówię, znajdowały się banknoty i papiery przedstawiające wartość stu pięćdziesięciu tysięcy franków.
[ 162 ] — Tak.
— Były to weksle prawnie napisane.
— A teraz już ich niemasz?
— Ma się rozumieć. Chciałbym jednakże wiedzieć, czy osobistość, która je podpisała miałaby prawo zaprzeczenia tego długu i czy niemógłbym czyniąc jej jakieś ustępstwo z ogólnej sumy, odebrać choć cośkolwiek?
— Czy w rzeczy samej dłużnym ci jest tak wielką sumę ten jakiś twój znajomy? — zapytała Palmira.
— Tak — odrzekł Serwacy — winien mi jest ją co do grosza.
— W jaki sposób to być może? Pożyczyć mu jej niemogłeś, niemając nigdy pieniędzy.
— Jest to zapłata za wyświadczoną mu przezemnie przysługę, jedną z tych usług, jakich niemożna nigdy dość drogo opłacić.
— Jeżeli twój dłużnik jest honorowym człowiekiem, to pomimo, iż niemasz w ręku jego wekslów powinien ci zaproponować ustępstwo i jakim mówiłeś i jakie gotów jesteś uczynić. Niech ci da cośkolwiek. Jeżeli zaś jest łotrem nie będzie się żenował i wyrzuci cię za drzwi.
— Gdyby chciał coś podobnego uczynić, zmuszę go zapłacenia, mam na to sposób.
— Istnieje jakaś tajemnica pomiędzy wami.
— Tak.
— Ważna tajemnica?
— Nie inaczej.
— Mogąca tamtego skompromitować?
— Ma się rozumieć.
— Użyj jej, aby go zmusić do zapłacenia. Gdzie mieszka ta osobistość?
[ 163 ] — Mieszka zapewne w Paryżu; zresztą, odnajdę go gdziekolwiek by on był, jeżeli mi przyjdziesz z pomocą jak obiecałaś przed chwila.
— Nie cofam mojego przyrzeczenia, lecz jak to uczynić?
— Pojmujesz, iż dla wyszukania tego człowieka i traktowania z nim, muszę pozostać w Paryżu.
— Lecz nieszczęśliwy niezapominaj żeś został z kraju wygnanym, że pobyt tu jest ci wzbronionym. Przyaresztują cię napewno!
— Od ciebie zależy ażebym nie był narażony na niebezpieczeństwo. Zmienię nazwisko i pozwolisz mi zamieszkać w swoim hotelu. Nie dam ci żadnego powodu do kłopotów i zmartwień. Zresztą, skoro zostanę zapisany pod fałszywym nazwiskiem, niebędziesz odpowiedzialną w żadnym razie za to coby uczynił Serwacy Duplat.
— Powinieneś mi złożyć papiery, dla wciągnięcia ich w księgi meldunkowe — odpowiedziała Palmira.
— A znajdzież na to sposób, gdy zechcesz.
— A gdy nadejdzie inspektor policyi i zacznie przewracać w moich księgach?
— Gdy się jest ładna, tak jak ty jesteś, inspektor ślepnie na wszystko.
Palmira lubiła zawsze pochlebstwa. Mimo że ono pochodziło od brudnego i zestarzałego Duplat’a uśmiechnęła się mile.
— No! dobrze... dobrze... mój stary! — odpowiedziała. — Muszę jak niegdyś zadość uczynić twej prośbie. Zapiszę cię pod przybranym nazwiskiem. Będziesz tu mieszkał jako mój dawny przyjaciel z prowincyi i będziesz jadał wraz z nami, jeśli ci się to podoba?
— Czy mi się to podoba? — wykrzyknął Duplat z uczuciem wdzięczności. — Niema drugiej tak zacnej istoty jak ty na świecie! O jakże bym rad cię uścisnąć!
Wdowa Potonnier wybuchnęła śmiechem, a wyciągnąwszy ręce, usunęła od siebie Duplat’a.
Uściśniesz mnie — rzekła — skoro się ogolisz, włosy obetniesz i wymyjesz się mydłem, skoro niebędziesz wyglądał na żebraka, jak teraz. Idź mi natychmiast bez straty czasu i kup sobie bieliznę i ubranie.
[ 164 ] — Lecz za co?... za co? — jąkał żałośnie były komunista.
— Za to! — odparła wdowa otwierając szafkę, a wydobywszy z niej banknot pięćset frankowy podała go Serwacemu dodając:
— Zmień to... i kup sobie wszystko co trzeba. Oddasz mi skoro odbierzesz swoją należytość od tego człowieka.
— A jeżeli on mi nie zapłaci?
— Ha! to mi nie oddasz, ot! wszystko!
— Ach! zacna.... zacna kobieto! — szeptal Duplat ze łzami w oczach.
— No! teraz w drogę, mój stary! mówiła Palmira. — Idź się przyodziej i wracaj. Śniadanie jadamy tu o dwunastej. Staraj się przyjść punktualnie, a nie zrób wstydu swojej gospodyni.
— Będę się starał!
— Ale! powiedz mi jakie chcesz przybrać nazwisko, bo ja je wpiszę natychmiast do książki.
— Wpisz, Juljan Serwaize.
— Urodzony?
— Gdzie zechcesz.
— Zrozumiałam. Uciekaj teraz.
Tu rozłączyli się z sobą. Palmira ażeby dojrzeć służby w restauracyi, Serwacy, ażeby się uporządkować, ogolić i wymyć.
Był przekonany, że skoro jego dawna kochanka go niepoznała, to i w owej dzielnicy miasta, w której niegdyś tak długo zamieszkiwał nikt go również nie pozna.
Szedł więc śmiało bulwarem Woltera, ulicą la Roquette i skierował się na plac Bastylii.
Zamiarem jego było pójść do wielkich składów ubrania, ażeby tam kupić wszystko, czego mu było potrzeba, a oszczędzić sobie chodzenia po oddzielnych sklepach.
Jakież zmiany dostrzegł na ulicach od lat siedemnastu! Zaledwie rozpoznać je mógł teraz.
Na placu Bastylii i rogu ulicy świętego Antoniego, dostrzegł wielki skład konfekcyi, jakiego nie zauważył, idac z Champigny dnia poprzedniego.
[ 165 ] — Doskonale! — pomyślał — nie będę potrzebował chodzić dalej.
Wszedł, zażądał ubrania i kupił sobie garnitur granatowy, oraz letnie okrycie tegoż samego koloru.
Następnie, kupił sobie obuwie, bieliznę i u kapelusznika miękki czarny kapelusz.
Te rozmaite sprawunki zapakowane razem przedstawiały wartość dwustu jedenastu franków.
Obok tego wielkiego magazynu ubrań, znajdował się sklep fryzjerski. Wszedł tamże.
— Włosy i broda! — rzekł, siadając naprzeciw zwierciadła.
I położył swój pakiet na krześle.
— Wąsy proszę mi pozostawić — dodał.
Operacya trwała około pół godziny, poczem stwierdził z zadowoleniem, iż całkiem inaczej wygląda niż przed tem.
Fryzjer sprzedawał także perfumy.
Duplat kazał dać sobie pachnącego mydła i udał się do kąpielowego zakładu, gdzie obmył się, wykąpał, czego zaiste od dawna potrzeba mu było.
Po wyjściu z kąpieli, uczuł się lekkim, silniejszym, zniknęło znużenie jakie dręczyło go od dni kilku.
Przebrał się od stóp do głowy, a zawinąwszy w pakiet stare łachmany, zadzwonił na chłopca posługującego.
Chłopiec spojrzawszy na niego, stanął jak wryty.
— Nie!... nie... nieomyliłeś się — rzekł Duplat z uśmiechem. Przywdziałem tylko inną skórę. Tu leży zawinięte stare ubranie, zrób z niem co ci się podoba.
I zabrawszy resztę sprawunków wyszedł udając się na ulice des Boulets.
Dochodziła właśnie dwunasta.
Palmira królowała za swoim kontuarem na sali restauracyjnej, rozmawiając z gośćmi siedzącemi przy stołach.
Spostrzegłszy wchodzącego Duplat’a, niemogła powstrzymać gestu radosnego zdumienia.
— Nie źle on jeszcze wygląda! — pomyślała.
— Stawiasz się punktualnie, po wojskowemu, mój przyjacielu — głośno zagadnęła — a potem: Ponieważ dawno niewidzieliśmy się z sobą, pozwolę ażebyś mnie uściskał.
[ 166 ] Tu pochyliła się ku Serwacemu, szepcąc mu na ucho te słowa:
— Oznajmiłam wszystkim o przybyciu z prowincyi pana Juljana Servaize, przyjaciela niegdyś mojego męża.
— To dobrze! — odrzekł.
— Józefino! — rzekła do posługującej na sali dziewczyny — zanieś ten pakiet do pokoju przygotowanego dla pana Servaize, pod pierwszym numerem.
Służąca spełniła polecenie, a za chwilę potem Palmira zasiadła z Duplat’em do stołu.
Od czasu ostatnich dni Kommuny, to jest od lat siedemnastu, Serwacy nie jadł uczty tak wspaniałej.
Po ukończonym śniadaniu, dawni kochankowie zamienili z sobą cicho słów kilka.
— Nie można zasypiać — mówił Serwacy — rozpocznę poszukiwania mojego dłużnika.
— Tylko bez głupstw i uniesień — dodała Palmira. — Strzeż się skompromitować.
— Bądź spokojną, będę przezornym i dobrym.
— Pamiętaj, że o ósmej obiad, wracaj przed ósmą. Wypijemy po kieliszku zielonej, jak niegdyś. Przypomni to nam dawne dobre czasy.
— Na siódmą będę z powrotem. Tu Duplat wyszedł z restauracyi.
Rozmyślał w jaki sposób odnaleźć Gilberta Rollin. Nie było to łatwem do wykonania, ale trudności go nieprzestraszały. Chwilowo, błysła mu myśl czyby nie pójść do kościoła świętego Ambrożego, do księdza d’Areynes i nie zapytać go o mieszkanie Gilberta.
Byłoby to jednak narażeniem się na niebezpieczeństwo.
Ksiądz d’Areynes, który znał Duplat’a, a znał go zbyt dobrze, zadziwił by się, że on przychodzi powiadamiać się u niego o śladach Rollina, a ważną było rzeczą, aby nie budzić żadnych podejrzeń tego rodzaju.
— Badając z przezornością, można dowiedzieć się wiele rzeczy mówił sobie. — Niemam języka w kieszeni i dojdę do celu. Idźmy przede wszystkiem na ulice Servan, ponieważ tam mieszkał Gilbert gdym się z nim widział po raz ostatni.
I zwrócił się ku tej ulicy, nieco oddalonej od Boulets.
[ 167 ] Pod 39 numerem przy ulicy Servan, odźwierny przyjęty przed pięcioma laty, nie znał wcale nazwiska pana Rollin, ani nigdy o nim nie słyszał.
— A może by mnie mogli objaśnić lokatorzy, którzy tu mieszkali przed siedemnastoma laty? pytał były skazaniec.
— Najdawniejszy z lokatorów, mieszkał tu od lat pięciu — odparł odźwierny — przecinając krótko tę kwestyę.
Serwacy wstępował do kilku poblizkich sklepów z zapytaniem. Nikt go nie umiał powiadomić w tym względzie.
— Ha! zresztą, cóż tak dalece. ryzykuję? — rzekł nagle. — Idźmy do świętego Ambrożego. Przecież mnie ten ksiądz nie zje, nie połknie? Co on może mieć przeciw mnie? Niewie zkąd wracam, a ja mogę się od niego dowiedzieć, czy ów stary stryj w Lotaryngii umarł i dowiem się zarazem, czy Gilbert objął sukcessye i gdzie mieszka obecnie. Zresztą, zmieniłem się do tego stopnia, iż nie obawiam się ażeby ten czarny ptak mnie poznał. Idźmy więc.
Szedł w stronę kościoła świętego Ambrożego, a przybywszy na probostwo, zwrócił się do szwajcara.
— Chciej mi pan powiedzieć — zagadnął — gdzie mógłbym znaleźć pierwszego wikarego?
— Księdza Dubrenil? — powtórzył szwajcar.
— Nie! z księdzem d’Areynes ja chciałbym się widzieć.
— O! dawne to czasy, panie! Ksiądz d’Areynes od lat siedemnastu opuścił naszą parafję.
— Jakto... czy umarł?
— Nie! dzięki niebu! Przychodzi tu niekiedy odprawiać nabożeństwo, ale nie należy do duchownego personelu naszej parafii.
— Gdzie więc można się z nim widzieć?
— W więzieniu la Roquette.
Duplat drgnął gwałtownie.
— W więzieniu la Roquette? — powtórzył osłupiały.
— Tak, gdzie został jałmużnikiem. Znajdziesz go pan tam co rano, do dziesiątej godziny, a w każdym razie, dadzą panu adres jego prywatnego mieszkania.
Serwacy podziękowawszy szwajcarowi, wyszedł.
[ 168 ] — Iść do więzienia la Roquette. Nie! nigdy! — mruczał odchodząc. Wejść tam... dziękuję!... Obawiałbym się, aby te drzwi nie zatrzasnęły się za mną na zawsze. Trzeba szukać innego sposobu.
Tak pomrukując, szedł bulwarem Woltera, aż do placu Chateau-d’Eau.
Niebo się zachmurzyło. Drobny deszcz zaczął padać.
Duplat niechcąc zmoczyć swego nowego ubrania wszedł do kawiarni, gdzie kazał sobie podać szklankę ponczu.
Obok niego leżał dziennik na stoliku. Wziął go i zaczął czytać dla zabicia czasu.
Polityka nie zajmowała go wcale. Gardził nią.
— Wszystko to blagierzy ci politycy — mawiał — od najmniejszego do największego. Walczą niby o ideje, a rzeczywiście walczą o talerz z potrawą.
Zaczął przeglądać Kronikę trybunałów i bieżące wypadki.
Na trzeciej stronicy, rubryka „Sport“, a przy niej wyrazy: „Wyścigi w Lafitte“ zwróciły jego uwagę.
Wszak niegdyś widywano go stałym bywalcem na gonitwach, gdzie z różnem szczęściem robił zakłady.
Mimo nastąpionych wypadków, popełnionych zbrodni i doznanej nędzy, zawsze go to interesowało.
Czytał więc uważnie następujący artykuł:
„Stajnia d’Aymerie, wzięła nagrodę King-Lud, otrzymały ją: klacz „Duislana“ nabyta w przed dzień gonitwy przez pana Michala Efrussi i „Brucetta“.
Przeczytawszy to nazwisko, ów były komunista podskoczył na ławce.
Sądząc, ze się omylił, przeczytał powtórnie.
Nie! nie mylił się bynajmniej, imię i nazwisko męża Henryki, stało wydrukowane dużemi literami.
— Gilbert Rollin! — powtarzał z radością łatwa do zrozumienia — a toż to osobistość, której ja szukam właśnie! Mój pan Gilbert Rollin. On staje do gonitw?... Ażeby sobie pozwolić na taką zabawkę, trzeba mieć pełen worek pieniędzy. Widocznie wziął spadek i rozprasza po starym talary! Traf, w rzeczy samej dziwne nieraz sprawia niespodzianki. Niewiedziałem gdzie szukać owego pana Rollin z ulicy Servan, a teraz trzymam go w ręku. Pójdę na przyszłe wyścigi, kupie sobie wejście, a gdybym go tam nie znalazł, dadzą mi adres jego mieszkania, ponieważ jako sportsman znanym wszystkim być musi.
Wziąwszy dziennik w rękę, szukał ogłoszenia o następnym dniu gonitw i znalazł je w tych słowach:
A zatem jutro! — rzekł Duplat, zacierając ręce. — Czas niedaleki...
Deszcz przestał padać. Słońce zabłysło pogodne. Zapłaciwszy rachunek, Serwacy wyszedł z kawiarni i przed siódmą przybył do restauracyi wdowy Potonnier.
Liczna klijentela zapełniała salę. Palmira była mocno [ 170 ]zajęta, zapisując żądania obiadów i wydając stosowne rozkazy.
Przyjęła z uśmiechem Duplat’a.
— Wejdź do pokoju, panie Servaize — wyrzekła — Józefina da ci klucz od 1 numeru.
Pod pierwszym numerem znajdował się pokój obszerny, z oknem wychodzącym na ulice, porządnie umeblowany, słowem najpiękniejszy pokój w hotelu.
Wszedłszy tam Duplat, znalazł kupioną rano bieliznę w szafce ułożoną. Siadłszy przy oknie zaczął palić cygaro, oczekując chwili, w której nadejdzie Palmira.
— I cóż?-zapytała ukazując się we drzwiach — podoba ci się tu u mnie?
— Jestem zachwycony!... oczarowany! — odrzekł.
— Odnalazłeś wiadomą osobistość?
— Posłuchaj i osądź jak los mi sprzyja.
Tu opowiedział przeczytane wypadkowo w dzienniku nazwisko Gilberta Rollin i zamiar pójścia nazajutrz na wy ścigi w Auteil.
W chwili, gdy obiad podano, zeszli oboje razem do sali.
∗ ∗
∗ |
Przypominamy sobie rozpacz młodej infirmerki Róży, w chwili odjazdu Joanny Rivat z Blois.
Zemdlało biedne dziewczę nie będąc w stanie znieść tego rozłączenia i przeniesiono ją do jej pokoju.
Doktor sądził, że po minionym ataku, za kilka godzin, dziewczę podnieść się będzie mogło i zabrać do pracy.
Inaczej się stało.
Po wyjściu z omdlenia, pochwyciła Różę gorączka, a we dwa dni później musiano ją przenieść do infirmeri Przytułku.
Rozwinęło się zapalenie mózgu.
Będąc ogólnie lubianem to dziewczę, było starannie pielęgnowanem. Dzięki tym staraniom po dwóch miesiącach cierpień została ocaloną. Rozpoczęła się rekonwalescencya.
[ 171 ] Trwała ona długo.
Doktór obawiał się, ażeby po zapaleniu mózgowym nie nastąpiła choroba piersiowa skutkiem wielkiego wyczerpania sił.
Na szczęście energiczne leczenie rozproszyło te obawy.
Zwolna pacyentce powracały siły, wszak wielka zmiana w niej nastąpiła. Znikł jej oblicza ten uśmiech swobodny i owa wesołość szczęśliwego dziecka jakim rozradowała swoje towarzyszki.
Opanował ją smutek głęboki jakiego nawet rozegnać nie usiłowała.
— Unosisz z sobą mą duszę!-mówiła do Joanny przy jej odjeździe.
A mówiąc to, mówiła prawdę.
Czuła albowiem, że jej dusza pobiegła za tą kobietą, którą tak ukochała, nazywając ją mamą Joanną, a której być może nie ujrzy już więcej!...
Nie zobaczyć jej? ach! czyż podobna? Umarłaby chyba natenczas, bo żyć bez niej niemogła, czuła to dobrze!...
Przed odjazdem powiedziała jej Joanna:
— Jeżeli odnajdę me dzieci, napiszę ażebyś przyjechała połączyć się z nami. W miejsce dwóch, będę miała trzy córki. Obok tego przyrzekła donieść o sobie w każdym razie.
Dla czego więc nie dotrzymała obietnicy?
— Kocha mnie mniej, niż ja ją kochałam — pomyślała Róża i widocznie o mnie zapomniała.
Serce dziewczyny ścisnęło się boleśnie i łzy z jej oczu spłynęły.
Zwolna, myśl dziwna opanowała jej umysł. Postanowiła jechać do Paryża odszukać Joannę, poświęcić wszystko ażeby się z nią zobaczyć, aby ją uścisnąć?
Lecz gdzie ją odnaleźć w owym ogromnym Paryżu, jakiego wcale nie znała? W jaki sposób rozpocząć poszukiwania?
Podobny zamiar był prostym szaleństwem.
Róża to zrozumiała i postanowiła oczekiwać, pokładając nadzieję w przyszłości.
Po czterech miesiącach spędzonych w infirmeryi mogła nareszcie objąć swe obowiązki.
[ 172 ] Z rana, znajdowała zadowolenie w pielęgnowaniu chorych, wkrótce wszelako jej smutne myśli obsiadać ją zaczęły.
Pewnego rana, dozorca Zakładu, rozdzielając korespondencye personelowi służbowemu, oddał list adresowany do Róży.
Serce dziewczęcia zaczęło bić gwałtownie z radości i wzruszenia.
Jedna tylko osoba mogła pisać do niej, a była to Joanna.
Spojrzała na markę pocztową. List przybył z Paryża.
Róża, zamknąwszy się w swoim pokoju rozdarła kopertę, a rozłożywszy ćwiartkę papieru szukała wzrokiem podpisu.
Podpis ten był: „Joanna Rivat“.
Dziewczę przyłożywszy list do ust okrywało go pocałunkami, poczem wybuchnęła łkaniem. Był to jednakże płacz radosny, jaki ulżył jej sercu.
— Od mamy Joanny!... od mamy Joanny! — powtarzała z rodzajem szału. I przez Izy przysłaniające jej oczy, list czytać zaczęła.
„Nie gniewaj się na mnie, drogie dziecko. Odkąd rozstałam się z tobą, myśl moja została całkiem zwróconą ku moim biednym dwom córkom.
„Spodziewałam się, miałam nadzieję, że Bóg młosierny weźmie mnie w swoją opiekę i pozwoli mi od naleźć me dzieci.
„Dziś już skończone!... Zniknęła moja nadzieja, a serce okryte żałobą, jakby po zgonie mych córek.
„Tak, zmarły dla mnie niestety, gdyby nawet były żyjącemi.
„Mimo to, niemam prawa się skarżyć, bo od pray bycia mego do Paryża jestem otoczona życzliwością [ 173 ]i ja, która przybyłam bez grosza prawie, mam dziś zaspokojone wszystkie potrzeby życia.
„Ksiądz d’Areynes, o którym ci wspominałam, nie zdołał mi dopomódz w odnalezieniu dzieci, ponieważ na to potrzeba by cudu, ale stał się dla mnie żywym wcieleniem Opatrzności na ziemi.
„Dzięki jemu, otrzymałam pozwolenie na sprzedaż drobnych przedmiotów przy drzwiach kościoła świętego Sulpicyusza, a osoby kupujące łączą częstokroć do ceny drobne datki pieniężne. Mam więc zapewnione schronienie i życie jakoś upływa, pomimo łez, jakie ronię w skrytości.
„Ach! dla czego mnie wyleczono. Gdy byłam obłąkaną o niczem nie wiedziałam! Teraz mój smutek jest wieczny
„Byłam jeszcze szczęśliwszą przy tobie, gdym patrzyła na ten twój uśmiech, na tę twarz twoją. O! jakże żałuję tych chwil bezpowrotnie minionych.
„Ty masz przed sobą przyszłość pełną spokoju i pracy, w jakiej znajdziesz szczęście.
„Mnie pozostaje życie wśród łez dopóki Bóg mnie nie wezwie do siebie.
„Droga Różo! niezapominaj mamy Joanny i napisz do mnie me dziecię. Tak bym rada dowiedzieć się czegoś o tobie.
Ulica Féron Nr 6 w Paryżu.
Róża ukończywszy czytanie, wybuchnęła łkaniem i na nowo okrywała list pocałunkami.
[ 174 ]
W kilka chwil, gdy uspokoiła się nieco, pragnienie widzenia się z mamą Joanną coraz bardziej ujawniać się zaczęło.
— Jednako obie tęsknimy do siebie myślała — ja tutaj, ona tam. Ona zamrze nie zobaczywszy mnie, ja również zatęsknię się za nią. Nie, tak dłużej być nie może. To niepodobna! Zbrodnią byłoby, pozostawienie je teraz w samotności. Więc odszukam ją... pocieszę... ukoję jej bóle, cierpienia... upieszczę... będę kochała jak matkę rodzoną, a ona znów pokocha mnie wzajem jak córkę...
Tak! pójdę! To mój obowiązek!
Po chwili tego uniesienia, owego głosu serca, rozwagi i zastanowienie znów zaczęły brać górę.
— Alboż mi wolno pójść — zapytała przestraszona — czyliż należę do siebie? Niestety, opiekunką moją, która mnie przygarnęła, wychowała i zastąpiła moją drogą matkę jest Dobroczynność publiczna i jej to winnam zdawać sprawę z każdego czynu mego! Skoro zażądam zerwania tych węzłów, odmówią mi napewno, gdy znów wydalę się, nie uprzedziwszy przedtem nikogo, będzie to ucieczką... dezercyą, po której będą mnie poszukiwali, zatrzymają i każą drogo pokutować za bunt przeciwko prawu!
Czyż zresztą — dodała po chwili, tłumiąc łzy, jakie gwałtem cisnęły się jej do oczu — nie stałabym się jednym więcej ciężarem dla mamy Joanny. Jestem uboga... nie posiadam ani grosza. Mogłabym i chciałabym, Bóg widzi pracować, nie znam jednak nikogo w Paryżu. Aby znaleźć pracę trzeba się przedewszystkiem ludziom pokazać wtedy, gdy ja musiałabym ukrywać się przed światem, by mnie nieodesłano z powrotem.
Tu, klęknąwszy przed łóżkiem, nad którem na ścianie był zawieszony krzyż, zaczęła modlić się.
— Boże wielki — szeptała, głęboko przejęta wiarą — [ 175 ]oświeć mnie, natchnij myślą, wskaż mi jak mam postępować i co mam uczynić?
Tak na modlitwie gorącej spędziła czas długi i zdawało się jej, iż na prośbę swą otrzymała odpowiedź z nieba.
Była zupełnie zdecydowaną, gdy powstała.
— Idź w spokoju — szeptał jej jakiś głos wewnętrzny i zanieś kobiecie, którą ukochałaś pociechę. Pomimo, iż odejście twoje wydaje się nagannem, pobudki jego jednak są chwalebnemi... nikt ci nie weźmie za złe.
Od tej chwili młoda infirmerka była przejętą tylko jedyną myślą: uciec z zakładu, a potem udać się do Paryża i połączyć z Joanną Rivat.
Do wykonania niestety tego postanowienia stały na zawadzie trudności materyalne.
Jak bowiem odbędzie tę podróż, posiadając zaledwie kilkanaście franków?
Korzystając z chwil wolnych od obowiązków, Róża udała się na stacyę kolei żelaznej, gdzie z umieszczonego na ścianie w sali rozkładu jazdy dowiedziała się, iż przejazd z Blois do Paryża trzecią klasą kosztuje dwanaście franków.
Biedaczka miała tylko jedenaście.
Postanowiła dojechać jedynie do stacyi Juvisy, odległej od Paryża o dwanaście kilometrów i pozostałą drogę odbyć pieszo.
Bilet do Juvisy kosztował tylko dziesięć franków siedemdziesiąt pięć centymów.
Wybrała pociąg odchodzący o wpół do dziewiątej rano.
Powróciła do przytułku, zdecydowawszy wykonać plan swój zaraz dnia następnego.
Z obiadu swego odłożyła kawałek mięsa i chleba na dzień następny, poczem zawiązawszy w tłumoczek trochę bielizny i pomodliwszy się, udała się na spoczynek.
Nazajutrz, wstawszy o zwykłej porze zrobiła porządek w sali do niej należącej, o wpół do ósmej zabrała ze swego pokoju tłomoczek i poszła na stacyę kolejową.
Zaledwie miała czas wykupić bilet i wsiąść do wagonu, gdy pociąg ruszył w drogę.
Teraz dopiero ogarnął ja strach.
[ 176 ]zarazem; lękała się, aby dyrektor zakładu, nie wysłał listów gończych po całej linii, spostrzegłszy jej ucieczkę.
A tu pociąg szedł wolno niesłychanie, zatrzymując się na każdej stacyi.
Biedaczka przez całą drogę drżała z przerażenia.
Wreszcie na stacyi dał się słyszeć okrzyk: stacya Jurisy!
Wysiadła.
Przy wyjściu z sali stał żandarm.
Róża, ujrzawszy go struchlała tak, że przez chwilę niewiedziała zupełnie, co się z nią dzieje.
Przedstawiciel władzy, ujrzawszy ładną dziewczynę, żandarmi bowiem w ogóle są bardzo wrażliwi na wdzięki niewieście, przyglądał się jej uważnie, a ona myślała, że porównywał jej rysy twarzy z nadesłanym sobie drogą telegraficzną rysopisem i lada chwila spojrzy strasznym wzrokiem, ujmie za ramię i zagrzmi basem:
— W imieniu prawa aresztuję cię!
Tymczasem ku niemałemu zdziwieniu on zakręcił wąsa i uśmiechnął się zwycięzko.
Tłumiąc jak mogła w sobie przestrach, Róża podeszła do odbierającego bilety i podała mu swój. Teraz dopiero odetchnęła nieco wolniej i zwróciwszy się do jakiegoś przechodnia zapytała o drogę do Paryża.
Zostawmy Różę postępująca szybkim krokiem i powróćmy do Serwacego Duplat.
Wypocząwszy w wygodnem łóżku, były kapitan, wstał o dziesiątej z rana, wypił kawę poczem, przywdziawszy nowy płaszcz, w cylindrze na głowie, rękawiczkach paliowych na rękach, wyjechał około południa na [ 177 ]wyścigi. Pogoda była przepiękna, nie dziw więc, że publiczności zebrały się tłumy.
Tu i owdzie rozprawiano z wielkiem ożywieniem zakładano się, bito oklaski koniom, cała jednak ta wrzawa nie obchodziła Duplat’a, jak również nie interesowały go zupełnie i same wyścigi niechciał albowiem ryzykować reszty pieniędzy otrzymanych od Palmiry.
Uważnie przyglądając się twarzom wyścigowcom, szukał swojego dłużnika.
Na takim przeglądzie spędził Duplat parę godzin, nie dostrzegł jednak ani jednej twarzy, któraby przypominała mu dawnego wspólnika.
Widząc, iż w ten sposób nie osiągnie celu podszedł do backmahera, a ukłoniwszy się uprzejmie, rzekł:
— Pozwoli pan zapytać, gdzie znajdują się stajnie wyścigowe pana Rollin’a?
— W Lamorlaye pod Chantilly.
— Czy i on sam zarówno tam mieszka?
— Nie, bywa tam często, sam stale jednak mieszka w Paryżu.
— Czy może pan mi wskazać adres?
— Mieszka w swoim pałacu, a raczej w pałacu żony przy ulicy Vangirard.
— Pod numerem?
— Doprawdy, że nie pamiętam, pomimo iż byłem tam wiele razy; blizko ulicy Bonapartego Niech pan jednak tylko zapyta o pałac d’Areynes’ów, a każdy wskaże go panu.
— Dziękuję rzekł Duplat, poczem skłonił się i odszedł.
Zabawił jeszcze parę godzin i zadowolony z tak łatwego zdobycia adresu Gilberta, czego się zresztą ani spodziewał, powrócił do Paryża.
∗ ∗
∗ |
Róża bez zmęczenia przebiegła pięć kilometrów, dzielących Juvisy od Ablon, w połowie jednak drogi od tego [ 178 ]ostatniego miejsca do Choisy-le-Roi nogi jej zaczęły się chwiać, a żołądek domagać pokarmu.
Musiała zatrzymać się, aby odpocząć.
Siadła na trawie przy drodze, a wyjąwszy z tłomoczka kawałek czerstwego chleba zjadła go chciwie, ze smakiem, było to jednak niestety niedostatecznem, dla wzmocnienia sił po tak długiej pieszej wędrówce.
Z niepokojem też mówiła sobie:
— Niewiem doprawdy, czy dojdę do Paryża, a jednak pomimo wszystko dojść muszę, nie mogę przecież zatrzymać się w drodze.
Była godzina czwarta, a biedna Róża miała przed sobą jeszcze jedenaście kilometrów.
Odpocząwszy nieco, puściła się znów w drogę, po upływie jednak godziny nogi jej odmówiły posłuszeństwa tak, że z trudnością mogła postępować naprzód.
W tem posłyszała turkot po za sobą.
Odwróciwszy się spostrzegła nadjeżdżajacą karyolkę, zaprzężoną w jednego konia.
— Gdybym się tak odważyła poprosić tego człowieka — rozważała sobie — podwiózł by mnie nieco, przez co odpoczęłabym, lecz nie śmiem...
Biedna zaczęła już kuleć. Potworzone pęcherze nu obu stopach dokuczały jej niesłychanie.
Karyolka zbliżała się i za chwil parę wyminęła Różę, która nie odważyła się prosić o podwiezienie.
Włościanin, jadący karyolką, człowiek już nie pierwszej młodości, liczył bowiem około sześćdziesięciu lat, widząc dziewczynę tak utrudzoną wstrzymał konia i czekał.
W serce Róży wstąpiła iskierka nadziei. Jeżeli on sam zaproponuje jej to, o co ona prosić nie śmiała?
Gdy zrównała się z nim, zapytał:
— A panna daleko idzie?
— Ja odrzekła zmięszana Róża — ja muszę iść do — Paryża.
— Aż do Paryża — zdziwił się jadący — Ho! ho! moja panienko, to jeszcze porządny kawał drogi i zdaje mi się, że nogi już jakoś pannie nie służą.
[ 179 ] — Rzeczywiście — odparła Róża czuje się bardzo zmęczoną!
— Ja — mówił dalej włościanin jadę co prawda troche bliżej bo do Vitry, ale zawsze panna sobie choć trochę odpocznie. Ztamtąd do Paryża jakieś osiem kilometrów.
Kiedy pan tak poczciwie, życzliwie prosi — odrzekła Róża zdecydowana — dziękuję panu i przyjmuję pańską propozycye.
Usadowiwszy się przy nim, pojechała.
Była blizko piąta godzina, gdy włościanin przystanął na początku wioski, wskazując Róży dalszą drogę.
— O! widzi panienka — mówił pokazując drogę biczyskiem — trzeba iść prosto, jak ten krzyż, a za trzy kwadranse, godzinę najdalej przybędzie panna do Ivry, zkąd już będzie do Paryża bardzo blizko.
Podziękowawszy włościaninowi, Róża puściła się w dalszą drogę.
Pomimo, że nogi bolały ją mniej nieco, z wielkim trudem jednak doszła do Ivry.
Była wycieńczona, mimo to jednak zmuszała się i automatycznie ciągle szła naprzód. Chwiejąc się na nogach, co kilkanaście kroków Róża zmuszoną była zatrzymywać się dla nabrania oddechu.
Wreszcie na ciemnem dotychczas niebie, zjawiło się światło, podobne do zorzy północnej.
Było ono odbiciem tysiąca płomieni gazowych, które oświetlają Paryż nocą.
Róża, ciągle idąc przed siebie, przebyła fortyfikacye a następnie rogatki.
Sklepy były oświetlone, ulice pełne przechodniów, na chodnikach bawiły się dzieci.
Ten ruch, do którego nie przywykła, ożywił ją na razie, lubo i przeraził swym krzykiem.
Im bardziej zbliżała się do środka Paryza, tem więcej spotykała snujących się ludzi, tembardziej ogłuszał ją turkot powozów.
Nagle dojrzała przed sobą kilkanaście ulic, krzyżujących się w najrozmaitszych kierunkach.
Nie wiedząc, którą wybrać należy, zbliżyła się z zapytaniem do jednego z przechodniów:
[ 180 ] — Niech pan będzie łaskaw powiedzieć mi, którędy mam iść na ulicę Féron?
— Trzeba pójść ulica Denfert prosto aż do bulwaru, a tam zapytać się znowu.
— Dziękuję panu bardzo-odrzekła Róża.
Poszła, ale już z największym wysiłkiem wlokąc nogi za sobą.
Głód szarpał jej wnętrzności, pot zimny oblewał jej twarz
Przybywszy do przecięcia ulicy Denfert i bulwaru Port Royale zapytała znowu o drogę, a gdy jej wskazano ją, powlokła się podpierając, chwiejąca się cała o ściany domu.
Wszedłszy w ulicę Vaugirard zapytała o ulicę Féron.
— Piąta z kolei ulica, na prawo — brzmiała odpowiedź.
— Daleko to jeszcze?
— Pięć, sześć minut drogi, zależy jak kto prędko idzie!
Odpowiedź ta zelektryzowała ją. Pięć zatem minut wszystkiego dzieli ją od tej wielkiej dla niej chwili, w której stęskniona padnie w objęcia swej ukochanej mamy Joanny.
Zapomniawszy o głodzie, jaki nie przestawał nurtować z każdą chwilą więcej. Róża nie szła już teraz, lecz biegła, licząc gorączkowo ulice z prawej strony.
Wreszcie dojrzała oświetlona płomieniem gazu tabliczkę z napisem „Ulica Féron“, a za kilka chwil numer 6 domu.
Pociągnęła guzik dzwonka, a gdy drzwi otworzone.
Chwiejąc się weszła do antresoli, zamieszkiwanej przez weszła.
[ 181 ]odźwierną i głosem na wpół przygasłym bez dźwięku, szeptem zaledwie, z wysiłkiem zapytała:
— Pani Joanna Rivat... tu?
Nie zdołała dokończyć zapytania, gdy zachwiała się i padła na posadzkę.
Przestraszona odźwierna w pierwszej chwili nie wiedziała co robić. Róża nie dawała znaku życia.
Na szczęście przy pomniała sobie, że dziewczyna zanim upadła, pytała ją o jedną z lokatorek.
Wyszła więc na dziedziniec i zawołała z całej siły:
— Pani Rivat! hej! pani Rivat!
Po paru chwilach otworzyło się okno na czwartem piętrze, a w nim ukazała się głowa Joanny.
— Czy pani mnie woła.
— Tak... tak... niech pani zejdzie prędko... prędko!
— Co się stało, na Boga! — zapytała przerażona Joanna.
— Jakaś dziewczyna przyszła do pani i zachorowała
— Idę! idę!
Donośny głos odźwiernej wywołał ciekawość w kilku lokatorach, którzy wybiegli na dół dla dowiedzenia się o wypadku, a pomiędzy innymi, mieszkającego w tymże domu studenta medycyny.
Ten, nie czekając na wezwanie o pomoc, wziął Różę na ręce i zaniósł do mieszkania odźwiernej, gdzie ulokował chorą na fotelu.
W tej chwili nadeszła Joanna i spostrzegłszy Różę bladą z przymkniętemi oczami i głową w tył odrzuconą, krzyknęła przestraszona i rzuciła się ku niej.
— Boże! mój Boże! — wołała Joanna, z rozpaczą załamując ręce — to Róża! Miałam to przeczucie, gdyś pani wołała mnie — mówiła pokrywając pocałunkami twarz zemdlonej. Różo! dziecie ukochane, odpowiedz mi choć słowo, to ja, twoja matka... Joanna!
Róża nie dawała znaku życia.
— Czy pani ma wodę melisową? — zapytał student — odźwiernej.
— Mam! — odrzekła, i wziąwszy z szafy flaszkę, podała ją lokatorowi.
— A teraz proszę o łyżeczkę do kawy.
[ 182 ] Gdy podano studentowi ją, nalał na nią płynu, rozchylił ściśnięte zęby Róży i wlał w usta. Dziewczyna leżała ciągle bezwładna, jak nieżywa.
Joanna zanosiła się od płaczu
— Niech pani będzie o nią spokojna — upewniał student — serce bije regularnie. Omdlenie pochodzi wskutek nadmiernego utrudzenia. Ale to przejdzie! Coś ciepłego, zwłaszcza buljon zdziałałoby lepiej niż wszelkie lekarstwa, gdyż chora jest bardzo wycieńczona z głodu.
— Co pan mówi — wołała Joanna przerażona.
— Tak jest. Widzę na kuchence gotujący się rosół, może pani odźwierna nie odmówi filiżanki?
— Ależ Boże drogi, dam ile tylko potrzeba.
— Więc dobrze. Teraz trzeba chorą rozebrać i położyć do łóżka.
— To proszę przenieść ją do mnie — rzekła Joanna.
Obie kobiety wziąwszy Różę na ręce poniosły do mieszkania wdowy, która ją rozebrała i ułożyła na swem łóżku.
Teraz dopiero spostrzegła, że biedna dziewczyna miała nogi pokrwawione i pokryte pecherzami.
— Czyżby ona pieszo szła aż z Blois — ze łzami w oczach szeptała Joanna.
Wtem usta Róży poruszyły się bezwiednie, na twarz wystąpił blady rumieniec, powieki podniosły się zwolna.
— Różo... Różyczko kochana — wołała Joanna, nachylając się nad nią — to ja, jesteś u mnie!
Dziewczę, usłyszawszy dźwięk tego głosu ukochanego, uniosła się nieco i jak człowiek, budzący się ze snu, powiodła wzrokiem około siebie.
Spostrzegłszy Joannę wyciągnęła ku niej ręce. Wdowa przycisnęła ją do serca i obie przez kilka minut pozostawały w tym uścisku.
Dziecie moje ukochane — mówiła wdowa. — Jak ja jestem szczęśliwą, widząc cię. Jakim sposobem znalazłaś się w Paryżu, mów, mów?
— Nie mogłam żyć bez ciebie, matko najdroższa., zawołała Róża.
Podczas tej sceny weszła odźwierna z garnuszkiem buljonu, kawałkiem chleba i butelką wina, przysłanego przez studenta.
[ 183 ] — A co! — zawołała przybyła z niekłamaną radością — chwała Bogu, jest już lepiej, skoro panna otworzyła oczy i siedzi sobie na łóżku. Teraz proszę mi zaraz wypić ten buljon z chlebem, a potem szklankę wina i zasnąć. Sen wzmocni najlepiej. No! do widzenia rzekła odźwierna — ja muszę powracać do siebie.
— Dziękuję pani serdecznie rzekła Joanna, odprowadzając ją do drzwi.
Róża zjadła buljon z chlebem, wypiła szklankę wina Bordeaux i uczuła się wzmocnioną, ale nie mogła rozmawiać, gdyż nieprzeparty sen mrużył jej powieki.
— Zaśnij teraz, moje dziecko — rzekła Joanna — pomówimy jutro.
— A gdzież ty, mamo Joanno, będziesz spała.
— Nie troszcz się o to, drogie dziecię — odparła Joanna mam drugie łóżko.
Róża była tak senną, że w parę chwil już spała.
Joanna, która skłamała mówiąc, że ma drugie łóżko, siadła w fotelu i również wkrótce zasnęła.
— Nazajutrz wstała wcześniej niż zwykle, aby przed udaniem się ze sklepikiem do kościoła świętego Sulpicyusza przyrządzić dla swego gościa śniadanie.
Gdy wróciła z miasta z produktami, zastała Różę już ubrana i robiącą porządek w mieszkaniu. Dziewczę ujrzawszy wchodzącą Joannę rzuciła się jej na szyję, okrywając pocałunkami.
— Mamo Joanno! mamo Joanno! jakaż ja szczęśliwa widząc cię! Już nie jestem zmęczona. Mam ciebie, a więc już nie jestem dzieckiem opuszczonem, bez matki. Skończył się już mój smutek. Przyszłam do ciebie i już cię więcej nigdy, nigdy nie opuszczę!
— Nieopuścisz mnie, droga Różo, naprawdę — pytała uradowana Joanna. — Zostaniesz więc już zemną, dziecię me najdroższe?
— Na zawsze!...
— Więc opuściłaś przytułek?
— Nie prosiłam o pozwolenie, gdyż odmówiono by mi go. Uciekłam.
— Uciekłaś! — powtórzyła przestraszona Joanna.
— Tak, nikt jednak nie wie, gdzie jestem, bom nie [ 184 ]uprzedziła nikogo. Od chwili otrzymania twego listu, uczułam, że każda chwila choćby najkrótszej rozłąki z tobą dla mnie do niezniesienia się staje, że nie mogę żyć dłużej bez ciebie i gdybym musiała opuścić cię teraz, oszalałabym chyba. Matko Joanno, mów, chcesz mnie pozostawić u siebie. Ja nie będę ci ciężarem. Będę pracowała, a przytem będę ci usługiwała i zastąpię ci dzieci, których szukasz napróżno!
Joanna ujęła w dłonie jej głowę i ucałowała serdecznie.
— Czy ja chcę cię pozostawić? Ależ bardzo, bardzo pragnę. Mieszkanko moje należy do ciebie i mam nadzieję, ze będziemy szczęśliwemi. Będę dla ciebie matką, a ty jedną z mych córek, zesłaną mi przez Boga dla złagodzenia mych cierpień. Kocham cię, Różyczko, jak tylko kochać można i powiem ci, że gdyby mi przyszło rozstać się z tobą umarłabym z tęsknoty!
— Będziesz żyła mamo, gdyż ja nie opuszczę cię!
— Nie dokuczy nam niedostatek. Znajdziemy dla ciebie pracę. Poznam cię z księdzem d’Areynes.
— Nie można... nie można — przerwała Róża pośpiesznie
— Ksiądz jednak zna ciebie. Nie jeden raz mówiłam mu o tobie. Wie on, że twej troskliwości zawdzięczam życie.
— To nic, ale nie powinien wiedzieć, że uciekłam i mieszkam u ciebie. Nie chcę nikomu pokazywać się.
— Dla czego?
― Bo jak się dowiedzą w Blois, ze jestem tutaj, to zabiorą mnie do siebie.
— Któż ma prawo zabrać cię — zapytała Joanna zdumiona.
— Rada dobroczynności publicznej.
— Dla czego?
— Ma prawo po za sobą!
— Nie rozumiem cię!
— Powierzono mnie jej, a ona mnie wychowała i ma nademną opiekę, aż do pełnoletności. Do tego czasu może rozporządzać się mną według własnego uznania. Ponieważ uciekłam z domu, w którym mnie umieściła, więc może poszukiwać mnie. W takim razie musiałabym cię opuścić. [ 185 ]I nie wiem co uczynionoby ze mną... może osadzonoby w więzieniu?
— Więc dobrze. Stanie się jak chcesz tego. Nikt nie dowie się o twem przybyciu do Paryża. Znajdę ci pracę, którą będziesz odrabiała w domu, gdy tymczasem ja będę siedziała u św. Sulpicyusza.
Tak rozmawiając, Joanna nakryła do stołu i podała śniadanie, podczas którego Róża opowiedziała o swej ucieczce z Blois.
Po śniadaniu udała się na swe stanowisko, w przedsionku kościoła.
W pałacu przy ulicy Vaugirard, Gilbert wyczekiwał sposobnej chwili do wymierzenia Henryce ciosu stanowczego.
Nazajutrz tego dnia, w którym Duplat poznał na wyścigach swego dłużnika, fałszywy Grancey i Rollin przepędzili z sobą całe popołudnie i uprojektowali udać się we Środę do Lamorlaye dla obejrzenia stajni wyścigowej.
Były dependent miał przybyć do Gilberta o dziesiątej rano.
Na godzine przed tym terminem do gabinetu Rollina wszedł lokaj z oświadczeniem, że jakiś pan chce się z nim widzieć.
— Czy dał swój bilet?
— Nie dał, ale powiedział, że przybył w interesie bardzo ważnym i że nazywa się Juljan Serwaize.
Gilbert zbladł.
PRIVA Przy pomniał sobie, iż nazwisko to przeczytał w dniu 28 Maja 1871 roku na akcie w merostwie jedenastego okręgu, gdy składał deklaracye o urodzeniu Maryi-Blanki jako swej córki i że ukrywa się pod niem Serwacy Duplat.
[ 186 ] — Czego on chce odemnie? — zapytywał się — wszak sprzedał swą wierzytelność za pięćdziesiąt tysięcy franków. Czy pragnie wyzyskać tajemnice urodzenia dziecka. Wprawdzie trzy ma mnie w ręku, ja jednak również go trzymam. Będąc skazanym jako pospolity kryminalista wydalił się samowolnie z wyznaczonego mu miejsca zamieszkania i przebywa w Paryżu, gdzie mu mieszkać nie wolno. Ma więc czego obawiać się, a tacy ludzie skłonni są do ustępstw.
Nagle przyszła mu do głowy myśl, która w nim wywołała dreszcz pomimowolny.
— A jeżeli on widział się z Joanną Rivat i porozumiał, w takim razie groziłoby mi niebezpieczeństwo ogromne. Muszę go przyjąć.
Lokaj milczał i czekał na odpowiedź.
Rollin zwrócił się ku niemu i kazał wprowadzić gościa.
Po chwili ex-kapitan Kommuny wygolony, wystrojony i pewny siebie wszedł do gabinetu.
Gilbert spoglądał na niego zdziwiony.
— Kochany panie Rollin — rzekł Duplat, podchodząc z uśmiechem na ustach — widzę, iż nie poznaje mnie pan...
— Owszem — odrzekł Gilbert chłodno — poznaję tem łatwiej, iż głos pański nie zmienił się i zresztą, gdy lokaj mój zaanonsował mi pana Juljana Servaize’a, wiedziałem z góry, że to pan nim jesteś...
Przez głowę Duplata piorunujące przemknęło podejrzenie.
— Wiedziałeś pan, że pod nazwiskiem Juljana Servaize ukrywa się Serwacy Duplat?
— Wiedziałem.
— A to jakim sposobem?
— Cóż pana to obchodzi. Wiedziałem i dosyć.
— Dosyć dla pana, ale nie dla mnie. Proszę pana po wiedzieć mi to wyraźnie. Muszę wiedzieć niezwłocznie od kogo dowiedział się pan o zmianie nazwiska.
— Nie widzę potrzeby odpowiadać panu. Ale zapytam, jaki powód sprowadza go do mnie?
— Więc to tak? — zawołał Duplat. — Tem gorzej dla pana... Później o tem pomówimy. Zdaje mi się, że wiesz aż nadto dobrze co mnie tu sprowadza.
— Niedomyślam się zupełnie.
[ 187 ] — Masz widzę krótką pamięć, do djabła. Do odświeżenia ci jej jednak wystarczy jedno zapytanie: „Czy córka Joanny Rivat jest zdrową?
— Nierozumiem zupełnie co pan chcesz przez to powiedzieć i co masz na myśli-odrzekł Gilbert czelnie.
— No, niespodziewałem się tego. Skoro więc chcesz pan bym powiedział?
— Mam bardzo niewiele czasu, więc proszę być zwięzłym i mówić krótko.
— Będę się o to starał i powiem jak najkrócej. Siedemnaście i pół lat temu, w dniu 28 Maja 1871 roku dostarczyłem na pańskie żądanie małą dziewczynkę, mającą około trzech dni życia dla zastąpienia nią zmarłej córki pańskiej...
— Stara, jak świat, historya. Przypuszczam, iż nie po to przyszedłeś pan, aby mi ją opowiedzieć. Zatem proszę, pomiń ją...
— Dobrze. Dzięki przyjęciu tego dziecka, żona pańska objęła w użytkowanie dochody z sukcessyi po stryju.
— Tak.
— Po upadku Kommuny zostałem zadenuncyowany i aresztowany. Na razie nie wiedziałem kto to mógł mnie zadenuncyować, dziś jednak mógłbym wymienić nazwisko tego pana...
— Które mnie bardzo mało obchodzi — odparł czelnie Gilbert z podrażnieniem.
— Tak pan mniemasz? Niech i tak będzie. Później pomówimy o tem. Mogli mnie nawet rozstrzelać, wysłali jednak tylko do Numei. Dla czegom nie wrócił zaraz po ogłoszeniu amnestyi, to kwestya inna, dość, że dziś jestem. Zawdzięczasz mi pan dziś bagatele, cały majątek jaki posiadasz i z którego się utrzymujesz i winieneś mi sto pięćdziesiąt tysięcy franków!
— Doprawdy — odparł Rollin chłodno — w miarę jak patrzę na pana coraz bardziej utrwala się we mnie przekonanie czyś nie utracił zmysłów?
— Czemuż to? — zapytał Duplat szyderczo.
— Z tej prostej przyczyny, że ci nic nie winienem.
Dupla rzucił się rozwścieczony.
— Coś pan śmiał powiedzieć?
[ 188 ] — Powiedziałem, żem nie winien panu ani grosza. Chyba nie przypuszczasz żeś trafił na tak głupiego, który będzie płacił dwa razy.
— Dwa razy! — zawołał Duplat, rzucając piorunujące spojrzenia. Dwa razy. Więc pan jeszcze kpisz ze mnie. Ostrzegam, że źle czynisz postępując sobie w ten sposób ze wspólnikiem, który w potrzebie wyświadczył ci taką przysługę. Zaprzeczasz zatem, żeś wystawił oblig, na sto pięćdziesiąt tysięcy franków?
— Niczemu nie zaprzeczam...
— A więc. Termin wypłaty nadszedł więc, albo dawaj pieniądze, albo...
— Mów pan ciszej — zawołał Gilbert — widzisz, nie panujesz nad sobą; kiedy ja mówię najspokojniej, ty unosisz się i krzyczysz, jak szalony, a to doprawdy między ludźmi naszej sfery nie wypada!
— Będę mówił ciszej, jeżeli przyznasz, że zapłacisz dług...
— Dobrze, pokaż pan oblig, a zapłacę.
Duplat spodziewał się tego żądania i miał odpowiedź gotową.
— Niemam pańskiego obligu. Zniszczyłem go przed aresztowaniem mnie, bałem się bowiem, że gdy znajdą go przy mnie, zostaniesz pan skompromitowany. Nic to nie znaczy jednak, kiedy pan dług przyznajesz. Jeżeli nie masz pan teraz pieniędzy, mogę trochę poczekać. Nawet nie będę żądał procentu, a wrazie koniecznym mogę coś opuścić. Przecież można we wszystkiem ułożyć się po przyjacielsku. No daj pan sto tysięcy franków, a pokwituję go, czy zgoda?
— Nie tylko stu tysięcy franków, ale niedam nawet stu sous, rozumiesz! Nie pozwolę oszukać się!
— Oszukać się?
— A tak, gdyż chcesz mnie obedrzeć. Całe opowiadanie twoje jest wierutnem kłamstwem, ponieważ nie zniszczyłeś obligu przed aresztowaniem.
— Ależ...
— Powtarzam że kłamiesz, a na dowód, patrz.
Tu Gilbert wysunął szufladkę biurka, wyjął z niej wy[ 189 ]kupione u Grancey’a obligi i pokazał je Duplatowi, nie dajac mu ich do ręki.
Duplat rzucił się ku niemu, jak jaguar, Rollin jednak cofnął się o krok pochwycił rewolwer i wymierzył ku niemu.
Oślepiony wściekłością, Duplat nie zauważył nawet zwróconej ku sobie broni.
Powzięte na początku rozmowy podejrzenie zmieniło się w nim teraz w pewność.
— Ach ty łotrze, złodzieju i donosicielu-zawołał. — Więc to ty ukradłeś mi te papiery! Tyś zadenuncyował mnie policyi. bo jakim sposobem zkąd i od kogo innego mogła się ona dowiedzieć o nazwisku Juljana Servaize, pod jakim się ukrywałem! Widziałeś gdym zakopywał butelkę w ogrodzie Palmiry w Champigny, której adres dałem ci wówczas, gdy ufałem ci. Po ujęciu mnie, udałeś się tam, odkopałeś ją i skradłeś nietylko swoje obligi, lecz i moje bilety bankowe. Ach ty złodzieju! Ale oddasz mi je, bo inaczej pójdę do twojej żony i powiem jej, że córka, która ona uważa za swoją i otacza taką miłością nie jest jej, ale Joanny Rivat dzieckiem. I niedość tego, dowiodę jej prawdy słów moich, rozumiesz, dowiodę, gdyż zaprowadzę ją do piwnicy przy ulicy Serwan!
Były kryminalista mówił głosem tak podniesionym, że łatwo słyszeć go mogli domownicy.
Gilbert znów zwrócił rewolwer w głowę Duplat’a.
— Panie Duplat — rzekł chłodno — jeżeli nie wstrzymasz się od groźb, położę trupem na miejscu, jak psa. Przybyłeś do mego mieszkania, znieważasz mnie, wyzywasz... przysługuje mi tem samem prawo obrony. Przybędzie policya i gdy jej oświadczę, żem zabił deportowanego komunistę skazanego następnie za zbrodnie kryminalną na dzie[ 190 ]sięć lat ciężkich robót, który nadto samowolnie wydalił się z wyznaczonego mu miejsca zamieszkania usprawiedliwi mnie z tego zabójstwa, jako przede wszystkiem spełnionego w własnej samoobronie.
Widząc wymierzony ku sobie rewolwer i słysząc cichy, ale stanowczy ton głosu i niewzruszone postanowienie, malujące się w oczach Gilberta, Duplat cofnął się o krok.
— Powtarzam, żem ci nic nie winiem. Papiery te prawie nabyłem. Wiesz o tem dobrze, żem ich nie ukradł lecz kupiłem za sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Od kogo — wyjąkał Serwacy.
— Od człowieka, który zapłacił ci za nie w Numei pięćdziesiąt tysięcy franków.
Były kryminalista osłupiał, usłyszawszy tę odpowiedź. Doznał wrażenia, jak gdyby go kto uderzył pałką w głowę.
— Ja sprzedałem te papiery za pięćdziesiąt tysięcy, ja, ja?
— Nie staraj się pan oszukać mnie bo to napróżno!
— Ależ ja pana nie oszukuję, mówię prawdę. Papiery te wraz z biletami bankowemi były zakopane w ogrodzie Palmiry w Champigny w butelce pod drzewem. Przysięgam panu!
W głosie Duplata było tyle szczerości, że Gilbert zachwiał się w swem przekonaniu.
— Czy znasz pan więc hrabiego de Grancey — zapytał Gilbert
— Pierwszy raz słyszę to nazwisko.
Jemu sprzedałeś pan te papiery i zarazem odkryłeś część naszej tajemnicy.
— Kłamstwo! — zawołał Duplat. — Nic nie sprzedawałem nikomu. Zresztą, jakim sposobem mogłem sprzedać, skoro nie miałem ich w Numei.
— Więc od kogo Grancey otrzymał je?
— Niewiem, ale chce pan dowodu na to, że mówię prawdę.
— Jeżeli bym sprzedał, powinna na nich być cessya.
— Niema jej.
— Więc widzi pan.
— Byłeś pan wtedy podobno chory na rękę.
[ 191 ] — Rzeczywiście— odrzekł Duplat zdziwiony. nie mogąc pojąć, zkąd Rollin może o tem wiedzieć. — Miałem prawa rękę złamaną, ale to nie przeszkadzało mi podpisać się lewa...
— Przypomnij pan sobie.
— Nie mogę przypomnieć sobie faktu, który nie istniał. Nie sprzedałem nikomu i przed nikim nie zwierzyłem się z naszą tajemnicą.
Gilbert spojrzał na zegarek i utkwiwszy wzrok w Duplat’a, zapytał:
— Co pan powiesz, jeżeli za chwilę postawię ci na oczy wicehrabiego de Grancey.
— Ależ owszem, proszę o to!
Ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę wejść — rzekł Gilbert, chowając rewolwer do kieszeni.
Lokaj zaanonsował:
— Pan wicehrabia de Grancey.
Przyjaciel Gilberta przestąpił próg i wszedł do pokoju.
Wtedy nastąpiła scena wielce oryginalna. Obaj towarzysze wygnania poznali się od pierwszego spojrzenia.
— Deprèty! — zawołał były komunista.
— Serwacy Duplat! — jednocześnie wyrzekł były infirmer.
Gilbert przyglądał się im obojętnie, czekając rozwiązania zagadki.
— Więc pan utrzymujesz — odezwał się Duplat do Rollina — że ten zuch ma być wicehrabią de Grancey? Ależ on pana oszukał. On, wicehrabią. A to paradne. On nazywa się Gaston Deprèty. Skazaniec, były kryminalista, tak samo jak i ja. Niech mi zaprzeczy.
— Czy tak? — odrzekł Gilbert, wpatrując się w byłego dependenta.
Ten zmięszał się, ale tylko na chwilę. Rozumiał, iż zaprzeczenie było niemożliwe.
Duplat wściekły z gniewu, krzyczał:
— No cóż? odpowiadaj mi zaraz, bandyto, złodzieju! Czy nie jesteś Gastonem Deprèty.
— Prawda — odrzekł zapytany, podnosząc głowę i śmiało stawiąc czoło niebezpieczeństwu — jestem Gastonem De[ 192 ]prèty kryminalista, który tak samo jak ty samowolnie opuścił miejsce zamieszkania. Więc cóż w tem złego. Zdarzyła mi się sposobność przybrania nazwiska innego, wie przybrałem je. Każdy na mojem miejscu, uczyniłby to samo. Przybrałem je, aby przebywać wśród uczciwych ludzi i nie sądzę, że jesteś tak głupim, aby wleźć na dach i krzyczeć, jak oszalały, że skazany na pięć lat robót za jakieś głupie bagatelne fałszerstwo był towarzyszem twojej niedoli w Nowej Kaledonii. Gaston Deprèty nie żyje. Jestem dzisiaj wicehrabia Jerzym de Grancey i nikt nie może zaprzeczyć mi tego nazwiska i tytułu z wyjątkiem ciebie i pana Rollina, który, dzięki temu wie już kim jestem.
— Ale i wy obaj nie uczynicie tego, a to z powodów bardzo ważnych. Tworzymy trójkę doskonale dobraną. Warciśmy siebie pod każdym względem, a wilcy przecież nie pożerają się wzajem.
Gilbert udał obrazonego.
— Proszę nieporównywać mnie z sobą — rzekł dumnie. — Nadużyłeś pan mego zaufania, oszukałeś mnie....
— Nie kłóćcie się napróżno — wmieszał się Duplat. — Ja najwięcej jestem oszukany i do tego okradziony. Deprèty sprzedał panu moje obligi. Zapłaciłeś mu pan, tak utrzymujesz, lecz pomówimy o tem później. Teraz pragnę wiedzieć jakim sposobem papiery te dostały się do rak pana wicehrabiego.
— Bardzo prostym — odrzekł Grancey. — Pomiętasz jak ranny leżałeś na sali, w której byłem infirmerem i pielegnowałem cię tak, jak rodzony syn nie pielęgnowałby ojca. Miałeś gorączkę, więc bredziłeś i skrzeczałeś jak sroka na płocie. Przysłuchiwałem się bo mówiłeś rzeczy bardzo ciekawe o jakiejś tajemnicy o szantażu, a najwięcej to o jakimś skarbie zakopanym pod drzewem owocowym w ogrodzie niejakiej Palmiry w Champigny. Gdy zostałem uwolniony, zapragnąłem dowiedzieć się, ile było prawdy w twych słowach. Zrobiłem wycieczkę do Champigny i znalazłem. Następnie zobaczyłem się z panem Rollini porozumiałem się z nim tak dobrze, że dziś już jesteśmy przyjaciółmi. On nie mógłby już obejść się bezemnie i jestem pewien, że przebaczy mi przywłaszczenie godności szlacheckiej tak jak i ty przebaczysz, że bez twego pozwolenia skorzystałem [ 193 ]z twych mimowolnych zwierzeń. Oto masz, jak było... Czy dość ci tego?
— Wcale nie.
— Czegóż potrzeba ci więcej?
— Pieniędzy. W butelce oprócz papierów było czternaście tysięcy franków biletami bankowemi.
— Przyznaje...
— Więc oddaj je!...
— Jestem zgodnym człowiekiem... oddam!
— Kiedy?
— Choćby nawet i dzisiaj.
— Dobrze. Następnie pomówimy o sprawie drugiej.
— Jakiej? — zapytał Grancey, udając zdziwienie.
— O stu pięćdziesięciu tysięcach franków odebranych przez ciebie. Wiem, że będziesz się wykręcał, ale ja cię zmuszę.
— Zmusisz, łatwo to powiedzieć. Uciekłeś z miejsca zamieszkania, jak i ja. Denuncyując mnie, zadenucyujesz i siebie. Będziesz musiał opowiedzieć historyę o piwnicy przy ulicy Servan. Oskarżając Rollina, oskarżysz jednocześnie i siebie, będąc jego wspólnikiem. I wszystkich trzech razem wpakują do ula! Piękna perspektywa. Chyba, że masz ochotę wracać do Numei.
Duplat uczuł dreszcz przebiegający mu po ciele.
— Nie mam ochoty — odrzekł.
— I ja także... więc nie gadaj głupstw.
— Skończmy z tem — rzekł Gilbert. — Zapłaciłem, a przynajmniej zobowiązałem się zapłacić panu Grancey’owi i zapłacę. Z nim mam interes!
Gastonowi Deprèty — poprawił Duplat.
Mało mnie to obchodzi. Porozumiej się pan z nim. Wierzajcie mi, nie bawcie się w pogróżki, których ja się nie lękam. Myślcie raczej o swych nieprzyjaciołach w Paryżu.
— Jakich? — zapytał Duplat.
— Naprzód o Joannie Rivat.
— Joannie Rivat — powtórzył Duplat z przestrachem.
Po chwili jednak zastanowienia dodał:
— Sam pan nie wiesz co mówisz. Joanna Rivat dawno już nie żyje. Zginęła w płomieniach 27 Maja 1871 roku.
[ 194 ] — Mówiłeś mi pan to i przypuszczam, że w dobrej wierze. Myliłeś się jednak...
— Wiec Joanna Rivat żyje?
— ak, żyje! Uratowano ją.
— Kto ją uratował... kto taki?!
— Człowiek, który widział jak porywałeś jej dzieci, i który zarówno jak i ona pozna cię, gdy spotka gdzie.
— Jak on się nazywa.
— Niewiem. Joanna Rivat mieszka w Paryżu i ma sklepik pod portykiem kościoła św. Sulpicyusza. Recz prosta, że chodzi po ulicach i możesz się z nią spotkać kiedy, jak również i z księdzem d’Areynes. Sądzę, że dla bezpieczeństwa powinieneś jak najprędzej opuścić Paryż.
— To znaczy, że moja obecność w nim krępuje pana.
— A przynajmniej jest dla mnie kompromitująca Chyba pojmujesz pan to. Nasz wspólny interes wymaga pańskiego wyjazdu...
Zgadzam się na to — odrzekł Duplat — mimo to zostanę w Paryżu, dopóki nie uregulujemy naszych rachunków. W kwestyi tej postanowię później, ale chcę odebrać swoje pieniądze. Mam do czynienia z wami dwoma, a przypuszczam, iż nie uważacie mnie za takiego mazgaja, bym się wam dał oszukać. Otóż jeżeli krępuje was, tem gorzej. Zapłaćcie, a przestanę krępować...
Gilbert chciał odpowiedzieć, lecz Grancey niepozwolił mu na to.
— Wypłacę ci sto pięćdziesiąt tysięcy franków, ale potrzebuję wiedzieć wszystko, potrzebuję wyjaśnić sytuacye, jakim sposobem pan Rollin został twoim dłużnikiem. Jaką usługę wyświadczyłeś mu za tak pokaźną sumę. Odpowiedz mi wyraźnie bez wybiegów.
[ 195 ] Duplat wzrokiem pytającym spojrzał na męża Henryki, ale ten nic nie odrzekł.
— Och! och! — z uśmiechem rzekł były dependent — widocznie spowiedź nie łatwa. Porzućcie ten wstyd fałszywy. Powiedziałem przed chwilą, ze tworzymy doskonale dobraną trójkę zuchów, wolnych od przesądów. Nie powinniśmy więc mieć sekretów między sobą... Czy chcecie bym wam pomógł. Mówiliście o dzieciach porwanych Joannie Rivat. Otóż chyba nie mylę się przypuszczając, że właśnie porwanie to jest węzłem, łączącym wasz z sobą i że sto pięćdziesiąt tysięcy franków były nagrodą za te dzieci.
— Rzeczywiście — odrzekł Duplat — tak było!
— W takim razie rozumiem wszystko, a testament hrabiego d’Areynes jest kluczem do całej zagadki. Potrzeba było dziecka, któreby odziedziczyło majątek, gdyż dziecię pańskie zmarło i zakopane zostało w piwnicy przy ulicy Servan. Zastąpiłeś je pan innem dostarczonem przez Duplat’a.
— Tak — odrzekł Gilbert więcej gestem, niż głosem.
— Tym sposobem panna Marya-Blanka pańska córka, jest w rzeczywistości córką Joanny Rivat.
— Tak potwierdził Rollin
— Do djabł
a! Ależ w takim razie, kochany kolego Serwacy, pan Rollin ma zupełną słuszność. Jeżeli Joanna Rivat dowie się, że to ty skradłeś jej dzieci i jeżeli jaki świadek dowiedzie ci tego, to niechciałbym być w twojej skórze, a nadto zawarta pomiędzy mną a panem Rollinem umowa nie może przyjść do skutku. Zaślubiłbym chętnie pannę Maryę-Blankę, prawą córkę państwa Rollin’ów, ale nie mogę zaślubić córki podstowionej, dopóki będzie żyła jej matka rzeczywista.
— Wierzę, że obecność moja jest dla was niebezpieczną odrzekł Duplat.
— Kiedy tak, opuść pan Paryż.
— Ani myślę. Pozostanę, ale dla tego by ocalić pana.
— By mnie ocalić? — powtórzył Gilbert.
— I jednocześnie wyświadczyć przysługę naszej spółce, gdyż sądzę, iż zgodzicie się na przemianowanie naszych stosunków pieniężnych na dobre i solidne Towarzystwo anonimowe z kapitałem wynoszącym kilka miljonów franków.
[ 196 ] — Nierozumiem — mruknął Gilbert.
— A ja domyślam się — rzekł Grancey.
— Co dowodzi to wysokiego stopnia twej intelligencyi, A teraz wyjaśnię wam. Nie trudno pojąć, dla czego pan Gilbert Rollin wybrał na zięcia czcigodnego wicehrabiego de Grancey, znanego poprzednio pod skromnem nazwiskiem Gastona Deprèty. Pragnął on, żeniąc go z panną Maryą-Blanką, podzielić się z nim jej dochodami. Ale na przeszkodzie do tego może stanąć Joanna Rivat. Otóż postarajmy się, aby Joanna Rivat nie mogła nam szkodzić.
— Jaki będzie twój udział — zapytał były dependent.
— Tak skromny, jak i moje gusta.
— W cyfrze.
— Dwustu pięćdziesięciu tysięcy franków, rezumie się prócz należnych mi stu pięćdziesięciu tysięcy.
— Czyli razem czterysta tysięcy.
— Tak. Posiadając je, będę już mógł żyć od biedy.
— W jakich terminach płatne?
— Po twoim ślubie, gdy otrzymawszy plenipotencyę od żony, będziesz mógł rozporządzać jej majątkiem. Do tego czasu zadowolę się nie wielką zaliczką.
— Co o tem myślisz kochany teściu — zapytał Grancey.
— Zanim odpowiem pragnąłbym wiedzieć do czego właściwie zmierzasz?
— Do urzeczywistnienia naszego projektu. to jest do mego ożenienia się z Marya-Blanką i jak trafnie domyślił się nasz towarzysz Duplat do podziału majątku mej przyszłej żony.
— Cóż zatem myślicie uczynić dla osiągnięcia tego celu.
— Uprzątnąć przeszkodę — dodał Duplat.
— Przeszkodą jest tu Joanna Rivat.
— Zatem uprzątnąć Joannę Rivat!
— Zamierzacie popełnić zbrodnię — szepnął Gilbert przestraszony.
— Nie lękaj się pan. Nikt o niej nie myśli. Trzeba być głupcem by odważyć się na zbrodnie, gdy tyle wypadców zdarza się codziennie. Weź pan pierwszy lepszy dziennik i przeczytaj: Wiadomości różne.
[ 197 ] — Interesa nasze są związane z sobą wtrącił Grancey.-Nie mamy innego wyjścia i musimy odważyć się na to, chyba ze chcesz pan zerwać z nami.
— Nie zrywam — odrzekł Gilbert — ale uważam, że wymagania Duplata są zbyt uciążliwemi.
— Uciążliwemi — zawołał eks-kapitan. — A to zabawne! Zapominasz pan, że mogę cały interes postawić na dobrej drodze, albo zepsuć! Nie wymagaj pan odemnie rabatu. Powiedziałem cenę ostateczną. Czterysta tysięcy franków, bo inaczej... stracicie wszystko!
— Znowu gadasz głupstwa — rzekł Grancey.
A zwróciwszy się do Gilberta dodał:
— Nie targuj się pan. Rola Duplata w naszej spółce będzie ważna i zarazem niebezpieczną. Interes jego jest zarazem i interesem naszym. Sprawiedliwa więc rzecz by został dobrze wynagrodzonym.
— Powiedziałeś bardzo rozumnie — zawołał Duplat.
— Ja zgadzam się na jego warunki — wołał dalej Grancey — i dobrze pan uczynisz, przyjmując je. Daj mu pan dwieście tysięcy franków, a drugie dwieście dam ja!...
— Ha! skoro nie może być inaczej-mruknął Gilbert.
Duplat zatarł ręce.
— Zatem współka zawarta, panie Rollin — zapytał.
— Dobrze!
— W takim razie należę do was duszą i ciałem. Nieobawiajcie się Joanny Rivat. Uważajcie ją za nieistniejącą.
— Co pan zamierzasz uczynić z nią?
— Nie wiem jeszcze... pomyślę...
— Pomyślmy nad tem razem — rzekł Grancey.-Biorę ją pod swój dozór sekretny. Duplat nie powinien narażać się na spotkanie z nią i niech unika okolicy kościoła św. Sulpicyusza. Poproszę cię tylko, kochany teściu, o bliższe szczegóły, abym mógł przygotować wypadek, którego ma się stać ofiara.
— Nie wiele mogę dodać po nad to, co powiedziałem — odrzekł Gilbert. — Ma sklepik pod portykiem św. Sulpicyusza. Była obłąkaną przez siedemnaście lat. Zresztą dość często przychodzi do żony mojej po jałmużnę.
— Więc ona widuje się z panią Rollin — zawołał Grancey przestraszony.
[ 198 ] — Widuje się... i to co o niej mówiłem wiem od mojej żony.
— Mówiła o swych córkach.
— Mówiła.
— Czyś pan jest pewnym, że pani Rollin niczego niedomyśla się.
-Jestem najpewniejszy. Jakim sposobem może podejrzewać, skoro nie wie, iż córka jej zmarła.
— To prawda, ale najmniejsza rzecz może wywołać w niej podejrzenie. Spieszmy się więc.
— I ja zarówno jestem tego zdania — poparł Duplat.— Ale przede wszystkiem uregulujemy mój rachunek!
— Jaki?
— Naprzód czternaście tysięcy franków.
— Masz słuszność-odrzekł Grancey.
Wyjął z kieszeni pugilares, odliczył czternaście papierków tysiącfrankowych i podał je Duplat’owi.
Ten odliczył je powtórnie i chowając rzekł:
— Nie powinienem ci właściwie dziękować, gdyż zwracasz tylko moją własność, lecz w każdym razie przyjm podziękowanie. A teraz dajcie zaliczkę na nową sprawę.
— Ile? — zapytał Gilbert.
— Dziesięć tysięcy franków.
— Na rachunek przyrzeczonej przez nas sumy.
— Rozumie się.
Gilbert wyjął z biurka dziesięć biletów bankowych i wręczył Duplatowi, który dołączył je do poprzednich.
— A teraz, kochani wspólnicy — rzekł podając obie dłonie — czekam waszych rozkazów.
I oddalił się zadowolony.
— Trzyma nas w rękach — odezwał się do Gilberta. — Niemogliśmy nic zrobić bez niego i dobrześmy uczynili, kupiwszy go sobie.
— Drogo kosztuje to nas...
— Trudno, mój drogi, kto chce coś zarobić musi czasem i stracić.
W kilka dni po zainstalowaniu się Róży przy ulicy Feeron, Joanna spełniając jej życzenia, udała się do księdza d’Areynes’a z zamiarem wynalezienia za jego pośrednictwem pracy dla swej infirmerki.
— Rad jestem z twego przybycia — rzekł ksiądz spostrzegłszy ją — gdyż chciałem już posłać po ciebie by ci coś za proponować.
— I ja proszę księdza zarówno przyszłam z prośbą.
— Pomówimy o tem. Przede wszystkiem powiedz mi, proszę, jak idzie twój handel?
— Bardzo pomyślnie, nietylko bowiem daje mi utrzymanie, ale i pozwala robić nawet oszczędności.
— Więc jesteś zadowoloną?
— Ach! bardzo! bardzo! Dzięki księdzu, jestem prawie bogatą. Ach! gdybym tak jeszcze przy sobie mogła mieć moje córki.
— Nie trać nadziei. Kto wie co Bóg ci przeznaczył. Tymczasem chce zaproponować rzecz następującą. Zbliża się zima i nieraz dobrze zmarzniesz pozostając cały dzień na odkrytem powietrzu pod portykiem kościoła. I dochód w sklepiku będzie mniejszy w tej porze roku. Otóż czy nie przyjęłabyś innego na ten czas zajęcia. Pracując w domu, unikniesz przeziębienia. Za nadejściem wiosny będziesz mogła znowu zasiąść przed kościołem.
— Jakież to zajęcie?
— Nadzór nad świecami w kaplicy Matki Boskiej i objaśnianie wiernych pragnących ofiarować świece. Osoba pełniąca te obowiązki odchodzi za dwa tygodnie, a ponieważ zapytywano mnie, czy nieznam kogo na jej miejsce, więc pomyślałem o tobie.
— Dziękuje księdzu z całego serca, ale...
— Nie przyjmujesz?
— Nie mogę. Wolę siedzieć pod portykiem, bo gdy [ 200 ]okryje się dobrze, zimno mi nie dokuczy, a widok ludzi rozpędza moje smutne myśli. Tymczasem samotność i cisza kościelna jeszcze więcej przerażałyby mnie w rozmyślaniach bolesnych.
— Więc nie mówmy o tem. Jakiż ty miałaś interes.
— Wieczory stają się coraz dłuższe pragnęłabym znaleźć jaką pracę w domu.
— Bardzo dobrze. Dam ci kilka listów polecających do wielkich magazynów przedmiotów kościelnych przy ulicy Serrés. Udaj się tam, powiesz co możesz robić i dostaniesz robotę.
Ksiądz napisał dwa listy i wręczył Joannie.
Wdowa podziękowała i odeszła.
Nie zwlekając jeszcze przed udaniem się do kościoła zgłosiła się do jednego ze wskazanych sobie magazynów.
Przełożona magazynu po odczytaniu listu rzekła:
— Bardzo bym pragnęła spełnić żądanie księdza d’Areynes. Więc pani życzy sobie roboty do domu?
— Tak, pani.
— Mogę dać do haftowania ornaty i stuły. Zna pani tę robotę.
— To nie dla mnie, proszę pani — odpowiedziała.
— A dla kogo?
Dla córki mojej przybranej, która chociaż tego nierobiła, haftuje prześlicznie.
— Przyzna pani, że potrzebuje wiedzieć co ona potrafi i chciałabym ja widzieć przy robocie u mnie w pracowni... Niech pani przyjdzie z nią wieczorem o ósmej, a może porozumiemy się.
Joanna pożegnała przełożoną magazynu i udała się do sklepu drugiego, ale spotkało ją niepowodzenie, gdyż roboty do domu nie dawano tam wcale.
Z twarzą smutną powróciła do domu niezwykle na duchu przygnębiona.
— Znalazłam dla ciebie robotę — oświadczyła Joanna — ale nie wiem, czy zgodzisz się na warunki.
I powtórzyła jej rozmowę z przełożoną.
— To rzecz niemożliwa — rzekła Róża. — Nie mogę poka[ 201 ]zywać się na ulicy, gdyż mógłby mnie spotkać jaki przyjezdny mieszkaniec Blois.
— Niepotrzebnie się obawiasz — odparła Joanna.-Ulica Sevrés, przy której jest położony ten magazyn, blizko ztąd, a zakrywszy twarz woalką mogłabyś przejść bezpiecznie. Skoro niechcesz, nie będę nalegała, lecz w takim razie musisz się wyrzec roboty w domu, gdyż każdy, powierzając ją zapragnie widzieć co potrafisz robić.
Róża zamyśliła się. Była za wiele intelligentną by niepojęła słuszności przekonywań Joanny.
— Więc dobrze — odparła po chwili pewnej namysłu — pójdę.
O godzinie ósmej udały się obie do magazynu przy ulicy Sevrés.
Przełożona zakładu, zobaczywszy artystyczną przepiękną robotę Róży bez namysłu powierzyła jej pracę do domu, przyrzekając sowitą zapłatę.
Obie kobiety miały już po tylu ciężkich przejściach byt jako tako zapewniony, gdy zacna współka trzech łotrów, Rollin’a, Grancey’a i Duplat’a postanowił sprzątnąć Joannę.
Obmyślenie i przygotowanie całej zasadzki Grancey wziął na siebie i nie tracąc czasu bezzwłocznie, gdyż zaraz nazajutrz po widzeniu się z Rollin’em i Duplat’em zabrał się do dzieła.
Przedewszystkiem należało dowiedzieć się, gdzie mieszka Joanna, o której godzinie wychodzi z mieszkania i o której wraca, następnie obeznać się z najdrobniejszemi szczególami jej życia i zwyczajami i dopiero posiadając takie wiadomości ułożyć odpowiedni plan.
Uprzątnąć kogoś bez wzbudzenia podejrzenia policyi rzecz nie łatwa.
Niema loiki popełniać zbrodnię nie mając pewności, że uniknie się niebezpieczeństwa.
Zabić dziś, by jutro pójść pod gilotynę, potrafi każdy głupiec.
Tak rozumował Grancey postanawiając działać z jaknajwiększą ostrożnością i rozwagą. Nie śpieszył się również [ 202 ]z ułożeniem planu, pojmując aż nadto dobrze, ze lepiej zwlec nieco, niż pośpiechem sprawę narażać.
Odkrycie mieszkania Joanny nie przedstawiło żadnej trudności.
Grancey ubrał się skromnie, nałożył na nos czarne okulary i około godziny jedenastej przed południem udał się do kościoła św. Sulpicyusza. Joanna Rivat zajmowała już miejsce pod portykiem.
Grancey z opisu udzielonego mu przez Gilberta poznał ją odrazu, a będąc bardzo bystrym obserwatorem dostrzegł pewne podobieństwo do Maryi-Blanki. Wszedł do kościoła, obejrzał obrazy i wyszedł drzwiami bocznemi.
— Siedzi sama jedna — myślał — może nie wychodzi do domu na śniadanie i zapewne dopiero powraca przed wieczorem. Odszukał w pobliżu restauracyą wszedł do niej i usadowił się na straży przy oknie.
Joanna, przed udaniem się do kościoła zjadała śniadanie zwykle w domu i zabierała z sobą koszyk z posiłkiem popołudniowym.
Grancey z okna, przy którem obserwował ją, widział jak spożywała.
Przekonawszy się o trafności swego sądu, t. j, że wdowa przed wieczorem kościoła nie opuści, wyszedł z restauracyi, przespacerował się pod galeryą Odeonu, zaszedł do pałacu Luksemburgskiego, gdzie wypił kawę i przejrzał parę gazet i dzienników, poczem przed nadejściem nocy powrócił przed kościół św. Sulpicyusza, pragnąc tam przy oknie restauracyi zająć stanowisko obserwacyjne.
Było to już zbytecznem, gdy nadszedł bowiem, Joanna układała swój towar w skrzynię, którą następnie, postawiwszy na wózku pociągneła do remizy w stronę ulicy Féron.
Grancey szedł za nią w oddaleniu dwudziestu kroków.
Gdy wdowa wciągnęła wózek w dziedziniec domu przy ulicy Féron, Grancey zanotował w pamięci jego numer i oddalił się.
Sledząc ją jeszcze w taki sam sposób przez dwa dni następne przekonał się, że tryb życia wdowy był niezmienny i powtarzał się każdego dnia ze ścisłością zegara.
[ 203 ] Teraz należało wywiedzieć się, na którem piętrze położonem było mieszkanie Joanny.
Była to rzecz już nieco trudniejszą i bardziej skombinowana, nie dla takiego jednak mistrza podstępów, jakim był Grancey.
w sobotę o drugiej po południu młody jakiś ksiądz w sutannie i z brodą co dowodziło, że musiał należeć do którejś z missyi zagranicznych, zjawił się do mieszkania odźwiernej domu numer 6 przy ulicy Féron.
— Co ksiądz dobrodziej sobie życzy — zapytała z wielkiem uszanowaniem serdeczna przyjaciołka Joanny Rivat.
— Należę do sekretaryatu arcybiskupstwa — odrzekł — i otrzymałem polecenie zasiągnięcia poufnych wiadomości o pewnej osobie bardzo gorąco poleconej arcybiskupowi, a mieszkającej w tym domu. Idzie o powierzenie tej osobie missyi bardzo ważnej.
— Jestem gotowa udzielić księdzu wszelkich informacyi. Zresztą o wszystkich moich lokatorach odzywać się mogę tylko z pochwałami. Niech ksiądz będzie łaskaw wejdzie i spocznie.
Dziękuję odrzekł przybyły. — Rozmowa nasza będzie krótką. Wszak tu mieszka Joanna Rivat?
— Ach! więc to o nią tu chodzi?
— Tak.
— Mieszka tu już od pięciu miesięcy. To bardzo dobra kobieta, proszę księdza. Proteguje ją ksiądz d’Areynes, jałmużnik z la Roquette.
— Wiemy o tem, jak również i to, że zasługuje na tę opiekę, potrzebujemy jednak szczegółów jej życia.
— Biedna kobieta wiele wycierpiała w życiu.
— I to nam również wiadomo. Chodzi nam nie o przeszłość, lecz o czas bieżący.
— Mogę tylko powiedzieć, że zajmuje się sprzedażą przedmiotów służących do nabożeństwa, na co otrzymała pozwolenie od księdza d’Areynes.
Nie wiele zarabia, a mimo to pomaga jeszcze innym.
— Zapewne najwięcej przesiaduje w domu.
— Codziennie o ósmej rano udaje się ze swym wózkiem [ 204 ]do kościoła św. Sulpicyusza i wraca do domu przed nocą dopiero.
— Jak wielkie zajmuje mieszkanie.
— Dwa pokoje z kuchenką na czwartem piętrze, z oknami wychodzącemi na dziedziniec.
— Czy mieszka sama?
— Dawniej mieszkała sama, od siedmiu jednak tygodni ma przy sobie pewną młodą dziewczynę, niejaką Różę robotnicę liczącą może osiemnaście lat.
— A zkąd ona pochodzi?
— Nie wiem nic więcej po nad to jedynie, że na wpół żywą z utrudzenia i tak bardzo osłabiona, że zdołała zaledwie zapytać o Joannę Rivat, przybyła tu pewnego wieczora i padła zemdlona.
— Czy pani Rivat znała ją już poprzednio?
— Znała proszę księdza i była tak uszczęśliwioną zobaczywszy ją, że płakała z radości.
— Mówisz pani, że na imię ma Róża.
— Tak, proszę księdza.
— A nieznasz pani jej nazwiska — pytał dalej przybyły.
— Podobno nie ma go, napewno jednak nie wiem.
— Nie wie pani zkąd przybyła?
— Niewiem, ale podobno z daleka...
— Czy ta dziewczyna czem się zajmuje.
— Tak. Haftuje dla jednego z magazynów przy ulicy Sévres.
— Więc wychodzi na cały dzień.
— Nie, gdyż dają jej robotę do domu, którą raz lub parę razy na tydzień wieczorem odnosi do magazynu.
— O której godzinie.
— O ósmej. Nie zatrzymuje się jednak nigdzie, pędzi jak strzała.
— Pani Rivat, czy nie odprowadza jej.
— Nie, w tym czasie bowiem zajętą jest przygotowywaniem ubiadu.
Ksiądz zapisał w notatniku kilka objaśnień odźwiernej i schowawszy go do kieszeni rzucił wzrokiem na dziedziniec, na którym złożone były deski, materyały budowlane i narzędzia malarskie, pod ścianą zaś wznosiło się rusztowanie.
[ 205 ] — Macie tu widać robotników — zauważył ksiądz niby od niechcenia.
— A tak proszę księdza. Obecnie pracują mularze, później będą tu robili blacharze, robotnicy z zakładu gazowego i malarze. Przez kilka miesięcy potrwa ten nieład. Wszyscy lokatorzy od dziedzińca wyprowadzili się z wyjątkiem pani Rivat. Dom był tak zrujnowanym, że groził zawaleniem się, właściciel więc musiał przystąpić do robót.
— Więc pani Rivat pozostała sama jedna.
— Prosiła o to, gdyż jej tu wygodnie. Gdy jakie sąsiednie mieszkanie będzie już gotowe przeprowadzi się niego, a tymczasem wyrestaurują jej lokal. Na teraz pozbawioną jest światła i wody, gdyż zamknięto i rury gazowe i wodociąg.
— Robotnicy zaczęli już robotę?
— Od trzech dni.
Ksiądz wyszedł z mieszkania odźwiernej i wkroczył na dziedziniec, za nim udała się odźwierna.
Podniósł wzrok na czwarte piętro, na którem w jednem oknie były firanki.
— To zapewne tam zamieszkuje ta wdowa z ową dziewczyną?
— Tam, proszę księdza.
— Za udzielone mi przez panią wskazówki, bardzo jestem obowiązany — rzekł ksiądz. — Przemawiają one za tą kobietą. Niech pani nie zapomina, że rozmowa nasza była zupełnie poufną i że nikt nie powinien wiedzieć o niej.
— Niech ksiądz będzie spokojnym — upewniała odźwierna.
Ksiądz pożegnał odźwierną i pojechał do biura telegraficznego zkąd pod adresem Gilberta Rollin i Juljanna Servaize’a wysłał dwie jednobrzmiące depesze:
Czytelnicy oddawna zapewne w księdzu tym poznali fałszywego wicehrabiego de Grancy.
[ 206 ] Wspólnicy jego nie zaniedbali na oznaczoną godzinę stawić się na wezwanie.
— Cóż nowego — zapytał Rollin — chciałeś pan udzielić nam jakich nowych wiadomości co do Joanny Rivat.
— Tak jest. Rzecz okazuje się nie tak łatwa, jak się pierwotnie wydawała i dla tego wezwałem was tu na naradę.
— Cóżeś pan dowiedział się? Wiele. Zachodzą okoliczności, których nie przewidywaliśmy. Joanna Rivat zwana w swojej dzielnicy Żebraczka z pod kościoła św. Sulpicyusza mieszka przy ulicy Féron pod numerem 6 w domu obecnie restaurowanym, przepełnionym robotnikami i rozmaitemi materyałami budowlanemi. Ta okoliczność znakomicie ułatwiłaby wykonanie naszego planu, gdyby nie pewna trudność z którą się bardzo liczyć trzeba.
— Jaka? — zapytali zebrani ze zdziwieniem.
— A ta, że Joanna od paru tygodni zamieszkuje z jakąś młodą dziewczyną.
Z młodą dziewczyną? — powtórzył Gilbert zaniepokojony. — Któż jest tą dziewczyną?
— Dziecko siedemnastoletnie, bardzo urocze, nie wiadomo zkąd ona przybyła. Znaną jest tylko pod imieniem „Róży“.
Serwacy z Gilbertem zamienili po sobie znaczące spojrzenia.
— Róża! — ozwał się Duplat. — Imię to nadałem jednej z córek Joanny Rivat, przedstawionej przezemnie w merostwie jedenastego okręgu, w Maju 1871 roku, nazajutrz po wzięciu Paryża przez Wersalczyków.
[ 207 ] — Do djabła! — zawołał Grancey — jakież fatalne rozwiązanie zagadki!
— Gdyby ta Róża była jej córką... gdyby ją ona odszukała?... — ozwał się Gilbert.
— To niemożliwe — rzekł Duplat. — Zkąd mogłaby się dowiedzieć żem ja przedstawiał to dziecko w merostwie? Zkąd mogłaby znać tę całą tak zręcznie ułożoną przezemnie historyę dla wyjaśnienia zkąd zostałem posiadaczem owego żyjącego depozytu? Nie nabijajcie głów sobie bezpotrzebnemi strachami. Takie dziewczęta spotkacie tuzinami na każdej ulicy. Powiedz mi, czy ją widziałeś? — dodał, zwracając się do Gilberta.
— Nie widziałem i będę unikał z nią spotkania.
— Dla czego?
— Młode dziewczęta posiadają dar bystrej przenikliwości, przeczucie i pamięć. Nie chciałbym ażeby mnie widziała. Trzeba być bacznym na przyszłość, ponieważ w danym wypadku mogłaby świadczyć przeciw mnie, jeżeli nie wyrzekamy się zamiaru pozbycia Joanny Rivat.
— Nietylko że się nie wyrzekamy, ale śpieszyć się nam z wykonaniem go należy, jeżeli nie chcemy by ta kobieta stała się przyczyną naszego nieszczęścia!
— Masz słuszność — ozwał się Grancey — lecz w jaki sposób to wykonać? Nie ułożyłem jeszcze szczegółów.
Duplat wzruszył ramionami.
— Mamyż szukać wzorów w melodramatach lub fejletonach? — odrzekł. — To niepotrzebne! Najlepiej iść wprost do celu. Jedno porządne pchnięcie nożem w plecy na ulicy i sprawa skończona.
— Nigdy! zawołał Grancey. Jest to sposób głupi i niepraktyczny. W obecnej porze Joanna Rivat opuszcza kościół około wpół do szóstej. Na przebycie drogi z placu św. Sulpicyusza na ulicę Feron, potrzeba tylko dwóch minut czasu, ale wśród licznych przechodniów. Odważyć się w takich warunkach na wymierzenie jej ciosu, byłoby rzeczą nad wyraz niebezpieczną. Zabójcę przytrzymanoby na pewno. Potrzeba działać w jej własnym mieszkaniu.
— Jakiż więc masz plan? — zagadnął Duplat.
— Głównym warunkiem jest tu, iż musimy działać wszyscy trzej razem. Każdy powinien mieć udział w wy[ 208 ]konaniu, ponieważ jest to rzecz wspólna. Plan mój jeszcze w zupełności nie gotów, ponieważ mi brak niektórych informacyi, ale jutro, gdy skompletuję wszystko, będziemy mogli oznaczyć już dzień. Uprzedzam was tylko, ze trudności będą wielkie!...
— Jakie trudności? — zapytał Duplat.
— Przedewszystkiem Joanna powinna się znajdować na tę chwilę sama w mieszkaniu, Róża tam być obecną nie może...
— Czyż niema sposobu upatrzeć takiej chwili?
— Niezaprzeczenie jest, ale go jeszczem nie znalazł.
— Skoro więc wiesz tak mało, po co nas tu dziś wzywałeś?
— Chciałem się dowiedzieć czy trwacie w pierwotnym zamiarze
— Ma się rozumieć, że trwamy! A więc będę dalej prowadził te sprawę!
Gilbert popadł w głęboką zadumę. Przerażały go słowa Grancey’a, który powiedział: „Musimy działać wszyscy trzej razem“. Lękał się mięszać do tak niebezpiecznej sprawy, wszelka zaś uwaga uczyniona przezeń wspólnikom w tym względzie mogła być źle przez nich przyjętą. Co począć zatem?
— Czy nie sądzicie jak mnie to na myśl przyszło w tej chwili, że trzem osobom łatwiej się jest skompromitować w podobnym razie niż jednej?-wymruknął z cicha.
Duplat i Grancey uśmiechnęli się, spojrzawszy na siebie wzajem. Zrozumieli znaczenie tego zapytania.
— Tchórzysz pryncypale! — rzekł były komunista.
— Umyjesz ręce później — dodał wicehrabia — ale musisz je naprzód w błocie zanurzyć. Kto ma odwagę prowadzić myślą, do spełnienia zbrodni, powinien mieć i odwagę dopomódz w niej czynem. Wierzę bardzo, że przyjemniej byłoby tobie panie Gilbercie pozostać w domu, w tak stanowczej chwili. Trudno jednak... albo pójdziesz z nami, lub niepójdziemy wcale!
Rollin zrozumiawszy, że wszelka dyskussya ze wpólnikami byłaby tu daremną.
— Pójdę więc — odrzekł.
— Tak, to rzecz inna.
[ 209 ] — Godzina wyjścia i wykonania? — zagadnął Serwacy.
— Wskażę ci ją jutro — odparł de Grancey. — Na dziś dość o tem.
Tu trzej zbrodniarze rozeszli się z sobą.
Grancey, powróciwszy do swego mieszkania, zaczął rozmyślać nad swem małżeństwem z Marya-Blanką, jakie miało poprzedzić zgładzenie Joanny Rivat, ponieważ jedno nie mogło się odbyć bez drugiego.
Rękami zbroczonemi krwią matki, miał doprowadzić, córkę do ołtarza.
Nie wiele go to zresztą obchodziło. Potrzebował dużo pieniędzy, potrzebował je zdobyć jakiemi bądź kolwiek środkami tłumaczył więc sobie:
— Skoro Marya-Blanka zostanie mą żoną i właścicielką majątku po hrabim d’Areynes będę trzymał w mem reku Gilberta Rollin wraz z Duplat’em i wydzielę im część, jaką mi się podoba im wydzielić.
∗ ∗
∗ |
Dom, w którym zamieszkiwała Joanna Rivat wraz z Różą, był niegdyś oddzielnym pałacykiem.
Sprzedany przez spadkobierców ostatniego właściciela, zamieniony został w zwykły dom mieszkalny, przez nowonabywcę, człowieka praktycznego, pragnącego otrzymywać jak najwięcej dochodów od swego kapitału.
Liczne salony, obszerne pokoje, zostały poprzedzielanemi przepierzeniami, tworząc maleńkie apartamenciki za przystępną cenę, łatwą do wynajęcia.
Cztery oficyny otaczały czworokątny dziedziniec, w którym po prawej i lewej były wyjścia dla lokatorów z trzech oficyn. W korpusie domu drzwi wielkie otwierały się na wschody monumentalne, których szerokość dziwną tworzyła sprzeczność z ciasnotą małych obecnie apartamentów.
Joanna Rivat, jak wiemy, zajmowała na czwartem piętrze w podwórzu mieszkanie, składające się z dwóch pokoików i kuchenki.
[ 210 ] Cała ta oficyna, obecnie restaurowana, zasłonięta była rusztowaniem wznoszącem się aż do poddasza. Od parteru aż do facyat wschody i sienie założone były deskami i materyałami budowlanemi. Naprawiano sufity i ściany przez które woda przeciekała.
Mieszkanie Joanny, mimo że mniej zniszczone od innych, miało także uledz naprawie.
Pomimo tego, niechcąc opuścić tak dogodnej dla siebie siedziby z powodu blizkości z kościołem św. Sulpicyusza, Joana niechciała się wyprowadzić i pozostała wraz z Różą pośród tego całego nieładu.
Było to już pod koniec Listopada.
Piękna, ciepła, długo trwająca jesień w tym roku dozwalała na prowadzenie robót budowlanych.
Ze wszech stron rozlegały się krzyki i nawoływania wzajemne mularzów, z czem łączące się uderzenia siekier odrywających deski tworzyły iście piekielny hałas.
W taką to chwilę mężczyzna, liczący około lat czterdziestu, z krótko ostrzyżonemi włosami a siwą brodą z czarną teką pod pachą, wszedł na dziedziniec domu, a obejrzawszy nagromadzone materyały, zaczął się przypatrywać.
— Widzisz? to pewno pomocnik budowniczego — szepnął jeden z mularzów do swego towarzysza. Przyszedł sprawdzić wartość materyałów.
Ów nieznajomy, wszedłszy na rusztowanie pierwszego piętra, uważnie rozejrzał się w około, następnie udał się na drugie piętro, potem na trzecie, gdzie równie zlustrował rusztowanie, a wreszcie wkroczył na czwarte piętro.
Podszedłszy do okna mieszkania, zajmowanego przez Joanne Rivat, chciał zajrzeć do wnętrza, lecz zapuszczone firanki nie dozwoliły uczynić mu tego.
Przez kilka chwil stał zadumany, jak gdyby nad czemś rozmyślając, a zawróciwszy na korytarz, przyłożył ucho do drzwi mieszkania wdowy Rivat.
Nie dosłyszawszy żadnego szmeru, zeszedł zwolna na dół, raz jeszcze badawczym wzrokiem spoglądając na wszystko, co go otaczało.
Minąwszy podwórze, przed wejściem w główną wja[ 211 ]zdową bramę, przystanął, a zwróciwszy się ku oknu czwartego piętra.
— Pojutrze, wszystko będzie skończone! — wymruknął z cicha. I wyszedłszy na ulicę udał się w stronę pałacu Luksemburgskiego.
∗ ∗
∗ |
Właścicielka szwalni, w której pracowała Róża, znalazła się w chwilowo w wielkim kłopocie.
Jedna z jej najlepszych robotnic zawiadomiła listem, iż z przyczyny choroby przez pewien czas do roboty przyjść nie będzie mogła.
Robotnica ta miała sobie powierzoną bardzo pilną i terminową robotę.
Niemając kim jej zastąpić, właścicielka zakładu zawezwała Różę.
Dziewczyna zabrała się natychmiast do pracy. O siódmej przyszła na ulicę Ferron, aby zjeść obiad z Joanną i zawiadomić ja o tem co zaszło, poczem wróciła do szwalni, gdzie miała pracować do północy.
Nazajutrz o siódmej rano była znów w zakładzie. Należało pracować pilnie, aby przez te dwa dni i część nocy wykończyć powierzoną sobie robotę.
Posługacz z magazynu odprowadził ja tego wieczora do domu.
Dni pośród tego szybko się zmniejszały.
Mimo, że właściciel domu przy ulicy Ferron pragnął jak najprędzej ukończyć roboty budowlane, niemógł ich prowadzić przy wieczornem oświetleniu.
O piątej po południu, mularze, cieśle, malarze, ślusarze, opuszczali robotę i głuche milczenie zalegało dom cały.
Podwórze, którego brama była otwartą do godziny ósmej wieczorem, oświetlone było zaledwie małą czerwoną latarką, ustawioną na kupie gruzów.
[ 212 ] Odźwierna lubiąca robić oszczędności na wszystkiem, zgasiła i to słabe oświetlenie.
Tego wieczora, podczas gdy mgła gęsta Listopadowa lodowata zalegała ulice Paryża, trzech mężczyzn postępowało jeden za drugim z twarzami zakrytemi, od góry przez szerokie skrzydła kapeluszy, a z dołu chustkami zawiązanemi aż do nosa.
Wyszedłszyz ogrodu Luksemburgskiego, zwrócili się przez Vaugirard na ulice Ferron.
Byli to przebrani za robotników trzej znani nam złoczyńcy, Gilbert Rollin, de Grancey i Serwacy Duplat.
Idący na przodzie zatrzymał się. Dwaj inni z nim się połączyli.
Zamieniwszy z towarzyszami po cichu słów kilka, rzekł do nich:
— Zawróćcie placem św. Sulpicyusza, a ja pójdę ulica Vaugirard. Gdybym nadszedł pierwszy, zaczekam na was w głębi podwórza, przed korpusem domu. Idźcie zwolna jeden za drugim, aby nie budzić podejrzeń odźwiernej.
Tu rozeszli się z sobą.
Godzina zbrodni nadeszła. Tego wieczoru Joanna Rivat zgładzoną być miała.
Noc ciemna, ponura, jak gdyby sprzyjała zamiarom zbrodniarzów. Mgła coraz gęstszą się stawała.
Trzej łotrzy szli zwolna, trzymając się ścian domów rękoma, pośród tych nieprzejrzanych mglistych obłoków opadających na ziemię.
Na rogach ulic bardziej uczęszczanych stali strażnicy miejscy z zapalonemi pochodniami rzucającemi drżące światło na chodniki i środki tychże.
[ 213 ] Grancey szedł śmiało nie obawiając się ciemności.
Brama domu pod numerem 6 była zamknięta, lecz furtkę w niej pozostawiono otwartą. Przestąpił ją bez wachania i znalazł się w dziedzińcu tak ciemnym, jak dno studni.
Czerwona latarka postawiona na kupie gruzów błyszczała słabo jak świecący robaczek.
Niechcąc się potknąć o porozrzucane materyały, podszedł w stronę korpusu domu i oczekiwał.
— Róża odniesie swoją robotę do pracowni o ósmej godzinie — wyszepnął. — Szósta tylko co wybiła na wieży kościoła św. Sulpicyusza, mamy więc przed sobą więcej czasu niż trzeba na dokonanie zamiaru, jaki nie zawiedzie, mam nadzieję.
Lotr ten, jak widzimy, nie wiedział, że Róża pracowała jeszcze w tej chwili w magazynie przy ulicy de Sèvres.
Gilbert Rollin z Duplat’em nadeszli od strony ulicy Ferron.
Ciemności niepozwalały im rozeznać numeru domu, ale Serwacy rachując zatrzymał się przed noszącym numer 6.
— Otóż jesteśmy! — rzekł. — Wejdźmy cicho.
Weszli w podwórze.
Pomimo wszelkich ostrożności Grancey dosłyszał słaby odgłos ich kroków na bruku dziedzińca.
Ażeby dać znać o sobie, gwizdnął głucho. Duplat natenczas ująwszy pod rękę Rollina, prowadził go w stronę zkąd pochodziło gwizdnięcie.
— Jestem! — wyszepnął Grancey, skoro przyszli ku niemu. — Trzeba przestąpić trzy wschody.... Uważajcie, ażeby się nie potknąć i idźcie za mną krok za krokiem.
Wszedłszy w głąb korpusu domu, zatrzymali się przy wschodach.
— Latarnia!-wymruknął Grancey.
Serwacy sięgnął do kieszeni paltota i wydobył miniaturową latarkę, zamykana blaszanemi drzwiczkami. Grancey, zapaliwszy ją, przymknął drzwiczki, zostawiwszy tylko jeden promyk światła.
[ 214 ] — To nam wystarczy — rzekł — zresztą mgła gęsta niedozwoli spostrzedz blasku na zewnątrz.
— Gdzie idziemy? — zapytał Rollin.
— Na poddasze piątego piętra. Są drzwi otwarte, w razie potrzeby znajdziemy tam schronienie.
Szli wszyscy trzej po wschodach, przesuwając się między szczątkami belek i gruzów, jak mary pokutne.
Na czwartem piętrze Grancey zatrzymał się przy drzwiach i przyłożył do nich ucho.
— Ona tu mieszka — rzekł przytłumionym głosem. — Słyszałem szmer jakiś, widocznie są obie w domu. Wykonamy nasz plan skoro dziewczyna pójdzie do pracowni odnieść robotę. Tymczasem zaczekać nam trzeba.
— A jeżeli ona nie wyjdzie wcale do szwalni z przyczyny mgły gestej? — wtrącił Gilbert.
— Tem gorzej dla niej — odparł Grancey — nie nasza będzie w tem wina.
— A to co? — pytał Duplat wskazując otwarte okno przy drzwiach na podwórze.
— To wejście na rusztowanie dom otaczające. Tamtedy to udajmy się w stanowczej chwili i oknem mieszkania Joanny Rivat do niej wejdziemy.
—Jestże mocno zrobionem to rusztowanie?
— Niema niebezpieczeństwa. Ustawili podpory przez całą długość, aż do ścian sąsiedniego domu. Idźmy na piąte piętro i dalej do dzieła!
Dzieło to polegało na wyjęciu szrub z podpór, na których spoczywała wyższa część rusztowania, wielce ciężka sama przez się, a nadto obciążona naczyniami z cementem i zapasem cegieł.
Po upływie godziny ukończyli robotę.
Dość było teraz pociągnąć za uwiązaną u góry line, ażeby wyższa część rusztowania zwaliła się z czwartego piętra na dziedziniec.
— Dalej teraz na poddasze, odpoczniemy trochę i porozmawiamy — rzekł Grancey.
— Mów! — rzekł Duplat, gdy się znaleźli w stancyjce najwyższego piętra.
[ 215 ] — Oto mój program. Rozważyłem ściśle szczegóły. Dziewczyna, mieszkająca tu z Joanną, wyjdzie ztąd na dziesięć minut przed ósmą, ponieważ o ósmej punktualnie już musi być w pracowni. Nieobecność jej potrwa z jakie trzy kwandranse. Skoro powróci, sprawa już będzie skończoną.
— I dobrze skończoną! — dodał Duplat.
— Przed odejściem dziewczyny, zajmiemy nasze stanowiska, a skoro wyjdzie i ucichnie odgłos jej kroków na wschodach, wejdziemy do mieszkania, gdzie będzie samą Joanna.
— Któż jej cios zada? — pytał Rollin drżącym głosem.
— Bez rozlewu krwi! — rzekł żywo Grancey. — Jedno dobre ściśnięcie gardła, wystarczy. Skoro zgładzona ostygnie, zaniesiemy ją na dziedziniec, pociągniemy za sznurek, zwali się wtedy rusztowanie i zmiażdży ją. Nikt nie domyśli się zbrodni, a co najwyżej przedsiębiorca będzie odpowiedzialnym za złe ustawienie rusztowania.
— Gdyby dziewczyna nie wyszła? — pytał powtórnie Gilbert.
— Mówiłem już... Tem gorzej dla niej!...
— Dwa trupy! —szepnął ze wstrętem Gilbert.
— Na co te czułości? Jeśli nie wyjdzie i ją chwycimy za gardło.
— Winniśmy jednak przewidzieć wszystko mówił dalej Rollin. Joanna Rivat zna mnie i zna Duplat’a. Gdyby wskutek jakiegoś nieprzewidzianego wypadku zamiar nam się nie udał, bylibyśmy zgubieni bezpowrotnie.
— Pomyślałem o wszystkiem — rzekł Grancey dobywając z kieszeni trzy czarne maski jedwabne. — Nałożymy to na twarz, a wtedy i sam dyabeł nas nie pozna!...
Szczęk stłuczonego talerza przerwał mu mowę.
— Co to jest? — wyszepnął z przestrachem Gilbert.
— Tłuką talerze zaśmiał Serwacy Duplat.
— Ten hałas pochodzi z mieszkania Joanny — wtrącił Grancey. — Nakrywają widocznie do stołu, mamy czas więc jeszcze. Zamilknijmy i uzbrójmy się w cierpliwość.
W rzeczy samej ten hałas pochodził z mieszkania [ 216 ]Joanny, talerz wypadł z jej rąk na podłogę i rozbił się na szczątki.
Stół był nakryty, jedzenie gotowe, oczekiwała tylko na Różę, ażeby zasiąść do stołu.
W pół do ósmej wydzwonił zegar wiszący po nad kominkiem w mieszkaniu Joanny.
W ciągu pół godziny dziewczę wrócić miało, a nie wyjść jak sądził Grancey, który trzymając w ręku zegarek, liczył minuty.
Z dojściem trzech kwadransów na ósmą:
— Dalej zawołał na towarzyszów — maski na twarz... do dzieła, już czas!
Serwacy z Gilbertem, jak na komendę pokryli twarze maskami.
Rollin zaledwie był w stanie utrzymać się na nogach. Spostrzegł to były kapitan kommunistów.
— Ha! ha! pryncypale — zawołał — czy chcesz nam zemdleć tu jak kobieta?
— Nie!... idźmy — wyszepnął Gilbert, usiłując zapanować nad sobą.
Zeszli zwolna z kilku wschodów, dzielących ich mieszkania Joanny.
Serwacy przeszedł wierzchem brzeg okna otwartego na rusztowanie i zniknął we mgle jeszcze bardziej gęstej niż przed tem. Grancey z Rollinem ukryli się po za stosami desek i cegieł.
Znajdowali się już o dwa kroki tylko od mieszkania Joanny.
Mniemany wicehrabia zamknął latarkę i schował ją do kieszeni.
— Za kwandrans przeszkoda usuniętą będzie, a moje małżeństwo z Maryą-Blanką możliwem się stanie — szepnął na ucho drżącemu jak liść Gilbertowi temu nędznikowi, który jednak w bitwie pod Montretout, okazał się tyle odważnym i dzielnym. Ha! bo rzecz inna jest wystawić pierś na kule nieprzyjacielskie, a inna widzieć przed oczyma trójkątnynóż gilotyny.
[ 217 ] Duplat stanąwszy na rusztowaniu pochylony pray oknie zaglądał do pokoju Joanny.
Przeszkadzały mu wtem muślinowe zapuszczone firanki, zdołał jednak rozeznać blaszany piecyk umieszczony przed kominkiem i kobietę ku temu zwróconą, czuwającą nad postawionym na nim rądelkiem.
Skoro się obróciła, poznał Joanne Rivat, ale zestarzałą, zmienioną.
— Ale gdzie to młode dziewczę? — wyszepnął do siebie — pewno jest w drugim pokoju.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |